poniedziałek, 28 lutego 2011

Incydent

Profanację w Szczecinie nie tylko symbolu religijnego katolików, ale także prawosławnych, wyznawców judaizmu, muzułmanów, jeden z portali nazwał "niecodziennym incydentem".

Niecodziennym?

Mam wrażenie, że to już jest codzienność.

Chociaż tym razem doszło do wyjątkowej perfidii. Posłużono się symbolami różnych religii po to, aby znaleźć pretekst do usunięcia krzyża.

Sprawcy całego skandalu odeszli bezkarni. Nie otrzymali nawet mandatu.

Ktoś powiedział, że gdy dzieje się coś dobrego, jakieś duże dobro, szatan tym bardziej się aktywizuje...

niedziela, 27 lutego 2011

Kaddafi

Zachodni politycy właśnie zaczęli na wyścigi mieć za złe Muammarowi al-Kaddafiemu. Mnożą się wypowiedzi, oświadczenia, zarzuty, wezwania do odejścia, negatywne określenia, a nawet cofnięcia immunitetu dyplomatycznego.

Wcześniej dali interesujący pokaz przy okazji kłopotów, w jakie wpadł nagle prezydent Egiptu...

Nikt się nawet specjalnie nie sili na ukrywanie, co dla nich jest ważne - spokój i nieprzerwane dostawy ropy.

W tym samym czasie pod pretekstem tego, co się dzieje w Afryce, różni spryciarze podnoszą według własnego widzimisię ceny ropy. Byle wyżej. Byle więcej zarobić.

Spoko, nie będę zadawał banalnego pytania, czy istnieje w polityce moralność. Ale zadam pytanie, ilu wśród tych polityków i handlarzy ropą jest chrześcijan.

sobota, 26 lutego 2011

Facet, co kochał

Obejrzałem w końcu "Małą Moskwę". Lepiej późno niż wcale. Z drugiej strony zaraz pojawiło mi się poczucie niesprawiedliwości losu. Gdybyż ta historia trafiła w ręce jakiegoś świetnego reżysera, pewnie film zostałby obsypany Oscarami, Złotymi Globami i innymi światowymi nagrodami. A tak dostał co prawda jakieś tam złote zwierzęta w Polsce, ale coś mi się widzi, że na wyrost. Szkoda też wysiłku pani Svietlany Khodchenkovej (bo tak w napisach umieszczono jej nazwisko, a nie tak, jak niechlujnie piszą po specjalistycznych serwisach filmowych Hodczenkowej, a nawet Chodczenkowej), która podjęła się bardzo trudnego zadania i całkiem nieźle sobie z nim poradziła, lecz - na moje oko - głównie dzięki samej sobie, a nie pracy reżysera.

Jest to kolejny film o triumfie zła. Prawdziwy bohater tej historii, mąż Wiery, wypada blado i trzeba się sporo namęczyć, żeby się zorientować, że tak naprawdę nie powinna to być opowieść o ślicznej Rosjance, która w Legnicy zdradza swego męża pilota z płytkim i prymitywnym Polakiem, który jej się w chamski sposób narzuca, utopiona w beznadziejnie zarysowanych i pokazanych "uwarunkowaniach historycznych", tylko porywająca epopeja o absolutnie wiernej i ponad wszystko miłości męża Wiery, Jury. Ten facet nie tylko kochał tę swoją kobietę absolutnie i mimo wszystko, ale też przeniósł miłość na dziecko człowieka, z którym został zdradzony. Tyle, że twórcy filmu nie poszli tą drogą. Dlatego jest to film o triumfie zła, zamiast o wielkim zwycięstwie miłości.

Szkoda, że film kończy się sceną, którą powinien się rozpoczynać...

piątek, 25 lutego 2011

Będą "Rozmówki polsko-papieskie"



Myślę sobie tak: Do beatyfikacji Jana Pawła II zostało niewiele. Dwa miesiące. Wydarzenie niebywałe. Jedyne w swoim rodzaju. Dwa miesiące śmigną ani się obejrzymy. I może się okazać, że dzień beatyfikacji zastanie nas w tym codziennym chaosie, bałaganie, kłótniach, awanturach, prawdziwych i pozorowanych konfliktach.

Myślę sobie: Nie, nie. Tak być nie może. Nie można tego czasu zmarnować. Trzeba się przygotować. Żeby się nie dać zaskoczyć. Żeby nie wyszło tak, że do tego jedynego w swoim rodzaju święta (przecież nigdy dotąd nie ogłaszano błogosławionym żadnego papieża z Polski) inni okażą się lepiej przygotowani niż my, spośród których wyszedł i do których nieustannie wracał, bo nigdy nie przestał być jednym z nas.

Mówił do nas. A czasami mówił za nas. Więc trzeba może nie od razu wielkich rozmów. Może trzeba bardziej takich niewielkich rozmówek. Takich naszych z Janem Pawłem II i o Janie Pawle II. Takich polsko-papieskich. Takich, które umożliwią porozumiewanie się przynajmniej na poziomie podstawowym.

No więc spróbujemy takie rozmówki przeprowadzić. Przez dwa miesiące, od 1 marca. W marcu pogadamy o tym, co Jan Paweł II mówił do nas tutaj, na polskiej ziemi, w czasie swoich wizyt w Ojczyźnie. Rozmówki będą nie tylko w formie tekstowej, ale również spróbujemy zrobić coś dla uszu, a może i dla oczu...

czwartek, 24 lutego 2011

Drobnostki o ważnych sprawach

Są w stanie zatrzymać. Są w stanie postawić człowieka w stan gotowości i podwyższanej uwagi. Są wreszcie w stanie sprawić, że człowiek rusza z miejsca i pędzi przed siebie. W dodatku są różne, kolorowe i wesołe. Kiedyś nawet wykorzystywano je w dyskotekach. Państwo już wiedzą, o czym mówię?

Oczywiście, brawo dla tych, którzy zgadli. Mówię o światłach na skrzyżowaniach. Tak, tak, tych, co to czerwone, pomarańczowe i zielone.

Mój znajomy twierdzi, że w Polsce ze światłami na skrzyżowaniach jest inaczej niż w całej reszcie świata. Mówi, że u nas na zielonym się stoi, a na czerwonym jedzie. Moim zdaniem jego teza znajduje potwierdzenie zwłaszcza wtedy, gdy się tkwi w korku w dużej odległości od świateł, ale on się upiera, że ona się sprawdza również na samym skrzyżowaniu. I właśnie dlatego, że przynajmniej częściowo mój znajomy ma rację, od wielu miesięcy, gdy wjeżdżam na zielonym na skrzyżowanie, odczuwam lęk. Boję się, że za chwileczkę trafi się zwolennik tego specyficznego polskiego podejścia do kwestii świateł i nie uda mi się szczęśliwie opuścić skrzyżowania. Zabrakło mi już palców rąk i nóg, aby policzyć sytuacje, w których dosłownie cudem uciekłem przed zderzeniem.

Usiłowałem kiedyś dojść przyczyny, dla której tak wielu kierowców na polskich drogach przejeżdża przez skrzyżowania na czerwonym świetle. Czyli wtedy, kiedy powinni grzecznie stać w miejscu i pozwolić innym jechać. Z licznych rozmów na ten temat z fachowcami i laikami wyciągnąłem wniosek, że przyczyn jest wiele. Oczywiście jest wśród nich brawura, lekceważący stosunek do wszelkich zasad, norm, powszechnie obowiązujących reguł i przepisów. Jest mentalność „ja jeszcze zdążę”, która sprawia, że na widok żółtego światła na sygnalizatorze wielu zamiast zwolnić, naciska gaz do dechy.

Ale jest też - jak mi ktoś zwrócił uwagę - kwestia sposobu programowania świateł na skrzyżowaniach. „Zauważ, że one są często tak ustawione, jeśli chodzi o czasowość, że po prostu zachęcają do łamania przepisów” - powiedział. Skłoniony w ten sposób do obserwacji, zacząłem się przyglądać sprawie. Odkryłem, że codziennie przejeżdżam przez kilka skrzyżowań, na których chyba rzeczywiście ktoś nie zastanowił się, jakie jest natężenie ruchu z poszczególnych kierunków i w poszczególnych kierunkach. Na przykład znam w okolicy co najmniej dwa takie skrzyżowania ze światłami, na których właściwie nie da się skręcić w lewo bez łamania przepisów ruchu drogowego.

„Kto by się spodziewał, że taka drobnostka, jak zaprogramowanie świateł na skrzyżowaniach, to taka trudna sprawa” - powiedziałem do znajomego refleksyjnie, siedząc w jego aucie. „Takich drobnostek, które decydują o bardzo ważnych sprawach, łącznie z ludzkim życiem, jest bardzo dużo, tylko my na nie nie zwracamy uwagi” - powiedział sentencjonalnie i przejechał skrzyżowanie. Na żółtym.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 23 lutego 2011

Za płytko

- Motywy ludzkich działań bywają nieraz szokująco nieadekwatne do dzieł, którymi owocują.
- Konkretnie chodzi ci o to, że góra rodzi mysz?
- Niekoniecznie. Albo przynajmniej nie tylko o to. Przecież bywa też dokładnie odwrotnie.
- Mysz rodzi górę? Nie spotkałem.
- No to mało w życiu widziałeś. Nigdy nie spotkałeś potężnego faceta, którego urodziła drobna, wiotka kobietka?
- Niech ci będzie. Ale coś płytka ta twoja dzisiejsza refleksja.
- Wcale nie. To ty usiłujesz ją spłycić. A mnie chodzi o całkiem głębokie i poważne sprawy.
- Na przykład?
- Na przykład o to, że czasami kierując się niskimi pobudkami ostatecznie ludzie dokonywali dzieł wielkich i wiekopomnych.
- Coś w rodzaju "Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi"?
- To już szybciej, niż twoje pierwsze przysłowiowe skojarzenie. Ale nadal za płytko.
- Nudny jesteś z tym swoim "za płytko". Może pokażesz głębię swej myśli?
- To ty narzekałeś, że za płytko, już zapomniałeś? Chodzi mi o to, że niejednokrotnie zdarza się, iż człowiek robi coś, nie wiem, z zemsty, po to, aby zabłysnąć, pokazać komuś, gdzie raki zimują, albo po prostu dlatego, że się nudzi, a po jakimś czasie okazuje się, że zrobił coś bardzo wielkiego, kogoś uszczęśliwił, dokonał wielkiego odkrycia, osiągnął realny i zasłużony sukces...
- Mam dziwne uczucie, że ty pijesz do czegoś konkretnego... Masz coś do mnie, to powiedz wprost, a nie buduj dziwacznych przenośni.
- Dlaczego ty wszystko bierzesz tak osobiście? Nic przy tobie nie można powiedzieć ogólniejszego, żebyś zaraz nie usiłował tego odnieść do siebie.
- Dziwisz się? Co mnie obchodzą twoje uogólnienia, kiedy rozmawiamy w cztery oczy? Kółko filozoficzne założyliśmy czy co?
- Rety, człowieku, czasami trzeba się wznieść, zanurzyć w oparach głębszych rozważań, pozastanawiać się nad złożonością tego świata...
- Nie szkoda ci czasu? Ja to bym przy okazji przynajmniej się czegoś napił...
- Szkoda czasu, szkoda czasu. A godzinami grać, to ci nie szkoda czasu?
- O, to wcale nie jest strata czasu. To jest rozrywka. W dodatku bardzo rozwijająca.
- Przez grzeczność nie zapytam, co ona rozwija...

wtorek, 22 lutego 2011

Granice wykładania

Wykładowca mówił monotonnym tonem, jakby ze znużeniem, spowodowanym powtarzaniem rzeczy oczywistych i powszechnie znanych:

- Gdy spotykamy na swej drodze złego człowieka, niemal intuicyjnie zaczynamy się zastanawiać, jak daleko jest on w stanie się posunąć. Czynimy to nie tylko wtedy, gdy zło przez niego popełniane nas bezpośrednio nas dotyka, ale także wtedy, kiedy już albo wcale nie jesteśmy w strefie zagrożenia. Jesteśmy tak skonstruowani, że zakładamy ograniczoność zła. Tylko nieliczni, a i to raczej na skutek jakichś dramatycznych przeżyć, nie zaś na drodze teoretycznej refleksji, uznają, że zło panoszy się w sposób wolny i niczym nieskrępowany...

Zrobił przerwę i głośno wziął duży haust powietrza. Potoczył wzrokiem po słuchaczach i podjął wykład z miną człowieka skazanego na niezasłużone cierpienie:

- Przekonanie o tym, że zło nie może się rozwijać w nieskończoność i w końcu musi nie tylko natrafić na opór, ale w ostatecznym rozrachunku skazane jest na klęskę w konfrontacji z dobrem, jest niezależne od ram cywilizacyjnych, kulturowych nakładek i wierzeń religijnych. W tym ostatnim przypadku mamy oczywiście do czynienia z pewnymi wyjątkami, ale chodzi tu raczej o pewne sztuczne konstrukcje myślowe, niż o religie budujące na naturalnych ludzkich skłonnościach i głęboko zakodowanych wzorcach, by nie powiedzieć szablonach...

- Ale... - niespodziewanie odezwał się ktoś z sali podnosząc rękę, lecz wykładowca uciszył go jednym spojrzeniem i kontynuował:

- Nic więc dziwnego, że gdy spotykamy na swej drodze człowieka rozmyślnie i świadomie czyniącego zło, analizujemy jego postępowanie szukając takich sytuacji granicznych, w których uzna on, że dalej już pójść nie może i zaprzestanie swego procederu. W niektórych religiach granice te mechanicznie - by nie powiedzieć automatycznie - łączone są z sytuacją nawrócenia, czyli nie tylko zatrzymania eskalacji złych działań, lecz również odwrotem od nich. Pomijając jednak sferę religijną i pozostając na płaszczyźnie - że tak powiem - świeckiej, oczekiwanie na wyczerpywanie się gotowości do czynienia zła u drugiego człowieka jest czymś powszechnym i zwyczajnym. Wyznaczając na podstawie obserwacji i analiz punkt, którego w naszym mniemaniu zły człowiek nie przekroczy, ustawiamy się w pozycji więcej niż arbitrów. Czynimy to zazwyczaj nie zdając sobie sprawy z ryzyka, które podejmujemy. Ryzyka, że popełniliśmy błąd w naszych obliczeniach, że przeoczyliśmy jedną czy drugą istotną przesłankę...

Spoglądając niespokojnie na salę przerwał i szybkim ruchem wlał do ust nieco wody ze stojącej na mównicy szklanki. Ledwie przełknął, natychmiast podjął wykład, z wyraźną obawą, że znów ktoś spróbuje zabrać głos:

- Dlatego sami sobie jesteśmy winni, gdy okazuje się, że zły człowiek przekracza wyznaczone przez nas granice i popełnia czyny, do których wydawał się niezdolny. To nie on jest lub stał się gorszy, niż sądziliśmy, lecz my błędnie oceniliśmy jego możliwości w czynieniu zła, opierając się na fałszywych przesłankach i założeniach. Nie do niego więc powinniśmy mieć w nieuniknionej reakcji zawodu i rozczarowania pretensje, lecz do samych siebie, że zamiast realnie oceniać sytuację i widzieć człowieka w całej prawdzie o nim, woleliśmy opierać się na złudzeniach i myśleniu życzeniowym...

- Czy on chce powiedzieć, że podłość ludzka nie zna granic? - rozległ się w sali sceniczny szept któregoś ze słuchaczy.

- Chcę też powiedzieć, że ci, którzy tego nie przyjmują do wiadomości, nie powinni nikogo innego obarczać za to odpowiedzialnością - powiedział ze złością wykładowca i z trzaskiem zamknął skrypt, którym się posługiwał. - Do kogo ja muszę mówić, co za upadek - mruczał pod nosem, schodząc ostrożnie po schodkach, prowadzących do drzwi dla wykładowców.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Nic nowego, czyli pisanie o szczęściu

Nie mam zbyt wysokiego mniemania o pisarzach. A zwłaszcza o ich umiejętnościach prorockich czy choćby tylko zdolnościach przewidywania przyszłości. Moim zdaniem, jeśli na przykład wielu z zafascynowaniem odkrywa, że Aldoux Huxley już w roku 1932 wydał książkę pokazującą tak liczne rysy świata XXI wieku, to nie dlatego, że miał szklaną kulę albo znajomości z jakimś aniołem, lecz po prostu dlatego, że był bystrzejszym nieco niż otoczenie obserwatorem i potrafił wyciągać wnioski. On opisał to, co już było. Zresztą antyutopii podobnych do jego dzieł jest więcej i na moje oko wszystkie posługują się podobną techniką "wglądania w przyszłość".

Opisywanie mniej lub bardziej szczęśliwych tworów społecznych na tym świecie nie jest też niczym nowym ani szczególnie oryginalnym. Pomysły odtwarzania raju na naszym globie tkwią w ludzkich umysłach z pokolenia na pokolenie z imponującą konsekwencją. Tyle, że kiedyś większa niż w ostatnich kilkuset latach była świadomość niemożności ich zrealizowania. Stąd chrześcijaństwo, Kościół ze swoją obietnicą szczęścia nie na tym padole, ale dopiero po zakończeniu wędrówki jego drogami i ścieżkami, odbierane były jako propozycja atrakcyjna, konkretna i o wiele bardziej trzymająca się realiów niż inne.

Warto by się zastanowić, w którym momencie Kościół popełnił błąd (i na czym dokładnie on polegał), że nagle w ludzkiej świadomości zaczęła brać górę zgoda na byle jaką szczęśliwość, ale już tu, na ziemskim globusie, zamiast pragnienia realnego, pełnego szczęścia w wieczności. Myślę, że to ten sam błąd doprowadził do sytuacji, w której miliony chrześcijan i katolików na całym świecie nie mają pojęcia, o co chodzi z tym zbawieniem i nawet nie potrafią podjąć wysiłku ustalenia treści, jaką to słowo niesie.

Zgrane hasło reklamowe "Sprzedajemy zadowolenie" okazało się najbardziej nośną ideą, za którą poszły rzesze, uznając za szczęście stan, w którym zaspokojone są w ograniczony, ale wystarczający do poczucia bezpieczeństwa sposób, ich podstawowe potrzeby. Wygląda na to, że inżynierom od ludzkości udało się w dużej mierze zmanipulować ludzkie potrzeby w taki sposób, aby zabić w milionach potrzebę szczęścia...

Chociaż, czy tę potrzebę naprawdę da się zabić w człowieku? Czy nie jest tak, że jedynie da się ją przytłumić, przekierować, narzucić fałszywą interpretację?

Każdy mechanizm zbudowany przez ludzi, czy to maszyna czy mechanizm społeczny, ma to do siebie, że jest podatny na uszkodzenia. Nie ma mechanizmów stworzonych ludzką ręką i umysłem, które kiedyś się nie psują. Mechanizm "odszczęśliwiania" też nie jest niezawodny. Dzikus u Huxleya domaga się prawa do bycia nieszczęśliwym. A o co mu chodziło tak naprawdę?

niedziela, 20 lutego 2011

Prawdziwe męstwo

Nominowany w wielu kategoriach do Oscara film braci Coen "Prawdziwe męstwo" robi wrażenie. Duże wrażenie. Nie tylko niesamowitym aktorstwem nastoletniej Hailee Steinfeld i partnerującego jej Jeffa Bridgesa. Jest to po prostu profesjonalna robota filmowa i oglądając rzecz czuje się, iż twórcy nie lekceważą widza, ale mają do niego podejście poważne i pełne szacunku.

Nie widziałem niestety pierwowzoru z 1969 (film braci Coen jest remake'iem dzieła pod tym samym tytułem) i trochę się boję go teraz oglądać, aby nie musieć porównywać, a tym bardziej, aby nie doznać jedną z wersji rozczarowania.

Z drugiej jednak strony ciekawi mnie, czy tak samo rozłożone są w obydwu dziełach pewne istotne akcenty. Zastanawia mnie przede wszystkim, czy w obydwu wersjach głównej bohaterce chodzi o to samo. Oglądając aktualnie wyświetlane dzieło z pewnym przerażaniem patrzyłem na dziewczynkę, już powolutku zamieniającą się w kobietę, która całe swe życie i działanie opiera na jednej motywacji - na zemście. Bardzo się starałem dopatrzyć w postaci niesamowicie zagranej przez Hailee Steinfeld szukania nie pomsty, ale sprawiedliwości. Nie za bardzo mi to szło. Chociaż poczatkowo mogłem się jeszcze się łudzić, że Mattie Ross dąży do tego, by morderca jej ojca został sprawiedliwie ukarany, to jednak podążając jej śladami coraz bardziej byłem z tego złudzenia odzierany.

"Prawdziwe męstwo" to barbarzyńska opowieść oparta na uproszczonych schematach Starego Testamentu, do której nowotestamentalne widzenie przebaczenia (jakoś dzisiaj będącego częścią mechanizmu sprawiedliwości), a tym bardziej pojęcie miłości nieprzyjaciół wstępu nie mają. Czy jednak na tym właśnie powinno polegać tytułowe "prawdziwe męstwo"? Mam poważne wątpliwości. Mam je tym bardziej, że jako widz tak świetnie zrobionego filmu raz po raz łapałem siebie na absolutnej - przede wszystkim emocjonalnej, ale chyba nie tylko - identyfikacji z myśleniem głównej bohaterki. Łapałem się na aprobacie myślenia typu: "Skoro wymiar sprawiedliwości nie działa tak, jak tego oczekuję, to mam prawo do wymierzania jej osobiście, nawet jeżeli przestaje to być sprawiedliwość, a staje się zemsta".

Zapewne "Prawdziwe męstwo" zostanie obsypane Oscarami. Ale jego przesłanie (jeśli dobrze je odebrałem) na Oscara nie zasługuje.

sobota, 19 lutego 2011

Owieczka

- Przyszło ci kiedyś do głowy, jak jednowymiarowo podchodzimy do przypowieści o zagubionej owcy?
- A ciebie co nagle napadło?
- Nic, po prostu pół dnia szukałam po całym domu jednej książki.
- Jakiej książki?
- Starej. Mam ją jeszcze od czasów liceum. Potrzebowałam jej, żeby coś sprawdzić.
- Nie prościej było poszukać w Internecie?
- Akurat tego nie ma w Internecie. Nikt nie wpadł na to, aby tę książkę tam umieścić.
- Widocznie nie jest zbytnio wartościowa.
- Nieistotne. Dla mnie akurat dzisiaj przed południem była bardzo wartościowa. A nigdzie nie mogłam jej znaleźć.
- Pewnie jest w kartonach na strychu.
- Skąd wiedziałeś?
- Trzeba mnie było spytać, a nie marnować pół dnia. Poza tym, nie rozumiem, co to ma do przypowieści o zagubionej owcy.
- A żebyś wiedział, że ma. Bo kiedy tak wszystko wywracałam do góry nogami przyszła Marysia i zapytała, co robię...
- ...
- Więc jej powiedziałam, że szukam od kilku godzin książki i nie mogę jej znaleźć. A Marysia na to "A skąd wiesz, że ona chce, żebyś ją znalazła? Przecież zabawę w chowanego wygrywa ten, kogo nie uda się znaleźć".
- Ciekawe podejście.
- Nic cię w tym nie rusza? Bo mnie od razu skojarzyło się z przypowieścią o zaginionej owcy.
- Zawsze miałaś dziwne skojarzenia.
- Ale posłuchaj. Zawsze nam w kościele mówią przy okazji tej przypowieści o tym, jak to Bóg szuka człowieka. I że jak go znajdzie, to jest wielka radość.
- Fakt, wałkują ten schemat do znudzenia.
- Nigdy ci nie przyszło do głowy, że to jest połowa prawdy?
- Jakiej prawdy?
- O tej owcy. Ta owieczka zawsze wychodzi na taką, która gdzieś się tam zagubiła i ma wszystko w nosie, a dobry pasterz wszystko rzuca, żeby ją znaleźć i przywrócić do stada. Ta owca wychodzi na bierną i niezainteresowaną powrotem. A co jeśli jest inaczej? Bo to przecież nawet logiczne, że taka zagubiona owca chce wrócić i też szuka drogi powrotu. Nie tylko ona jest szukana, ale też sama szuka, biega, próbuje iść po własnych śladach...
- Hmmm, coś mi się przypomniało. Pamiętasz, jak dwa lata temu byliśmy na wakacjach na wsi? Tam wtedy zaginęła dziewczynka. Brałem udział w poszukiwaniach.
- Pamiętam. Strasznie się o ciebie bałam, że ty się też gdzieś w tej puszczy zagubisz. Ale w końcu ją znaleźliście.
- Właśnie. Okazało się, że poszukiwania trwały tak długo, ponieważ ona nie siedziała w jednym miejscu, tylko usiłowała sama znaleźć drogę powrotną. I przez to kilka razy się z nią jakoś rozminęliśmy czy ona się oddalała. Nie wiem dokładnie.
- Chcesz powiedzieć, że jednak lepiej, żeby zagubiona owieczka była bierna i dała się znaleźć, zamiast samej szukać drogi powrotnej?
- Nie, chcę powiedzieć coś, co ta dziewczynka powiedziała, gdy ją w końcu znaleźliśmy. Zresztą odnaleźliśmy ją, jak zmierzała we właściwym kierunku, w stronę wsi.
- A co takiego powiedziała?
- Szef całej akcji wrzasnął na nią, że nie siedziała w jednym miejscu i nie czekała, aż ją znajdziemy. Ryczał, że utrudniała szukanie i zmarnowała mnóstwo czasu i sił wielu ludziom. A ona na to: "Ale jak zrozumiałam, że ktoś musi mnie znaleźć, to już potem szłam w dobrą stronę".
- Tak powiedziała?
- Dziwne, nie?

piątek, 18 lutego 2011

Oszustwo

Natknąłem się na oszustwo, którego ktoś dokonał w imieniu dużej firmy. W rezultacie oszustwa korzyść odniósł oszukujący oraz firma. Poszkodowany jest tylko i wyłącznie klient. Mówiąc w skrócie, sprzedano mu dwa razy ten sam produkt w taki sposób, że choć płaci jakby miał dwa, jest w stanie korzystać tylko z jednego. Pomijając fakt, że tylko jeden jest mu potrzebny.

Postanowiłem interweniować. Odwiedziłem kilka przedstawicielstw firmy. Zarówno tych funkcjonujących na zasadach ajencyjnych, jak i będących bezpośrednimi jej oddziałami. Wszędzie dowiedziałem się tego samego - teoretycznie można składać reklamacje, ale sensu to generalnie nie ma, bo w świetle prawa wszelkie umowy są w porządku. Wszędzie usłyszałem ten sam przepis na wyjście z całej kabały. Przepis niekorzystny dla klienta, ale, jak mi powtarzano, "jedyny dający szansę skutecznego i szybkiego rozwiązania problemu". Szybkiego - to znaczy trwającego co najmniej kilka tygodni, a nie na pewno kilka miesięcy lub pół roku.

Zaintrygowało mnie jednak co innego. Wszędzie, gdziekolwiek przedstawiałem sprawę, przyznawano, że doszło do oszustwa. Ale nikt, absolutnie nikt, nie tylko nie podjął jakichkolwiek działań, aby zapobiec dalszym oszustwom. Nikt nie był zainteresowany nawet zapisaniem nazwiska oszusta! Nie mówiąc już o próbie przerwania jego działalności.

"Przecież ten człowiek działa na szkodę waszej firmy!" - argumentowałem. "Podważa jej wiarygodność, psuje opinię. Poza tym to przecież nieuczciwe, niemoralne, nieetyczne" - wyliczałem. Odpowiedzią był za każdym razem uprzejmy, aczkolwiek w stu procentach obojętny uśmiech. Z jednym wyjątkiem. W ostatniej firmowej placówce, którą odwiedziłem, pracownik ściszył głos i zauważył:

- Jest ksiądz w błędzie. Przecież dopóki nie uda się doprowadzić do finału całej sprawy - a to jeszcze, jak ksiądz wie, potrwa - firma zarabia podwójnie, prawda?

- No, ale zasady, przyzwoitość, moralność - wyrzucałem z siebie bezładnie, kryjąc ogrom zdumienia za powtórzeniami.

- Niech ksiądz da spokój. Kto dzisiaj się przejmuje takimi sprawami? Każdy chce żyć, nie? - uśmiechnął się porozumiewawczo, jak do wspólnika. Zrobiłem minę pełną oburzenia na taką poufałość i sugestię wspólnictwa.

Zauważył.

- No co ksiądz robi miny? Telewizji nie ogląda? Nie widział ksiądz tego księdza, którego ostatnio pokazywali, jak sobie sprytnie dochody pomnażał? - powiedział wyraźnie dotknięty moją reakcją...

czwartek, 17 lutego 2011

Krótki tekst o szczęściu

„Nie bawisz się, nie żyjesz” – powiedział młodziak na telewizyjnym ekranie. „Ostro” – pomyślałem sobie. „Ostro, prosto, stanowczo i zdecydowanie”.

Zaraz mi się przypomniało, jak trochę starszy od niego jegomość zgasił mnie kiedyś w moim wzniosłym wywodzie krótkim „A co mnie obchodzi jakieś szczęście wieczne? Mnie interesuje szczęście tu i teraz”. Skojarzyłem wówczas, że tego rodzaju deklaracje słyszałem już wielokrotnie i to od osób w bardzo różnym wieku. Również od takich, których bagaż lat był naprawdę duży.

Tłumaczyła mi kiedyś pewna pani, że ona chce jak najdłużej żyć, bo co prawda jest katoliczką, ale czy to można mieć pewność, że na pewno coś tam jest po śmierci i że to jest tak, jak uczą księża w kościele? Dlatego lepiej jak najdłużej doznawać choćby niewielkiego i ułomnego szczęścia na tej ziemi niż nastawiać się na szczęście wieczne.

Coś jest na rzeczy. Szczerze mówiąc, odnoszę wrażenie, że liczba ludzi, którzy niezbyt poważnie traktują zagadnienie szczęścia wiecznego, systematycznie rośnie. Nie widzę wokół nastawienia na odległą przyszłość, tę, którą nazywamy życiem wiecznym. Nie widzę go nie tylko u ludzi młodych, ale również u tych, po których spodziewałbym się już bardziej eschatologicznej perspektywy myślowej.

„Chcę być szczęśliwa” – zawiadomiła mnie niedawno pewna nastolatka. „A konkretnie o co ci chodzi?” – zapytałem chytrze. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. „No wie ksiądz” – odrzekła po dłuższym namyśle. Może ja wiem. Ale ona chyba nie za bardzo wiedziała. Popytałem więc trochę osób w rozmaitym wieku, co to według nich jest szczęście i raczej się nie dowiedziałem. Jeśli już ktoś podejmował wysiłek zdefiniowania szczęścia tak, jak on je rozumie, okazywało się, że w rzeczywistości mówi o zadowoleniu z życia, o osobistej satysfakcji, o przyjemnym spędzaniu czasu. Ale nie o szczęściu.

„Czepiasz się z tym szczęściem” – zgromił mnie jeden znajomy. Może się i czepiam, ale skoro nie wiemy, czym jest szczęście, to jak mamy go pragnąć? Powiem więcej. Skoro nie wiemy, co to jest szczęście, to jak mamy być zainteresowani tym, w jaki sposób je osiągnąć?

Według zastępującej dzisiaj coraz większej liczbie ludzi jakiekolwiek inne źródła wiedzy internetowej strony „Szczęście jest emocją, spowodowaną doświadczeniami ocenianymi przez podmiot jako pozytywne. Psychologia wydziela w pojęciu szczęście rozbawienie i zadowolenie”. Dopiero znacznie niżej zamieszczono skrót poglądów rozmaitych filozofów na temat szczęścia.

Teraz rozumiem, dlaczego ten młodziak z mojego telewizora powiedział „Nie bawisz się, nie żyjesz”. On po prostu mówił o szczęściu. Tak, jak się o nim dowiedział z Internetu.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 16 lutego 2011

Chwila

Nadmiar tematów poważnych, ciężkich, przygniatających. Zmęczenie. Zmęczenie nie tylko pracą. Zmęczenie przesytem obowiązków. Ale też oczekiwaniami otoczenia. Znużenie samym sobą.

Trzeba chwili przerwy. Chwili, która nie jest chwilą w sensie dosłownym. Chwili w sensie okresu, który ma swój początek i koniec. No i z założenia nie jest długi. Ale jest oderwaniem. Odpoczynkiem.

Ktoś mi zwrócił uwagę, że duchowni żyjący w celibacie (nie tylko młodzi, ale również starzy, wydawałoby się doświadczeni duszpasterze) często nie rozumieją, iż małżonkowie potrzebują odpoczynku od siebie. Że nie mogą być ciągle i bez przerwy razem. Że w ich życiu nie może być wszystko absolutnie wspólne.

Słyszałem kiedyś proboszcza, który swojej parafiance rysował jak najgorsze perspektywy ich trwającego od prawie dwudziestu lat małżeństwa, gdy się dowiedział, że jej facet pojechał sam na dwutygodniowy urlop. A właściwie nie sam, tylko z kilkoma kumplami, podobnie jak on żonatymi i dzieciatymi. Pojechali razem, bo mieli męską, łączącą ich pasję.

- Żona powinna być zawsze przy mężu - mówił surowo zacny kapłan.

- Ależ proszę księdza, ja mam zaufanie do swojego męża - broniła się z uśmiechem kobieta. - On mnie przecież kocha!

- Ja tam swoje wiem - powiedział zatroskany duchowny i na jednym oddechu opowiedział jej trzy historie o mężach, którzy pojechali do pracy na Zachód i tam zdradzili swoje żony.

Gdy proboszcz zostawiwszy atmosferę czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa oddalił się w stronę zakrystii i zostaliśmy sami, kobieta popatrzyła na mnie ze złością i zapytała:

- Wy tak musicie, czy on to zrobił z własnej inicjatywy?

- Nie musimy - mruknąłem, uciekając wzrokiem.

- No to dlaczego taki dureń jest proboszczem? - rzuciła wyraźnie poirytowana.

Wiele miesięcy później opowiadała mi, że po raz pierwszy w życiu zrodziła się w niej nieufność wobec męża.

- I co? - zapytałem w swoim stylu.

- Zadzwoniłam do niego jeszcze tego samego dnia i mu wszystko opowiedziałam.

- I co?

- Powiedział, że jeśli chcę, on natychmiast wsiada w samochód i wraca.

- Chciała pani?

- Chciałam. Bardzo chciałam! Strasznie chciałam, żeby jak najszybciej był przy mnie, żeby mnie przytulił, żeby wygnał ze mnie to złe ziarno, które nagle znalazło się w mojej głowie... Ale powiedziałam mu, żeby nie wracał.

- Zuch kobieta! - wyrwało mi się.

- Głupi jesteś (w międzyczasie przeszliśmy na ty). Nic nie rozumiesz. Dobrze, że nie masz żony, bo nie rozumiesz kobiet. Tylko byś swoją unieszczęśliwił - mówiła bez zahamowań. - Chociaż, może gdybyś kochał kobietę, to byłbyś inny...

- Oho, stare hasła przeciwko celibatowi! - wykrzyknąłem triumfalnie.

- Nie, nie o to chodzi. Nie o tym przecież rozmawiamy.

- Nie o to, więc o co?

- O to, co zrobił mój mąż.

- Nie rozumiem - przyznałem, gubiąc się w całej rozmowie.

- Bo widzisz, kiedy rano otworzyłam oczy, po naprawdę ciężkiej nocy, w czasie której stawały mi przed oczami najstraszniejsze wizje zdrady mojego męża, w czasie której analizowałam minuta po minucie jego wszystkie poprzednie wyjazdy beze mnie, a nawet wyobrażałam sobie, że ma gdzieś inną kobietę...

- Powiesz wreszcie, co było rano? - przerwałem poirytowany.

- On był!

- Jak to?

- Przyjechał w nocy. Wiedział, że tak bardzo go wtedy potrzebowałam. Zaczęłam się tłumaczyć, przepraszać, że mu zakłóciłam urlop...

- Wrócił? - zapytałem głupio.

- Oczywiście! Wziął mnie w ramiona i powiedział tylko "Cicho, wiem. Gdybyś siebie usłyszała przez ten telefon, też byś wszystko rzuciła i wróciła".

- Tylko tyle?

- Nie, jeszcze dodał, że temu księdzu łeb ukręci.

- Bardzo śmieszne.

- Naprawdę tak powiedział. Na szczęście coś się stało i zmienili nam proboszcza. Nie wiem czemu. Ale ja odetchnęłam.

wtorek, 15 lutego 2011

Instytucja

Dostaję SMS-a od znajomego: "Przeczytaj koniecznie wywiad z (tu pada nazwisko jednego ze znanych zakonników, którzy jakiś czas temu odszedł "do cywila") w (tu pada tytuł jednego z tygodników).

Czytam. Smutny, bardzo smutny obraz Kościoła katolickiego w Polsce i nie tylko w Polsce. Sporo o zaangażowaniu politycznym Kościoła i konieczności wycofania się z niego. Ostrych słów o biskupach i zakonach. Schematy medialne o Opus Dei. Zarzuty, że Kościół w Polsce jest przedsoborowy zarówno w treściach przekazywanych z ambon, jak i organizacji życia parafialnego...

Ale najbardziej kłują mnie niektóre zdania. Kłują, boleśnie. "Kościół nigdy sam się nie reformował"... "Są jednak takie chwile w życiu człowieka, gdy trzeba zdecydować się na radykalny krok, w tym wypadku na zupełne zerwanie z instytucją. Dziś to zerwanie jest warunkiem odnowy. Takim zerwaniem z przeszłością był dla mnie Sobór Watykański II"...

Czy Kościół musi być instytucją? Stare pytanie. Stawałem przed nim wiele razy, zarówno słysząc je od innych, jak i samodzielnie zadając.

Jezus stworzył zręby ziemskiej struktury, zaczątki instytucji. "Skoro Kościół pełni swoją misję na ziemi, to jak miałby ją realizować nie będąc w zewnętrznym wymiarze czymś dla ludzi pojmowalnym i dotykalnym?" - zapytałem kiedyś zapalonego przeciwnika Kościoła instytucjonalnego. W odpowiedzi popatrzył na mnie z niechęcią.

Instytucja ciąży Kościołowi. Musi ciążyć. Instytucja Kościoła katolickiego wymaga ciągłego reformowania, naprawiania, dostosowywania. Jak każda ziemska instytucja. Wiem, wiem, że to protestanci głoszą "ecclesia semper reformanda est". Czy to znaczy, że Kościół katolicki nie może zastosować tej zasady w odniesieniu do swego ludzkiego, ziemskiego wymiaru? Każda sensowna firma musi się reformować, żeby nadążać za zmianami, postępem, oczekiwaniami.

Historia Kościoła katolickiego zawiera mnóstwo dowodów na odczuwaną raz po raz niewystarczalność instytucji. Przykładem może być między innymi powstawanie coraz to nowych zakonów, ruchów, stowarzyszeń. Okazuje się, że ludzie, którzy są obdarzeni jakimś charyzmatem, w zderzeniu z instytucją Kościoła dochodzą do wniosku, że nie umożliwia im ona realizacji misji ewangelizacyjnej w taki sposób, w jaki im powołanie i sumienie podpowiada. Co robią (a wielu z nich później okazuje się świętymi)? Tworzą nie poza Kościołem, lecz w nim samym nową "podinstytucję", budują strukturę, konstruują mechanizm, który nadaje się do realizowania tego, o czym są najgłębiej przekonani. Czy to również zaliczyć należy do "zerwań", o których mówi bohater wywiadu w tygodniku?

Czy Sobór Watykański II był zerwaniem z przeszłością? A czy misja wypełniona w Kościele przez św. Faustynę była zerwaniem z przeszłością?

Czy parafianie, którzy rozbierają starą świątynię i na jej miejscu stawiają nową, piękniejszą i bardziej funkcjonalną, zrywają z przeszłością? Czy kontynuują po prostu życie swojej wspólnoty?

Czy dzieje Kościoła są listą zerwań czy kontynuacji, uwzględniających również konieczność rozbudowy, przebudowy, a czasami rozebrania i postawienia na nowo?

poniedziałek, 14 lutego 2011

Z serduszkiem

- A ty czego masz taką krzywą gębę dzisiaj?
- Cóż za język wyrafinowany!
- Zobacz się w lustrze, to dojdziesz do wniosku, że i tak za mało dopasowany do twojej miny.
- Czepiasz się. A ja mam swoje powody. Nie cierpię takich dni, jak dzisiejszy.
- Chodzi ci o w pewnym sensie świąteczny charakter dnia dzisiejszego?
- Jaki świąteczny?! Idiotyczny, nie świąteczny!
- Nie lubisz czerwonych serduszek pluszowych?
- Nie znoszę, jak się mnie zmusza do zachowań, z którymi się nie identyfikuję.
- Ależ uczona przemowa...
- Ja nie żartuję. Zaraz dostanę szału.
- Z powodu Walentynek?
- Tak.
- Jak nie lubisz, to przecież nie musisz ich świętować.
- Tak myślisz? To powiedz mi, dlaczego w robocie na biurku znalazłem jakąś ohydną czekoladkę w o wiele za dużym opakowaniu w kształcie czerwonego serca?
- Powinieneś się cieszyć. Ktoś cię lubi.
- Lubi? To niech mi to okazuje inaczej, a nie jakimiś tandetnymi gadżecikami.
- Całusa byś chciał? No, na to sobie trzeba zasłużyć. Też komuś walentynkę ofiarować.
- Zaraz cię kopnę.
- To nie jest walentynkowy gest.
- I te smętne spojrzenia od niektórych, takie zawiedzione, że jako szef nie zaśmieciłem dzisiaj firmy tym czerwonym serduszkowym badziewiem. Te szepty, tak żebym słyszał, jaki to szef niedzisiejszy i nieczuły.
- To cię tak irytuje? Przesadzasz. Jutro im przejdzie.
- Nie dlatego jestem wściekły!
- No to dlaczego?
- Bo w końcu się poddałem i nakupiłem w najbliższej kwiaciarni wstrętnych serduszek wypchanych jakimiś trocinami i kazałem rozdać między pracowników.
- Między pracowniczki chyba.
- Nie. Jak już, to postanowiłem dać takie coś paskudnego wszystkim.
- No to faktycznie, na człowieka z zasadami nie wyszedłeś.
- Ale piany dostałem wtedy, gdy faceci z mojej firmy z uśmiechami na twarzy dziękowali mi, że załatwiłem im prezenty walentynkowe dla żon.
- No widzisz. Zrobiłeś dobry uczynek. Auuuu, to bolało!
- Ostrzegałem, że cię kopnę.

niedziela, 13 lutego 2011

Aktorzy

Ktoś mi ostatnio powiedział, że nie ma już podziału na gazety poważne i brukowce, ponieważ wszystkie mają dziś ambicję być bulwarówkami. Coś chyba jest na rzeczy, ponieważ za rzecz zwykłą i taką, która nikogo nie rusza, uchodzi dzisiaj we wszystkich dokładnie mediach traktowanie plotek i wyprysków z życia tzw. celebrytów na równi z najcięższej wagi informacjami giełdowymi, społecznymi, kulturalnymi. Nie wymieniam tu polityki, ponieważ widzę, że ona - nie tylko w mediach - stała się dzisiaj częścią brukowego świata celebrytów i "gwiazd".

Jest coś znamiennego (to chyba wręcz znak czasu) w tym, jak bardzo zmienił się w stosunkowo krótkim czasie status aktora. Nie mam oczywiście nic przeciwko aktorom i wielu z nich uważam za naprawdę dobrych w tym, co robią, bo nie myli im się udawanie z graniem. Jednak wiem, że przez pokolenia całe zawód aktora nie był społecznie poważany (podobnie zresztą jak i liczne profesje innych adeptów sztuk, ale aktorstwo pod wieloma względami widziane było szczególnie negatywnie). Tymczasem dzisiaj to aktorzy są nie tylko podziwiani, doceniani, opisywani, ale stają się wzorcami dla milionów. Oni, nie postacie, które grają. Ich sposób życia. Ich zachowania. Ich ubiory. A także - ich poglądy. Na wszystko, od najskuteczniejszych diet i najlepszych pralek po zbawienie wieczne.

Zastanawiające jest, że współczesny świat wynosi na piedestał i stawia jako wzorzec ludzi, którzy przecież kodują się w ludzkich umysłach nie osobiście i nie we własnym imieniu, ale udzielając swego ciała, głosu i umiejętności fikcyjnym postaciom (zawsze są fikcyjne, nawet gdy rzecz, w której występują, mówi o ludziach naprawdę istniejących).

Szczególnie zastanawiającym dla mnie przypadkiem jest pan Marek Kondrat, który z jednej strony przestał być czynnym aktorem, a z drugiej pojawia się raz po raz w naszych domach, by swoim - uzyskanym dzięki aktorstwu, a nie sprzedaży win - autorytetem upewniać nas o wyjątkowych zaletach jednego z banków. Zapewne gdyby nie było to skuteczne, nie mielibyśmy do czynienia z całym reklamowym serialem opartym na tym pomyśle.

Dlaczego tak chętnie wierzymy ludziom, których zawód polega na mówieniu cudzych tekstów i przyjmowaniu nieswoich postaw oraz zachowań?

sobota, 12 lutego 2011

Kapuściński i inni

''Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego. Trudna rzecz. Trudna także w sposób osobisty dla mnie. Jako nastolatek byłem książkami Ryszarda Kapuścińskiego zachwycony. Nawet chyba więcej. Zafascynowany. Kapuściński był wśród tych, czytanie których naprowadziło mnie na myśl, a potem decyzję, by zająć się w życiu pisaniem. Nie był jedyny, ale był znaczący. Za dobrą monetę przyjmowałem wizerunek, jakim Kapuściński obdarzył sam siebie w tym, co pisał.

Teraz poznawanie za sprawą Domosławskiego innego spojrzenia nie tylko na samego Kapuścińskiego, ale też na to, co pisał, skłania do zastanowienia nad kwestią dobrych i złych drzew oraz ich owoców. Wpływu, jaki wywierają na siebie wzajemnie ludzie. Pytań, na ile inspirowanie przez kogoś, kto później okazuje się daleki od ideału, daje szansę na dobre dzieła?

Przychodzi mi na myśl aktualna bardzo sprawa, która w jakiś sposób jest podobna, choć ma znacznie poważniejszy i szerszy wymiar. To dotyka Kościoła. Chodzi o zgromadzenie Legion Chrystusa. Zapewne wielu wie, kim się coraz bardziej okazuje jego założyciel Marcial Maciel Degollado.

Wydawałoby się, że jedynym logicznym działaniem w istniejącej sytuacji jest natychmiastowe rozwiązanie założonego przez niego zgromadzenia. Rozgonienie na cztery wiatry. Wypalenie do korzenia. Wykopanie i spopielenie samego korzenia. Gdyby to ode mnie zależało, najprawdopodobniej taką właśnie podjąłbym decyzję. W myśl słów Jezusa: "Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców" (Mt 7,18). A jednak mój Kościół podjął inną decyzję. Zastanawiam się, jak bym się czuł, będąc członkiem tego zgromadzenia albo uczniem lub studentem którejś z prowadzonych przez nie szkół. Nie wiem.

Oczywiście, nie da się uniknąć pytania, czy przesiąknięty złem rodzic jest w stanie dać światu świętego...

Tylko Bóg potrafi sprawić, że ze zła ostatecznie wynika dobro. My nie. W czasie Wigilii Paschalnej w Exsultet padają słowa: "O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel!". Błogosławiona wina...

Skąd jednak pewność, że Bóg zainterweniuje, i w konkretnym przypadku złe drzewo urodzi dobre owoce?

"To jemu zawdzięczam swoją silną wiarę" - usłyszałem kiedyś o księdzu, który przez wiele lat wiódł podwójne, bardzo grzeszne życie. Kogoś jednak doprowadził do dobra, do wiary. W tym wypadku Bóg zainterweniował. A czemu nie zainterweniował w podobnej (choć nie aż tak drastycznej, jak tamta) sytuacji, w której ktoś po odejściu z kapłaństwa księdza, z którym był bardzo mocno związany, sam oddalił się od wiary i ostatnio dopytywał mnie, jak wystąpić z Kościoła?

piątek, 11 lutego 2011

Przepis na

Raz po raz spotykam na swej drodze ludzi, którzy mają idealny pomysł, jak uszczęśliwiać innych. Problem z takimi ludźmi polega między innymi na tym, że nie pozostają na poziomie teoretycznym ze swym przekonaniem, ale gwałtowanie usiłują swój - ich zdaniem znakomity i niezawodny - przepis na szczęście ludzkie wprowadzić w życie. W dodatku zmierzają do tego, aby wypróbowywać go na mnie.

Nigdy nie czułem w sobie powołania do bycia królikiem doświadczalnym. Dlatego stawiam tego typu ludziom (chociaż oni często nie występują pojedynczo, ale w grupach, i to bywa całkiem sporych) gwałtowny opór, staję się nieprzyjemny, patrzę wrogo i otrząsam się z obrzydzeniem. Potem dręczą mnie oczywiście wyrzuty sumienia, że być może potraktowałem ich zbyt gburowato i że nie powinienem gasić zapału, zwłaszcza jeśli ktoś jest pełen pozytywnych intencji i chce dla mnie dobrze.

Rzecz w tym, iż bardzo trudno mnie przekonać do poglądu, że to akurat inni wiedzą lepiej ode mnie, jak mnie uszczęśliwić. Nie mam takich oporów jedynie w stosunku do Boga samego, ale On akurat ani razu przez minione ponad pół wieku nie usiłował mnie wbrew mojej woli uczynić szczęśliwym.

Dlatego bardzo proszę, jeśli komuś przyjdzie do głowy, aby mnie pilnie i w całkowitej sprzeczności z moimi chęciami uszczęśliwić, niech się zawczasu powstrzyma, nie posyła mi maila, SMS-a, nie dzwoni, nie nachodzi i w ogóle niech unika stawania na mej drodze. Dobrze radzę. Bo przecież z moją przewrotnością naraża się, zarówno pojedynczo, jak i grupowo, na poważne niebezpieczeństwo, że to ja zacznę uszczęśliwiać na siłę jego (lub ich). A bywam w takich razach okropnie konsekwentny ;-)

czwartek, 10 lutego 2011

Szczęśliwe królestwo

Czy państwo lubią bajki? Bo ja bardzo. Ostatnio w pewnej zakurzonej księdze znalazłem jedną, której wcześniej nie znałem. Oto ona:

Wcale nie tak daleko, jak w innych bajkach, było sobie królestwo. A w tym królestwie był pusty tron. Pusty, w sensie, że do obsadzenia. Królestwo nie miało króla i właśnie trwał casting na nowego.

Spośród licznych pretendentów jeden młody i przystojny wyróżniał się szczególną chęcią objęcia tronu. Niewiele było o nim wiadomo, ale wystarczyło na niego spojrzeć i go przez chwilę posłuchać, żeby się połapać, że chce być królem tak bardzo, jak żaden z innych kandydatów do tronu. „Jeśli zostanę królem, nasze królestwo będzie najszczęśliwsze na świecie” - zapewniał wszystkich razem i każdego z osobna.

Przekonywał, przekonywał, no i przekonał. Zwłaszcza, że inni nie wykazywali się aż takim zapałem do bycia królem, a i obietnice składali o wiele skromniejsze, by nie powiedzieć, mało atrakcyjne. Mówili coś o kryzysie, o ciężkiej pracy czekającej wszystkich mieszkańców i konieczności podniesienia podatków, bo w królewskim skarbcu po rządach poprzednika gwizdał wiatr na wszelkie strony.

Pełen zapału kandydat został wybrany, odbyła się wielka uroczystość koronacji, wszyscy bawili się przez dwa tygodnie do upadłego i wyglądało na to, że jego zapowiedź stała się najszybciej zrealizowaną obietnicą polityczną na świecie.

W atmosferze ogólnego szczęścia mieszkańcy królestwa wrócili do domów. Miłe wspomnienia z koronacyjnej zabawy sprawiały, iż nadal czuli się szczęśliwi i nie przejmowali się tym, że raz po raz coś okazywało się w ich najbliższym otoczeniu nie takie, jak trzeba, że robota leżała odłogiem, a w lodówkach mieszkał prawie wyłącznie mróz. Pomni obietnic króla tkwili w przekonaniu, że już on pojawiające się z coraz większą częstotliwością problemy i kłopoty na ich korzyść rozwiąże.

Król tymczasem ledwo zipał po uroczystościach koronacyjnych i bardzo się zdenerwował, gdy jakiś dworzanin rzucił mimochodem: „Trzeba by posprzątać po zabawie”. Potem inny zażądał błyskawicznego napełnienia skarbca, żeby spłacić narosłe przez lata długi. Jakiś urzędnik królewski doniósł, że mieszkańcy królestwa nic nie robią i całe przedsięwzięcie niebawem się zawali. „Taaak?” - zapytał król przeciągle i zlazł z tronu. „No to ja już się nakrólowałem. Niech teraz zajmie się tym wszystkim ktoś inny, a ja idę na zasiłek dla bezrobotnych”.

Już był w bramie pałacu, gdy napotkał groźny tłum obywateli. „O bratku, nie ma tak dobrze. Królowanie to nie tylko zabawy i przyjemności. Zaraz bierz się do roboty, bo my chcemy być szczęśliwi tak, jak obiecałeś”.

Jaki morał z tej bajki? Ano właśnie nie wiem, bo ktoś wyrwał ze starej księgi ostatnią kartkę. Może to było coś o obietnicach?

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 9 lutego 2011

O rozumie, redaktorach i aplikacji na iPhona

Coś mi się wydaje, że postulowany przeze mnie odśmiecacz serc i umysłów pilnie by się przydał niektórym redaktorom naszych dzienników. Bo na wątpliwe poczucie humoru najprawdopodobniej żadnym urządzeniem zaradzić się nie da.

Zarówno środowa "Gazeta Wyborcza", jak i "Rzeczpospolita" przynoszą informację o opracowaniu specjalnego programu na iPhony i iPady, dzięki któremu katolicy będą mogli lepiej przygotować się do spowiedzi. W tworzeniu aplikacji brali udział nie tylko świeccy informatycy, ale również księża. Rzecz podobno zyskała pozytywną opinię co najmniej jednego biskupa.

W zamieszczonych w obydwu wspomnianych gazetach materiałach czarno na białym (nie, nie nie chodzi o lansowanie programu Tomasza Sekielskiego) napisano, że program jest po prostu pomocą do robienia rachunku sumienia przed spowiedzią. A więc ma taki sens i cel, jak drukowane we wszystkich skarbcach, modlitewnikach i w rozmaitych publikacjach dotyczących sakramentu pokuty i pojednania, wzory rachunków sumienia.

Treść wiadomości nie przeszkodziła komuś w "Gazecie Wyborczej" (wydanie internetowe) wykombinować absolutnie fałszującego ją tytułu "Spowiedź przed iPhonem". Bzdura. Niczego takiego w treści informacji nie ma. O ile się nie mylę, to w wydaniu papierowym dano sensowniejszy tytuł "Spowiedź z iPhone’em w ręku" (jeśli jestem w błędzie, proszę o sprostowanie kwestii tytułu w wydaniu papierowym, bo znam go tylko z drugiej reki, a nie z bezpośredniego oglądu).

Ku mojemu zaskoczeniu, "Rzeczpospolita" poszła jeszcze dalej. Nie tylko wywinęła (wedle mojej wiedzy zarówno w wydaniu internetowym, jak i papierowym) kompletnie bezsensowny i nieprawdziwy tytuł: "Dwa dolary za spowiedź przez iPhone’a". Żeby było jeszcze zabawniej (?!), na końcu wiadomości znalazł się następujący fragmencik: "Zwolennicy nowoczesnych form oczyszczania sumienia mogą też ściągnąć na telefony aplikacje Mea Culpa za 1,99 dol. – oceniana na cztery gwiazdki, lub iConfess za 2,99 dol. (ma trzy i pół gwiazdki na pięć). Niestety, żaden z oferowanych obecnie programów nie daje jeszcze rozgrzeszenia". Mnie ani tytuł, ani to ostatnie zdanie nie rozśmieszyło. Wręcz przeciwnie, poczułem się mocno dotknięty w tzw. uczuciach religijnych. Ponieważ dla mnie tytuł i końcowa uwaga to paskudna drwina z sakramentu pokuty i pojednania.

Nie rozumiem, skąd taka zgodność w wykpiwaniu niezbyt epokowego, a raczej logicznego w XXI wieku pomysłu, żeby również przygotowanie do spowiedzi wspomagać tak modnymi dzisiaj urządzeniami elektronicznymi.

Aż strach pomyśleć, co napiszą dzielni (i jakże czasami "dowcipni") redaktorzy naszych czołowych dzienników, gdy się dowiedzą, że cała Liturgia Godzin jest od dawna dostępna po polsku w Internecie i niejeden ksiądz, a nawet zakonnik (na przykład w podróży) odmawia dzisiaj brewiarz nie z wielkiej, grubej księgi, ale patrząc na ekran laptopa albo nawet komórki...

wtorek, 8 lutego 2011

Odśmiecacz

Szkoda, że nie jestem tak uzdolniony, jak genialni (choć robotyczni) konstruktorzy opisani przez Stanisława Lema o imionach Trurl i Klapaucjusz. Bo gdybym był, to bym skonstruował maszynę o nazwie odśmiecacz. Miałby on dwa tryby działania: odśmiecanie serca i odśmiecanie umysłu. Oczywiście, byłaby tez możliwość równoczesnego odśmiecania w obydwu trybach, aczkolwiek obawiam się, że moja maszyna mogłaby się wtedy przegrzewać, a i zużycie energii przez urządzenie mogłoby wzrosnąć w postępie geometrycznym.

Więc chyba lepiej stosować odśmiecanie po kolei, jednak wtedy rodzi się problem, czy najpierw odśmiecać serce czy umysł. Osobiście jestem zdania, że jednak najpierw należałoby odśmiecać umysły, a dopiero potem serca. Odnoszę bowiem wrażenie, że serca są zaśmiecane w pewnym sensie za pośrednictwem umysłów. Gdyby więc zacząć od odśmiecania serc, to byłoby to działanie przeciw skuteczne, ponieważ odśmiecone z jednej strony serca, w tym samym czasie byłyby nieustannie z drugiego końca przez umysły zaśmiecane i to śmieciami o większych gabarytach, ze względu na powiększone odśmiecaniem rozmiary możliwego do zaśmiecenia miejsca.

Niestety, żaden ze mnie konstruktor, a Trurl i Klapaucjusz odmówili jakiejkolwiek współpracy, ponieważ wystarczająco się zmęczyli tworzeniem demona drugiego rodzaju, który według wszelkich znaków na niebie i na ziemi był protoplastą Internetu. W związku z powyższym odśmiecacza nie ma, a poziom zaśmiecenia ludzkich umysłów i serc osiągnął rozmiary nieporównywalnie większe, niż słynne dwukrotne zaśmiecenie Neapolu.

W tej sytuacji pozostaje oczekiwać na cud... Chyba, że ktoś wie, jak skonstruować skuteczny i bardzo wydajny odśmiecacz ludzkich serc i umysłów?

poniedziałek, 7 lutego 2011

Kalendarz

"Francuski minister ds. europejskich Laurent Wauquiez skrytykował dzisiaj ponownie kalendarz Unii Europejskiej dla uczniów, w którym zabrakło świąt chrześcijańskich. Wezwał też Europejczyków, by "przyznali się" do swoich chrześcijańskich korzeni. "Ten wybrakowany kalendarz stanowi tylko widoczną część głębszego zła, które polega na tym, że Europa nie przyznaje się do swojej tożsamości i woli ją rozwadniać w uniwersalizmie" - napisał Wauquiez" - przeczytałem właśnie w Internecie.

Minister napisał artykuł do "Le Figaro". Wytyka bez zahamowań: "Miejmy odwagę to przyznać: ten nakaz milczenia o wartościach europejskich zaciążył mocno na klęsce konstytucji (europejskiej) w 2005 roku. Nieuznanie chrześcijańskich korzeni zaszokowało także ludzi dalekich od kręgów katolickich". Oznajmia, że "głębokim błędem" było niewpisanie dziedzictwa chrześcijańskiego do preambuły projektu konstytucji europejskiej z 2004 roku, odrzuconej ostatecznie przez państwa członkowskie. Nawet straszy: "było błędem przede wszystkim dlatego, że wyparta tożsamość mści się, otwiera drzwi do ekstremizmu. I także dlatego, że z obawy przed zranieniem takiej czy innej wrażliwości ryzykujemy, że pozbawimy Europę jej substancji i stracimy z oczu jej wspólny oryginalny projekt".

Cóż za odwaga poniewczasie... A mnie się zaraz przypomina opowieść Róży Thun (komentowałem ją 11 stycznia na blogu) i jej pytanie skierowane do europracowników, zachwyconych jej domaganiem się czasu na Mszę św. w niedzielę: "A czemu wy nie mówiliście tego przez te wszystkie lata?".

Jakoś nie chce mi się wierzyć, że przy opracowywaniu tego bezsensownego kalendarza dla gimnazjalistów nie było ani jednego chrześcijanina. Byłby to jakiś niespotykany zbieg przypadków.

A jeśli na jakimkolwiek etapie opracowywania kalendarza brał w tym udział jakiś chrześcijanin, to czemu nie zareagował? Czemu nie zwrócił uwagi? Czemu nie zapobiegł złu? Czemu nie poleciał do szefów, do mediów, do biskupa choćby?

Łatwo się oburzać i kreować na męczenników, gdy mleko już się rozlało. Do tego nie trzeba ani trochę odwagi...

niedziela, 6 lutego 2011

W sprawie spotkania

- Słuchaj, powiedz mi, ale tak szczerze, spotkałeś kiedyś Jezusa?
- Jezusa? Ale co masz konkretnie na myśli, bo nie rozumiem?
- No czy Go spotkałeś tak, jak się spotyka kogoś, tak, jak się powiedzmy spotykasz ze mną.
- No co ty, wiadomo, że nie.
- No widzisz. A ja ostatnio gadałem z człowiekiem, który spotkał Jezusa. Tak mi powiedział: "Spotkałem Jezusa".
- Ty uważaj, to na pewno był sekciarz.
- Ja tam nie wiem, czy sekciarz, ale wyglądał na bardzo przejętego.
- Na sto procent sekciarz.
- Może. Ale to, jak o tym mówił, było ciekawe.
- Co takiego mówił?
- Zachowywał się trochę jak mój syn po tym, gdy kiedyś w hali spotkał samego Gortata. Opowiadał w takich szczegółach i widać było, że to niego naprawdę było ważne przeżycie. Na mojego syna spotkanie z Gortatem bardzo wpłynęło. Nawet zaczął systematycznie trenować.
- Też mi porównanie - Jezusa z Gortatem.
- Chodzi mi o pewne przeżycie. O doświadczenie. Mój syn o spotkaniu z Gortatem będzie wnukom opowiadał. Takie to było dla niego ważne.
- O co ci chodzi w tym siatkarzem?
- Koszykarzem. Marcin Gortat jest koszykarzem.
- Wszystko jedno. Nadal nie rozumiem. o co ci chodzi.
- Bo widzisz, ten co mi opowiadał o spotkaniu z Jezusem, powiedział, że jak chcę, to on mnie do Niego zaprowadzi i też Go spotkam. I że to odmieni moje życie.
- Ale śmieszne.
- Widzisz, on mówił z takim przekonaniem i z taką siłą, że byłem skłonny się dać namówić. I przyszło mi do głowy, że katolicy, którzy nie spotkali Jezusa, to mają małe szanse przekonać takiego, jak ja.
- Wiedziałem, że cały czas zmierzasz do tego, żeby mi przywalić...

sobota, 5 lutego 2011

Obietnica

Ludzie od zawsze potrzebowali obietnicy. To ona buduje w nich wiarę. To ona daje nadzieję. To ona rozbudza miłość. Życie bez obietnicy jest puste. Nie ma punktu odniesienia. Nie ma powodów, aby podążać do przodu. Staje się wegetacją. Trwaniem pozbawionym sensu. Zmierzaniem - bo jednak czas mimo braku obietnicy nie przestaje istnieć i płynąć - ku nicości.

Obietnica daje motyw. Skłania do działania.

Dzieje Abrahama to wielka opowieść o obietnicy. Abram tylko ze względu na nią wyruszył. Był starym człowiekiem, który nie miał powodów czegokolwiek zmieniać w swej egzystencji. Poszedł w nieznane wyłącznie z powodu obietnicy, którą otrzymał od Boga. Bóg był dla niego właściwie tylko Tym, Który dał Obietnicę. Cokolwiek Abraham czynił od momentu wyjścia z Charanu, było umotywowane tylko obietnicą. Dla obietnicy był gotów na trud, chodzenie po omacku, niezrozumienie, upokorzenie. Ze względu na obietnicę spełnia wymagania stawiane przez Boga.

Obietnicą uzasadnione są wymagania, które wypełnia Naród Wybrany. Obietnica uprawnia do stawiania wymagań.

Siłę i znaczenie obietnicy w życiu każdego człowieka świetnie dziś rozumieją politycy, marketingowcy, specjaliści od reklamy i PR. Wykorzystują to bezlitośnie i z niezawodną skutecznością. Dlaczego? Bo ludzie wciąż chcą obietnic i nieustannie za nimi idą. Zawsze będą szli.

Kościół jest depozytariuszem obietnicy, którą Bóg złożył ludziom (ludzkości całej) w Jezusie Chrystusie. Za Jezusem szli ludzie ze względu na obietnicę!

To obietnica uzasadnia stawianie przez Kościół wymagań.

Komu dzisiaj Kościół, chrześcijaństwo całe, kojarzy się z obietnicą? Kojarzy się bardzo wielu z wymaganiami, które stawia nie bardzo wiadomo dlaczego i w imię czego. Kojarzy się z bezprawną uzurpacją, narzucaniem.

Dlaczego mój Kościół przestał się kojarzyć z obietnicą? Nie rozumiem tego.

piątek, 4 lutego 2011

Tłumacz

Niespodziewanie powrócił temat języka. Karmelita, o Marian Zawada zauważył coś, na co mało kto zwraca uwagę. Chodzi o to, że Bóg objawiając się człowiekowi, nie dał mu specjalnego języka ani do mówienia o Nim, ani do kontaktów z Nim. Posłużył się językiem używanym na co dzień przez człowieka. Przemówił do niego w jego własnym języku. Chociaż chodziło o nie byle co, a o sferę sacrum, Bóg nie kazał człowiekowi uczyć się jakiegoś świętego języka.

Jest to niezwykle ciekawe spostrzeżenie nie tylko w kontekście pomieszania jw ludzkich przy okazji wieży Babel. Jest to cenna uwaga w kontekście wołania o nowy język ewangelizacji.

Oczywiście, w co bardziej przewrotnych umysłach zaraz zrodzić się może pytanie, w jakim języku Bóg myśli. I czy na przykład do wyrażania różnych treści wybiera rozmaite języki. To pytanie wcale nie jest wydumane. Wystarczy zajrzeć do najnowszego "Tygodnika Powszechnego", gdzie dr Krzysztof Izdebski, pochodzący z Polski specjalista od zaburzeń i psychologii głosu, profesor Uniwersytetu Stanforda, znający ponad dwadzieścia języków, mówi "to, w jakim języku chcę się wyrazić, zależy od tego, o czym myślę i mówię". Nic w tym zresztą dziwnego, bo przecież różnice pomiędzy poszczególnymi językami w przydatności do wyrażania rozmaitych treści (i emocji - moim zdaniem) doświadcza ogromna liczba ludzi. A każdy kto próbował kiedykolwiek coś przetłumaczyć z jednego języka na drugi wie, jak często niby mające to samo znaczenie słowa okazują się w szczegółach nieadekwatne i nietrafione.

To zastanawiające, że Bóg skorzystał z języka, którym się człowiek posługuje, a nie posłużył się tłumaczem. Tłumacz jest zawsze zapośredniczeniem. I chociaż tłumacz faktycznie nie przekazuje niczego od siebie, to jednak ma wpływ na przekaz.

A propos tłumacza. Od czasu do czasu natrafiam na sugestie, że należy przekaz Ewangelii "przetłumaczyć" na język dzisiejszego człowieka. Przerażające sugestie. Tym bardziej przerażające, gdy ten i ów postrzega Kościół przede wszystkim jako takiego wielkiego tłumacza Dobrej Nowiny na dzisiejszy język.

Moim zdaniem to kompletna bzdura. Jak już wspomniałem, tłumacz - chociaż ma pewien wpływ na kształt i treść przekazu - nie mówi niczego od siebie. Nie jest świadkiem. Nie dzieli się własnym doświadczeniem i przeżyciem. Wielkość tłumacza polega przede wszystkim na tym, aby jak najlepiej, jak najwierniej, przełożył z jednego języka na drugi czyjąś opowieść, stojąc poza nią.

Po co komu Kościół, który nie jest świadkiem, a jedynie tłumaczem?

czwartek, 3 lutego 2011

Trzewiczki szczęścia

Z zażenowaniem wykryłem, że otaczająca mnie bylejakość tak mnie już zdemoralizowała, że gdy coś odbywa się tak, jak trzeba, po prostu gdy jest normalnie, ja jestem zaskoczony. Na przykład tak bardzo przyzwyczaiłem się do tego, że kolej jeździ sobie w Polsce jak chce, że gdy w ciągu jednego dnia dwukrotnie zdarzyło mi się jechać pociągami, które mimo długiej trasy wyruszały i docierały na miejsce punktualnie, to ja po prostu wyjść z podziwu nie mogłem. Czułem się mile połechtany i w ogóle od razu poprawił mi się humor.

A przecież punktualnie jeżdżące pociągi nie powinny być niczym nadzwyczajnym i zaskakującym. Powinny być czymś normalnym.

Przemierzając spory kawał kraju w punktualnym pociągu zacząłem mieć skojarzenia. I znów wyszło, jak bardzo rzeczywistość, w której przyszło mi żyć, wpływa na mnie negatywnie i sprawia, że poddając się jej, staję się gorszy. Otóż nawet się nie spostrzegłem, jak w mojej głowie zrodziło się podejrzenie, że kolej wobec takich pasażerów jak ja zastosowała zasadę, którą poznałem jako dziecko podczas pewnego przedstawienia teatralnego. Spektakl miał tytuł „Trzewiczki szczęścia” i opowiadał o sprytnym szewczyku, który zdobył rękę księżniczki nie faktycznym jej uszczęśliwieniem, lecz za pomocą zabiegu, który kiedyś wydawał mi się pomysłowy, a dzisiaj wiem, że należy go nazywać paskudną manipulacją.

W bajce król obiecał piękną, ale strasznie marudną i wiecznie nieszczęśliwą księżniczkę za żonę (wraz z połową królestwa oczywiście!) temu z kandydatów, który ją uszczęśliwi. Różni próbowali, ale bez sukcesu. Aż przyszedł pewien szewczyk, któremu znudziło się robienie butów i postanowił zostać księciem, a może nawet królem. Aby cel osiągnąć przyniósł parę trzewiczków i nakazał, aby księżniczka nosiła je przez cały tydzień. Trzewiczki – jak łatwo się domyślić – było wstrętne, źle uszyte, a przede wszystkim za ciasne. Nic dziwnego, że gdy po tygodniu księżniczce pozwolono wreszcie zdjąć okropne buty, wrzasnęła na całe gardło: „Ależ jestem szczęśliwa!”. I w ten sposób wylądowała w ramionach cwanego adepta sztuki obuwniczej.

Niedawno wyczytałem, że ktoś mądry stwierdził, iż zło jest potrzebne po to, abyśmy docenili dobro. Jakoś nie przekonuje mnie takie uzasadnienie. Moim zdaniem dobro jest wystarczająco wielką wartością i nie potrzebuje tła w postaci zła, aby lepiej wypaść. Chociaż z drugiej strony, w czasach, gdy wszystkim rządzi tak zwany PR, taki sposób myślenia wcale mnie nie dziwi.

Ja jednak z uporem trwam w przekonaniu, że to dobro jest czymś normalnym w naszym świecie. Nie zło.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 2 lutego 2011

Jediizm

Podobno rodzi się nowa religia o nazwie jediizm. Podobno jest oparta na serii filmów o "Gwiezdnych wojnach". Podobno ma na świecie ponad pół miliona wyznawców, a u naszych sąsiadów Czechów już 12 tysięcy ludzi poparło inicjatywę zarejestrowania jediizmu jako nowej religii.

Wiara Jedi to być wyznanie synkretyczne, łączące w sobie m.in. cechy chrześcijaństwa, buddyzmu i zen. W filmie George'a Lucasa nie stanowiła konkretnego systemu religijnego, lecz rodzaj filozofii, którą wyznawali jej rycerze. Filarem była przenikająca wszystkie organizmy i materie Moc, dająca się kontrolować przez adeptów Jedi.

W Internecie można też bez trudu natrafić na postulat, aby jako religię zarejestrować ateizm. I to czasami padający z całkiem poważnych ust, chociaż w formie ironii lub żartu.

Nic nowego. Ludzie są z natury religijni. Od tysiącleci wymyślają religie. Co ciekawe, często usiłują zamienić w religie, a nawet w wiary (bo to nie to samo), rozmaite pomysły filozoficzne albo ideologie. Mam wrażenie, że niejeden filozof, czy raczej wypadałoby powiedzieć, człowiek imający się filozofii, pielęgnuje w sobie żal, że filozofia nie jest teologią.

Wszystko to ma jedno źródło - zakodowaną w człowieku tęsknotę za Bogiem. Prawdziwym.

wtorek, 1 lutego 2011

Plecak

Oglądanie w podróży filmu „W chmurach” wywołuje dziwne odczucia. Nawet jeżeli jest to podróż pociągiem, a nie samolotem, jak wędruje główny bohater filmu. To trochę niesamowite widzieć na ekranie komputera takich samych ludzi ze zgrabnymi walizeczkami na kółkach, jakich pełno dokoła w wagonie.

W filmie raz po raz pojawia się jako pewien symbol plecak. Ale główny bohater, podobnie jak inni, wcale nie podróżuje z plecakiem. Ma zgrabną walizeczkę na kółkach.

Bohater filmu pokazując w czasie prelekcji plecak najpierw każe ludziom pakować do niego wszystko co posiadają. Łącznie z domami z basenami. Potem poleca im go w myślach podpalać. W następnej kolejności jego słuchacze mają do plecaka pakować relacje z innymi.

To może wydać się dziwne, ale w wagonie, w którym piszę tego posta, jest mnóstwo ludzi ze zgrabnymi walizeczkami na kółkach i ani jednego plecaka. Bo dzisiaj nie nosi się ciężkich plecaków. Paski plecaka, gdy jest ciężki, gdy zawiera wszystko, co człowiekowi – jak mu się wydaje - potrzebne, wrzynają się w ramiona. O wiele wygodniej i z mniejszym wysiłkiem ciągnie się swój dobytek za sobą w zgrabnej walizeczce na kółkach.

Relacje, związki, zobowiązania też są ciężkie. Lepiej ich nie dźwigać. Lepiej ich unikać. Jak bohater filmu „W chmurach”. Takich jak on w moim otoczeniu zaczyna być coraz więcej. To się zaczyna upowszechniać.

Rano, gdy w wagonie bez przedziałów, w którym jechałem, było dość luźno, niemal każdy siedział osobno. Z wyjątkiem dwóch par młodych ludzi, którzy i tak ze sobą nie rozmawiali, bo oboje mieli słuchawki w uszach.

Kilka dni temu dziewczyna tłumaczyła mi, dlaczego woli siedzieć ze swoim facetem bez ślubu już piąty rok. „Nie muszę się czuć związana trwałą relacją” - powiedziała. „Dlatego nasz związek jest wolny od obciążeń”.

Wiara też jest relacją, związkiem, zobowiązaniem. A więc dla współczesnego człowieka – ciężarem. Ograniczeniem wolności.

Zadanie dla Kościoła na dziś, konieczne, aby mógł nadal skutecznie wypełniać swoją misję – uzmysłowić współczesnemu człowiekowi, że potrzebuje trwałych relacji. Że „jarzmo słodkie, a brzemię (ciężar) lekkie”