czwartek, 30 października 2014

Co ma "Fargo" do Anny Dymnej?

Podobno ci, którzy mieli możliwość obejrzenia głośnego ostatnio serialu „Fargo”, opartego na filmie o tym samym tytule, który w roku 1996 zrealizowali bracia Joel i Ethan Coenowie, zwykle są przerażeni. Przeraża ich ponoć świadomość, że jeden człowiek może wywołać tak wiele zła, nie tylko samemu robiąc rzecz okropne, ale także w prosty sposób skłaniając do potwornych działań innych, zupełnie obcych mu ludzi. Czasami wystarcza mu do sprowokowania kogoś do zła jedno, dwa przypadkowo rzucone zdania.
W innym popularnym aktualnie filmie, zatytułowanym „Czarownica”, Angelina Jolie gra postać dowodzącą, że doświadczenie zła może czyjeś pełne dobroci serce zamienić w kamień. Kto widział, wie, że gdyby nie zdrada, jaka spotkała główną bohaterkę ze strony człowieka, nic strasznego by się nie wydarzyło. Na szczęście miłość jest silniejsza od zła i dzięki niej wszystko wraca do pierwotnego stanu. Podobno w serialu „Fargo” też ostateczne zwycięstwo odnosi para bohaterów, których połączyła prawdziwa, głęboka miłość.
Tak to wygląda w bajkach i telewizyjnych serialach. A w twardym realu?
Czasami jest w nim tyle zła, że filmy i baśnie mogą się schować. Są w nim też ludzie, dla których mnożenie zła wydaje się głównym zajęciem i podstawowym celem życia. Chociaż różnie z tym bywa. John Steinbeck w powieści „Myszy i ludzie” zauważył, że czasem człowiek popełnia zbrodnię, a nie wie nawet, że robi coś złego.
Spotkałem kiedyś człowieka, który miał bardzo dużo złych doświadczeń. Za wszystkie nieszczęścia i cierpienia, jakie go spotkały, obwiniał jednego swojego znajomego, który faktycznie bardzo go skrzywdził. Oszukał, zawiódł, poniżył i wykorzystał do odniesienia własnego, znacznego sukcesu.
Ów poraniony, nieszczęśliwy człowiek dostał na punkcie swojego krzywdziciela obsesji. Wszystko w jego życiu zaczęło się obracać wokół tamtego. Cokolwiek go spotykało, natychmiast odnosił do niego. Jeśli to było coś złego, widział w nim przyczynę. Jeśli to było coś dobrego, traktował zdarzenie jako element niewypowiedzianej wojny z tamtym. W orbitę swoich urazów wciągnął rodzinę, bliższych i dalszych znajomych, współpracowników i podwładnych. Gdy nie chcieli brać w tym wszystkim udziału, zarzucał im, że przeszli na stronę jego wroga, że go zdradzili. Stopniowo pogrążał się w coraz głębszej i gęstszej samotności.
Któregoś dnia dostał wiadomość, że znajmy, którego uważał za korzeń wszelkiego zła w swoim życiu, zginął w wypadku motocyklowym. Czy się ucieszył? Nie. Wpadł w przerażenie. Nagle odkrył, że stracił punkt, wokół którego skoncentrował całą swoją egzystencję. Jego życie straciło cel i sens.
Anna Dymna powiedziała kiedyś, że każdy człowiek jest dobry. Nawet jak coś zrobi bardzo złego, to na pewno dlatego, że był nieszczęśliwy. Rodzi się więc pytania, czy twórcy filmu „Czarownica” mieli rację?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 października 2014

Teoria wyciszania

Wysłuchałem niedawno długiego wykładu. Miał charakter prywatny. Poza mną nie było innych słuchaczy. Gdybym miał obszernemu przedłożeniu, jakie zostało do mnie skierowane, nadać tytuł, użyłbym sformułowania „Teoria wyciszania”.
Wykładowca, spoglądając na mnie raz po raz, jakby chciał skontrolować, czy jestem wystarczająco skupiony i czy jego słowom poświęcam całą swoją uwagę, przedstawił mi rozmaite taktyki ułatwiające omijanie oraz przemilczanie rozmaitych nieprzyjemnych i niewygodnych kwestii i problemów. Wskazując szkody i zagrożenia, jakie niesie upublicznianie trudnych zagadnień, z którymi muszą się mierzyć ludzie w różnych grupach i społecznościach, dowodził, że milczenie jest w niejednej sytuacji nawet czymś cenniejszym niż złoto. Dawał liczne przykłady, obrazujące nieszczęścia i katastrofy, do jakich doprowadziło głośne mówienie o trudnościach, błędach, zaniedbaniach, czy nawet tylko o zwykłych pomyłkach i niecelowych uchybieniach.
Mój prywatny wykładowca wpierał się również opiniami autorytetów. Przytoczył, na przykład, słowa Stefana Kisielewskiego, że przemilczanie rzeczy ważnych to hołd dla ich ważności. Potraktował je jako uzasadnienie tez, do których starał się mnie przekonać. Nie zbił go nawet przywołany przeze mnie pospiesznie cytat ze starożytnego dramaturga Eurypidesa, który uważał, że nie należy „przemilczać racji”.
„Mieć rację to niewiele, nawet stary nieczynny zegar dwa razy na dobę ma rację” – odparował natychmiast słowami Jeana Cocteau. Zapewnił mnie też, że przemilczanie nie jest kłamstwem, lecz jedynie prawdą, która nie została wypowiedziana.
Mój wykładowca był odporny. Jak piłka odbił się od niego argument, który zaczerpnąłem od Victora Hugo. Zauważyłem mianowicie, że aby być dobrym według jego kategorii i widzenia świata, nie wystarczy przemilczanie pewnych prawd. Trzeba jeszcze mówić pewne kłamstwa.
„To oczywiste” – powiedział mój wykładowca i ani jeden mięsień nie drgnął mu na twarzy. „Skuteczne wyciszanie nie może być tylko pasywne. Wymaga również aktywności ze strony człowieka, który się go podejmuje. Aby dobrze wyciszyć jakiś temat, trzeba go przykryć, a raczej zastąpić innym. Czasami udaje się to osiągnąć za pomocą prawdy, ale są sytuacje, w których sięgnięcie po kłamstwo okazuje się niezbędne dla dobra całego przedsięwzięcia” – poinstruował mnie. „Ludzie muszą mieć o czym rozmawiać, a nawet o czym myśleć. Wyciszanie nie dopuszcza pustki” – uzupełnił.
Oszołomiony obszernym wywodem, do wysłuchania którego zostałem w pewnym sensie przymuszony, rozejrzałem się dokoła i zwróciłem uwagę na to, o czym rozmawiają napotkani ludzie. Zaczęło się we mnie rodzić mocne podejrzenie, że przede mną „teorię wyciszania” poznało mnóstwo ludzi. I postanowili ją wprowadzić w życie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 października 2014

Wielkie rzeczy istnieją

Przemieszczając się powoli niewielką grupką w tłumie wypełniającym kuluary pewnej znaczącej fety natknęliśmy się na zbliżającego się do trzydziestki pracownika dużej, prężnej firmy. Nie potrafię powtórzyć anglojęzycznej nazwy stanowiska, jakie ów młody człowiek zajmuje w przedsiębiorstwie, ale wedle mojej orientacji plasuje się grupie nazywanej niegdyś tu i ówdzie średnim dozorem. Inaczej mówiąc, pełnił jakąś funkcję kierowniczą, ale niezbyt wysoką.
Gdy go spotkaliśmy, przechadzał się samotnie wśród rozgadanych uczestników imprezy i popatrywał na nich melancholijnie. Jednak oprócz melancholii było w jego oczach coś jeszcze – niezbyt skutecznie skrywana zazdrość. Raz po raz z ust wyrywało mu się sporej wagi westchnienie.
„Co ty tak pojedynczo się tu pałętasz?” – zapytał działacz samorządowy, zagryzając jedną z kilku kanapek, jakie udało mu się zdobyć przy oblężonym stole z cateringiem. „Chcesz?” – podsunął mu pod nos talerzyk. Młody człowiek pokręcił głową i skrzywił się ze wstrętem. Było to dziwne, bo zwykle cieszył się niezłym apetytem. „Coś się stało?” – zatroskała się bibliotekarka, matka dwójki dorosłych dzieci, która ostatnio trzeci raz została babcią.
„Też mógłbym tak świętować, gdyby mi nie bruździli” – wybuchnął pracownik prężnej formy i bez szczególnego ponaglania opowiedział o projekcie, który zgłosił swoim szefom. „Gdybyśmy to wdrożyli, odnieślibyśmy nie taki sukces, jak ten tu dzisiaj tak hucznie obchodzony” – oświadczył z determinacją i zabrał się za omawianie szczegółów swojego pomysłu. Na szczęście udało się mu przerwać prezentację, a córka bibliotekarki ze zrozumieniem pokiwała głową. „Kazali ci z tym projektem spadać?” – ni to zapytała, ni to stwierdziła.
„No, nie do końca” – przyznał pracownik prężnej firmy. „Ale stwierdzili, że dodatkowych pieniędzy nie dadzą. Powiedzieli, że mogę go realizować w ramach tych funduszy, które dotychczas były do dyspozycji”. „Ale ci nie zabronili?” – włączył się do rozmowy profesor, który do tej chwili sprawiał wrażenie, jakby kogoś szukał w tłumie. „No, nie” – mruknął markotnie młody innowator.
Profesor bardzo się ożywił. „Więc o co chodzi? Człowieku, bierz się do roboty” – zawołał tubalnie, budząc zainteresowanie ludzi wokół. A mnie przypomniała się historia jednej z najpotężniejszych dzisiaj światowych korporacji. Projekt, który zapewnił jej globalny sukces, przez długi czas realizowany był w spychanym na margines dziale. Jednak determinacja jego twórców przyniosła oszałamiający sukces.
Znany amerykański pisarz Jonathan Carroll, od dłuższego czasu mieszkający w Wiedniu, w powieści „Kości księżyca” napisał: „Wielkie rzeczy istnieją i są zawsze osiągalne, trzeba tylko wyrwać je życiu, które z całej siły przyciska te skarby do piersi i oddaje je tylko wtedy, gdy dowiedziesz, że jesteś godnym przeciwnikiem”. Ciekawe, skąd w wieku 38 lat wiedział, że to tak jest?
A tu prezent:

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 9 października 2014

O słuchaniu żony

Zauważyłem go od razu, jak tylko wjechałem na parking przy dyskoncie. Znajomy lawirował między samochodami z taką miną, jakby właśnie poprzysiągł komuś zemstę do dziewiątego pokolenia. Mimo to szybko wysiadłem i zagadałem niezobowiązująco: „Jak idzie?”. Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem. „Lepiej mnie teraz nie zaczepiać, bo zaraz wybuchnę” – ostrzegł, panując nad sobą resztką sił.
Postanowiłem zignorować to zawiadomienie o grożącym mi niebezpieczeństwie. „Ostatnio widziałem kilka odcinków seriali, w których rozbrajano bomby, więc mogę się przydać” – złożyłem ofertę. Znajomy zdobył się na wymuszony uśmiech, tęsknie łypiąc nad moim ramieniem na swój samochód stojący dwa rzędy dalej. „To nie mnie trzeba rozbroić, tylko tę bandę urzędników rozpędzić raz na zawsze” – powiedział znajomy tak głośno, że aż kilku obarczonych zakupami klientów dyskontu obejrzało się w naszą stronę i przyspieszając kroku potruchtało w stronę swoich pojazdów. „Urzędnicy też są potrzebni” – zaryzykowałem, zastanawiając się, czy jak w serialu zdążę unieszkodliwić groźny ładunek w ostatniej sekundzie przed eksplozją.
Znajomy popatrzył na mnie ze zdumieniem. „Do czego?” – zapytał. „Ktoś musi podejmować te tysiące głupich, nietrafionych decyzji” – brnąłem w absurd niczym w mgłę. Mój rozmówca gapił się na mnie rozszerzonymi oczami. Wyczuwałem, że usiłuje rozstrzygnąć dylemat: przywalić mi czy się roześmiać. Na wszelki wypadek zmieniłem pozycję, utrudniając mu wyprowadzenie czystego ciosu. „To głupie” – powiedział po dłuższej chwili, bez cienia uśmiechu.
W tym momencie za jego plecami dostrzegłem samochód naszej wspólnej znajomej. Pomachała w naszą stronę zza kierownicy, a już po chwili dołączyła do nas z pogodnym uśmiechem na twarzy. „Witam panów w tak piękne przedpołudnie” – powiedziała jasnym głosem. Zerknąłem w zasnute szarymi chmurami niebo, ale się nie odezwałem. „Pędzę po jakieś bułki dla męża i dzieci na kolację i zaraz lecę do pracy, bo dzisiaj mam popołudniowy dyżur” – poinformowała nas. „A wy co tacy ponurzy jesteście?” – obrzuciła nas uważnym spojrzeniem. „Życie jest piękne, nie ma się co dąsać” – próbowała przelać na nas część swego entuzjazmu. Znajomy pokiwał mechanicznie głową, a ona przeprosiła, że się spieszy i znikła za drzwiami sklepu.
Nagle coś sobie uświadomiłem. „Ty wiesz, że ona jest urzędniczką?” – zapytałem znajomego, który teraz wpatrywał się z uporem w wejście do dyskontu. „Wiem” – przytaknął, bo czym nabrał głęboko powietrza i dodał: „Ona pracuje tam, skąd właśnie idę”. Z dużą wprawą zrobiłem głupią minę. „Że też nie posłuchałem żony” – kontynuował wypowiedź znajomy. „Mówiła mi, że mam iść do urzędu po południu, nie rano. A ja chciałem mieć sprawę z głowy i poszedłem najwcześniej, jak się dało”…
A tutaj bonus:

Tekst powstał jako felieton dla radia eM