Dawno, dawno temu... No, może nie tak strasznie dawno, ale jednak
kilkadziesiąt lat temu był czas, gdy w świątyniach katolickich w Polsce
aż roiło się od postaci znanych z prasy, radia i telewizji. Nie istniało
wtedy jeszcze słowo „celebryta”, ale zjawisko już tak. Wtedy mówiło się
o „gwiazdach”, a nawet „autorytetach”. Znani w znaczącej grupie
pojawiali się na terenie kościelnym, znajdując tam „przestrzeń
wolności”. Deklaracja wyznawania wiary katolickiej była mile przez
przedstawicieli Kościoła widziana, ale jednak nie obowiązkowa.
Potem
wszystko się pozmieniało. Także relacje między „znanymi” a Kościołem.
Ich temperatura spadła, a częstotliwość gwałtownie się skurczyła. I
zaczęła się całkiem inna bajka. Doszło do sytuacji, w której „znany”
sygnalizujący pozytywne związki z Kościołem stał się okazem rzadkim. Tak
rzadkim, że jeśli „nie wstydził się Jezusa”, był pokazywany niczym
eksponat na wystawie dziwowisk. Ostatecznie wygląda na to, że całe
przedsięwzięcie bardziej niż wiarę wśród celebrytów pokazało stopień
zakompleksienia części polskich katolików. Jak było do przewidzenia,
„znani” nie tylko nie wstydzili się Jezusa, ale także, na przykład,
wdzięków swego ciała. W rezultacie akcja dowartościowywania katolicyzmu
przyniosła efekty raczej przeciwne do zamierzonych. A wiele wskazuje na
to, że wśród „znanych” bycie kojarzonym z Kościołem w jeszcze wyższym
stopniu nabrało cech obciachu.
Do chwili refleksji nad
„celebryckością” w Kościele w Polsce doprowadziła mnie książka Elżbiety
Ruman „Miasto marzeń”. Opowiada ona o tym, jak znana aktorka od dekady
„daje twarz” jednemu z katolickich programów w TVP. Robi to z
przekonaniem. Od razu zrodziło się we mnie pytanie, czy jej potencjał i
zaangażowanie przyniosły Kościołowi proporcjonalne efekty. Aby ułatwić
czytelnikom samodzielne sformułowanie odpowiedzi podam tylko, że
aktorką, o której mowa, jest Małgorzata Kożuchowska.
Media
potrzebują osobowości. Potrzebują „twarzy”. Potrzebują „znanych”. Także
media kościelne i katolickie. Oczywiście byłoby idealnie, gdyby same
potrafiły kogoś wypromować. A jeśli nie są w stanie (a życie pokazuje,
że w naszych warunkach bardzo rzadko im się ta sztuka udaje), no to
powinny sięgać po już wylansowanych. Niestety, wciąż wygląda na to, że
duża część kościelnych i katolickich mediów stara się udowodnić, że
odniosą sukces bez ich udziału. W rezultacie okazują się niejednokrotnie
mediami bez oblicza. A nawet mediami bezosobowymi.