czwartek, 30 czerwca 2011

Obraz świata i tożsamość

Mniej lub bardziej mozolnie każdy człowiek buduje sobie obraz świata, w którym przyszło mu żyć. Chciałem stwierdzić, że buduje sobie ten obraz w umyśle, ale się zawahałem. Bo czy tylko w umyśle? A w sercu nie? Przecież to, w jaki sposób widzimy świat, nie jest tylko efektem czysto rozumowych spekulacji, opartych na weryfikowalnych danych. Nasz obraz świata jest też efektem doświadczeń emocjonalnych.

Znam człowieka, który przez lata wypracował na własny użytek dość osobliwy sposób postrzegania świata. Nie będę się tu wdawał w szczegóły. Istotne w tej materii jest co innego. Ten mój daleki znajomy radykalnie różni się w widzeniu otaczającej go rzeczywistości nie tylko ode mnie, ale od zdecydowanej większości znanych nam obu ludzi. Nie ustaje jednak w staraniach, aby swój, specyficznie rysowany obraz świata, narzucić innym. Właśnie tak. Narzucić. Ponieważ temu człowiekowi nie mieści się w głowie, że ktokolwiek może i ma prawo widzieć świat inaczej niż on. Swój sposób odbierania realności uznaje za jedynie słuszny. Wobec każdego, kto nie podziela jego poglądu, ma jasny program: zmusić człowieka do przyjęcia tej właściwej optyki lub... No właśnie. Lub usunięcie. Póki co ogranicza się do usuwania ze swego najbliższego otoczenia przez minimalizowanie kontaktów. Ale – jak kiedyś powiedział – uważa, że ludzi, którzy myślą inaczej, niż on, należałoby usuwać z powierzchni ziemi. Najlepiej anihilatorem.

Nie kryję, że sam nie przepadam za spotkaniami z tym jegomościem. A to dlatego, że nie da się z nim rozmawiać. Kiedyś próbowałem, ale poniosłem klęskę. To, co on nazywa rozmową, ogranicza się do emocjonalnych monologów, w których tonem kategorycznym i nie znoszącym sprzeciwu, wygłasza własną interpretację świata. Od rozmówców oczekuje wyłącznie słuchania i potakiwania. Nie należy mu przerywać, bo to powoduje wybuchy strasznej złości. I całą listę zarzutów.

Spytałem kiedyś specjalistę od kontaktów międzyludzkich, czemu ten człowiek, którego obaj znamy, tak a nie inaczej się zachowuje. „Bo on niczego nie jest pewien” – wyjaśnił mi specjalista. „Jak to?” – rozdziałem paszczę. „No tak. On ma poważne problemy z tożsamością. Ciągle się o nią boi”.

Więc ja wszystkim na wakacje życzę odwagi. I mocnej tożsamości.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 29 czerwca 2011

Patrzenie wstecz

Co oznacza patrzenie człowieka we własną przeszłość? Że nie jest młody. Młodość nie ma przeszłości. Młodość nie ma swojej historii. Młodość ma teraźniejszość i przyszłość.

Patrzenie wstecz nie jest zajęciem łatwym. Ponieważ ludzka pamięć nie jest twardym dyskiem komputera, który bez różnicowania zachowuje wszystko. Człowiek pamięta wybiórczo. Choćby nie wiem, jak się starał, po latach nie pamięta wszystkiego. Poza tym nie tyle pamięta fakty i zdarzenia, ile własne reakcje, refleksje, oceny. To one stanowią filtr, przez który przepuszczane są do schowków pamięci te, a nie inne fragmenty minionego czasu.

"Historia jest interpretacją, nie zbiorem faktów" - wyczytałem gdzieś albo usłyszałem. Nie pamiętam źródła tego stwierdzenia. Pamiętam samo stwierdzenie. Patrząc wstecz, we własną przeszłość, dokonuję ponownej interpretacji czegoś, co już raz zostało zinterpretowane. Więc to reinterpretacja. Czasami bardzo bolesna. Tak bolesna, że niegdysiejsze sukcesy dziś okazują się porażkami. Ale odwrotnie też.

Wspólne wspominanie może być zabawne. Ale też denerwujące, a nawet głęboko stresujące. Gdy okazuje się, że ktoś inny zapamiętał radość w tym miejscu, w którym moja pamięć zanotowała ból. Gdy nakładają się na siebie ówczesne i współczesne motywacje ważnych decyzji. Gdy mimo potęgi interpretacji, nie da się zmienić tego, co naprawdę miało miejsce w przeszłości. A zwłaszcza wtedy, gdy historia nie okazuje się nauczycielką dla przyszłości. A tym bardziej dobrą nauczycielką życia.

wtorek, 28 czerwca 2011

Znak znakowi znakiem

Kilka miesięcy temu pewna dziewczynka, widząc księdza udzielającego jej babci sakramentu chorych, zapytała szeptem swoją mamę: „A czemu ten ksiądz brudzi babci głowę i ręce?”. Rezolutna mama odpowiedziała równie głośnym szeptem: „On wciera babci taki specjalny krem, żeby wyzdrowiała”.

Przypomniała mi się ta historia, gdy jakiś czas temu przyglądałem się gimnazjalistom przyjmującym bierzmowanie. Z daleka było widać, że znak namaszczenia, jaki otrzymywali, był dla nich czymś zupełnie obcym i kompletnie niezrozumiałym, a dla niektorych nawet czymś nieprzyjemnym. Mimo wysiłków księdza katechety, który ich przygotowywał do przyjęcia sakramentu. Mimo wygłoszonego przez biskupa kazania, w którym również były pewne elementy wyjaśniające.

„To takie magiczne” – powiedziała potem jedna z bierzmowanych. I szybko pobiegła, aby wilgotną chusteczką kosmetyczną wytrzeć czoło.

Rozmowa z innymi nastolatkami skłoniła mnie do refleksji, że namaszczenie to nie jest jedyny znak, którego dziś wielu, nie tylko młodych, w Kościele zupełnie nie rozumie. Chociaż sformułowanie „nie rozumie” nie oddaje istoty problemu. Nie chodzi tylko o rozumienie. Chodzi o coś znacznie głębszego.

Młody socjolog, którego zaczepiłem w tej kwestii, wzruszył ramionami i powiedział: „Nic dziwnego. Kościół posługuje się dziś znakami, które nie są obecne w naszej rzeczywistości. A skoro w niej nie funkcjonują, to trudno oczekiwać, że ludzie będą chcieli odkryć ich znaczenie. Są traktowane jak magia. Człowiek, który idzie do wróżki, nie pyta o znaczenie szklanej kuli. W Kościele jest pod tym względem podobnie”.

Powie ktoś, że bez sensu biadam, bo przecież od wyjaśniania znaków jest katecheza mistagogiczna. „Katecheza wyjaśnia, interpretuje liturgię, gwarantując niejako – jak możemy powiedzieć za Janem Pawłem II z Catechesi tradendae – aby ta nie została sprowadzona do czystego rytualizmu, a liturgia chroni katechezę przed czystym intelektualizmem poprzez jej ożywianie życiem sakramentalnym” – wyczytałem w artykule, który napisał Kazimierz Misiaszek sdb. Świetnie. Tylko że kiedyś w liturgii odwoływano się do znaków i symboli obecnych w życiu codziennym człowieka i wypełnionych dla niego treścią. A dzisiaj?

Ze znakami i symbolami jest dzisiaj jeszcze jeden problem. Jeśli nawet w jakiś sposób funkcjonują w życiu współczesnego człowieka, to ich znaczenie i ukryta za nim treść zagnieżdżona w ludzkiej świadomości, uległy niejednokrotnie ogromnym zmianom. A bywają po prostu zawłaszczane.

Widziałem ostatnio przepiękną tęczę na niebie. Lubię ten znak, pamiętając o jego biblijnym znaczeniu. W większym towarzystwie zawołałem więc: „Ale super tęcza! To jeden z moich ulubionych znaków”. Towarzystwo ucichło, jakby im ktoś prąd odciął. W końcu ktoś wybąkał: „Ty lepiej uważaj z takimi deklaracjami. Bo wiesz… Jeszcze cię wezmą za takiego z inną orientacją…”. Teraz z kolei ja zaniemówiłem. Wszystkim, oprócz mnie, tęcza skojarzyła się nie z końcem potopu i Bożą obietnicą, ale raczej z paradami równości i związkami partnerskimi.

Przyszło nam głosić Ewangelię w czasie, w którym świat symboli i znaków jest na nowo definiowany i kształtowany. Mam wrażenie, że nie zawsze o tym pamiętamy Kościele, a potem jesteśmy zdziwieni, że nasz wydawałoby się oczywisty i prosty do odczytania przekaz trafia w próżnię.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Projekt po omacku

Wydaje się, że wiesz, o co w tym wszystkim chodzi. Przynajmniej w ogólnym zarysie. Że jakoś to obejmujesz, jeśli nie umysłem, to przynajmniej intuicją albo jakimś przeczuciem. Masz to na wyciągnięcie ręki. Wyciągasz i... okazuje się, że ręka jest za krótka. Niewiele, ale jednak. I nie ma sposobu, aby pomóc sobie jakimś narzędziem. Jesteś ty, twoja tak czy inaczej uzyskana wiedza, niemal znany cel i brak czegoś drobnego, ale niezbędnego.

Myślisz, że wiesz, jakie jest w tym wszystkim twoje miejsce. Że rozpoznajesz zadanie, które należy tylko do ciebie. Że znasz założenia projektu i jego najważniejsze punkty. Pozostaje tylko zacząć. I tu właśnie napotykasz ciemność. Nie wiesz, gdzie jest początek. Jak się tam wchodzi. Może nawet już jesteś w środku, ale sobie z tego nie zdajesz sprawy. Poruszasz się po omacku. Czyli w zagubieniu. Chociaż plan nie jest ci obcy. Ale brak w nim jakiegoś istotnego szczegółu. Przeoczenie?

Jeżeli przeoczenie, to czyje? Twoje? Albo kogoś innego? Kogoś, kto umieścił cię w projekcie, zaplanował w nim twoją obecność, ustalił przydział obowiązków, ale z jakiegoś powodu nie przekazał ci wszystkich danych. A jeżeli to nie przeoczenie? Jeżeli częścią misji jest również zdobycie tych brakujących parametrów? Bo w ten sposób zaczynasz uczestniczyć także w odpowiedzialności za dzieło, a nie jesteś tylko wynajętym wykonawcą?

Dlaczego na wszystkie te pytania trzeba odpowiadać w ciemności? Przecież nie można w niej stać nieruchomo w nieskończoność. Chociaż nie ma sensu od razu chaotycznie miotać się po omacku. Nie. Trzeba spokojnie, metodycznie. Przyzwyczajając wzrok do mroku. Ale też wypatrując choćby odrobiny światła. Z przekonaniem, że to wszystko ma sens. Bo bez tego przekonania...

niedziela, 26 czerwca 2011

Szczoteczka

- Zaraz oszaleję. W życiu bym nie pomyślał, że popsuta mysz może tak przeszkadzać w pisaniu artykułu.

- A co to za tekst?

- Nic szczególnego. Kolejny o kryzysie w Kościele i tendencjach spadkowych na wszystkich kościelnych frontach.

- Czyli standardowe marudzenie? Nie stać cię na nic innego?

- Na pewno nie wtedy, gdy nie mogę się skupić z powodu źle działającej myszy. Muszę iść kupić nową. Ale najpierw muszę zdążyć z tym tekstem, bo jeszcze dzisiaj musi iść do redakcji.

- Po pierwsze, naucz się w końcu korzystać z gładzika w laptopie, bo głupio wyglądasz z tą myszą podpiętą do niego. Po drugie, pokaż mi tę mysz.

- Gładzików nie znoszę i już. Nie zamierzam się uczyć smarowania paluchami po kompie. To takie jakieś nieestetyczne. A mysz możesz sobie oglądać do woli. Bardzo proszę. Masz.

- Popatrzmy... Taaak... Lewy klawisz nie chodzi jak należy... Masz może starą szczoteczkę do zębów?

- Szczoteczkę? A leży tam w łazience na dolnej półce. Szczoteczką będziesz mysz naprawiać?

- Niekoniecznie naprawiać. Chociaż, może to też rodzaj naprawiania?

- Co?

- Czyszczenie. Dawno masz tę mysz?

- Już ładnych parę latek. Dobrze pasuje do mojej dłoni. Lubię ją.

- Była kiedyś czyszczona?

- A kto czyści mysz komputerową? No przestań.

- Zaraz się okaże...

- Co ty tam dłubiesz przy tej myszy?

- Mówiłem, czyszczę. O, spróbuj teraz.

- Niemożebne! Śmiga, jak nowa!

- Widzisz? Czasem wystarczy po prostu trochę wyczyścić i już wszystko działa, jak trzeba. Nie trzeba wcale wielkich remontów, a tym bardziej kupować nowego.

- Czekaj, czekaj... Coś mi się skojarzyło z tym moim artykułem.

- Niby co?

- Że w Kościele też czasem wystarczy trochę poczyścić, a nie trzeba od razu robić wielkich rewolucji albo zaczynać wszystkiego od nowa...

- Ci publicyści...

sobota, 25 czerwca 2011

Wpasowywanie

Gdy Jezus wszedł do Kafarnaum, zwrócił się do Niego setnik i prosił Go, mówiąc: „Panie, sługa mój leży w domu sparaliżowany i bardzo cierpi”. Rzekł mu Jezus: „Przyjdę i uzdrowię go”.

Lecz setnik odpowiedział: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie. Bo i ja, choć podlegam władzy, mam pod sobą żołnierzy. Mówię temu: «Idź», a idzie; drugiemu: «Chodź tu», a przychodzi; a słudze: «Zrób to», a robi»”.

Gdy Jezus to usłyszał, zdziwił się i rzekł do tych, którzy szli za Nim: „Zaprawdę powiadam wam: U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary. Lecz powiadam wam: Wielu przyjdzie ze wschodu i zachodu, i zasiądą do stołu z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w królestwie niebieskim. A synowie królestwa zostaną wyrzuceni na zewnątrz w ciemność; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Do setnika zaś Jezus rzekł: „Idź, niech ci się stanie, jak uwierzyłeś”. I o tej godzinie jego sługa odzyskał zdrowie.

Gdy Jezus przyszedł do domu Piotra, ujrzał jego teściową, leżącą w gorączce. Ujął ją za rękę, a gorączka opuściła ją. Wstała i usługiwała Mu.

Z nastaniem wieczora przyprowadzono Mu wielu opętanych. On słowem wypędził złe duchy i wszystkich chorych uzdrowił. Tak oto spełniło się słowo proroka Izajasza: „On wziął na siebie nasze słabości i nosił nasze choroby”.


Zapisana przez świętego Mateusza opowieść o uzdrowieniu sługi setnika jest przejmująca. Na pozór mówi o znanych każdemu mechanizmach władzy, zależności. W rzeczywistości jest historią o wierze i pokorze.

Ile razy w życiu powtórzyliśmy podczas Mszy świętej słowa „Panie, nie jestem godzien”? A ile razy wypowiedzieliśmy je z całą szczerością, uświadamiając sobie, że naprawdę z powodu naszej grzeszności nie zasługujemy na dary, którymi Bóg wciąż nas obdarza? Zwłaszcza nie zasługujemy na to, aby znaleźć się w komunii z Bogiem. A jednak zostaliśmy dopuszczeni!

W opowieści o setniku i jego uzdrowionym przez Jezusa na odległość słudze zastanawia coś jeszcze. Ona świetnie pokazuje, jak my, ludzie, usiłujemy ująć w słowa i opisać nie tylko nasze relacje z Bogiem, ale także samo działanie Boże. Czynimy to często wpasowując je w nasze przyziemne, doczesne myślenie. Tak bardzo nieporadnie wyrażamy naszą wiarę. Ale słowa Jezusa, które usłyszał setnik dowodzą, że te nasze wysiłki nie są lekceważone przez Boga.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 24 czerwca 2011

Zachwyt

- Co tam robisz?

- Obserwuję chmury.

- Nie znasz innych sposobów na marnowanie czasu?

- Wcale nie marnuję. Spróbuj, to się przekonasz...

- Nie mam czasu na głupoty.

- No właśnie. Nie mam czasu. O to właśnie chodzi. Dzisiejsi ludzie nie mają czasu na zachwyt tym światem. Dlatego łażą wiecznie skrzywieni, rozczarowani, wiecznie czegoś szukają, a sami nie wiedzą czego...

- Czym się tu zachwycać? Świat jak świat. Życie za szybko pędzi do przodu, aby warto je było marnować na leżenie w trawie i wytrzeszczanie oczu na chmury. Ty wiesz, ile można było dobrego zrobić przez te pół godziny, co tu bezmyślnie leżysz?

- Tylko nie bezmyślnie. Spektakl, jaki odbył się w ciągu minionej pół godziny na niebie, nie da się porównać z niczym na ziemi. Był dla mnie przeżyciem, które z pewnością przyniesie owoce...

- Już to widzę. Chyba wilcze jagody.

- Właśnie, że nie. Piękno owocuje dobrem. I porywa. Pamiętasz opis chmur w "Panu Tadeuszu"?

- Myśmy tego nie przerabiali. Zresztą, nie lubię Mickiewicza.

- Jak to? Nie znasz tego:

"U nas dość głowę podnieść: ileż to widoków!
Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków!
Bo każda chmura inna: na przykład jesienna
Pełźnie jak żółw leniwa, ulewą brzemienna
I z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi
Jak rozwite warkocze, to są deszczu strugi;
Chmura z gradem jak balon szybko z wiatrem leci,
Krągła, ciemnobłękitna, w środku żółto świeci,
Szum wielki słychać wkoło. Nawet te codzienne,
Patrzcie Państwo, te białe chmurki, jak odmienne!
Zrazu jak stada dzikich gęsi lub łabędzi,
A z tyłu wiatr jak sokół do kupy je pędzi;
Ściskają się, grubieją, rosną, nowe dziwy!
Dostają krzywych karków, rozpuszczają grzywy,
Wysuwają nóg rzędy i po niebios sklepie
Przelatują jak tabun rumaków po stepie:
Wszystkie białe jak srebro, zmieszały się – nagle
Z ich karków rosną maszty, z grzyw szerokie żagle,
Tabun zmienia się w okręt i wspaniale płynie
Cicho, z wolna, po niebios błękitnej równinie! (Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga Trzecia. Umizgi).

- Umiesz to na pamięć? Po co?

- Żeby się móc zachwycać. Dawniej ludzie potrafili się zachwycać pięknem świata. I przez to chyba mieli bliżej do Boga. A dziś tylko technika, technika i zero zachwytu...

- Taaak? A kto dwie godziny temu usiłował się tutaj połączyć z internetem i narzekał, że co chwilę zrywa połączenie? Ja przynajmniej już wiem, gdzie jest miejsce, w którym łapie całkiem dobrze... Inni woleli w tym czasie zachwycać się chmurami i wygłaszać sentencje.

- Dopiero teraz mówisz, że jest internet? Tyle fajnych zdjęć chmur dałoby się wsadzić na Facebooka. Ech, co za świat. Na nikogo nie można dzisiaj liczyć...

czwartek, 23 czerwca 2011

To widać

Przed uroczystością Bożego Ciała znalazłem w niektórych gazetach okolicznościowe teksty na ten temat. Zupełnie niespodziewanie zacząłem się zastanawiać nad ich tytułami. Jeden na przykład miał tytuł „Manifestacja wiary”. Drugi „Publiczne wyznanie wiary”. Wydają się podobne. A jednak przecież jest między nimi ogromna różnica. No bo co my, katolicy, tak naprawdę, idąc w procesji z Najświętszym Sakramentem ulicami miast i wsi, tak naprawdę robimy? Manifestujemy wiarę czy ją wyznajemy?

Co prawda choć manifestowanie to publiczne, głośne wyrażanie uczuć lub poglądów, demonstrowanie ich, objawianie, to jednak w internetowych słownikach wyrazów bliskoznacznych jakoś nie znalazłem wśród synonimów „manifestowania” słowa „wyznawanie”. „Wyznawać” to nie tylko wierzyć w coś, uznawać za prawdziwe, ale również przyznawać się do czegoś, wyjawiać coś, zwierzać się komuś z czegoś.

Moje zastanowienie nie wzięło się z nikąd. Niedawno uczestniczyłem w przywitaniu relikwii w pewnej parafii. Od jej granic szliśmy z relikwiami w procesji do kościoła, poprzedzani przez radiowóz. Nasz marsz zabezpieczali policjanci i strażnicy miejscy. Ludzie spieszący z pracy do domu przystawali i albo przyłączali się do nas albo przynajmniej dłuższą chwilę na nas patrzyli. Dzieci wypytywały rodziców, co to się dzieje. Pięknie było.

A ja nagle złapałem się na tym, że gdzieś w tyle głowy rodzi mi się porównanie naszej procesji z relikwiami do niedawnych ulicznych wydarzeń, pokazywanych w telewizji. Pojawiły się jakieś myśli o tym, że nie tylko oni mogą manifestować różne rzeczy, ale my też mamy prawo iść ulicami miasta i demonstrować naszą pobożność, nasze przywiązanie do wiary, naszą cześć dla Boga i dla świętego, którego relikwie uroczyście przyjmowaliśmy.

Zrobiło mi się jakoś dziwnie, że dokonuję takich porównań. Bo przecież nie o to chodziło organizatorom powitania relikwii. Ta procesja, w której miałem zaszczyt kroczyć, była wyznaniem, a nie pokazem. Oddaniem hołdu, a nie widowiskiem.

Opowiadał mi jeden ksiądz, co mu się zdarzyło kiedyś w czasie urlopu. W pensjonacie, w którym zatrzymał się na nocleg, pani w recepcji od razu zaczęła mówić do niego per „ksiądz”. Nie miał na sobie nie tylko sutanny, ale nawet koloratki. Zdziwiony więc zapytał: „Dlaczego pani uważa, że jestem księdzem?”. „A co, nie jest ksiądz księdzem?” - zapytała trochę nielogicznie dziewczyna za kontuarem. „Nooo, jestem”. „No właśnie. To po prostu widać” – stwierdziła i podała mu klucz. Mój znajomy ksiądz, który mi to opowiadał, na koniec zapytał niepewnie: „To dobrze, czy źle, jak myślisz?”

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 22 czerwca 2011

W zderzeniu

W zderzeniu z nawarstwionym ludzkim nieszczęściem, z realną ludzką nędzą, nie tylko tą materialną, ale również tą obejmującą wszystkie dziedziny życia człowieka, rodzi się poczucie strasznej bezradności. Bo nie da się w takich sytuacjach szybko pomóc. Nie wystarczy dać, nawet bardzo wiele, w sferze materialnej, bo taki dar ostatecznie trafia w pustkę. Ci ludzie nie są w stanie skorzystać z udzielonej im pomocy.

W takim zderzeniu rodzi się chęć ucieczki. Odwrócenia głowy. Odgrodzenia. A przede wszystkim zrzucenia z siebie odpowiedzialności za tych ludzi. Po iluś tam nieskutecznych wysiłkach, przychodzi myśl: „Nie da się uszczęśliwić na siłę. Niech sobie sami radzą. Niech sami zaczną chcieć”.

W zderzeniu z taką rzeczywistością pojawia się pokusa rozwiązań radykalnych i ogólnych. Porządkowania świata według własnego poczucia sprawiedliwości. Wcielania w życie nie tyle myśli: „Wszyscy ludzie są równi”, ile „Wszyscy mamy takie same żołądki”. A szerzej: „Wszyscy mamy takie same potrzeby i takie samo prawo do ich zaspokojenia”. Mało kto pamięta, że już w czasach apostolskich przy rozdawaniu jałmużny dochodziło w pierwszych gminach chrześcijańskich do awantur.

W zderzeniu z własną niemocą gubi się gdzieś świadomość, że Jezus Chrystus, Boży Syn, nie sprawił nawet na najmniejszym skrawku globu, że znikły podziały na biednych i bogatych, zaradnych i niezaradnych, wielkich spryciarzy i tych mniej bystrych. Nie zrobił czegoś takiego. Powiedział natomiast: „Ubogich zawsze mieć będziecie”.

Co jest ważniejsze dla Kościoła: doprowadzić do sytuacji, w której każdy będzie miał w miarę przyzwoite warunki życia czy doprowadzić jak najwięcej ludzi do Chrystusa? Do zbawienia. Do życia wiecznego w możliwością oglądania Boga twarzą w twarz?

wtorek, 21 czerwca 2011

Dystans

Na kazaniu usłyszałem zastanawiającą, a co równie ważne, prawdziwą, opowieść.

Miejsce akcji: szpital. Trafia do niego poważnie chory, tak z zagrożeniem życia, facet. Facet z kategorii tych, którzy uważają się za osobistych wrogów Pana Boga. Tę swoją wrogość ujawniają przede wszystkim w rozmaitych formach dokuczania ludziom niekryjącym swych związków z Kościołem

Jak to w życiu bywa, właśnie ten pacjent trafia pod opiekę pielęgniarki, która jest... zakonnicą. Efekt łatwy do przewidzenia. Bluzgi, wulgaryzmy, próba odmowy przyjmowania leków, rozmaite złośliwości i niezbyt pomysłowe formy sprawiania siostrze zakonnej przykrości.

Jest też - jak to w życiu bywa - żona pacjenta. Kobieta pełna zatroskania nie tylko o stan fizyczny swego męża, ale również o jego zbawienie. Ona obecność zakonnicy przy łóżku jej dochodzącego do kresu życia męża traktuje jako ostatnią szansę ratunku dla niego. "Niech siostra coś zrobi, aby on się wyspowiadał, aby umarł pogodzony z Bogiem i Kościołem" - prosi.

Siostra zaleca jej modlitwę w kaplicy, sama też się modli, po czym wpada na pomysł. Tuż nad głową chorego wiesza cichaczem krzyż. Nieduży. Myśli sobie: "Jak zobaczy krzyż tak blisko, to może coś w nim pęknie".

Rano stwierdza brak krzyża przy głowie chorego. Gdzie jest krzyż? Utopiony w odchodach w szpitalnym basenie pod łóżkiem. Siostra wstrząśnięta biegnie go umyć i wysuszyć. I znów spotyka żonę pacjenta. Z wciąż z tą samą prośbą: "Niech siostra coś zrobi... Ja wiem, co on zrobił, ale...".

Gdy pacjent śpi, zakonnica wraca z krzyżem. Znów umieszcza go na ścianie przy chorym. Ale tym razem nie blisko, w zasięgu jego ręki. Wiesza krzyż wysoko, na przeciwległej ścianie.

Rano krzyż jest tam, gdzie go powiesiła. A walczący pacjent mówi do tkwiącej przy jego łóżku żony: "On na mnie patrzy. On na mnie patrzy i pyta 'Dlaczego mnie prześladujesz?'".

Niewiele czasu później chce księdza, długo się spowiada...

Opowieść, jak opowieść. Niby nic nadzwyczajnego. Każdy kapelan szpitalny ma takich na pęczki. Ale mnie uderzyło jedno. To kiedy krzyż, który pojawił się w życiu tego faceta, "zadziałał". Nie wtedy, gdy miał go blisko, w zasięgu ręki, można rzec nachalnie "narzucony" tuż przed oczami. "Zadziałał" wtedy, gdy pomiędzy nim, a właściwie pomiędzy ludzkim działaniem, polegającym na umieszczeniu krzyża w polu widzenia człowieka, a nim samym, zaistniał dystans. Pewna przestrzeń. Miejsce, dla działania Boga.

Tak mi się to kojarzy z żalami, których czasem muszę wysłuchiwać, na nieskuteczność takich czy innych działań duszpasterskich, katechetycznych lub ewangelizacyjnych. Prawie zawsze okazuje się, że były one zbyt nachalne, zbyt ludzkie, zbyt wykombinowane i usiłujące za wszelką cenę osiągnąć sukces. Nie było w nich dystansu. Przestrzeni. Po prostu miejsca na Boże działanie.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Kreseczka

Ułamek programu telewizyjnego. Jakaś siostra zakonna, pracująca na misjach, deklaruje do kamery: „Nie zakładam rękawiczek i nigdy nie będę zakładała. Jeśli Bóg zechce, abym się zaraziła, to się zarażę”. Domyślam się, że chodzi o AIDS albo jakąś inną groźną chorobę.

Czy postawa tej siostry, to jeszcze ufność, czy już brak zdrowego rozsądku?

Mamy fioła na punkcie ochrony przed chorobą. Ten fioł chyba jest w nas mocno wdrukowywany. Dzięki niemu są możliwe pojawiające się systematycznie, z niepokojącą systematycznością i regularnością, takie numery, jak ten wciąż trwający z bakterią o tajemniczym skrócie i pochodzeniu. Wywołanie masowej paniki na tle zdrowotnym jest proste jak rzut pomidorem. A kto zdolny, szybko na kolejnej fali histerii wokół jakiegoś zarazka zrobi spore pieniądze.

Nie rozumiemy i potępiamy ludzi, którzy powołują się na religię, odmawiając skorzystania z jakiejś medycznej zdobyczy. Czego się obawiamy? Czy podejrzewamy ich o przewrotną motywację na zasadzie „Zginąć i sprawić, żeby inni czuli się źle, bo cię nie ocalili”?

Już przedszkolaki uczymy, że piąte przykazanie zobowiązuje nas do troski o swoje zdrowie. Jak wytłumaczymy takiemu przedszkolakowi, że siostra zakonna nie chce się chronić przed zarażeniem groźną chorobą? A postawę świętych, którzy nie ratowali swojego zdrowia przy okazji rozmaitych epidemii? Bo przecież nie tak, jak jedna katechetka objaśniła gimnazjaliście pytającemu, dlaczego Jezus dotykał trędowatego: „Bo był Synem Bożym i nie mógł się zarazić”.

Między ufnością a igraniem z Bogiem jest tylko cieniutka kreseczka. Łatwo jej nie zauważyć i popędzić w bezsens.

niedziela, 19 czerwca 2011

Czasami zupełnie

Czasami zupełnie niespodziewanie odkrywasz, że masz jeszcze do przemyślenia mnóstwo spraw. Co najdziwniejsze, są to najczęściej kwestie, której już wydawały ci się uporządkowane i jasno zdefiniowane. Po czym jakieś drobne wydarzenie okazuje się tym jedynym kamyczkiem, który gwarantował stabilność mozolnie budowanej dotychczas w tej materii konstrukcji.

Stajesz bezradnie, ale też we wnerwieniu, że wciąż na nowo musisz zajmować się tymi samymi sprawami. Masz wrażenie nie tylko zatrzymania w rozwoju, ale wręcz cofania się. Chciałby się się lekko, w podskokach podążać naprzód, niczym jakiś jelonek, a tu rozwój wydarzeń przygniata do ziemi, niczym żelazna kula więźnia rzeczywistości.

Myślisz sobie: "A co mi tam udam, że nie dostrzegam powrotu problemu. Przecież wysiłek uprzednio wykonany na jego rozwiązanie nie może iść w kąt", ale wiesz, że sam siebie oszukujesz. Wiesz dobrze, że każde pokolenie na nowo staje przed tymi samymi kwestiami. I wiesz dobrze, że w życiu człowieka sprawy wracają, bo nic nie jest raz na zawsze. Unikanie ponownego rozwiązywania raz rozwiązanych zagadnień kończy się zwykle katastrofą. Życie idzie naprzód. Jeśli za nim nie nadążasz, wkrótce odkrywasz, że barierka na ostrym zakręcie okazała się za słaba i leżysz kołami do góry w głębokim rowie. Najgorzej, że inni pędzą i mogą nie zauważyć, że potrzebujesz ratunku.

sobota, 18 czerwca 2011

Nie za bardzo

Jezus powiedział do swoich uczniów:

„Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie.

Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one?

Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia?

A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie o wiele pewniej was, małej wiary?

Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkie potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane.

Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy”. (Mt 6,24-34 )


Czytając ten fragment Ewangelii św. Mateusza przypominam sobie, że znam człowieka, który uważa się za głęboko nieszczęśliwego i przegranego. Miał rozległe plany. Raz po raz jednak natrafiał na przeszkody i problemy w ich realizacji. Mimo to z uporem próbował postawić na swoim. Aż ktoś mu powiedział: „Jak długo jeszcze zamierzasz narzucać Bogu swoją wolę?”. Wtedy się załamał i teraz żyje na koszt innych, wegetując z dnia na dzień bez celu.

Znam też innego człowieka. Planuje bardzo szczegółowo nawet z kilkuletnim wyprzedzeniem. Gdy natrafia na sygnały, że nie wszystko pójdzie po jego myśli, bo rzeczywistość ma swoje prawa, nie wścieka się, lecz weryfikuje swoje zamiary i projekty. „Nie jestem niewolnikiem moich planów” – mówi. Osiągnął już naprawdę spore sukcesy. A ludzie mówią, że jest otwarty na wolę Bożą.

Nie chodzi o to, aby się w ogóle nie troszczyć o przyszłość. Chodzi o to, aby nie troszczyć się za bardzo. To znaczy bez zaufania do Boga.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 17 czerwca 2011

Zawdzięczanie

Był wyraźnie przejęty wiadomością, która dotarła przed chwilą do niego. Nie mógł sobie miejsca znaleźć. W końcu wziął kluczyki i i powiedział:

- Jadę do niego.

- Daj spokój – usłyszał w odpowiedzi. – Przecież to kawał skurwysyna.

- Podobno. Ale mnie niczego złego nie zrobił. Przeciwnie. Zrobił mi dużo dobrego.

- Przesadzasz…

- Nie, nie przesadzam. Mnie nigdy nie skrzywdził. Wiele mu zawdzięczam, więc nie mogę pozwolić, aby teraz, gdy tak cierpi, został bez pomocy.

- Zastanów się. To nie będzie dobrze odebrane. Zaraz się rozniesie, że się litujesz nad wątpliwą postacią. Jak spojrzysz w oczy tym, którym zniszczył życie?

- Nie wiem. Ale jeżeli teraz mu nie pomogę, sobie nie będę mógł w oczy spojrzeć. Narobił wiele zła, ale ja jestem dowodem, że umiał też zrobić coś dobrego.

- Rób, jak chcesz, ale ja uważam, że skurwysyn zawsze będzie skurwysynem, nawet jeżeli komuś coś dobrego zrobi…

Trzasnęły drzwi.

- …Jednak poleciał. Ten mój ojciec im starszy, tym głupszy się robi. Wszystko mu się myli, rozmywa, traci jasne granice… „Zawdzięczam”… Co za debilne słowo? Ja nikomu niczego nie zawdzięczam. Dlatego nie muszę iść na żadne kompromisy… Skurwysyn to skurwysyn. I wszystko jasne.

czwartek, 16 czerwca 2011

Zapaść na rynku prawdy

„Szału można dostać” – zgrzytałem w myślach zębami. Siedzieliśmy w niewielkim gronie. Telewizor jako dodatkowy uczestnik spotkania. Tyle, że jeden znajomy ekspert dopadł pilota i zaczął, niczym komputerowy zapętlony pokaz slajdów, przerzucać w kółko kilka kanałów informacyjnych. Mimo woli osiągnął taki efekt, jak Rafał Kmita ze swoją grupą w znanym skeczu „Radio”. Strzępki wypowiedzi telewizyjnych gadających głów układały się w chaotyczną plątaninę słów, która chwilami nabierała przerażających sensów.

Pod pozorem poczęstowania ciastem dokonałem wrogiego przejęcia pilota i wepchnąłem go głęboko między poduszki kanapy. Wtedy znajomy między jednym a drugim kęsem ciasta z truskawkami stwierdził z powagą: „No to mamy zapaść na rynku prawdy”.

„Mówisz to jako ekspert czy jako człowiek?” – złośliwie wyładowałem na nim swoje rozdrażnienie. Zrobił minę, którą niektórzy politycy robią z taką wprawą, jakby ćwiczyli ją na specjalnych kursach. „W jednym i w drugim charakterze” – odparł głosem męczennika za szczęśliwość świata i zaczął się nerwowo rozglądać za pilotem.

„Jak to zapaść?” - zainteresował się trzeci z uczestników naszego spotkania. A właściwie pierwsza z uczestniczek.

„Jak to na rynku?” – zapytałem udając, że losy pilota są mi absolutnie nieznane. „Od kiedy to prawda jest towarem rynkowym?”.

Znajomy ekspert obrzucił nas pełnym rozległej i częściowo tajemnej wiedzy spojrzeniem i rzekł: „Nawet małe dzieci wiedzą, że wszelka informacja jest nie od dzisiaj towarem. A przecież prawda to właśnie informacja. Tyle, że dzisiaj ten rynek przeżywa poważny kryzys”.

„Czym spowodowany? – dociekała jedyna w naszym gronie kobieta.

„Dewaluacją” – stwierdził stanowczo ekspert i zamilkł, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić z rękami. Niespokojnie przebierał palcami, wystukując na poręczy fotela jakiś dziwaczny rytm.

„Dewaluacją w sensie?...” – pytająco zawiesiłem głos. Ekspert utkwił we mnie swe oczy i wycedził: „W sensie, że teraz każdy ma swoją prawdę i nie jest zainteresowany prawdą, jaką mają do zaoferowania inni”.

„Chodzi o to, że nie ma już jednej, obiektywnej, prawdy, tylko jest wiele tak zwanych prawd i człowiek może sobie dowolnie wybrać, jak w tanim dyskoncie?” – upewniałem się, ale znajomy ekspert machnął dłonią, jakby odganiał komara: „Dyskonty wcale nie są takie tanie. Oddasz mi tego pilota czy nie?” – powiedział jednym cięgiem, ujawniając, czym naprawdę zaprzątnięty jest jego umysł.

Najpierw chciałem się wyprzeć, ale wyrzut, z jakim patrzyła na mnie moja znajoma, odebrał mi szansę na łgarstwo. Ona widziała, jak ukrywałem pilota między poduszkami kanapy. I była żoną siedzącego naprzeciw mnie eksperta.

środa, 15 czerwca 2011

Zwyczajność

Trwa wyścig nadzwyczajności. Mnóstwo rozmaitych stara się tak zwany ogół (czyli między innymi mnie) zadziwić. Gdybym to potraktował poważnie, musiałbym wyrobić w sobie przekonanie, że żyję w świecie złożonym wyłącznie ze skrajności. Z samych "naj". Z samych "niespotykanych", "niezwykłych", "wyjątkowych", "unikalnych" itd.

Taki świat jest męczący. Przytłaczający. Powoduje, że czuję się nieustannie pod presją. Że podświadomie czuję się zobowiązany do oryginalności, do wyróżniania się, nieustannego zaskakiwania i zadziwiania.

Niepotrzebnie. Okazuje się, że mnóstwo ludzi, tworzących tak zwany ogół, tęskni za zwyczajnością. Za normalnością. Za tym, co nie przekracza żadnych granic ani nie łamie żadnych tabu. Za tym co codzienne i może nawet pospolite.

Zwyczajność wcale nie jest nijaka. Wcale nie jest nużąca i obciachowa. Nie przekreśla człowieka ani niczego wokół niego. To, co zwyczajne, wcale nie jest gorsze od tego, co nadzwyczajne.

W ostatecznym rozrachunku może się okazać, że tak zwana zwyczajność jest najlepszym, co człowieka może w życiu spotkać.

wtorek, 14 czerwca 2011

Sposób

Czasem w sposób mniej widoczny, czasem bardziej wyraźnie, toczy się spór o sposób obecności Kościoła w świecie. Ten spór ma miejsce również w Polsce, choć rzadko bywa wprost definiowany.

Problem nie jest nowy. Wyznawcy Chrystusa mierzą się z nim od pierwszych chwil istnienia Kościoła. Jego echa można znaleźć w Nowym Testamencie, w pismach Ojców Kościoła. Ale staje przed nim każde pokolenie chrześcijan.

Raz po raz jakaś część ludzi Kościoła przeżywa rozczarowanie, że Kościół nie jest obecny w świecie w taki sposób, jakiego oczekują. Dla jednych jest za mało ekspansywny, dla drugich za dużo. Według jednych za bardzo ingeruje w życie społeczne, według innych czyni to w stopniu zbyt ograniczonym. Jedni chcą, by przykazania stały się prawem państwowym, inni wzdrygają się na samą myśl, że mogłoby do tego dojść. Jedni rysują wyraźną, grubą krechę, oddzielającą Kościół od państwa, drudzy ją jak mogą rozmazują.

Arcybiskup Wiednia kard. Christoph Schönborn w wywiadzie dla dziennika „Il Folio” przypomniał niedawno, że chrześcijanie od zawsze starają się przeobrazić społeczeństwo, w którym żyją. „Wymyślili szpitale, uniwersytety. W tym sensie wcielenie zawsze było czymś konkretnym, widocznym” – powiedział. Dodał jednak bardzo realistycznie, że „tkanki społecznej nie da się odtworzyć poprzez wydawanie dekretów i ostre nawoływanie do przestrzegania norm”. Co nie znaczy, że zanegował istnienie norm w społeczeństwie. „Normy są potrzebne, ale muszą wyrastać z czegoś, czym ludzie żyją, z cnót już uznanych za ważne, bez względu na przynależność religijną” – wyjaśnił. To nie są łatwe dla niejednego chrześcijanina słowa.

W niejednym kraju uważanym za „katolicki” słychać bunt tych, którzy nie chcą, aby Kościół mówił im, jak mają żyć. Jak ich przekonać? W cytowanym już wywiadzie kard. Schönborn moim zdaniem dał najlepszą z możliwych odpowiedzi. „Kiedy św. Paweł zakładał niewielką gminę w Koryncie, miał przed sobą sfragmentaryzowany pogański świat. Nie mówił temu światu: „macie zrobić to i to”. Stworzył wspólnotę chrześcijan, która dzięki miłości i radości dzielenia się z innymi przyciągnęła wielu ludzi”.

Arcybiskup Wiednia dopowiedział jeszcze: „Takie stoi przed nami wyzwanie. Pokazać światu piękno naszej wiary”. No właśnie. Piękno!

(cytaty z wywiadu kard. Schönborna za portalem areopag21.pl)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Skutki

Dość groźne złudzenie. Wydaje nam się, że wystarczy zerwać ze złem, a ono zniknie, a już na pewno nie pojawią się jakieś jego konsekwencje. W rezultacie nie jesteśmy przygotowani na skutki popełnionego zła. I ze zdumieniem odkrywamy, że mimo decyzji zerwania, odwrócenia się od zła, ono w jakiś sposób nas dopada, a czasami gwałtownie niszczy nasze życie.

Spodziewamy się niejednokrotnie, że przebaczenie zmazuje zło, które uczyniliśmy. Unicestwia. A przynajmniej spycha w zapomnienie. Także przebaczenie, jakie uzyskujemy od Boga. Zapominamy, że to tak nie działa. Zapominamy, że z jakiegoś powodu wszyscy rodzimy się ze zmazą grzechu pierworodnego.

Tylko marni historycy myślą, że można zmieniać przeszłość. Że przyszłość wpływa na to, co miało miejsce w przeszłości. Że zasługi eliminują błędy i upadki. Tak nie jest. Życie stanowi całość. Nawrócony grzesznik jest nawróconym grzesznikiem. Nawet jeśli zostaje świętym, popełnione przez niego grzechy nie zostają anihilowane. Fakt, że morderca radykalnie zmienił swoje życie, nie przywraca życia jego ofierze. Ścięte drzewo już nie będzie owocowało.

To trudne, mieć odwagę przyjąć skutki i konsekwencje zła, które się popełnia. Ale nie jest to niemożliwe.

niedziela, 12 czerwca 2011

Kadrowe skojarzenia

Dowiedziałem się właśnie, że "Ksiądz podgląda ptaki" oraz że "Transmisję z gniazda jerzyków można oglądać w bielańskim kościele codziennie w godz. 8-20". Księdzem-podglądaczem jest "ks. prałat Wojciech Drozdowicz", którego odejścia z TVP, gdzie robił dawno temu "Ziarno", do dziś przeboleć nie mogę.

Transmisja jest w kadrze pionowym. Tak, jak obrazy w kościele. To ważne dla księdza prałata.

Ciekaw jestem, jak na tę kwestię (transmitowania w kościele codziennego życia rodziny jerzyków) zareagują różne środowiska w naszym Kościele katolickim w Polsce...

Kilka dni temu byłem w kościele, po którym latał w czasie Mszy świętej gołąb. Bardzo był aktywny. W ramach myślenia liniowego od razu oczywiście zacząłem budować skojarzenie z Duchem Świętym. Gdy wychodziłem, koleżanka dziennikarka o lepszym wzroku i bardziej spostrzegawcza stwierdziła, że gołębie były dwa, a nie jeden. Moje mozolnie budowane skojarzenie zawisło bezradnie między stropem a posadzką.

Więc w kwestii monitora w kadrze pionowym z ujęciami gniazda na żywo nie będę budował skojarzeń. Zwłaszcza, że podejrzeć w internecie się z powodu tego pionowego kadru nie da... To może przynajmniej na komórki by to puścić? Ja mam od niedawna taką, że obraz sam się przestawia, jak ją obrócę. I wtedy kadr pionowy się sprawdza.

sobota, 11 czerwca 2011

Konkretnie w realiach

Jezus powiedział do swoich Apostołów:

„Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy. Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski. Wart jest bowiem robotnik swej strawy.

A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie.

Wchodząc do domu, przywitajcie go pozdrowieniem. Jeśli dom na to zasługuje, niech zstąpi na niego pokój wasz; jeśli nie zasługuje, niech pokój wasz powróci do was”. (Mt 10,7-13
)

To zapisane przez świętego Mateusza zalecenia i wskazówki, jakie otrzymali od Jezusa Apostołowie. Mówiąc prosto, mieli iść i przygotowywać teren dla Chrystusa. A właściwie kontynuować to, co On robi. Takie otrzymali wtedy zadanie. Taką dostali misję.

W tych Jezusowych wskazaniach porywająca jest konkretność i trzymanie się realiów. Widać z nich wyraźnie, że Ewangelia ma być głoszona nie w jakichś specjalnych warunkach, w szczególnie sprzyjających okolicznościach. Nie, królestwo Boże ma być głoszone w naszym zwykłym, codziennym świecie. W najzwyczajniejszych miastach i wsiach. Normalnym ludziom. Tym, którzy zmagają się z problemami i trudnościami szarej egzystencji. Którzy zajmują się tym, aby było gdzie mieszkać, co do garnka włożyć, jak pokonać chorobę kogoś z najbliższych.

Mnie najbardziej fascynuje coś, co właśnie w kontekście konkretności i trzymania się realiów, może się komuś wydawać lekkomyślnością. Apostołowie mieli iść bez obciążającego bagażu, dającego poczucie zabezpieczenia na przyszłość. Mieli być całkowicie zdani na Bożą Opatrzność i życzliwość ludzi. Mieli zaufać. Nie mogli iść na żadne kompromisy w trosce o własny byt.

To ufność ma być fundamentem apostolskiej misji głoszenia królestwa Bożego. Nie tylko wtedy. W każdych czasach i warunkach.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 10 czerwca 2011

Przepis na przepis

Po moim wpisie, w którym zajmując się kwestią przepisów liturgicznych użyłem sformułowania „Przepisy są po to, aby ich przestrzegać”, zwrócono uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, że powinienem napisać nie „ich”, ale „je”. Po drugie, że nie należy mieszać przepisów prawa „świeckiego” z przepisami liturgicznymi. Bo te „świeckie” są „wydane po targach różnych głupawych lobbystów wybranych dzięki zmanipulowaniu wyborów, nie liczących się z ludźmi (tylko z kolesiami którzy ich namaścili na odpowiednie miejsce na liście). Wiele takich nieuzasadnionych przepisów obecnie w naszym życiu funkcjonuje. Jedynym uzasadnieniem konieczności ich przestrzegania jest ewentualna kara, która grozi za ich nie przestrzeganie”.

W pierwszej sprawie chyba jednak racja jest po mojej stronie. Wedle mojej skromnej wiedzy niedoszłego polonisty, czasownik „przestrzegać” w znaczeniu „stosować się do czegoś, być w zgodzie z jakimś przepisem”, rządzi dopełniaczem, a nie biernikiem, więc należy przestrzegać „ich”, przepisów, a nie „je”, przepisy.

Z drugą kwestią już nie jest tak łatwo. Sam na co dzień raz po raz zderzam się z bezsensownymi, głupimi, a często szkodliwymi przepisami, regulującymi nie tylko rozmaite kwestie życia społecznego, ale nawet ingerującymi w moje życie prywatne. Żyjąc w takim prawnym chaosie powtarzam, iż mamy w czasy, w których nie obowiązuje już zasada „Dura lex, sed lex”, ale „Durna lex, sed lex”.

A jednak wciąż uważam, że przepisy są po to, aby ich przestrzegać. Z tym, że jeśli są złe, szkodliwe, głupie, to należy je jak najszybciej zmienić, poprawić.

Przepisy są ludziom, każdemu człowiekowi, potrzebne. Wie to Bóg, który już od pierwszych chwil istnienia rodzaju ludzkiego, dawał ludziom przepisy…

Podstawowa zasada: przepisy powinny zmierzać ku dobru. Ono jest dla nich jedynym sensownym uzasadnieniem. Ale właśnie tu zaczynają się schody (niekoniecznie kaskadowe, jak na pewnym stadionie). Ponieważ wartość i sensowność przepisów zależy od tego, jak się to dobro rozumie. Jeśli przepisy formułowane są ze względu na pozorne dobro i ku fałszywie rozumianemu dobru, są szkodliwe. Niestety, jako ludzie, już wielokrotnie dowiedliśmy, że mamy bardzo, ale to bardzo poważne problemy z rozpoznaniem prawdziwego dobra. Dlatego mnożymy coraz durniejsze i bezsensowne przepisy. W rezultacie tworzymy prawo, które wcale nie służy naszemu dobru, lecz działa na naszą szkodę.

czwartek, 9 czerwca 2011

Sezon ogórkowy

Niby nic. Niby mamy zaufanie. Niby się nie boimy. A jednak na stołach co najmniej kilkorga z moich znajomych nagle przestały gościć ogórki. Jeśli się pojawiają, niemal nienaruszone wracają do kuchni. Straciły powodzenie. Nawet dzieci nie chcą ich jeść.

Sezon ogórkowy zaczął się w tym roku w mediach wyjątkowo wcześnie. Już w maju. I trwa. Równocześnie z górą niesprzedanych i niezjedzonych ogórków na straganach i w hurtowniach rośnie liczba zdjęć, rysunków i migawek filmowych przedstawiających te zielone warzywa w środkach masowego przekazu. A może w środkach musowego przykazu – jak mawia jeden mój znajomy?

Jesteśmy ofiarami globalizacji, a zwłaszcza jej specyficznej formy dokonującej się w mediach. Dowiadujemy się za szybko i za dużo. Poznajemy plotki, zamiast faktów. Cała ogórkowa, liczona dziś w milionach euro strat, afera zaczęła się od jednej wypowiedzi niemieckiej urzędniczki wyższego szczebla. W atmosferze paniki, wywołanej niespodziewanymi zgonami, rzuciła chyba jednak przypuszczenie, a nie pewny werdykt, że być może groźne bakterie mają coś wspólnego z ogórkami z konkretnego kraju. Ale przypuszczenia w radiu, w telewizji, w Internecie, a nawet w gazetach, nie sprzedają się dobrze. Dobrze sprzedają się definitywne stwierdzenia, skrajne oskarżenia, surowe wyroki, zdecydowane osądy. Dlatego w świat nie poszedł przekaz, że być może coś jest nie tak z jednym czy drugim ogórkiem, ale że na sto procent wszystkie ogórki z jednego kraju są trujące.

A potem już poszło według schematu. Zauważyłem, że dziennikarze, redaktorzy i wydawcy za niczym tak nie przepadają, jak za straszeniem odbiorców skrótami nazw rozmaitych zarazków. Taki skrót już przez dziwaczne zastawienie liter wydaje się tajemniczy, niepokojący, a przede wszystkim groźny. Odnoszę wrażenie, że niejeden pracownik mediów uważa, iż użycie takiego skrótu zwalnia go z obowiązku weryfikacji i sprawdzenia informacji, a przede wszystkim z koniecznego dystansu i odpowiedzialności.

Dlatego wszystkim, dziennikarzom, redaktorom, wydawcom, ale także słuchaczom, widzom, czytelnikom, dedykuję wiersz:

Gałczyński Konstanty Ildefons

Dlaczego ogórek nie śpiewa

(Z niedokończonej całości
pt. "Miłosierdzie")

Pytanie to, w tytule,
postawione tak śmiało,
choćby z największym bólem
rozwiązać by należało.

Jeśli ogórek nie śpiewa,
i to o żadnej porze,
to widać z woli nieba
prawdopodobnie nie może.

Lecz jeśli pragnie? Gorąco!
Jak dotąd nikt. Jak skowronek.
Jeśli w słoju nocą
łzy przelewa zielone?

Mijają lata, zimy,
raz słoneczko, raz chmurka;
a my obojętnie przechodzimy
koło niejednego ogórka.

(1946)

środa, 8 czerwca 2011

Co ma kotlet do Komisji Majątkowej?

W związku z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego na temat Komisji Majątkowej od razu przyszedł mi na myśl cytat z Ewangelii według świętego Mateusza: „Każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach” (Mt 7, 17-20). Jakim drzewem okazała się uchwalona przed czerwcowymi wyborami z 1989 roku ustawa, na podstawie której z różnym nasileniem toczy się od ponad dwudziestu lat spektakl wokół zwracania Kościołowi katolickiemu ukradzionego mu doczesnego majątku?

To niezbyt chrześcijańskie, ale mam ogromne kłopoty z wmówieniem sobie samemu, że za tą inicjatywą zagrożonych utratą władzy rządców PRL-u stały dobre intencje. Że nagle ruszyło ich sumienie i postanowili choć troszkę naprawić szkody, wyrządzone wspólnocie Kościoła w Polsce w ciągu półwiecza. Wciąż mi coś w tyle głowy piszczy, że raczej chodziło o wyrachowanie i spryt. To piszczenie nasila się zwłaszcza wtedy, gdy uświadamiam sobie czyimi dziedzicami i w takiej czy innej mierze kontynuatorami są w dużej mierze politycy, którzy tej feralnej PRL-owskiej ustawy dziś, ponad dwie dekady później, przeciwko Kościołowi używają.

Niestety, należę do tych, którzy mają zapędy kasandryczne i ulgę z powodu zakończenia sprawy Komisji Majątkowej uważają za przedwczesną. Obawiam się, że sprawa ta będzie jeszcze przez długie lata w Polsce odgrzewanym kotletem. A im dalej będzie od chwili, gdy ustawę przez PRL-owski Sejm przeprowadzono, tym łatwiej będzie ludziom wodę z mózgu robić. Już dziś przecież weszło w dorosłe życie pokolenie, które wybałusza oczy dowiadując się o jakichś prześladowaniach Kościoła katolickiego w Polsce. Dla niego opowieści na ten temat mają tę samą wagę, co relacje z bitwy pod Grunwaldem. Było, minęło. Po co do tego wracać?

Moje niezbyt jasne przewidywania mocno podbudowuje buńczuczna wypowiedź jednego z posłów, który pewny swej bezkarności nie zawahał się mówić przed kamerami o „zmowie rządu, episkopatu i Trybunału”. Nie chcę tu używać takich słów pod adresem owego parlamentarzysty, jak to uczynił Tomasz Skory z RMF-u na swoim blogu. Ale myśl o odpowiedzialności politycznej (nie tylko tego jednego posła za tę jedną wypowiedź lecz również tych wszystkich, którzy całymi latami nie robią nic, aby naprawić budzące wątpliwości prawo) jest mi bardzo bliska. Podobnie jak myśl o tym, że odnoszenie korzyści z budzącego wątpliwości prawa też może budzić poważne wątpliwości. Jeśli ktoś nie bierze tego pod uwagę, sam sobie winien. I też ponosi odpowiedzialność.

wtorek, 7 czerwca 2011

Wprowadzenie za pokutę

Zdarzyło mi się kiedyś po powrocie do zakrystii wygłosić sentencję: „Przepisy są po to, aby ich przestrzegać. Liturgiczne także”. Duchowny, który był faktycznym i jedynym adresatem mojej krótkiej przemowy, popatrzył na mnie z rozbawieniem i zacytował jednego z bohaterów filmu „Shrek”: „Serio, serio?”. Nie chciało mi się odpowiadać jak w filmie „Serio, serio”. Następnego dnia poszukałem innego kościoła z innym księdzem.

Wysłuchałem wczoraj wykładu na temat pewnych nadużyć w liturgii. Poczułem się mile połaskotany, bo prelegent mówił między innymi o fatalnych skutkach przejmowania przez księdza przy ołtarzu prowadzenia śpiewu. Sam niedawno pisałem o parafii, w której ksiądz ryczący podczas Mszy do mikrofonu skutecznie oduczył wiernych samodzielnego śpiewania. Ale było też o różnych innych zjawiskach, między innymi o instrumentach typu gitara albo trąbka. Wykładowca piętnując nadużycia przytomnie zauważył, że chwalenie Boga przy wtórze instrumentu strunowego opisuje już Stary Testament. I stwierdził, że zdarzyło mu się słyszeć piękny śpiew psalmu przy wtórze gitary w czasie Mszy św. Nie wyrzucał też całkowicie z kościoła instrumentów dętych blaszanych, lecz podpowiadał, jak i kiedy ich używać.

Spotkałem kiedyś księdza, który wyczyniał zadziwiające „numery” (naprawdę trudno to inaczej nazwać, więc proszę o wybaczenie za ten kolokwializm) przy ołtarzu. Równocześnie w dyskusjach na rozmaitych księżowskich konwentyklach zawsze przedstawiał się jako zwolennik absolutnej wierności przepisom. Przypominał mi znajomego kierowcę z dużym doświadczeniem, którego „okoliczności” zmusiły do przeczytania „Kodeksu drogowego”. Był szczerze zdumiony tym, co tam wyczytał. Mało tego, odkrył istnienie i głębokie przesłanie niektórych znaków drogowych.

Podobno niektórzy spowiednicy zadają księżom za pokutę czytanie na przykład „Wprowadzenia ogólnego do Mszału Rzymskiego” albo do ksiąg zawierających obrzędy innych sakramentów. Nie jestem pewien, czy to dobrze. Bo w ten sposób owe bardzo ważne dokumenty zaczynają się duchownym negatywnie kojarzyć. A przecież przepisy nie są po to, aby ludziom życie obrzydzać, utrudniać i komplikować, tylko żeby było lepiej, łatwiej i piękniej. No i przepisy są po to, aby ich przestrzegać. Liturgiczne także.

Więcej

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Lustereczko (bajka)

Była sobie królowa. W miarę ładna (wszak nie ma brzydkich kobiet), ale bez przesady. Król utrzymywał ją jednak w przekonaniu, że jest najpiękniejsza na świecie. To samo zresztą kazał robić dworzanom. W tej sytuacji królowa niewiele myśląc, uwierzyła.

Miała zresztą jeszcze jeden powód, aby wyrobić sobie przekonanie, iż naprawdę jest najpiękniejsza na świecie. Król, który był leniwy, aby się nie męczyć powtarzaniem królowej, że jest najpiękniejsza, zafundował jej lusterko. Mówiące lusterko. Ale nie, nie to z bajki o królewnie Śnieżce. Zafundował jej lusterko tanie, z hipermarketu, podróbkę po prostu. Lusterko z naszej bajki bardzo się różniło od lusterka z bajki o królewnie Śnieżce. Tamto zawsze mówiło prawdę. Natomiast lusterko z naszej bajki miało zamontowane prosty moduł, do powtarzania jednego komplementu. Dlatego, gdy królowa zadawała mu pytanie:

„Lustereczko, powiedz przecie
Kto jest najpiękniejszy w świecie”

lustereczko zawsze odpowiadało:

„Tyś królowo najpiękniejsza na świecie”.

Mówiło tak zawsze, niezależnie od sytuacji.

Królowa z naszej bajki nie była może bardzo piękna, jak ta z bajki o królewnie Śnieżce, ale była podobnie jak tamta dumna i próżna. Dlatego wkurzała na maksa swoich poddanych, a zwłaszcza dworzan i dwórki. Tym bardziej, że – jak już wspomnieliśmy – pod bardzo surowymi sankcjami mieli nakazane zachowywać się wobec niej jak lusterko z hipermarketu.

Dlatego, bojąc się utraty pracy, a może i czegoś więcej, wymyślili, jak zrobić swojej władczyni na złość. Akurat na jednym z serwisów aukcyjnych pojawiło się po okazyjnej cenie prawdziwe lusterko z bajki o królewnie Śnieżce. Zrzucili się więc i je kupili. Potem po cichutku podmienili zwierciadła w komnacie królowej i czekali, co będzie... Więcej

niedziela, 5 czerwca 2011

Dziękowanie

„Długo tak będziecie dziękować za tę beatyfikację Jana Pawła II? To przecież śmieszne” – ni to za pytał, ni to stwierdził jeden z moich znajomych wiecznie niezadowolonych. „wdzięczność na zamówienie i pod przymusem” – dorzucił kąśliwie i przyłączył kana w telewizorze.

„Kto nigdy nie był naprawdę wdzięczny i nie zdarzyło mu się szczerze dziękować, ten na pewno nie zrozumie, że ludzie chcą za coś komuś okazać dziękczynienie” – odgryzłem się. Ale on natychmiast zaszumiał: „Nawet nie potrafisz o tym mówić normalnym językiem. Wpadasz w zaraz a taką napuszoną kościelną nowomowę. Okazać dziękczynienie, hehe…”.

To prawda, że słowo „dziękuję” może być puste jak stara puszka po piwie. Może nie nieść żadnej rzeczywistej treści. Może być odruchem, wyrazem poprawności, kindersztuby. Nie zawsze naprawdę stoi za nim wdzięczność.

Mówiłem kiedyś o modlitwie dziękczynienia. Jeden młody powiedział: „Gdyby było tak, jak ksiądz tu nam wmawia, to wszyscy musielibyśmy nieustannie czuć się czyimiś dłużnikami, zwłaszcza dłużnikami Boga... Więcej

sobota, 4 czerwca 2011

Mamy Ojca

Jezus powiedział do swoich uczniów:

„Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna.

Mówiłem wam o tych sprawach w przypowieściach. Nadchodzi godzina, kiedy już nie będę wam mówił w przypowieściach, ale całkiem otwarcie oznajmię wam o Ojcu. W owym dniu będziecie prosić w imię moje, i nie mówię, że Ja będę musiał prosić Ojca za wami. Albowiem Ojciec sam was miłuje, bo wyście Mnie umiłowali i uwierzyli, że wyszedłem od Boga.

Wyszedłem od Ojca i przyszedłem na świat; znowu opuszczam świat i idę do Ojca”.


Jezus wielokrotnie powtarzał, że nie realizuje swojej woli, ale wolę Ojca. Najdobitniej brzmi to podczas modlitwy w Ogrójcu, gdy mówi wprost: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!”.

W tym krótkim fragmencie Ewangelii według świętego Jana, który dzisiaj wskazuje nam Kościół, słowo Ojciec pada nadzwyczaj często. Ojciec jest tym, od którego Jezus wyszedł. Ojciec jest tym, do którego Jezus wraca. Ojciec jest tym, którego mamy prosić. Ojciec jest tym, który wysłuchuje próśb. A to wysłuchanie jest dla nas przyczyną radości. Ojciec przede wszystkim jest tym, który nas miłuje.

Słowa, które dzisiaj czytane są podczas Mszy świętych, Jezus powiedział podczas Ostatniej Wieczerzy. Z perspektywy Zmartwychwstania widać ich głęboką treść. Zaraz kojarzą się z tym, co usłyszała od Zmartwychwstałego Maria Magdalena: „Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: "Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego"”.

Mamy Ojca w niebie. Bóg jest naszym Ojcem. Choć, jak podkreślają komentatorzy biblijni, nie w ten sam sposób jest On Bogiem i Ojcem dla Chrystusa i dla nas.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 3 czerwca 2011

Dekalog partnerski

Do znudzenia międlona jest przez polityków i sporą część mediów wrzucona ostatnio na wyborczy rynek sprawa "związków partnerskich". Robert Mazurek w dzisiejszej "Rzeczpospolitej" informuje o tym, czego się dowiedział przeczytawszy zgłoszony do Sejmu projekt ustawy w tej sprawie. Odnoszę wrażenie, że tacy jak Mazurek (czyli tacy, którzy zanim zabrali się za pisanie na ten temat i wypowiadanie w mediach, projekt ustawy przeczytali) nie tworzą większości. Sam nie mogę się pochwalić aż takim heroizmem, jak Mazurek.

Dlatego skazany jestem na czerpanie szczątkowych wiadomości z mediów. To kara za moje lenistwo. W ramach tej kary usłyszałem na przykład w czwartek wieczorem w jednej z telewizji znanego prezentera, który w rozmowie ze swym gościem oznajmił, że on jest za ustawą o związkach partnerskich niezależnie od tego, ilu ludzi aktualnie w nich w Polsce żyje. Stwierdził, że nawet jeżeli mamy tylko dziesięć par żyjących w nieformalnych związkach, to i tak ustawę należy uchwalić, bo przecież "nawet najmniejsza mniejszość ma swoje prawa".

Zrozumiałem z tego, że jeśli jest jakaś grupa ludzi, którzy nie chcą się podporządkować obecnym przepisom prawa, to należy je dostosować tak, aby ich stanowisko stało się legalne. Wychodzi na to, że w myśl takiego rozumowania trzeba będzie zalegalizować kradzież. Jest przecież pewna mniejszość (nie taka znowu mała!) polskich obywateli, którzy uważają, że przywłaszczanie sobie czegoś, co do nich nie należy, wbrew woli dotychczasowego właściciela, nie jest niczym złym. Tymczasem zgodnie z obowiązującym prawem wcielanie takich poglądów w życie jest u nas wciąż uważane za łamanie prawa. A skoro tak, to wszystko wskazuje na to, że złodzieje są w naszym państwie grupą dyskryminowaną. Tak samo jak ci, którzy żyją w związkach nieformalnych i nie są traktowani w wielu sytuacjach na linii obywatel-państwo jak małżeństwa.

Sytuację dodatkowo komplikują dzisiejsze doniesienia medialne, że większość Polaków chce Dekalogu jako podstawy prawa... A tam stoi a to "Nie kradnij", a to "Nie cudzołóż"...

Chyba że przyjdzie nam układać jakiś nowy "partnerski" dekalog?

Więcej

czwartek, 2 czerwca 2011

Solidarność na drodze

Wiadomość sprzed kilku dni: „Podwykonawcy, budujący autostradę A2 na odcinku Stryków-Konotopa, zablokowali drogę krajową nr 50 w miejscowości Wiskitki, w okolicach Żyrardowa - dowiedziała się we wtorek PAP w Mazowieckiej Komendzie Wojewódzkiej Policji. Domagają się zapłaty za pracę”.

O co chodzi? O to, że - jak wyjaśnił jeden pan - chińskie konsorcjum, które wygrało przetarg na budowę naszej autostrady, nie zapłaciło polskim podwykonawcom sporych pieniędzy. „Zalegają z wypłatą kilkudziesięciu milionów złotych i nikt nie chce z nami rozmawiać” – wyjaśnił pan reprezentujący tych, którzy zablokowali w Wiskitkach drogę. „Musimy w jakiś sposób przymusić tych, którzy zagwarantowali nam wypłaty, czyli ministra Cezarego Grabarczyka, Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad, żeby zainteresowali się, kogo ściągnęli do Polski” – przedstawił nie tylko swoje racje.

Protest nie zgromadził wielkich tłumów. „Na miejscu protestu jest kilkunastu budowlańców i kilka samochodów ciężarowych” – informowały media. A przedstawiciel policji uzupełniał: „Protest jest spokojny. Blokujący drogę domagają się rozmów z ministerstwem infrastruktury. Policja nie ma podstaw do użycia siły, natomiast droga jest nieprzejezdna. Wyznaczone zostały objazdy do Żyrardowa”.

Aha, żeby było jasne, dlaczego budowlańcy nie zablokowali autostrady A2, tylko drogę numer 50. Bo ona przebiega niedaleko siedziby chińskiego konsorcjum.

Nie dziwię się złości ludzi, którzy nie dostali należnych im pieniędzy...

Więcej

środa, 1 czerwca 2011

Ja wiedziałem, że tak będzie

„Ja wiedziałem, że tak będzie” – powtarza Grzegorz Halama w słynnym skeczu-piosence (?). No to ja powtórzę za nim. Bo ja też wiedziałem, że tak będzie. Jak tylko dostałem przez internet zapowiedź najnowszego wydania „Tygodnika Powszechnego” z zajawką wywiadu bp. Tadeusza Pieronka, od razu wiedziałem, że będzie z tego nadmuchiwany wielki, wielki balon o charakterze aferalnym, skandalicznym, konfliktowym itd.

Ani trochę się nie pomyliłem. Jak Halama. Właśnie się masowo dowiaduję z internetu, że mamy do czynienia z „ostrym atakiem biskupa na polski Kościół”. A pod spodem kilka starannie dobranych wyimków z długiego wywiadu.

Nie przesadzajmy z tym „atakiem”… Chociaż… Poczytałem sobie w różnych miejscach w sieci „komentarze” do tego wywiadu. Może z tym „atakiem” o to chodzi? Że niby biskup swoim wywiadem wywołał naprawdę paskudne ataki na Kościół katolicki w Polsce?

Dawno, dawno temu, gdy staremu doświadczonemu proboszczowi tłumaczyłem z młodzieńczym zapałem, że wszystkiego bym się w Polsce obawiał, ale nie antyklerykalizmu, bo przecież klerykalizm wyłazi z każdego kąta, usłyszałem jego bardzo poważną odpowiedź: „Młodyś i durnyś. Od klerykalizmu do antyklerykalizmu tylko jeden niewielki krok. Jak od miłości do nienawiści. Popamiętasz moje słowa”. Stary proboszcz już dawno poza doczesnością, a ja czytając na bardzo różnych pod względem ideowym witrynach komentarze do słów biskupa Pieronka cierpnę z przerażenia i wspominam tamto jego pouczenie.

Dwa lata temu rozmawiałem ze zdeklarowanym ateistą, który miał już za sobą fazę „wojującą”. „Dostaniecie uderzenie z takiej strony, z której się zupełnie nie spodziewacie” – powiedział i uśmiechnął się do swoich myśli. „Długo się po nim będziecie zbierać” – dodał nie bez szczególnej satysfakcji w głosie. Nie chciał powiedzieć, co ma na myśli. Coraz częściej jednak nachodzi mnie refleksja, że on już wtedy, dwa lata temu, wiedział o moim Kościele coś, czego ja chyba sobie nie nadal nie uświadamiam. A może po prostu nie chcę sobie uświadomić?

A co zrobię, jak go znów spotkam i on mi ze spokojem powtórzy słynny refren Grzegorza Halamy?

Więcej