sobota, 31 grudnia 2011

Początki i końce

Sposoby mierzenia i porządkowania czasu, stosowane przez ludzi, choć są oparte o pewne naturalne przesłanki, przede wszystkim wynikają z międzyludzkich umów. A jednak wyznaczone w ten sposób chwile przełomowe, stanowią dla nas momenty wielkiej wagi. Z całą powagą uznajemy, że coś się kończy, a coś się zaczyna.

Takie chwile przełomu, nawet jeśli są tylko ustanowionymi przez ludzi umownymi punktami w czasie, stanowią okazję z jednej strony do podsumowań tego, co minęło, a z drugiej do spoglądania w przyszłość i snucia planów.

Jednak te umowne momenty końców i początków przypominają, że dzieje ludzkości, historia znanego nam świata, ma realny początek i mieć będzie faktyczny koniec. Obydwa zależą od Boga. Na początku było Słowo. Na końcu czasów przyjdzie powtórnie Boży Syn. I te dwa fakty powinny porządkować wszystko.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 30 grudnia 2011

Logika handlu

Podobno od dziewięciu lat Polska nie realizuje unijnej dyrektywy nakazującej płacenie tantiem autorom książek wypożyczanych w bibliotekach. Już w październiku jedna z gazet pisała, że UE ma nas na oku, więc jak nie zaczniemy płacić pisarzom za to, że ktoś czyta ich dzieła, to mamy przerąbane na sumę 300 tysięcy euro za każdy dzień zwłoki. Kolejny dzień zwłoki, cokolwiek miałby to znaczyć.

Zaraz mi się przypomniało, jak to kiedyś, przed wiekami, twórcy, zwłaszcza ci, którzy "robili w słowie", ale inni też, tworzyli swe dzieła "ad maiorem Dei gloriam" i na myśl im nie przyszło, aby traktować je jako towar, za którego każdorazowe użycie odbiorcy muszą płacić. To się jednak skończyło, gdy jacyś cwaniacy (podobno zaczęło się od drukarzy) wymyślili tzw. prawa autorskie z wszystkimi ich możliwymi mutacjami. Kto bystry od razu się domyśli, że ci cwaniacy tkwili w tzw. oświeceniu. Ot, jeszcze jeden triumf rozumu.

Przypomniało mi się również, jak to niedawno w encyklice "Caritas in veritate" Benedykt XVI pisał o trzech logikach: "logice wymiany kontraktowej", "logice państwa" i "logice daru". Istotą tej trzeciej jest "wprowadzenie do ekonomii kategorii miłości". Rzecz okazuje się tak odjechana, że nawet człek tak rozważny, wykształcony i mądry, jak ks. Andrzej Draguła, napisał, że wspomniany dokument czyta się momentami "jak utopię".

Moja myśl, aby twórcy w XXI wieku po Chrystusie kierowali się w swej relacji z odbiorcą nie tylko logiką handlu (przepraszam, wymiany kontraktowej), ale również miłością, jest niewątpliwie kompletną utopią.

Skoro tak, to mam problem. Niedawno jeden z serwisów internetowych bez pytania mnie o zgodę przekopiował w całości tekst mego autorstwa, zamieszczony na blogach, które firmuję swoim nazwiskiem. Nie podali nawet źródła, z którego rzecz przekleili. W rezultacie o całej sprawie dowiedziałem się ze streszczenia mojego tekstu zamieszczonego jeszcze gdzie indziej, z podaniem jako źródła owego niepytającego mnie o nic serwisu, a nie mojego bloga.

Skoro encyklika Benedykta XVI o logice daru to utopia, a pisarzom należy płacić za to, że ktoś wypożycza z biblioteki ich "produkcję", to co właściwie powinienem teraz zrobić? Posłać do wspomnianego serwisu unijnego windykatora?

E tam. Nie ma strachu. Nie poślę. Co prawda "twórczość" jest jednym z moich źródeł utrzymania, ale skoro i tak jestem za gruby, to nie będę się domagał tantiem od każdego, kto moje "stukanie" czyta. Jak schudnę, nie będę musiał kupować nowych koszul, bo zmieszczę się znowu w te, których teraz pod szyją nie dopinam, więc wszystko to jakoś logicznie się zazębia. Może nawet ma to jakiś związek z logiką daru? ;-)

czwartek, 29 grudnia 2011

To tylko polityka

„Nie ma głupich. Ja za to nie wezmę odpowiedzialności” – usłyszał mój znajomy od pewnego urzędnika, który miał przybić pieczątkę i złożyć swój podpis pod jedną ważną dla niego decyzją. „To po co pan tu jest?” – wnerwił się znajomy i podjął równie bezskuteczną próbę uzyskania niezbędnej mu w świetle prawa pieczątki wraz z podpisem na wyższych szczeblach. „Do premiera mam iść czy co?” – wkurzał się coraz bardziej, zderzony z decyzyjną niemocą kolejnych urzędniczek i urzędników. „Najlepiej idź pan do Sejmu. To oni tworzą prawo, więc niech biorą na siebie odpowiedzialność na jego stosowanie” – doradziła znajomemu wysoko postawiona przedstawicielka władzy, ale była to porada o charakterze prywatnym. Równie prywatnie zapewniła ona mego znajomego, że przepis, na mocy którego musi on mieć pieczątkę i podpis, jest głupi i szkodliwy, co wiedzą wszyscy i dlatego nikt się pod realizującym go kwitem podpisać nie chce. Bo nikt nie zamierza brać na siebie odpowiedzialności za wypełnianie durnego prawa.

„Ależ to jest niemoralne!” – irytował się coraz bardziej mój znajomy, relacjonując mi całą sprawę. „Czego pan chcesz, to tylko polityka” – starał się go uspokoić siedzący obok stary wyjadacz, który już niejedną sprawę przez niejeden urząd przepchnął. I niedwuznacznie doradził, że jeśli urzędnik uzyska jakąś wymierną korzyść z podejmowania odpowiedzialności za przybicie pieczątki i złożenie podpisu, to przynajmniej chwilowo będzie w stanie przymknąć oko na głupotę i bezsensowność przepisu.

„To co pan proponuje, jest niemoralne!” – tym razem ja nie wytrzymałem i ostro zaprotestowałem przeciwko korupcyjnej propozycji. „To tylko polityka” – powtórzył z uporem stary wyjadacz i spojrzał na mnie jak na kosmitę.

„Polityka nie jest wyjęta ze sfery moralności” – oświadczyłem poważnie, przypominając sobie co najmniej kilka artykułów, które na ten temat napisałem i kilkadziesiąt, które przeczytałem. Łącznie z tym ostatnim, w którym znany teolog świecki napisał, że zadłużanie państwa przez polityków to łamanie siódmego przykazania Dekalogu. „Przez wysokie podatki, dług publiczny i inflację rządy biurokratyczne okradają obywateli, a przez propagandę ich oszukują” - napisał. Brak reprywatyzacji skojarzył z paserstwem, a do oszukańczej piramidy finansowej porównał system emerytalny, w którym składkami ściągniętymi dziś spłaca się stare zobowiązania, a płacącym obiecuje, że kiedyś przyszły rząd coś im da.

Przez całe wieki polityka była częścią etyki. Aż pewien spryciarz zaproponował traktowanie jej jako sztuki. A przecież według współczesnego rozumienia w sztuce nie może być żadnych ograniczeń. Zwłaszcza moralnych czy etycznych. Artyście podobno wszystko wolno. I nie musi za nic brać odpowiedzialności.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 28 grudnia 2011

Dobrymi intencjami...

Znów zamieszanie wokół ks. Adama Bonieckiego. Podobno w jego obronie ktoś zaatakował skrzynki mailowe marianów. Po co taka akcja? "Jej inicjatorzy chcą docelowo wysłać kilkadziesiąt tysięcy wiadomości i w ten sposób zablokować zakonny serwis". Jakie intencje realnie im przyświecały? Organizatorzy przedsięwzięcia zresztą, jak wynika ze strony tvp.info, sami o niej powiadomili, bo w przeciwnym razie nikt nigdy by się nie zorientował, że w ogóle ktoś wpadł na taki pomysł.

"Bezsens rodzi bezsens" - twierdzi jeden z moich znajomych. Obserwując rozwój wypadków wokół mailowego "ataku" na marianów, można dojść do wniosku, że ma chłop dużo racji. Bo zaraz zaczął się "informacyjny" szum z komentarzami do pozbawionego jakiegokolwiek realnego znaczenia, w sensie dosłownym "wirtualnego", faktu.

Oto jakiś pracownik tvp.info, mimo, że ks. Adam ma się nie wypowiadać do żadnych mediów poza "Tygodnikiem Powszechnym", wybrał numer i zadzwonił do byłego generała marianów. Po co? Żeby go skłonić do nieposłuszeństwa? Jakie intencje mu towarzyszyły?

Sam ksiądz redaktor, zamiast odrzec krótko "no comment", wdał się z telewizyjnym dzwonicielem w pogawędkę. Po co? Jakie mu towarzyszyły intencje? W rezultacie pogawędki w internecie można przeczytać: "Ksiądz Adam Boniecki – z uwagi na zakaz – odmówił komentarza w tej sprawie. Poprosił jednak, by na antenie TVP Info podziękować internautom, którzy go wspierają". Po co? I w jakiej intencji?

No, a potem już poleciało. Ksiądz redaktor w oświadczeniu ogłosił, że został przez tvp.info zmanipulowany. Po co? W jakiej intencji? Na to tvp.info opublikowało cytaty z rozmowy (nagrywali? A jeśli tak, to czy uprzedzili samego zainteresowanego, że nagrywają, czy też zapomnieli, jak to ma w zwyczaju duża część pracowników mediów w Polsce?). Na tę cytatologię ks. Adam odpowiedział, że nie deklarował i rozmowa była prywatna... Tylko po co? Po co? Po co? Żeby powiększać szum?

Mnie najbardziej niepokoi w tym wszystkim jedno. Zarówno w cytatach z rozmowy byłego generała marianów z pracownikiem tvp.info, jak i w odpowiedzi na nie ze strony księdza redaktora, jest mowa o "szlachetnych intencjach" organizatorów akcji zapychania marianom skrzynek mailowych. Po co? Natychmiast przychodzi na myśl powiedzenie o tym, co jest wybrukowane dobrymi intencjami.

Jest coś jeszcze. Za dziękowaniem inicjatorom akcji zmierzającej do "zablokowania zakonnego serwisu" czai się poważne niebezpieczeństwo. Takie docenianie (wsparte podziękowaniem!) intencji stojących za jednoznacznie złym czynem, brzmi jak akceptacja zasady "cel uświęca środki".

Szkoda, że ks. Adam nie znalazł "tytułu", aby nie tylko pomysłodawcom atakowania mailami kont jego zgromadzenia "zabronić", ale wyraźnie powiedzieć, że chcą zrobić coś złego. I że nawet najszlachetniejsze pobudki nie usprawiedliwiają świadomego czynienia komukolwiek krzywdy... Nawet najmniejszej.

wtorek, 27 grudnia 2011

Wyprzedaże

Jeszcze się dobrze poświąteczny wtorek nie zaczął, a już zewsząd słyszę o wyprzedażach. Nagle okazuje się, że ceny mnóstwa towarów i produktów z dnia na dzień spadły o kilkadziesiąt procent. To, co przed świętami kosztowało sto złotych, dziś kosztuje siedemdziesiąt. A w innych krajach obniżki sięgają ponoć nawet 80 procent.

Trudno uciec przed pytaniem, czy przypadkiem poprzednio nie kosztowało za dużo? Niełatwo uniknąć pytania, jaka jest rzeczywista wartość wielu czekających na sklepowych półkach przedmiotów. A w konsekwencji refleksji nad tym, czy handlowcy na pewno postępują uczciwie. Jakoś nikt z tych, których wyspowiadałem przed świętami, nie wyznawał "Zawyżałem ceny i robiłem fałszywe promocje". Więc może wszystko jest OK.

A skoro już dotknąłem kwestii religijnych, to muszę się przyznać, że coraz częściej mam wrażenie, iż my w Kościele w Polsce też wpadamy w tę wyprzedażową atmosferę. I to nawet wcześniej niż wielkopowierzchniowe sklepy. Patrząc na to, co się dzieje przed świętami wokół konfesjonałów, raz po raz łapię na skojarzeniach z nadzwyczajnymi obniżkami i promocyjnymi okolicznościami. Dokładnie jak w hipermarketowej wyprzedaży, liczy się ilość, a nie jakość. No bo kto ma czas, aby popracować trochę nad sumieniem katolika, skoro w kolejce czeka nieustannie kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset osób?

Niejednokrotnie łapię też na tym, że sposób, w jaki traktowani są na Pasterkach czy podczas Mszy w pierwsze święto ci katolicy, którzy swoją obecność w świątyni limitują tylko do tych kilku razy w roku, kojarzy mi się w promocyjnymi ułatwieniami, a przede wszystkim miłą atmosferą, której nie należy mącić. Stąd nawet jeśli ktoś coś wspomni o jakichś zobowiązaniach, wynikających z faktu chrztu, to w tak miłym, ozdobionym kokardkami płytkich frazesów opakowaniu, że istota rzeczy nie ma szans się przebić do świadomości słuchaczy.

Nie znam się na handlowaniu i nie za bardzo rozumiem mechanizmy, jakimi rządzą się wielkie wyprzedaże. Może dlatego drażni mnie, gdy podobne zapędy dostrzegam w Kościele. Jakoś nie potrafię myśleć o Ewangelii z przeceny, promocji na sakramenty i ulgach na przykazania.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Schodki 4F (czyli sensacja na finiszu)

W poprzednim odcinku

Praktycznie żadnych emocji nie wywołał w parafii fakt, że następnego dnia figurki Jezuska na wąskich schodkach prowadzących z wyżyn do żłóbka po prostu... nie było. Co ciekawe, nie brakowało ani schodeczka, a na jednym widoczne były nadzwyczaj wyraźnie ślady po wkrętach, którymi jeszcze poprzedniego ranka Jezusek na polecenie proboszcza był przymocowany.

Jedynie zakrystianin chodził zły, ale wszyscy byli przekonani, że to z powodu złośliwych docinków, jakie usłyszał od niektórych. Złośliwcy wytykali mu, że figurki odśrubować nowoczesnym narzędziem nie dał rady, a tu proszę, Jezusek najprawdopodobniej sam się odkręcił. I to najprawdopodobniej w ogóle bez użycia śrubokrętu.

Wikary z katechetką udawali, że podzielają ogólne znudzenie problemami z ceramiczną figurką, ale ich rozbiegane oczy bystremu obserwatorowi zapewne dałyby wiele do myślenia. Nikt jednak na nich nie zwracał uwagi, a gdy podczas rorat młody duchowny próbował jakoś do kwestii nieobecności Jezuska na schodkach nawiązać, odpowiedziały mu ostentacyjne ziewnięcia i to nawet w wykonaniu pięciolatków. "Czego to dzisiaj ludzie nie zrobią, aby ktoś na nich zwrócił uwagę. To stary chwyt, że się znika na jakiś czas, aby potem z hałasem powrócić do głównego obiegu" - powiedział tonem znawcy współczesnych trendów ośmioletni syn dyrektorki szkoły i zmienił temat pytając, co jest do wygrania w czasie losowania.

Przez kolejnych kilkanaście godzin nic się nie wydarzyło, a jedynym interesującym być może dla socjologów był fakt całkowitego pomijania tematu figurki Jezuska w rozmowach parafian, czy to w domu, w szkole, na przystanku albo w piekarni.

Dopiero pod wieczór, gdy ksiądz wikariusz szedł spowiadać, dostrzegł, że do schodków pinezką tablicową przytwierdzona była dość sporych rozmiarów kartka. Na niej drukowanymi literami ktoś napisał: "Już wystarczy tych wygłupów. Przyznaję, że stłuczenie Jezuska to moja sprawa, ale mieliśmy z Panem Bogiem osobiste porachunki. Bóg wie i ja wiem, że racja była po mojej stronie. Są rzeczy, których się człowiekowi po prostu nie robi. Albo trzeba ponosić konsekwencje. Ale co było, to było. W końcu trzeba wybaczać. Nie ma strachu. W tym roku figurki nikt nie potłucze".

Wikary natychmiast zadzwonił do katechetki. Przeczytał jej zawartość kartki lekko zadyszany z przejęcia. "Miałaś rację!" - sapnął na koniec. "A podpis?" - zapytała rzeczowo młoda teolożka.

Podpisu nie było.

(dalszego ciągu też nie będzie, bo to już koniec, a kto umie dedukować, niczym rozum w pewnej reklamie, z pewnością sam sprawcę zdemaskuje...)

niedziela, 25 grudnia 2011

Jednak

Wydawało mi się, że jestem uodporniony i nic nie jest w stanie mnie w mediach jakoś poważniej poruszyć, a tym bardziej dotknąć, czy wywołać liczącą się emocjonalną reakcję. A jednak, gdy dzisiaj, w pierwsze święto Bożego Narodzenia, dość wcześnie rano zajrzałem na główne strony kilku polskich portali, wielkich portali, wiodących portali (niektórzy rzekliby pewnie, że mainstreamowych), zrobiło mi się przykro. Zrobiło mi się przykro, bo treści bożonarodzeniowe, poza jednym niewielkim wyjątkiem, były na tych stronach właściwie nieobecne.

Poczułem przykrość na takiej zasadzie, na jakiej odczuwa ją każdy, kto przeżywając wielką radość, pragnie, aby też inni jej doświadczali, chce ją razem z innymi przeżywać i dzielić, a natrafia niemal wyłącznie na obojętność i brak zainteresowania tematem. Przypuszczam, że poczułem się podobnie, jak czuć się muszą moi znajomi zapaleni kibice, gdy nawet nie wzruszeniem ramion, ale całkowitą ignorancją (w sensie braku jakiejkolwiek reakcji) reaguję na ich przeżycia związane z jakimiś sportowymi zwycięstwami czy klęskami.

Tak się składa, że radość należy do tych dóbr i wartości, których przybywa i które się rozrastają wtedy, gdy się człowiek nimi dzieli z innymi. Miał rację Mark Twain, gdy stwierdził, że „Smutek jest samowystarczalny: by odczuć jednak pełną wartość radości, musisz mieć kogoś, by się nią podzielić”.

Zastanawiam się, czy podobnej do mojej przykrości nie odczuli dzisiaj zaglądając do internetowych portali liczni polscy katolicy. Ale przychodzi mi na myśl coś jeszcze. Męczy mnie myśl, czy jeszcze bardziej przykro nie było katolikom i chrześcijanom innych wyznań pracującym we wspomnianych portalach. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że akurat sami ateiści albo innowiercy redagują tam główne strony. Gdybym ja pracował jako redaktor wielkiego portalu, byłoby dla mnie czymś naturalnym wyeksponowanie dzisiaj treści dotyczących najrozmaitszych aspektów Narodzenia Pańskiego. Właśnie w imię dzielenia się radością. A skoro właściwie w żadnym z tych, które nawiedziłem z samego rana, treści dotyczących Bożego Narodzenia w najbardziej wyeksponowanych miejscach nie było, to dręczy mnie obawa, że nie chodzi tu o suwerenne decyzje konkretnych redaktorów głównych portalowych stron, ale raczej o polecenia tych, którzy zajmują się "wytyczaniem linii" programowej. Zmówili się, czy co?

sobota, 24 grudnia 2011

Wigilia...

Wigilia, to czuwanie. Ale nie takie, jak stróża na budowie. Wigilia to nie tylko otwarte szeroko oczy i nic więcej. Wigilia to czuwanie pełne aktywności i działań. To czas przygotowania. Materialnego i duchowego. Przygotowania stołu, wystroju domu, ale też duszy, serca, umysłu.

Wigilia, to połączenie postawy Marii i Marty. To wysiłek zabiegania, aby odpowiedzieć na liczne ludzkie potrzeby, ale też trwanie w słuchaniu Słowa Bożego. Nie można o tym elemencie Wigilii zapomnieć. Wigilia jest czasem religijnym. Czasem wiary. Bez niej Wigilia traci swą istotę. Przestaje być Wigilią.

Skoro Wigilia to czas czuwania, to również czas sumienia. Bo jak mówił błogosławiony Jan Paweł II, czuwać, to być człowiekiem sumienia. To nie zagłuszać ani nie zniekształcać sumienia. To nazywać po imieniu dobro i zło, bez zamazywania. To praca nad dobrem i odrzucanie zła.

Czuwanie, to dostrzeganie drugiego człowieka. To przełamywanie egoizmu. To postawienie miłości na pierwszym miejscu. To wzięcie odpowiedzialności za siebie i za innych.

Wigilia to czas modlitwy. Modlitwy, która pomaga. Która daje siłę, by nie ulec pokusie. Modlitwy, która wprowadza w świętowanie.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 23 grudnia 2011

Schodki 2.0 (czyli wszystko da się wyjaśnić)

W poprzednim odcinku


"On coś knuje" - powiedziała katechetka do wikarego po południu, gdy już wszyscy wiedzieli, że z figurką Jezuska na schodkach dzieją się rzeczy kompletnie niezrozumiałe. Nawet dziennikarz lokalnej gazety zadzwonił, domagając się nie znoszącym sprzeciwu głosem wyjaśnień od proboszcza, ale telefon odebrała gospodyni, która jeszcze bardziej stanowczo wyjaśniła żurnaliście, że to nie jego sprawa.

"Jezusek?" - zapytał inteligentnie wikary i spojrzał na katechetkę wyczekująco. "Nie, ten kogo Jezusek się boi" - wyjaśniła młoda pani magister teologii. Ksiądz wikariusz spojrzał na nią ze szczerym niepokojem w oczach. "Zwariowałaś?!" - szepnął, bojąc się jej spokoju i powagi. "Nie" - również szeptem odpowiedziała katechetka. "Jezusek chce coś udowodnić". "Co takiego?" - duchowny czuł, jak mu włosy na karku ustawiają się w jeżyka. "Myślę, że Jezusek chce, żeby sprawca śmierci jego braciszka poniósł zasłużoną karę" - oświadczyła katechetka i rozejrzała się uważnie, czy nikt nie podsłuchuje.

Wikary aż odskoczył. "Jakiego braciszka? Jakiej śmierci?!" - zawołał na cały głos. "Przecież Jezus jest jedynakiem" - dodał zgodnie z nauczaniem Kościoła i usiadł z bezpiecznej odległości od kobiety, której rodzice codziennie powierzają swoje dzieci, aby ich uczyła zasad wiary.

"To taka przenośnia" - zniecierpliwiła się katechetka. "Wie ksiądz, co tu się wydarzyło w zeszłym roku? Jak księdza jeszcze z nami nie było? W samą Wigilię, co się wydarzyło?" - dopytywała poirytowana. "Wiem, proboszcz coś wspominał, że się figurka Jezuska stłukła, bo spadła z ostatniego schodka" - przypomniał sobie wikary. "Właśnie! A ksiądz proboszcz powiedział, w jakim stanie była figurka po tym rzekomym upadku?". "Nie..." - wyjąkał księżulo. "A szkoda. Bo była rozbita na drobne kawałki. Jakby ją ktoś rozdeptał". "Rozdeptał?". "Dokładnie". "Ale kto i po co miałby rozdeptywać figurkę Jezuska?" - zapytał nadzwyczaj sensownie wikary.

Katechetka aż ręce wzniosła w dziękczynnym geście do nieba. "Otóż to właśnie! Sprawca tej zbrodni i profanacji nadal pozostaje w ukryciu. A ksiądz proboszcz nie chciał przeprowadzać śledztwa. Oficjalnie ogłosił, że figurka się potłukła spadając ze schodka, ale nieoficjalnie rozkolportował wersję, że to któreś dziecko zniszczyło". "Myślę, że proboszcz ma rację... Zawsze się znajdzie jakiś łobuz..." - ksiądz mrugał niepewnie oczami. "Moje dzieci?! Nigdy!" - głos katechetki rozległ się z taką siłą, że wikary skulił się i odsunął jeszcze dalej. "Skąd wiesz? Oglądałaś ich buty? Wszystkich?". "A żeby ksiądz wiedział, że tak! Poza tym to zrobił ktoś znacznie cięższy, niż dziecko. I w wielkich butach". "Dorosły?". "Tak!".

Ksiądz wikary tarł w zamyśleniu brodę. "Ty wiesz więcej, niż się wszystkim wydaje" - powiedział. "Wiesz, kto to zrobił?". Katechetka pokręciła głową. "Nie, ale mam pewne podejrzenia. I myślę, że Jezusek chce wyjaśnienia sprawy, żeby dzieci oczyścić z niesłusznych oskarżeń i przywrócić dawny zwyczaj". "Jaki zwyczaj?". "Taki, że to dzieci przestawiały figurkę o kolejne stopnie. A w tym roku proboszcz kazał to robić księdzu, prawda?". Wikary pokiwał głową.

"Myślę, że Jezusek nie pozwoli się zestawić na niższe stopnie tak długo, dopóki nie zostanie ustalony prawdziwy sprawca zniszczenia figurki w zeszłym roku" - powiedziała cicho, ale wyraźnie katechetka. "No to co zrobimy?" - zapytał bezradnie duchowny. "Mam pewien pomysł" - powiedziała i zaczęła coś szeptać wikaremu na ucho.

(jak się okazuje, to jeszcze nie koniec...)

czwartek, 22 grudnia 2011

Ratunku!!! Odbierają!!!

„Trzeba coś robić, trzeba działać, trzeba się bronić!” – rozpędzał się coraz bardziej. „Ale o co chodzi?” – zapytałem, mrużąc powieki od setek światełek iskrzących się na wielkiej choince, obok której się przypadkiem spotkaliśmy. „Jak to o co? Chcą nam odebrać Boże Narodzenie!”. „Słucham?” – wytrzeszczyłem oczy.

Obok nas we wszystkie strony przebiegali ludzie wyraźnie zaaferowani przygotowaniami do zbliżających się świąt. A ja słuchałem wykładu na temat różnych form agresji na Boże Narodzenie. A to, że jakiś klub nocny w samą Wigilię postanowił zorganizować imprezę pod nazwą „pasterka”. A to, że gdzieś tam na antypodach jakiś duchowny wywiesił plakat, przedstawiający przerażoną dziewczynę z testem ciążowym w dłoni. W zamyśle autora dziewczyna miałaby być Maryją. A to, że w którejś polskiej firmie szef odmówił zorganizowania tradycyjnego opłatka, tłumacząc się kryzysem. A to, że w innej szef nie chciał się zgodzić na skrócenie czasu pracy w Wigilię.

„Nie widzi ksiądz, że ze wszystkich stron nas atakują? Że niszczą i odbierają nam to, co stanowi fundament naszej tradycji, istotę naszej wiary! Ksiądz działa w mediach, więc ma ksiądz wielkie możliwości, aby z tym walczyć. Trzeba krzyczeć, bić na alarm!”.

Obiecałem solennie, że się zajmę problemem i potrącany co chwilę przez ludzi taszczących wielkie torby ze świątecznymi zakupami (a więc pewnie też z prezentami pod choinkę), ruszyłem przez parking w stronę swojego samochodu. Zacząłem się zastanawiać, czy gdyby Boży Syn narodził się w naszych czasach, wiadomość o tym fakcie przebiłaby się do świadomości ogółu, czy nie. Wtedy, dwa tysiące lat temu, w Betlejem pojawili się aniołowie, żeby budzić pasterzy, a na niebie zabłysła gwiazda, którą zauważyli lepiej wykształceni.

A dziś, co by się musiało dziać, aby świat dowiedział się o Narodzinach Pańskich? Ktoś z celebrytów musiałby zamieścić tę informację na Twitterze? Albo musiałby się pojawić jakiś hitowy klip na YouTubie? Tylko co zrobić, aby właśnie ten filmik zauważono wśród milionów innych, lądujących co chwilę w sieci?

Może trzeba by posłać wiadomość do informacyjnych kanałów telewizyjnych, aby umieścili ją na pasku, a następnie zorganizowali kilkadziesiąt gadających głów, które skomentowałyby wydarzenie na wszelkie możliwe sposoby, odpowiadając na standardowe pytanie wielu prezenterów „Jak pan zareagował na...”?

I wtedy nagle, gdy dotarłem do stającego z brzegu wielkiego parkingu samochodu, przypomniały mi się słowa jednego z wieszczów: „Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie, Lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie”.

„Rety” – pomyślałem. „Nie ma sposobu, żeby ktoś nam odebrał Boże Narodzenie. Chyba, że sami je sobie odbierzemy” – i zabrałem się za upychanie zakupów w bagażniku.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 21 grudnia 2011

A dobro?

Rekolekcje adwentowe 30+ 2011 (4)

- Co ty wyprawiasz? Nie wstyd ci tak psuć opinii rodziny?
- Nie wiem, o co chodzi.
- Doprawdy? Pół miasta już huczy na nasz temat, jakie to straszne rzeczy dzieją się pod naszym dachem.
- Pół miasta?
- Nie udawaj niewiniątka! Wiem, że to twoja sprawka.
- Dlaczego moja?
- Bo to ty chodzisz po ludziach i opowiadasz, jak ci źle i jak wszyscy dokoła cię prześladują. Tobą się chyba psychiatra powinien zająć.
- To już nie wolno troszkę się pożalić? Każdy potrzebuje zrozumienia.
- Zrozumienia? No to zrozum, że tak postępując, bardzo szkodzisz nie tylko mnie, ale całej rodzinie. Wychodzimy wszyscy na jakiś dom wariatów albo coś jeszcze gorszego.
- Pewnie, stara zasada „Swoje brudy pierz we własnym domu”. Ale to jest zakłamanie! Dulszczyzna!
- Nie popisuj się tutaj, tylko zastanów się, co wyprawiasz i czym się to skończy. Ktoś potraktuje poważnie te twoje żale i jeszcze nam tu policję przyśle. Albo jakiegoś kuratora.
- Boisz się obciachu, co?
- Nie boję się, tylko uważam, że trzeba chronić dobro swojego domu, a nie opowiadać po ludziach niestworzonych rzeczy. Czy ty nie rozumiesz, że nie wszyscy domyślą się, że po prostu szukasz współczucia na siłę?
- Nie szukam współczucia na siłę. Nawet jeżeli trochę przesadzam, to przecież mam prawo rozmawiać z ludźmi o wszystkim, o czym chcę. O domu także.
- Ale nie masz prawa niszczyć tego domu bzdurnymi opowieściami, które nie wiem skąd bierzesz. Z jakichś seriali czy co.
- A może ja po prostu mówię prawdę?
- Prawdę? Od kiedy to nasz dom przypomina Koreę Północną?
- Mnie czasem przypomina. Dyktatura i totalitaryzm.
- Tak opowiadasz ludziom? No to się nie dziwię, że potem się w sklepie pokazać nie mogę.
- Ja tylko dzielę się swoimi odczuciami. Nie wolno?
- Nic cię nie obchodzi, że przy okazji robisz wielką krzywdę wszystkim pozostałym mieszkańcom tego domu?
- Wcale nie robię. To moja sprawa, o czym z ludźmi rozmawiam. I nikt mi nie będzie niczego zakazywać!
- A dobro rodziny?
- A moje dobro?

Dalszy ciąg u AFRO

wtorek, 20 grudnia 2011

Prawa i obowiązki

Rekolekcje adwentowe 30+ 2011 (3)

- Czy ty w końcu posprzątasz ten swój pokój czy nie? Święta idą.
- Cofają święta do mojego pokoju?
- Cały dom szykujemy na święta, więc twój pokój też powinien jakoś wyglądać.
- Po co? Przecież nie będziemy świętować w moim pokoju. A mnie bałagan nie przeszkadza.
- Ale twój pokój jest częścią całego domu, więc nie powinien odstawać od reszty. Ty zresztą też nie jesteś kimś obcym, więc…
- Więc co? Mam się dostosować?
- Co w tym dziwnego? W prawidłowo funkcjonującym domu rodzinnym każdy człowiek zajmuje należne sobie miejsce, pełni określone zadania, jest kimś ważnym, potrzebnym…
- I kimś, komu należy się szacunek, troska i miłość…
- Zgadza się. Jedno z drugim ściśle się łączy.
- Super. Czyli to, jaki jest dom, zależy zarówno od rodziców, jak i od dzieci?
- To chyba oczywiste.
- Czyli nie jest tak, że dzieci mają tylko obowiązki, a rodzice tylko prawa?
- Coś kombinujesz…
- Niczego nie kombinuję. Chcę tylko ustalić, jakie są zasady.
- Zasady?
- Na przykład, czy jest w porządku, jeśli ktoś z rodziny nie pytając o zdanie pozostałych domowników, organizuje popijawę z kumplami ze studiów, a potem po pijaku wrzeszczy na wszystkich dookoła.
- To głupie insynuacje.
- …
- Nie patrz tak. Czasami się zdarzają różne sytuacje…
- Ale za to, jaki jest dom, odpowiadamy wszyscy, tak? Czy jest czysty, spokojny, przyjazny dla wszystkich…
- Nie rób sobie takich żartów. Zaczynasz przekraczać granicę.
- Ja?

Dalszy ciąg u AFRO

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Wzajemna, wzajemny, wzajemnie

Rekolekcje adwentowe 30+ 2011 (2)
- Nie, po prostu nie. Mam tego dość. Dlaczego znowu ma być tak, jak ty chcesz?
- Proste. To mój dom.
- Twój? Ale przecież nie tylko twój. Mój też!
- Naprawdę? Mam ci pokazać dokumenty? Dopiero rzeczy nabyte po ślubie są wspólne, a ten dom był mój jeszcze zanim się poznaliśmy.
- O czym ty gadasz? Chyba nie będziemy musieli zaczynać od definiowania, co to jest dom? Rozumiem, że ostatnio dostali takie zadanie moi uczniowie, ale my chyba nie musimy sobie tego na nowo wyjaśniać?
- Może by się przydało?
- Chyba nie jesteś na poziomie gimnazjalisty, który pisze, że dom to piękna willa z basenem?
- No to powiedz, czym dla ciebie jest dom. Powiedz, słucham.
- Przecież wiesz, że dla mnie dom, to szczęśliwa rodzina, miejsce, gdzie żyją kochający się ludzie. Dla ciebie nie?
- A nie będzie nic o więziach międzyludzkich wyrażających się na co dzień wzajemną troską, szacunkiem, odpowiedzialnością, zrozumieniem i służbą tych, którzy połączeni są w tę rodzinną, domową wspólnotę?
- To chyba oczywiste, że również o to chodzi.
- Padło słowo „wzajemną”. Myślę, że ono jest najważniejsze.
- Tak? No to weź to również do siebie. I to, że odpowiedzialność za dom jest wspólna. A skoro odpowiedzialność, to i prawo decydowania o tym, co i jak się w nim dzieje!
- Ktoś musi podejmować ostateczne decyzje. Nie chcesz chyba zamieniać domu w jakiś cyrk z głosowaniami?
- A wy się znowu kłócicie?
- Nie wtrącaj się, gdy dorośli rozmawiają!
- Dlaczego mam się nie wtrącać? To także mój dom. I mojego rodzeństwa.
- Masz ci los, nagle wszyscy odkryli, że to ich dom. Szkoda, że na co dzień nikt o tym nie pamięta i wszystko zostaje na mojej głowie.
- A co, dzieci nie mają w domu nic do powiedzenia? Dlaczego? Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku!
- Co to ma do rzeczy?
- Coś wam przeczytam: „Dom to nie tylko przestrzeń wspólnego przeżywania codziennych wydarzeń życia, dzielenia się dobrami materialnymi i duchowymi, ale również nieustannego, wzajemnego wychowywania w duchu wartości i prawd naszej wiary”. Wzajemnego! Nie tylko rodzice wychowują dzieci i za nie odpowiadają, ale także dzieci wychowują rodziców i za nich odpowiadają! O!
- W szkole ci takich rzeczy naopowiadali?
- Tak. Ksiądz na religii.
- Co za czasy. Każdy się teraz chce wymądrzać, każdy chce nie tylko mieć zdanie, ale też je wyrazić, każdy chce dyskutować… Tylko jak jest coś do zrobienia w domu, to nikogo nie ma i wszystko i tak spada na mnie.
- A wiesz, czemu tak jest? Bo innych nie dopuszczasz! Bo nie możesz się pozbyć myślenia jak francuski król: „Dom to ja”. A przecież dom, to my! Wszyscy!!!
Dalszy ciąg u AFRO

niedziela, 18 grudnia 2011

Domowienie

Rekolekcje adwentowe 30+ 2011 (1)

- No to ja lecę, czekają na mnie w domu.

- Cześć.

- A ty nie idziesz?

- Posiedzę jeszcze, dokończę to i owo…

- Słuchaj, co się dzieje?

- Co się ma dziać?

- Widzę przecież, że od jakiegoś czasu starasz się jak najpóźniej wrócić do domu. A przychodzisz tutaj wcześniej niż inni…

- …

- Coś u ciebie nie tak?

- Powiedzmy, że nie czuję się ostatnio w domu za dobrze.

- Myślisz, że takie uciekanie z domu to dobry sposób na rozwiązywanie problemów? Pamiętaj, że domu nie da się niczym innym zastąpić.

- Serio?

- Nie żartuj. Dom to miejsce, w którego zaciszu rodzi się i rozwija życie rodziny. To właśnie w nim kształtują się prawdziwe więzi międzyludzkie wyrażające się na co dzień wzajemną troską, szacunkiem, odpowiedzialnością, zrozumieniem i służbą tych, którzy połączeni są w tę rodzinną, domową wspólnotę…

- Daj spokój, bo pęknę ze śmiechu.

- Co w tym śmiesznego? Może trochę patetycznie zabrzmiało, ale przecież to prawda.

- To prawda? I kto to mówi? Ty? Który ty już masz dom? Trzeci, jeśli dobrze liczę?

- Bo wciąż szukam tego prawdziwego domu…

- Ach, czyli tamte nie były prawdziwe? Bo nie dawały ci dobrego samopoczucia? Nie spełniały twoich oczekiwań? Tworzyli go nie ci ludzie, którzy powinni?

- Widzisz…

- Co widzę?! Że domy można sobie zmieniać, jak choinki na święta? Ja tak nie chcę! Nie chcę tworzyć nowego domu, a stary wyrzucić na śmietnik. Chcę, żeby w tym moim pierwszym i jedynym domu wszyscy czuli się u siebie, a nie obco. Chcę się nie bać do tego domu wracać, chcę w nim czuć miłość i zadomowienie.

- Zadomowienie? Co to za słowo? Wiem, co to jest udomowienie, ale to się chyba do domu nie odnosi. Domu się przecież nie udomawia, nie? Ani domowników. A to dobre, udomowić domowników!

- Tobie łatwo się śmiać. Umiesz mościć sobie gniazdko w coraz nowych miejscach. A ja tak nie potrafię. Dla mnie dom jest jeden. I jak się wali, to tracę wszystko…

- E tam, wali się. Zawsze można remontować.

- Wbrew wszystkim innym?

- No to możecie sobie razem czekać, aż się wam zawali na głowy. I tyle z tego będziecie mieli. Sorry, ale naprawdę na mnie w domu czekają. Muszę lecieć. A ty też tu nie siedź. Siedzeniem tutaj niczego w domu nie naprawisz.

Dalszy ciąg u AFRO

sobota, 17 grudnia 2011

Plan

Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama.

Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba; Jakub ojcem Judy i jego braci; Juda zaś był ojcem Faresa i Zary, których matką była Tamar. Fares był ojcem Ezrona; Ezron ojcem Arama; Aram ojcem Aminadaba; Aminadab ojcem Naassona; Naasson ojcem Salmona; Salmon ojcem Booza, a matką była Rachab. Booz był ojcem Obeda, a matką była Rut. Obed był ojcem Jessego, a Jesse był ojcem króla Dawida.

Dawid był ojcem Salomona, a matką była dawna żona Uriasza. Salomon był ojcem Roboama; Roboam ojcem Abiasza; Abiasz ojcem Asy; Asa ojcem Jozafata; Jozafat ojcem Jorama; Joram ojcem Ozjasza; Ozjasz ojcem Joatama; Joatam ojcem Achaza; Achaz ojcem Ezechiasza; Ezechiasz ojcem Manassesa; Manasses ojcem Amosa; Amos ojcem Jozjasza; Jozjasz ojcem Jechoniasza i jego braci w czasie przesiedlenia babilońskiego.

Po przesiedleniu babilońskim Jechoniasz był ojcem Salatiela; Salatiel ojcem Zorobabela; Zorobabel ojcem Abiuda; Abiud ojcem Eliakima; Eliakim ojcem Azora; Azor ojcem Sadoka; Sadok ojcem Achima; Achim ojcem Eliuda; Eliud ojcem Eleazara; Eleazar ojcem Mattana; Mattan ojcem Jakuba; Jakub ojcem Józefa, męża Maryi, z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem.

Tak więc w całości od Abrahama do Dawida jest czternaście pokoleń; od Dawida do przesiedlenia babilońskiego czternaście pokoleń; od przesiedlenia babilońskiego do Chrystusa czternaście pokoleń. (Mt 1,1-17)


„Genealogia (z Greki γενεά, genea – "ród" oraz λόγος, logos – "słowo", "wiedza") — to jedna z nauk pomocniczych historii, zajmująca się badaniem więzi rodzinnych między ludźmi na bazie zachodzącego między nimi pokrewieństwa i powinowactwa. W szczególności przedmiotem zainteresowania genealogii są wybrane rodziny i rody, ich pochodzenie, historia oraz wzajemne relacje rodzinne i losy poszczególnych członków rodziny” (Wikipedia) Przedmiotem zainteresowania genealogii jest rodzina.

Ktoś, kto zna swój rodowód wie, jakie jest jego miejsce w historii. Wie, że jego przyjście na świat nie jest wydarzeniem przypadkowym, oderwanym od wszystkich innych, lecz wplata się w wielki łańcuch dziejów w sposób logiczny i planowy.

Narodzenie Jezusa to realizacja wielkiego planu Bożego wobec człowieka. Planu zmierzającego do dobra, nie do zła. Planu zbawczego. Historia całej ludzkości i każdego z nas odnajduje swój cel i sens w Nim. W Jezusie Chrystusie. Synu Bożym, zrodzonym przez kobietę.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 16 grudnia 2011

Podrzutki

Jednemu księdzu ktoś podrzucił (wcale nie anonimowo, lecz z możliwością uzyskania odpowiedzi) kilka pytań:

"Czy Jezus Chrystus, umierając na krzyżu i zmartwychwstając, załatwiał jakieś swoje interesy? Czy zabiegał o swoją korzyść? Albo przynajmniej o pożytek dla swego Ojca? Kto tak naprawdę powinien być zainteresowany zbawieniem człowieka - on sam czy Bóg? Czyją ono jest, by użyć dzisiejszego języka, racją stanu?

Dlaczego Jezus nie kiwnął palcem w kwestii odzyskania przez naród, w którym się narodził, wolności i suwerenności? Dlaczego, mimo swojej wielkiej popularności i umiejętności porywania tłumów, nie wezwał ludu i nie stanął na jego czele, aby wyrzucić okupantów? Wręcz przeciwnie, rezygnując ze swych nadzwyczajnych możliwości, w konfrontacji z tym okupantem, uległ i dał się zabić?

Nie da się również uniknąć pytania dotyczącego sprawy niesprawiedliwości społecznych, panujących za czasów, gdy Chrystus chodził po ziemi. Czemu, choć wielokrotnie dawał do zrozumienia, że widzi krzywdę jednych, ponoszoną po to, aby inni mieli nadmiar, nie próbował nawet stanąć na czele słusznego buntu społecznego, który doprowadziłby do chociaż częściowego naprawienia systemu i zniwelowania przynajmniej skrajności w temacie podziału dóbr tego świata?

A na koniec jeszcze jedno pytanie natury praktycznej. Dlaczego, mając możliwość zaglądania w ludzkie sumienia, do końca trzymał przy sobie zdrajcę, który Go sprzedał za kilka groszy i nie zapobiegł w ten sposób serii tragicznych wydarzeń?"

Ksiądz uważnie przeczytał wszystkie pytania, po czym odpowiedział:

"No właśnie".

A potem dodał PS: "Naprawdę nie wiesz?".

czwartek, 15 grudnia 2011

Teleranek

Trzynastego grudnia, w dość okrągłą rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego, zapytałem z samego rana ludzi na Facebooku: „Co robiliście trzydzieści lat temu?”. Wśród kilkudziesięciu odpowiedzi zadziwiająco często pojawiała się kwestia „Teleranka”, którego nie wyemitowała tamtego dnia telewizja. Ktoś nawet napisał: „Posłałem tatę na dach, żeby antenę naprawiał... Chciałem Teleranka”.

Mnie stan wojenny nie kojarzy się z brakiem telewizyjnego programu dla dzieci. Dlaczego? To proste. Po prostu urodziłem się kilka czy kilkanaście lat wcześniej niż znacząca część uczestników mojej nieformalnej internetowej ankiety. Co innego było wtedy dla mnie ważne. I dziś, po trzech dekadach, stan wojenny kojarzę niemal automatycznie właśnie z tymi sprawami, do których wtedy przykładałem wagę.

Jakie są szanse, że rocznicę grudniowych wydarzeń z roku 1981 jestem w stanie emocjonalnie - i nie tylko przeżywać - razem z tymi, których ktoś nazwał „pokoleniem Teleranka”?

W pierwszych dniach stanu wojennego kilka razy byłem pod kopalnią „Wujek”. Ani raz nie wszedłem do środka. Później wielokrotnie rozmawiałem z górnikami, którzy w strajku uczestniczyli. Byłem w szoku, jak bardzo różnią się w naszych pamięciach obrazy tamtych dni związane z „Wujkiem”. Choć na pozór byliśmy przecież w tym samym miejscu, opowiadamy radykalnie różne historie.

Szesnastego grudnia też byłem niedaleko kopalni „Wujek”. Chyba dosłownie kilkaset metrów. Siedziałem w pobliskim głębokim wykopie, którym biegną tory kolejowe. Siedziałem w pociągu, zatrzymanym między stacjami. Niecierpliwiłem się i irytowałem, bo spieszyłem się na umówione spotkanie. Kawałek dalej jedni ludzie zabijali drugich. W miejscu, w którym poprzedniego dnia stałem razem z innymi i rozmawiałem ze strajkującymi górnikami.

Do końca moich dni szesnasty grudnia 1981 roku będzie mi się kojarzył z tym, że byłem dosłownie tuż obok tragedii, a jednak dowiedziałem się o niej dopiero po jakimś czasie.

Lubimy w chwilach ważnych rocznic mówić o wspólnocie doświadczeń. Chętnie się w jej imię łączymy w grupy. Identyfikujemy według niej. Ale też według niej budujemy między sobą podziały. Usiłujemy udowodnić, że tylko nasza pamięć jest tą jedyną prawdziwą.

Czy stan wojenny był mniejszym złem dla kogoś, kto zapamiętał go przede wszystkim jako brak „Teleranka” niż dla mnie, któremu kojarzy się z czymś zupełnie innym? Nie sądzę. Zło, które mnie bezpośrednio nie dotyka, nie przestaje przecież być złem.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 14 grudnia 2011

Obok, czyli chyba już wiem

Od lat trapię się poważnie problemem, dlaczego w Kościele katolickim w Polsce z takim trudem udaje się (przynajmniej od czasu do czasu) doprowadzić do dialogu. Do wewnętrznej rozmowy. Poważnej rozmowy o przeszłości, teraźniejszości, przyszłości. O kwestiach istotnych, by nie powiedzieć pryncypiach. O wierze, jej problemach, jej konsekwencjach w codziennym życiu.

I oto przez przypadek zupełny chyba zyskałem odpowiedź na dręczące mnie pytanie - dlaczego tak nam ciężko idzie ta rozmowa?

Tak się złożyło, że 6 grudnia napisałem kilka zdań o kwestii świętego Mikołaja. O tym, że oprócz komercjalizowania tej ważnej postaci i zamieniania jej w wyrośniętego krasnala, jest też problem z wewnątrzkościelnym spłycaniem przesłania, które ona niesie. Złożyło się również, że zamieściłem swój komentarz w kilku miejscach w Internecie, między innymi w dwóch portalach poświęconych tematyce religijnej, a w głównej mierze katolickiej.

W obydwu wspomnianych portalach mój post wywołał sporą dyskusję. Tyle że, poza małymi wyjątkami, dyskutanci tu i tam skupili się nie na meritum, lecz na kilku słowach, w których uznałem za niezbyt grzeczne spoufalanie się przebranego za św. Mikołaja ministranta z księdzem wikarym. Dygresja na ten temat nie była w moim tekście nawet całym zdaniem lecz dosłownie kilku wyrazami wtrąconymi mimochodem przez autora, który mając już ponad pół wieku życia za sobą zakodował sobie inne relacje na linii "ministrant-ksiądz" (bo też sam, zanim księdzem został, był ministrantem).

Gdy śledziłem obydwie, bliźniaczo podobne dysputy, nagle zaczęło mi coś świtać. Tak bardzo, że sformułowałem hipotezę, którą być może ktoś z poważnym dorobkiem naukowym, podda stosownym analizom. Hipoteza, moim zdaniem bardzo prawdopodobna, brzmi: Polscy katolicy po prostu w zdecydowanej większości nie chcą rozmowy o Kościele, o wierze, o życiu zgodnym z Ewangelią. Nawet ci, którzy wydawałoby się, są bardziej w te sprawy zaangażowani, wolą przerzucać się wypowiedziami na tematy będące "obok", unikać tego, co istotne, roztrząsać całymi dniami pół zdania z ozdobnika, a przy okazji zajmować się ocenianiem jego autora.

Ledwo postawiłem tę hipotezę, zaraz pojawiło mi się kolejne ważne zagadnienie. Brzmi ono: Jak długo można unikać rzeczywistej rozmowy i wciąż wynajdywać bzdurne tematy nawet tam, gdzie aż krzyczą wymagające pilnego omówienia sprawy ważne?

wtorek, 13 grudnia 2011

Rocznica po latach

Spotkali się przypadkiem. Dawno się nie widzieli, bo każdy przez te lata podążał inną, choć trochę podobną, drogą.

- Jak ten czas leci. Ile to już lat minęło?

- Sporo, sporo...

- Gorąco było wtedy, pamiętasz?

- Jasne, że pamiętam. Takich rzeczy się nie zapomina.

Zamilkli na chwilę. Nagle obaj podnieśli głowy, bo dostrzegli, że w ich kierunku zmierza ktoś jeszcze.

- Ty też tutaj?! Co za zbieg okoliczności! - zakrzyknęli chórem

- A gdzie miałbym być? Przecież to rocznica. Dla mnie bardzo ważna rocznica - powiedział trzeci.

- Nie tylko dla ciebie. Każdy chyba ma ten dzień mocno zakodowany. Ja przynajmniej mogę szczerze powiedzieć, że uważam go za jeden z ważniejszych w moim życiu. To było traumatyczne przeżycie, a z drugiej strony coś, o czym nie waham się mówić z dumą swoim dzieciom i wnukom. Bo nie każdy tutaj wtedy był, a ja byłem - rzekł z naciskiem pierwszy.

- Fakt, wielu tu nie było, a my byliśmy. Chociaż o ile pamiętam, to ty dość szybko gdzieś znikłeś - drugi spojrzał na trzeciego uważnie.

- Ja? Byłem do końca samego! Za to ciebie nagle straciłem z oczu. Myślałem, że uciekłeś - szczerze oburzył się trzeci.

- No wiesz! Jak możesz po tylu latach zarzucać mi tchórzostwo!

Pierwszy spoglądał na nich wolno popijając wino.

- O ile pamiętam, to obu was gdzieś nagle wyniosło. Gdy się zaczęło naprawdę groźnie, sam musiałem szukać jakiegoś schronienia - powiedział powoli.

Dwaj pozostali naskoczyli na niego:

- Znalazł się bohater! A kto pierwszy wołał, żeby uciekać? To akurat wszyscy dobrze pamiętają...

- Nie uciekać, tylko znaleźć jakieś bezpieczne miejsce. To był głos rozsądku - odrzekł pierwszy bez drgnienia powiek. - Każdy pamięta, jak to wtedy wyglądało. Naprawdę było groźnie. Nie sposób było przewidzieć, czym się to wszystko skończy.

- Nie kłóćmy się. Jakie to ma znaczenie po latach, kto, kiedy i gdzie się schował? Żadne. Ważne, że tam wtedy byliśmy i dziś możemy z dumą o tym innym opowiadać. Ludzie potrzebują uczestników ważnych wydarzeń, których mogą podziwiać...

- To fakt - drugi aż pokraśniał, przypominając sobie kilka ostatnich spotkań, podczas których wszyscy z zapartym tchem i niemal z uwielbieniem w oczach słuchali jego relacji z tamtych wydarzeń.

- Swoją drogą - zamyślił się nagle trzeci. - Gdybym wtedy mógł przypuszczać, że On trzeciego dnia zmartwychwstanie, to bym chyba w ogóle się z tego wzgórza nie ruszał, choćby się niebo waliło...

- Dziwnie się to wszystko plecie... - zawtórował mu pierwszy. - Mnie właściwie żona z domu wygoniła, żebym poszedł zobaczyć, co to się dzieje, że taki zgiełk na drodze... Wcale mi się nie chciało iść aż pod same krzyże...

- I też, jeśli dobrze pamiętam, stałeś od nich raczej daleko. Starannie ukryty w tłumie - z lekką drwiną przypomniał drugi.

- Ale i tak o dwa kroki bliżej niż ty, prawda?

- Dajcie spokój - uciszył ich trzeci. - Ja już w ogóle muszę iść. Obiecałem wieczorem opowiedzieć grupie młodych, jak to wtedy się działo. A przy okazji może coś się uda podjeść i gardło zwilżyć...

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Drażliwe pytania

Z samego rana na Facebooku wiadomość, że zmarła koleżanka dziennikarka na drugim końcu Polski. O dwadzieścia lat młodsza ode mnie. Parę miesięcy temu urodziła drugie dziecko. Wystarczy zajrzeć na Jej profil na FB, żeby się połapać, jak bardzo się z tego cieszyła.

Jej ostatni wpis na FB to informacja o akcji charytatywnej, polegającej na zadeklarowaniu się i przygotowaniu dla konkretnego dziecka z koszalińskiej podstawówki paczki świątecznej. Wyżej ktoś napisał po prostu: "Julia zmarła dziś w nocy."

Pierwszego grudnia zamieściła na swej tablicy kolejne zdjęcie synka z dopiskiem "Chyba się zakochałam ;-)". Trzy dni później udostępniła zrobione przez kogoś zdjęcie, na którym widać miejsce parkingowe oznaczone dodatkowo tabliczkami: "Zakład pogrzebowy" oraz "Tylko dla klientów".

Chwilę przed tym, nim zobaczyłem na FB wiadomość o Jej śmierci, zamieszczałem mini komentarz do cytatu z dzisiejszej Ewangelii: "Jakim prawem to czynisz? I kto Ci dał tę władzę?". "Łatwo i chętnie zadajemy Bogu i Kościołowi drażliwe pytania. A sami unikamy odpowiedzi..." - napisałem przemądrzale. Moment później, czytając o śmierci znajomej i koleżanki, młodej, fajnej kobiety, nastawionej wciąż na innych, żony, matki dwójki dzieci, nie byłem w stanie powstrzymać się od zadawania samemu Bogu drażliwych pytań... Bardzo drażliwych...

niedziela, 11 grudnia 2011

Schodki 1.5 (sensacyjnej opowieści niespodziewana kontynuacja)

Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, aby zadać pytanie, jak dwoma wkrętami przymocować do schodków figurkę Jezuska, skoro była ona ceramiczna. Wszyscy tak ucieszyli się z decyzji proboszcza, że doszli do wniosku, iż nie będą po nocy w niedzielę kościoła otwierać, lecz dopiero rano, po roratach, Jezuska przytwierdzą do odpowiedniego stopnia schodków.

Nikt się nie zdziwił natomiast, gdy rano, po otwarciu świątyni, zastano figurkę znów na szczycie stromych schodków. "Skończy się twoja samowolka" - mruknął zakrystianin i dał ceramicznemu Jezuskowi prztyka w lekko zadarty nosek.

Zgodnie z planem zaraz po roratach wikary z zakrystianinem pojawili się przy schodkach zaopatrzeni w dwa sporej wielkości wkręty oraz elektryczny śrubokręt na baterie, który przy bliższych oględzinach niczym, poza końcówką, nie różnił się od wiertarki. Schodki zrobione były z miękkiego drewna, więc bez trudu przykręcili figurkę, nie zastanawiając się ani chwili nad tym, że w jej podstawie były dwa otwory, jakby z góry zaplanowane na to, aby Jezuska wkrętami do podłoża mocować.

Dopiero wieczorem w poniedziałek przy kolacji ksiądz wikary nagle zdał sobie sprawę z tego zaskakującego faktu i zatrzymując w połowie drogi do ust kromkę dobrze obłożoną kiełbasą, zapytał skupionego na mieszaniu herbaty proboszcza: "Dlaczego ten Jezusek ma w podstawce otwory? Były z nim już wcześniej jakieś problemy?". Ksiądz proboszcz dokończył mieszania, oblizał łyżeczkę i utkwił myślące w oczy w tym rogu sufitu, który ozdobiony był sporym zaciekiem, pamiątką po niedawnej niedawnej awarii pralki na piętrze.

Po dłuższej chwili odpowiedział powoli: "To nie jest nasza figurka. Dostaliśmy ją od księdza infułata, który do zeszłego roku proboszczował w sąsiedniej parafii". "A czemu?" - zainteresował się wikary. "Bo nasza, po trzydziestu latach, nagle ostatniego dnia zeszłorocznego Adwentu, spadła ze schodków i się stłukła". "Ostatniego dnia Adwentu?" - zdziwił się ksiądz wikary. "Jak mogła się stłuc spadając z najniższego schodka?". Proboszcz zamiast odpowiedzi rozłożył ręce w geście niosącym głęboką treść, w rodzaju "Niezbadane są wyroki Boskie".

We wtorek rano nic nie zapowiadało katastrofy. Po otwarciu kościoła zakrystianin, wikary i organista komisyjnie stwierdzili, że Jezusek tkwi tam, gdzie go przykręcono. Nie dali rady się powstrzymać od wymiany triumfalnych uśmiechów. "A widzisz, jednak stanęło na naszym" - powiedział zakrystianin i znów obdarzył figurkę prztykiem w nos. "No co pan!" - żachnął się ksiądz proboszcz, który akurat w tym momencie dołączył do komisji, a organista tylko skulił się i chyłkiem poszedł na chór.

"Niech pan go lepiej odkręci, żeby można było w czasie rorat przestawić Jezuska bez wywoływania sensacji" - wsparł moralnie proboszcza ksiądz wikary i zaczął wertować Mszał.

Zakrystianin z kpiącym uśmiechem poszedł po elektryczny śrubokręt i z jazgotem zabrał się za odkręcanie Jezuska. Uśmiech szybko opuścił jego oblicze. Wkręty ani drgnęły. Jedyne co osiągnął, to kompletne zdewastowanie widocznych w ich główkach wgłębień na śrubokręt krzyżakowy. Tym razem zakrystianin nie zbladł. Zszarzał natomiast na twarzy w takim stopniu, że przypominał kamienne popiersie. "Co teraz będzie?" - wyszeptał w stronę wikarego, który stał przy ołtarzu z otwartym Mszałem i ani drgnął. Zupełnie jak wkręty trzymające ceramicznego Jezuska na schodku...

(ciąg dalszy ma szanse nastąpić...)

sobota, 10 grudnia 2011

Wyobrażenia

Kiedy schodzili z góry, uczniowie zapytali Jezusa: "Czemu uczeni w Piśmie twierdzą, że najpierw musi przyjść Eliasz?" On odparł: "Eliasz istotnie przyjdzie i naprawi wszystko. Lecz powiadam wam: Eliasz już przyszedł, a nie poznali go i postąpili z nim tak, jak chcieli. Tak i Syn Człowieczy będzie od nich cierpiał". Wtedy uczniowie zrozumieli, że mówił im o Janie Chrzcicielu. (Mt 17,10-13)

Kolejny raz w Ewangelii pojawia się problem zderzenia ludzkich wyobrażeń o tym, jaki Bóg jest, jak powinien postępować, z tym, jak faktycznie działa w dziejach świata. Izraelscy przywódcy nie rozpoznali w Janie Chrzcicielu kogoś, kto realizuje znaną im z tradycji i zapowiedzianą w Biblii misję przygotowania ludzi na spotkanie z Panem. Oni wyobrazili sobie, że Eliasz wypełni to zadanie osobiście, zstępując z nieba. Bóg wybrał inne rozwiązanie. Zapowiadany prorokiem Eliaszem, poprzednikiem Pana, okazał się syn Zachariasza i Elżbiety.

Przywódcy narodu wybranego mu nie uwierzyli, bo nie spełniał ich wyobrażeń. „Nie potrafili zrezygnować z własnej wizji dzieł Bożych, aby przyjąć je w czasie i kształcie chcianym przez Boga” – czytamy w jednym z komentarzy do Pisma Świętego.

Choć od tamtych chwil minęły tysiące lat, z podobnym problemem wciąż zmagają się kolejne pokolenia. Wciąż niejednemu człowiekowi bardzo trudno jest uwierzyć, zaufać Bogu, gdy nie spełnia on jego wyobrażeń i zachcianek. Dziś wielu ludzi nie rozpoznaje w Jezusie Boga, bo zupełnie nie pasuje do tego, w jaki sposób Go sobie na własny użytek wymyślili. Boga nie da się dopasować do swoich wizji i planów. Trzeba Go przyjąć w prawdzie, takiego, jaki jest. Bo tylko prawdziwemu Bogu da się bezgranicznie uwierzyć i zaufać.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 9 grudnia 2011

Entuzjazm

Ktoś napisał, że trzeba nowego entuzjazmu. Ale nie dodał, że nie da się nacisnąć guziczka i w nowy entuzjazm wpaść. Zresztą, czy może być stary entuzjazm? Wydaje mi się, że entuzjazm z zasady jest nowy. Słyszał ktoś o starym entuzjazmie? Czy entuzjazm może być rutynowy? Jakoś to nie brzmi. Nie składa się w całość.

Podobnie nie komponuje się entuzjazm z trwaniem w miejscu. Z obroną tego, co dotychczas udało się uzyskać. Z konserwacją stanu zastanego. Z pielęgnowaniem sytuacji, aby nie uległa jakimś przekształceniom. Z powstrzymywaniem nadchodzących zmian. Z utrwalaniem i konserwacją tego, co przemija. Co nie znaczy, że nie da się z entuzjazmem pielęgnować pewnych wartości. Ale entuzjazm w takich sytuacjach, moim zdaniem, wynika z wychyleniu ku przyszłości.

Entuzjazm łączy się z ofensywnością. Z patrzeniem i podążaniem do przodu. Ze zdobywaniem. Z osiąganiem czegoś. Z tworzeniem. Wchodzeniem na nowe tereny. Budowaniem. Bo przecież nawet słownik mówi, że entuzjazm, to "zapał, uniesienie, zachwyt, uwielbienie". Bo przecież w entuzjazmie ukryte jest działanie boże. "éntheos" to "natchniony przez boga". Chociaż niektórzy wolą to tłumaczyć jako "opętany".

Lubię Kartezjusza, bo powiedział, że entuzjazm nie jest dla przeciętniaków. Ja przynajmniej tak rozumiem jego słowa: "Świadectwem przeciętności jest niezdolność do ulegania entuzjazmowi"...

czwartek, 8 grudnia 2011

Niebezpieczne są słowa

Dowiedziałem się, że gubernator jednego z amerykańskich stanów wywołał protesty tamtejszych chrześcijan, nazywając choinkę w siedzibie władz „drzewkiem świątecznym”, a nie "bożonarodzeniowym".

Jak czytam w podanej przez media wiadomości: „Gubernator zapewne nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie wywoła niezadowolenie, gdy ogłosił, że w siedzibie władz stanowych stanie drzewko świąteczne (ang. holiday tree), a nie tradycyjne, bożonarodzeniowe (Christmas tree).

Pewna republikańska członkini stanowej Izby Reprezentantów już zapowiedziała, że na znak protestu postawi przed swoim biurem drzewko właśnie bożonarodzeniowe. Oburzenie wyrazili katolicy i inne chrześcijańskie wspólnoty religijne w tym stanie”.

To nie pierwsza w ostatnich latach wiadomość o unikaniu w różnych częściach świata nawiązań do świąt Narodzenia Pańskiego w tak zwanym dyskursie publicznym. Głośno było w minionych latach o podobnych tendencjach na przykład w Wielkiej Brytanii i w innych krajach.

Może się wydawać dziwne, że takie sprawy w ogóle zajmują ludzkie umysły. Czy warto się aż tak zajmować kwestiami terminologicznymi? Jakimiś przymiotnikami? Wszak ta wojna toczy się o słowa! Tylko o słowa.

A może jednak aż o słowa?

Zdecydowanie to drugie. Gubernatorzy wspomnianego stanu „już wcześniej obdarzali oficjalną choinkę mianem neutralnym poglądowo, nie chcąc, by wyznawcy innych religii niż chrześcijaństwo czuli się wykluczeni”. To uzasadnienie pokazuje, jaką siłą są nawet pojedyncze słowa. Skoro jeden przymiotnik ma moc sprawić, że ludzie czują się wykluczeni, to słowa muszą mieć również wielkie możliwości wspólnototwórcze. Skoro mogą ludzi dzielić, to tym bardziej mogą ich łączyć.

Dzieje świata pokazują, że ci, którzy zdawali sobie sprawę z siły słów i potrafili ją wykorzystać, bardzo często odgrywali w historii większą rolę niż ci, którzy odwoływali się jedynie do siły oręża. Odpowiednio użyte słowo potrafi poruszyć miliony ludzi. Może ich poprowadzić ku dobru, ale także ku złu. Może wprowadzić w ludzkie umysły i codzienne życie społeczeństwa wielkie, pozytywne idee, ale też potrafi wprowadzić straszny zamęt, niszczący wszystko nieład.

Zbigniew Herbert napisał kiedyś:

„niebezpieczne są słowa
które wypadły z całości
urywki zdań sentencji
początki refrenu
zapomnianego hymnu”.

Miał absolutną rację. Żyjąc dzisiaj w świecie słów powyrywanych z kontekstu, podmienianych na bardziej neutralne, obojętne, nijakie, doświadczamy tego coraz bardziej. A nasz świat traci swą tożsamość. Bo zaczyna w nim brakować słów jedynych i prawdziwych.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 7 grudnia 2011

Wołanie z zakrystii

"W dawnych czasach biskupi przetapiali złote kielichy mszalne, by wspierać obronę zaatakowanego królestwa. Teraz, kiedy wróg finansowy jest znacznie bardziej podstępny i bezlitosny, nie dzieje się nic. Ze strony hierarchii nie napłynął najmniejszy sygnał o rezygnacji z czegokolwiek".

Nie, to nie jest jeszcze oficjalna wypowiedź któregoś z polskich prominentnych polityków, ani nagłośniony na całą Polskę komentarz któregoś ze znanych publicystów. Cytat pochodzi z włoskiej gazety, a jego autorem jest watykanista Marco Politi.

Ale moment, w którym podobne sformułowania zaczną królować w mediach w Polsce, może być bliższy, niż nam się wydaje.

Dwa miesiące temu, komentując fakt, że zwierzchnik duchowy prawosławnych na świecie Bartłomiej I wezwał Kościół w Grecji do współdziałania z greckim rządem w przezwyciężaniu kryzysu finansowego, postawiłem pytanie: "Czy i na ile w sytuacjach kryzysowych, Kościół jako instytucja, ma obowiązek uczestniczyć w ratowaniu państwa?". Dosłownie kilka dni później medialnego rozgłosu nabrało w Polsce zagadnienie wręcz odwrotne. Nagłośniona została, obecna od wielu miesięcy w kuluarach nie tylko kościelnych, propozycja jednego procenta z podatków wpłacanych do budżetu państwa, na rzecz Kościoła katolickiego w Polsce. Wybuchła awantura, która wcale się nie skończyła.

Została jedynie chwilowo wyciszona, ale można obstawiać niemal na sto procent, że już wkrótce wybuchnie z nową mocą. A wtedy najprawdopodobniej sformułowania podobne do tych, których użył Politi ("Kościół sam się zwalnia - nigdy żadnych wyrzeczeń. Jest atakowany za swoje przywileje, ale hojnie udziela rad na temat równości programu oszczędnościowego", "Kiedy mówi się o pieniądzach, hierarchia kościelna natychmiast robi się z siebie ofiarę, oskarża o spiski ze strony wrogów Kościoła", "Nadszedł moment na nadzwyczajne gesty i na ograniczenie przywilejów, jak to ma miejsce w całym kraju"), będą się mnożyć niczym bakterie w telewizyjnych reklamach przed zastosowaniem środka czyszczącego. Pojawią się ostre zarzuty, że Kościół nie jest gotów na wyrzeczenia w obliczu poważnego kryzysu, który boleśnie dotyka obywateli kraju. Szybciutko znajdą się tacy, który bez trudu wskażą, gdzie i na czym Kościół może i powinien zaoszczędzić i włączyć się w powszechne zaciskanie pasa.

Termin, w którym tego typu hasła, wezwania, oskarżenia, apele i slogany wypełnią medialny mainstream zależy niemal wyłącznie od tempa i intensywności, w jakich światowy kryzys będzie zaglądał w nasze granice, a zwłaszcza do polskich gospodarstw domowych i umysłów obywateli.

Można śmiało powiedzieć, że już trwają przygotowania do uruchomienia tego rodzaju retoryki na dużą skalę. Szef Katolickiej Agencji Informacyjnej w opublikowanym dzisiaj (7 grudnia 2011) komentarzu zwraca uwagę, że "Wyniki wyborów dały impuls do rozpoczęcia w Polsce szerokiej kampanii mającej na celu ograniczenie udziału Kościoła w życiu publicznym. Krótko mówiąc, chodzi o zepchnięcie go do przysłowiowej „zakrystii”". Wskazuje, że cała operacja zmierza do spadku notowań Kościoła w sondażach socjologicznych, a następnie w imię politycznego pragmatyzmu "do ograniczenia praw Kościoła i ludzi wierzących". "Sprawa ta naprawdę jest poważna, gdyż od zwycięstwa – lub przegranej – Kościoła w kampanii publicznej, zależeć będzie w dużej mierze miejsce religii w polskim życiu publicznym" - niezwykle przytomnie i celnie zauważa Przeciszewski.

Moim zdaniem trzeba jeszcze dodać, że jeżeli chce się realnie brać udział w życiu publicznym, być liczącym się uczestnikiem życia społecznego, trzeba wziąć na siebie trud współuczestnictwa nie tylko w diagnozowaniu, ale również w szukaniu środków zaradczych. Konieczne jest poczuwanie się do współodpowiedzialności za los kraju, państwa, narodu, społeczności. Kościół katolicki w Polsce wielokrotnie w przeszłości udowodnił, że potrafi to robić. Co istotne, również obecnie ludzie Kościoła w Polsce na wielu odcinkach podejmują trud przeciwdziałania negatywnym skutkom kryzysu. Jest dużo różnych, niemal niewidocznych, inicjatyw (np. fundowanie stypendiów uczniom i studentom z ubogich rodzin, czy mające w niektórych parafiach ogromny zakres współfinansowanie szkolnych posiłków itp., o zupełnie niedostrzegalnych ogromnych działaniach Caritas różnych szczebli nie wspominając).

Jednak skala społecznego zaangażowania Kościoła powinna mieć też inny wymiar. Potrzebna jest aktywność Kościoła w poszukiwaniach, pracach i działaniach nie tylko w skali parafialnej, lokalnej, regionalnej, ale również w skali całego państwa, całej Ojczyzny. Potrzebny jest solidarny głos Kościoła, który nie ogranicza się do wskazywania tego, co złe, ale również wytycza kierunki, w których można i trzeba szukać dróg wyjścia. Potrzebne są wypowiedzi, ale też pewne gesty, jasne działania, kroki pozwalające dostrzec, że Kościół nie tylko solidarnie przeżywa z całym społeczeństwem niedogodności i problemy, ale też z pasterską troską podejmuje dzieło minimalizowania skutków kryzysu i poszukiwania ścieżek godnego wychodzenia z kłopotów.

Kościół przez część środowisk w Polsce jest zaganiany do zakrystii. To prawda. Ale też w wielu wewnątrzkościelnych środowiskach panuje głęboka niechęć do opuszczenia jej zacisznych zakamarków. Dlatego takie triumfy święci w dużej części Kościoła katolickiego w naszym kraju strategia polegająca na ograniczeniu zaangażowania w życie publiczne, społeczne, do niezbyt głośnego wołania z głębi zakrystii, i to głównie w tonie narzekania, zabiegania o własne interesy i oburzenia na głosy krytyczne.

Trzymanie się tej strategii to prosta droga nie tylko do potężnej (i bardzo skutecznie odbijającej się w głowach odbiorców) kampanii wzorowanej na głosie Marco Politiego, ale też do tego, przed czym przestrzega Marcin Przeciszewski - zepchnięcia naszej Ojczyzny w kierunku zachodnioeuropejskiej masowej laicyzacji.

wtorek, 6 grudnia 2011

Płytki Mikołaj

Wczoraj wieczorem starszy ministrant, przymierzający się do roli św. Mikołaja na roraty 6 grudnia, zapytał wchodzącego do zakrystii wikarego: "A ksiądz był grzeczny?". Pomijając niestosowność opisanego wydarzenia, uświadomiłem sobie, że ze św. Mikołajem mamy nie tylko ten problem, że został skomercjalizowany, zawłaszczony i przerobiony na wyrośniętego krasnala w czerwonym kubraku i przypominającej szlafmycę czapce.

Zachowanie wspomnianego ministranta jest symptomem zjawiska, które - choć rzadko zauważane - wcale nie jest unikatowe. Chodzi o to, że odarliśmy wielkie dzieło świętego Mikołaja z tego, co w nim najistotniejsze, a nawet fundamentalne.

Prawdziwy święty Mikołaj nie pytał tych, których obdarzał, "Czy byłeś grzeczny w minionym roku?". Po prostu dawał tym, którzy byli w potrzebie. Dawał to, czego im w danym momencie brakowało. Nie czekał, aż ktoś napisze do niego list ze spisem oczekiwanych darów. Sam dostrzegał ludzkie potrzeby i starał się im zaradzić.

Nie warunkował pomocy, nie uzależniał jej od tego, czy potrzebujący jego wsparcia byli "w porządku". Nie stawiał warunków. Nie kazał recytować wierszyków ani śpiewać piosenek. Dawał tylko dobre dary. Nikomu nie przydzielał rózg albo obierek z ziemniaków. Bo nie oceniał ludzi.

Poza tym prawdziwy święty Mikołaj działał anonimowo. Nie ujawniał się. Nie chciał, aby mu dziękowano. Był całkowicie, radykalnie bezinteresowny.

To przykre, uświadomić sobie, że nawet tego prawdziwego, nieskomercjalizowanego świętego Mikołaja, w tak znaczącym stopniu sprowadziliśmy do płytkiego (no bo raczej nie taniego) moralizowana, wprzęgliśmy go w system nagród i kar, używamy jako straszaka, zamiast na jego przykładzie uczyć, na czym naprawdę polega dawanie jałmużny i działalność charytatywna Kościoła. Być może jeszcze temu i owemu święty Mikołaj kojarzy się w naszych czasach z dobrocią. Ale ilu jest takich, którym kojarzy się z chrześcijańskim miłosierdziem? Tym cichym i praktycznym? Tym, w którym nie wie lewa ręka, co prawdziwie potrzebującemu daje prawa?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Na skróty

Tego się nie spodziewali. Nie byli przecież żółtodziobami, tylko sprawdzonymi i uznanymi fachowcami. Komputery nie miały przed nimi żadnych tajemnic. Należeli do tej wąskiej grupy, która potrafiła na odległość postawić diagnozę oraz zalecić terapię, słysząc w telefonie "Ratunku, nie działa!". I wcale nie była to pogardliwa porada w stylu "Włączone do prądu lepiej działa", lecz kompetentna i pełna szacunku dla czyjejś niewiedzy wskazówka. Szacunku wyrażanego między innymi w języku prostym i bez zbędnych branżowych terminów.

A jednak ta potężna maszyna, którą właśnie mieli na stole, nie chciała się łatwo poddać. Z uporem forsowała własną wersję wydarzeń i nie przyjmowała do wiadomości, że oto ci ludzie mają wobec niej inne plany. Podjęli więc wyzwanie, lecz nawet kompletni ignoranci dostrzegali, iż walka była nierówna. Urządzenie miało zdecydowaną przewagę.

Ale się nie poddawali. W ruch poszły telefony. W sprawę zaangażowani zostali znajomi z innych firm, także zagranicznych. Nie zapomniano o poszukiwaniach rozwiązania na bardzo elitarnych forach w sieci.

Wysiłek nie poszedł na marne. Po całodniowych zmaganiach dali radę opanować narowistą maszynę. Jak dobrze ułożona klacz słuchała poleceń bez bata, reagowała nawet na najlżejsze dotknięcia. Nie bez satysfakcji uścisnęli sobie dłonie.

Wtedy odezwał się młody, stażysta, który przyszedł w połowie dnia i coś tam dłubał w kącie.

- Jest na to prostszy sposób. Taki na skróty - powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu.Popatrzyli na niego z zainteresowaniem.

- Jaki? - zapytali chórem.

Wstał ze swojego kąta i podszedł do super nowoczesnej maszyny.

- Mogę? - zapytał z szacunkiem.

- Jasne!

Przez dłuższą chwilę patrzyli, jak sprawnie wpisywał polecenia, które urządzenie łykało niczym świeżą sałatę.

- Już - powiedział młody zupełnie niepotrzebnie, bo widać było, że osiągnął, co chciał.

- Nie mogłeś nam tego kilka godzin temu pokazać? - podliczyli w głowach, ile czasu i wysiłku mogli oszczędzić.

- A nie mogliście zapytać? - odpowiedział spokojnie młody. - Przecież mam w papierach, że byłem na praktyce w firmie, z której pochodzi ta maszyna... Tego i owego się tam nauczyłem... U was też się uczę...

niedziela, 4 grudnia 2011

Schodki (opowieść sensacyjna)

Początkowo wszyscy myśleli, że po prostu ktoś robi głupie kawały. Zgłosili się nawet ochotnicy, gotowi przeprowadzić śledztwo. Ktoś rzucił pomysł, aby założyć kamerę z całodobowym monitoringiem, ale pomysł upadł, bo okazało się, że w sumie wypadłoby to drogo. Poza tym nie bardzo było jak przy samych schodkach urządzenie zamontować.

Schodki były wąskie, strome i bez poręczy. Z gatunku raczej tych niezbyt bezpiecznych. Najprawdopodobniej nie spełniały wielu wymogów zawartych w przepisach. Na przykład tego: "Szerokość stopni stałych schodów wewnętrznych powinna wynikać z warunku określonego wzorem: 2h + s = 0,6 do 0,65 m, gdzie h oznacza wysokość stopnia, s - jego szerokość". Albo tego przepisu, który mówi, ile maksymalnie może być stopni "w jednym biegu" schodów wewnętrznych.

Nie było też na schodkach żadnych nakładek antypoślizgowych. Wręcz przeciwnie. Wyłożone były białym, błyszczącym i z pewnością dość śliskim materiałem.

Zasadniczo te konkretne schodki służyły wyłącznie do schodzenia. Co prawda zaczynały się nie za bardzo wiadomo od czego, ni to w chmurach, ni to w jakiejś niedookreślonej przestrzeni, ale kończyły się za to bardzo precyzyjnie. U ostatniego stopnia stał zgrabny żłóbek wypełniony sianem. Pusty.

Gdy we wtorek pierwszego tygodnia Adwentu zakrystianin rano zauważył, że "schodząca" po schodkach figurka Jezuska tkwi na najwyższym stopniu, a nie tam, gdzie powinna, lekko zirytowani wzruszył ramionami i przestawił figurkę na właściwy stopień. Nikomu nawet o tym nie wspomniał, choć dobrze pamiętał, że w poniedziałek na roratach figurkę osobiście ksiądz ustawił tam, gdzie trzeba.

W środę rano odkrywszy Jezuska znów na samym szczycie schodów już się zdenerwował i o wszystkim księdza wikarego powiadomił. "Pewnie ministranci sobie żarty robią" - uspokoił go duchowny.

W czwartek Jezusek znów tkwił na górze. Sprawą zainteresowano więc proboszcza, ale on również rzucił podejrzenie na małolatów, w komeżkach albo i bez. Jednak sprawa już nabrała rozgłosu i wokół schodków zgromadził się tłumek fachowców od ustalania, jak zaradzić niespodziewanym powrotom figurki Jezuska do punktu wyjścia w jego schodkowej wędrówce. Zwłaszcza zakrystianin stanowczo domagał się śledztwa i zdecydowanie poparł rzucony nie wiadomo przez kogo pomysł zainstalowania całodobowego monitoringu. "Ależ proszę" - powiedział z lekką ironią w głosie ksiądz proboszcz. "Oczywiście możecie to zrobić na własny koszt" - dodał z cięższą ironią.

W piątek już nikt nie żartował. Obaj księża, zakrystianin i katechetka komisyjnie obejrzeli figurkę, schodki, a także przesłuchali większość ministrantów oraz dziewcząt zaangażowanych w przygotowanie codziennych rorat. Nikt się nie przyznał do jakichkolwiek manipulacji figurką. A wszystkim z oczu tak szczerze patrzyło, że komisja dochodzeniowa nie była w stanie podważyć niczyich zeznań.

Gdy w sobotę sytuacja się powtórzyła i Jezusek znowu z nieznanych przyczyn i niewiadomym sposobem wrócił na pierwszy od góry schodek, zakrystianin zbladł bardziej niż okrywający schodki materiał (ale tak nie błyszczał). "To musi być jakiś znak" - powiedział drżącym głosem do wikarego. A organista, który stale na wszystkich spoglądał z góry i zawsze starał się mieć ostatnie zdanie w dyskusjach, orzekł: "To proste. W tym roku Bożego Narodzenia w naszej parafii nie będzie. Jezus nie chce do nas przyjść. Tylko dlaczego?...". Organista zawiesił głos i powiódł oskarżycielskim wzrokiem po wszystkich, od proboszcza zaczynając, a na pięcioletnim malcu z lampionem kończąc. "No co też pan!" - obruszył się ksiądz proboszcz, ale jego głos nie brzmiał tak pewnie jak wtedy, gdy podczas ogłoszeń parafialnych mówił, kto w tym tygodniu ma przyjść sprzątać świątynię.

Od niedzielnego świtu w parafii rozgorzała dyskusja nad możliwymi interpretacjami dziwnej niechęci Jezuska do schodzenia po adwentowych schodkach. Oprócz teorii organisty pojawiły się jeszcze trzy inne hipotezy, a wszystkie zawierały personalne wskazanie konkretnych winowajców, łącznie z przypisywaniem niektórym sięgania po moce nieczyste. Każda z prób wyjaśnienia zjawiska szybko zdobyła zwolenników i już koło nieszporów cztery stronnictwa walczyły ze sobą nie tylko na argumenty, ale również na podejrzenia, inwektywy, wyciąganie dawnych grzeszków i własnych zasług.

"Tak dalej być nie może" - ogłosił w porze niedzielnej kolacji ksiądz proboszcz i kazał figurkę do schodków dwoma wkrętami przymocować i tak samo czynić w następnych dniach...

Wszyscy w parafii odetchnęli. "Ten nasz ksiądz proboszcz to prawdziwie mądry człowiek" - ucieszyli się i wrócili do swoich spraw...

(ciąg dalszy być może nastąpi...)

sobota, 3 grudnia 2011

Litości

Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski. Nauczał w tamtejszych synagogach, głosił Ewangelię królestwa i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości.

A widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce nie mające pasterza. Wtedy rzekł do swych uczniów: "Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało. Proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo".

Wtedy przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszelkie choroby i wszelkie słabości.

Tych to Dwunastu wysłał Jezus, dając im następujące wskazania: "Idźcie do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy. Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie". (Mt 9,35-10,1.5.6-8)


Powiedziała: „Nie wiem, co mam dalej robić. Czuję się porzucona i zagubiona. Co gorsza, nikt nie chce mi pomóc. Każdy mówi ‘To twoje życie, sama musisz podejmować decyzje’. A ja po prostu nie mam już siły”. I rozpłakała się.

Chyba nie ma człowieka, który na jakimś etapie swojego życia nie poczuł się bezradny wobec mnóstwa możliwości i niemożliwości, jakie zobaczył przed sobą. Nie ma chyba człowieka, który raz czy drugi nie poczuł się kompletnie osamotniony, opuszczony przez wszystkich, postawiony wobec rzeczywistości, która go – w jego mniemaniu - przerasta.

W takich chwilach łatwo zgłaszać pretensje do całego świata, do wszystkich ludzi, a nawet do Boga. W takich momentach człowiek bywa tak bardzo skupiony na sobie, na swoim nieszczęściu, bólu, cierpieniu, stracie, że nie dostrzega niczego więcej.

Jezus nie ignoruje człowieka w takich sytuacjach. Nie mówi mu „Radź sobie sam”. Nie zostawia go na pastwę losu, zmuszając do doganiania innych niczym kolarz uciekający peleton.

Gdy człowiek czuje się znękany i porzucony, wtedy na pewno stoi przy nim Chrystus. Pochyla się nad nim. Wyciąga do niego pomocną dłoń. Pokazuje dalszą drogę i wspiera każdy krok. I stawia nam na drodze innych. Swoich wysłanników. Czasami są nimi ci, po których się tego zupełnie nie spodziewamy.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 2 grudnia 2011

E tam

- Jeden głupi duchowny bardziej szkodzi Ewangelii i Kościołowi niż stu ateistycznych agitatorów.

- Ej, to nie tak szło. Ks. Tischner powiedział: "W moim życiu filozoficzno-kapłańskim nie spotkałem kogoś, kto stracił wiarę po przeczytaniu Marksa, Lenina, Nietzschego, natomiast na kopy można liczyć tych, którzy ją stracili po spotkaniu z własnym proboszczem. Jest to bardzo przykre zjawisko, kiedy lekarz zaraża chorego".

- A kto ci powiedział, że cytuję ks. Tischnera? Może trochę trawestuję. Ale nie za bardzo. To nie tyle parafraza ks. Tischnera, ile moje własne obserwacje.

- Raczej nieuprawnione wnioski z obserwacji.

- Dlaczego nieuprawnione?

- Masz może jakieś dowody na to, że stu ateistycznych agitatorów mniesz szkodzi Kościołowi niż jeden durny ksiądz?

- No, w sensie materialnym, to nie mam. Ale taka mnie naszła refleksja w związku z paroma informacjami na temat duchownych i komentarzami do nich, z jakimi się zetknąłem.

- To może sprecyzujesz, co rozumiesz pod pojęciem "głupi duchowny"?

- A tu akurat nie mam problemów z konkretyzacją. Głupi duchowny to taki, który myli prawdę Ewangelii z tym, co mu się w różnych sprawach wydaje. I głosi swoje poglądy jako jedynie obowiązujące, podpierając się autorytetem Kościoła.

- Ostro.

- A ty nie uważasz, że w takich sytuacjach trzeba ostro? Że trzeba się zgadzać, aby księża dopasowywali Dobrą Nowinę i nauczanie Kościoła do swoich osobistych przekonań?

- E tam. Przesadzasz. Nawet jeśli niektórzy czasami coś takiego robią, to przecież Kościół się od tego nie zawali. A i jakoś nie widzę, aby zagrażało to masowymi odejściami wiernych z Kościoła. Przecież ludzie mają swój rozum.

- Księża też?

- Teraz to już przegiąłeś. Jak coś masz do któregoś księdza, to mu to powiedz w oczy, a nie snuj apokaliptycznych wizji i krzywdzących dla tysięcy duchownych refleksji.

- Temu i owemu próbowałem powiedzieć.

- No i co?

- No i zwykle słyszałem "E tam"...

czwartek, 1 grudnia 2011

Tematy zastępcze

Niektórzy twierdzą, że przy obecnym zalewie słów, jaki fundują nam media, kompletnie straciły one znaczenie. Uważają, że skoro przestrzeń wokół nas wypełniają w każdej chwili tysiące, a może miliony słów pustych, pozbawionych treści i jakiegokolwiek przesłania, to słowa w ogóle przestały się liczyć w procesie kształtowania rzeczywistości.

Myślę, że przyjęcie takich tez za prawdziwe jest poważnym błędem.

To fakt, że przyszło nam żyć w czasach, w których liczba upublicznianych na różne sposoby wypowiedzi radykalnie wzrosła w porównaniu z minionymi okresami. Dzisiaj każdy może umieścić nieograniczoną liczbę słów w przestrzeni publicznej. A jedno zdanie rzucone mimochodem w Internecie może dotrzeć do miliardów istnień ludzkich, po czym przepłynąć przez ich świadomość nie pozostawiając w nich śladu.

Co więcej, przy możliwościach rozpowszechniania słów, jakimi dziś dysponujemy, można każdy temat uśmiercić w potopie wypowiedzi pozornych, powiększających i tak niepojęty szum oraz zamęt.

Niestety, tego typu działania, zmierzające do dewaluacji ważnych kwestii przez umoczenie ich w powodzi słów, które niczego nie wnoszą, są w naszych czasach nierzadkie. Okazuje się, że obecnie jest niezwykle łatwo wywołać dyskusję pozorną i zastępczą, sięgając bez zahamowań po sprawy fundamentalne.

Jest wiele tematów, o których trzeba wciąż na nowo rozmawiać. Takich, z którymi musi się zmierzyć każde wstępujące w sferę odpowiedzialności za świat, pokolenie. Rozmowa w takich sytuacjach odwołuje się do pewnego zestawu pojęć i poglądów, które już wielokrotnie zostały w dziejach świata wypowiedziane i przeanalizowane. Ale tylko pozornie podjęcie takiej kwestii skazane jest na niepowodzenie i nie wnosi niczego nowego w ogólnoludzki dyskurs.

Rzecz podstawowa, to intencja, z którą ktoś decyduje się któryś z ważnych tematów na nowo wyciągnąć na sam front toczącej się nieustannie w konkretnej grupie dyskusji. Jeśli robi to tylko po to, aby zwrócić na siebie uwagę, albo po to, aby odwrócić uwagę innych od jakiejś niewygodnej dla niego rozmowy, czyli jeśli sięga po kwestie fundamentalne interesownie i instrumentalnie, wtedy rzeczywiście robi sprawie wielką krzywdę. Nie tylko sprawie, ale bardzo wielu ludziom, którzy pełni dobrej woli, manipulowani, podtopią czasami na długo ów ważny temat.

Słowa nadal mają wielką moc. Mają moc kreacji rzeczywistości, wnoszenia w ludzkie życie wielkich spraw i tematów. Ale źle i w niewłaściwym momencie użyte, mają też siłę niszczącą. A czasem zabijają. Tematy, a bywa, że ludzi.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM