niedziela, 31 października 2010

W pół kroku

Co to właściwie jest? Poczucie niedosytu i zawodu? Rozczarowanie? Trudno nazwać precyzyjnie to, co wywołała we mnie lektura tekstu przemówienia, które Vaclav Havel wygłosił 10 października br. w Pradze podczas otwarcia konferencji Forum 2000 "Świat, w jakim chcielibyśmy żyć".

Jak najlepiej ująć wrażenie, które wywołał we mnie ten tekst? Chyba najcelniej będzie powiedzieć, że w moim odczuciu Havel zatrzymał się w pół kroku. To znaczy podniósł już stopę, aby zrobić krok naprzód, nawet wysunął ją do przodu, ale ostatecznie nie postawił jej na ziemi, tylko utkwił z nią uniesioną wysoko (tekst naprawdę mistrzowski pod wieloma względami). Ale skoro utkwił, to znaczy, że nie postąpił naprzód. A skoro nie postąpił, to mimo podjętego wysiłku, nadal nie ruszył się z miejsca. Jest tam, gdzie był, chociaż mógłby być już dalej.

Żeby zrobić krok nie wystarczy oderwać stopy od podłoża i unieść ją wysoko. Nie wystarczy nawet wysunięcie jej, choćby i dalekie, do przodu. Trzeba tę stopę postawić w nowym miejscu na ziemi i zrównać z nią drugą nogę. Wtedy dopiero jest się o krok do przodu.

Aby zrobić krok do przodu w sprawie przyszłości naszego świata nie wystarczy stwierdzić, jak to uczynił Vaclav Havel, że "Żyjemy w pierwszej cywilizacji ateistycznej, czyli cywilizacji, która utraciła związek z nieskończonością i wiecznością". Nie wystarczy wytknąć, że "Najniebezpieczniejszym rysem tej globalnej, ateistycznej cywilizacji jest jej pycha". Nie wystarczy skonstatować, że świat potrzebuje zdziwienia nad swoją nieoczywistością.

Trzeba czegoś więcej...

Oczywiście, można w tej sytuacji szukać pociechy i nadziei w fakcie, że nie da się długo wytrzymać w pół kroku ze stopą zawieszoną w znacznej odległości. Ale trzeba też brać pod uwagę, że ktoś, kto utkwił w pół kroku, zmęczony wysiłkiem, po prostu cofnie wychyloną w przód nogę i wróci na stare pozycje z poczuciem ulgi i dobrze spełnionego obowiązku równocześnie.

sobota, 30 października 2010

Zemsta pana R. (13)

Opowieść bez klucza

- Michał, słucham.
- Tu Prezes.
- Wiem, poznałem. Witam Prezesa. Coś się stało?
- Nie, nie, mam nadzieję, że nie. Ale mam do ciebie prośbę. Robimy takie małe spotkanie. Wiesz, w dość wąskim gronie...
- Tak?
- Chciałbym, żebyś też przyszedł. Chodzi mi o to, żebyś poznał kilku ludzi.
- Oczywiście.
- Cieszę się, że wykazujesz taką gotowość i dyspozycyjność. Mam jeszcze jedną sprawę...
- Tak?
- Chodzi o tego twojego przyjaciela...
- Przyjaciela?
- Tak, przyjaciela. Zauważyłem, że raczej jesteście dość blisko. Mówię o R.
- Ach, o niego...
- Ja wiem, że to delikatna i może nawet trudna sprawa, ale czasami zdarzają się sytuacje, w ktorych osobiste relacje nie mogą być przeszkodą w działaniach na rzecz dobra szerszej grupy...
- Rozumiem.
- Doszły mnie słuchy, że R. ma jakieś problemy, z którymi nie potrafi sobie poradzić czy coś takiego... Nie mówił ci nic?
- Nie. Nic nie mówił. Ale jak go ostatnio spotkałem, to rzeczywiście był jakiś dziwny.
- No właśnie, właśnie, właśnie. Mógłbyś wybadać, co z nim jest i czy to nie odbije się negatywnie na firmie? Wiesz, teraz musisz myśleć bardziej całościowo i dbać o interes całej firmy, a nie tylko jednego działu...
- Się rozumie, Prezesie. Zajmę się tym R., chociaż nie sądzę, aby mógł jakoś zaszkodzić firmie. Sam pan wie, że orzeł to to nie jest, prochu nie wymyśli.
- Nie, nie, Michał, z orłem to się mówi: "Orzeł to to nie jest, oknem nie wyleci".
- Oczywiście, Prezesie.
- No to świetnie. Mimo wszystko jednak postaraj się mu trochę przyjrzeć, czy czegoś nie kombinuje, bo jak to mówią, licho nie śpi. Lepiej uprzedzać wypadki niż potem naprawiać ich skutki, czy nie tak?
- Jak najbardziej.
- Cieszę się, że się ze mną zgadzasz, chociaż jak być może wiesz, nie znoszę klakierów i potakiwaczy...
- Tak, wszyscy o tym mówią.
- Wszyscy? No to ciekawe...
- No może prawie wszyscy.
- Sprytnie się teraz wycofujesz, bardzo dobrze, żadnych maksymalistycznych opinii na wyrost, chłopcze, a życie będzie stało przed tobą otworem.
- Tak, Prezesie.
- No to zajmij się tym, o czym rozmawialiśmy, a jak już coś będziesz wiedział, to mi wszystko ładnie opowiesz. A teraz trzymaj się...
- Halo, Prezesie...
- Coś jeszcze, Michale?
- Prezesie, ale nie wiem, gdzie i kiedy mam przyjść na to spotkanie.
- Słusznie, nie wiesz, bo ci nie powiedziałem. I nie powiem przez telefon. Wiesz, jak to jest teraz z rozmowami przez telefon. Dowiesz się w odpowiednim momencie co i jak...
- Rozumiem, będę czekał.
- No to cześć, chłopcze...

cdn.

piątek, 29 października 2010

Sztuka umierania

Pod moim wpisem pod tytułem "Którędy na cmentarz?" pojawił się zarzut. Że niekonsekwentnie. Że jeśli wiara w zmartwychwstanie, to nie "Memento mori". Że powinno być "Pamiętaj o zmartwychwstaniu".

Ejże?

Czyli co, zmartwychwstanie nie ma nic wspólnego ze śmiercią? To czym jest? Czy Jezus Chrystus zmartwychwstał bez śmierci?

Nie pierwszy raz zdarza mi się w tym moim blogowaniu, że komentarze do wpisów staja się ich uzasadnieniem.

"Memento mori" nie jest przecież straszeniem śmiercią (a taką interpretację można wywnioskować ze wspomnianego komentarza). Jest przypomnieniem, że nasza ojczyzna jest w niebie. Że tu jesteśmy tylko przechodniami.

W tej sytuacji aż się boję przypomnieć inne określenie związane ze śmiercią: "ars moriendi". A przecież sztuka umierania potrzebna jest każdemu...

czwartek, 28 października 2010

Którędy na cmentarz?

„Zaczęło się” – powiedział znajomy z wyraźną niechęcią, a może nawet z obrzydzeniem w głosie. „Co takiego?” - zapytałem grzecznie. „Jak to co?” – wybuchnął. „Ten cały cmentarny cyrk! Stadne łażenie między grobami, sprzątanie, wyrzucanie, pucowanie, znicze, kwiaty, wieńce, rozmowy o niczym z dalekimi krewnymi przy mogiłach…”. Dodał coś jeszcze o konieczności jechania na drugi koniec Polski, zatłoczonych drogach i debilnych kierowcach wyjeżdżających na drogi raz do roku w okolicach pierwszego listopada. Skurczyłem się przestraszony nie na żarty. Z tej strony mojego znajomego nie znałem. Myślałem, że to taki zwykły, przyzwoity katolik, a tu takie coś…

Szedłem sobie spokojnie ulicą pewnego miasta, gdy niespodziewanie zatrzymał się tuż przy mnie samochód i kierowca bez zbytnich wstępów rzucił w moją stronę tonem kategorycznym pytanie: „Którędy na cmentarz?”. Co prawda na tym cmentarzu, usytuowanym na peryferiach miasta, nigdy nie byłem, ale mniej więcej wiedziałem, jak tam dotrzeć, więc mu wytłumaczyłem. Gdy odjechał z piskiem opon, naszła mnie jednak refleksja, że dawniej nie trzeba było szukać cmentarza, wiadomo było, że jest gdzieś w centrum, w okolicy kościoła, a nie tak jak niejednokrotnie dzisiaj, daleko za miastem, może nawet w lesie…

Czytam w jednym z tygodników: „Śmierć przestała być tematem tabu. Mówi się o niej otwarcie i bez hipokryzji. Nareszcie”. A potem w sporym pomieszaniu opisy kilku przypadków ludzi o mniej lub bardziej znanych nazwiskach, którzy swojego umierania nie kryli przed oczami milinów ludzi. Nie, nie ma w tym artykule opowieści o Janie Pawle II. Jest za to sporo o amerykańskim nauczycielu akademickim, którego eutanazję pokazała BBC. Jako podsumowanie swego tekstu autor wybrał słowa angielskiego publicysty umierającego na raka, który w wywiadzie telewizyjnym stwierdził: „Nie wiem nic o śmierci. Ale nikt nie wie o niej więcej ode mnie… Po prostu żaden z nas, żaden człowiek nie ma o niej zielonego pojęcia”. Zdaniem autora artykułu to znakomite podsumowanie aktualnego stanu naszej wiedzy o śmierci. „Dobrze jednak, że przynajmniej zaczynamy o tym głośno mówić” – cieszy się dziennikarz tygodnika.

Nie zgadzam się. To nieprawda, że nie mamy o śmierci zielonego pojęcia. I nieprawda, że przestała być tematem tabu. W ogóle przestała być w swej istocie tematem. Dopóki nie dotyka nas bardzo blisko, traktujemy ją jedynie w kategoriach codziennej porcji informacji o ofiarach przestępstw i katastrof. Kto dziś myśli na co dzień o tym, że umrze? Kto zna znaczenie powiedzenia „Memento mori”?

My, chrześcijanie wiemy o śmierci bardzo dużo. Dlaczego? Jak to dlaczego? Bo przecież wierzymy w zmartwychwstanie!

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 27 października 2010

Zemsta pana R. (12)

Opowieść bez klucza

Jeżeli ktoś chce zobaczyć, co mają na myśli pisarze i dziennikarze, gdy twierdzą, że ktoś jest czerwony ze złości, powinien zobaczyć wiceprzewodniczącego dwie i pół minuty po tym, jak Maruś wrócił z "Dzikiej Orchidei". Przy okazji dowiedziałby się, o co chodzi autorom, gdy piszą, że ktoś ryczał. Bo wiceprzewodniczący ryczał na Marusia w sensie ścisłym i dosłownym.

- Jak to nie poruszyłeś sprawy nagrania?! - strasznym głosem wyrażał niezrozumienie połączone ze zdziwieniem wiceprzewodniczący. - To po co tam poszedłeś?!

Maruś kulił się w kącie gabinetu wiceprzewodniczącego, tuż przy stojącej tam nie wiadomo po co dziwacznej ni to rzeźbie ni to pamiątce z wakacji, w postaci idealnie pionowego i chudego jak świecznik psa. Pies miał prawie metr wysokości, siedem centymetrów średnicy w najszerszym miejscu i oczy, które drgały długo, gdy się nim poruszyło. Poruszyć go jednak nie było łatwo, bo pies był, mimo na pozór filigranowej postaci, niesłychanie ciężki. Nikt nie wiedział, z czego został zrobiony.

- Żeby przynieść nananagranie - jąkał Maruś, usiłując się schować za niestandardową ozdobą gabinetu. Był jednak za gruby.

- I nawet o nie nie poprosiłeś?! - zaryczał wiceprzewodniczący partii, powtarzając własne słowa Marusia, który przed wybuchem swojego przełożonego nie zdążył wyłuszczyć całego misternie przygotowanego w drodze powrotnej z knajpy streszczenia faktów, jakie nastąpiły. - Dlaczego?! - zahuczało w gabinecie tak głośno, że Maruś postanowił poczekać z odpowiedzią, aż pogłos (a może echo?) zamilknie. Nie był to dobry pomysł, bo zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi wiceprzewodniczący powtórzył pytanie z tym samym natężeniem i wywołując ten sam efekt dodatkowy.

- Bo nam ktoś przeszkodził - zapiszczał Maruś, tym razem nakładając swój głos na brzmiące jeszcze w powietrzu pytanie. - Nie byliśmy sami - dodał, wykorzystując niespodziewaną chwilę ciszy.

Wiceprzewodniczący właśnie nabierał potężny haust powietrza, aby zagrzmieć jednym, ale zdecydowanym "Kto?!", gdy drzwi jego gabinetu otwarły się na całą szerokość.

- To on! - krzyknął cienko Maruś, wyciągając palec w stronę wchodzącego, bez świadomości, że właśnie odpowiada na pytanie, którego wiceprzewodniczący jeszcze nie zadał.

Polityk, wiszący dotąd połową swego ciała nad skulonym asystentem, odwrócił się z niesamowitą zwinnością.

- O, czyżby problemy w związku? - z szerokim uśmiechem na twarzy zapytał nowo przybyły. - Może zadzwonić na "Niebieską Linię"? - zapytał z nieszczerą troską w głosie.

Wiceprzewodniczący przypomniał sobie, że przed chwilą posłał sekretarkę po zakupy, więc nie miał kto bronić drzwi jego gabinetu. Poza tym nie mógł skojarzyć, czy zna swojego gościa czy nie. Coś w nim wydawało mu się znajome, ale nie mógł zidentyfikować ani tego czegoś, ani faceta stojącego we wciąż szeroko otwartych drzwiach.

- Dzień dobry, witam, serwus, jestem spokojny nerwus - powiedział gość i zostawiając otwarte drzwi żwawym krokiem zbliżył się do biurka, ominął je i usiadł w fotelu właściciela gabinetu. Wypróbował mebel, pokiwał głową z uznaniem, dopasował ustawienia do siebie i wywindował nogi na biurko. Przyjrzał się z tej pozycji wiceprzewodniczącemu.

- Pan mnie nie kojarzy? - zapytał. I nie czekając na odpowiedź wskazał na barek. - Na odpowiedź chwila, lecz najpierw promila - zrymował kolejny raz.

I wtedy Maruś pisnął ze swojego kąta, psując cały nastrój:

- To jest Tomcio!

wtorek, 26 października 2010

Teza

Co zrobić, gdy pracownik któregoś ze środków przekazu, zwracający się o odpowiedź na jakieś pytanie, nawet nie kryje, że przygotowuje materiał z tezą i nawet jeśli odpowiedzi będą z nią całkowicie sprzeczne, i tak nie zmieni to ogólnej wymowy materiału? Szczerze mówiąc, nie wiem. Zwracanie uwagi i tak nic nie daje. Tym bardziej mówienie o dziennikarskiej rzetelności i tych innych, jak mi to niedawno nazwał jeden młody adept medialnej działalności, "dyrdymałach", tym bardziej trafia w pustkę...

Zastanawiam się czy pracownicy mass mediów mają świadomość, że jeśli są katolikami, to powinni przestrzegać ósmego przykazania Dekalogu. A przecież większość z nich jest katolikami...

Może duża część dzisiejszych pracowników środków przekazu w Polsce uważa, że działa w stanie wyższej konieczności i traktuje swoje działania jako tzw. "kłamstwo w potrzebie"?

O. Jacek Salij w książce "Poszukiwania w wierze" wyjaśnia:

"Istnieją tylko dwie sytuacje, w których wolno mi powiedzieć materialną nieprawdę i nie jest to kłamstwem, podobnie jak potajemne zabranie w skrajnej potrzebie rzeczy niezbędnej do życia nie jest kradzieżą. Obie sytuacje, rzecz jasna, świadczą o tym, że nasze wzajemne stosunki wciąż jeszcze są głęboko naznaczone grzechem i daleko im do ideału. Toteż w obu sytuacjach należy dążyć do tego, żeby sięganie po materialną nieprawdę stawało się w ogóle niepotrzebne.

Pierwsza z nich to sytuacja, kiedy dla ochrony jakiegoś dobra czuję się zmuszony sięgnąć po konwencjonalny dwuznacznik, o którym zarówno ja, jak druga strona wiemy, że może on znaczyć coś innego, niż to wynikałoby z użytych słów. Kiedy na przykład pijak albo człowiek znany z tego, że nie lubi zwracać długów, prosi mnie o pożyczenie pieniędzy, wolno mi powiedzieć: "Nie mam". Istnieje bowiem społeczna konwencja, iż taka odpowiedź oznacza, że albo naprawdę nie mam tych pieniędzy, albo też nie chcę pomagać ci w nabyciu wódki lub boję się, iż pieniędzy tych już bym więcej nie zobaczył... (...)

Druga sytuacja, w której wolno mi sięgać po materialną nieprawdę, dotyczy obrony przed agresją, jaka jest dokonywana na mnie lub na kimś innym. Jednak nawet wówczas słuszniej jest niekiedy trzymać się po prostu prawdomówności. Rzecz jasna, nie w sytuacji, kiedy złoczyńcy ścigają człowieka i pytają mnie, którędy on uciekał"...

Czy przygotowujący materiał z tezą dziennikarz jest w którejś z tych sytuacji? Hmmmm...

poniedziałek, 25 października 2010

Robota

Czasami człowiek tak się zapracuje, tak go wciągnie jakaś konkretna robota, że zapomina o wszystkim i wszystkich dokoła. Wtedy zaczyna się "poświęcanie" tego czy owego na rzecz ukończenia "roboty". Niestety, wśród tych "poświęconych", bywają sprawy naprawdę ważne, ważniejsze w ogólnym rozrachunku, niż ta tak angażująca robota.

Co gorsze, wśród tych "poświęconych", bywają raz po raz ludzie. Ich potrzeby i oczekiwania przegrywają z jakąś może i potrzebną, a nawet istotną pracą. Czy jednak jest ona warta ich poczucia krzywdy, niedowartościowania, lekceważenia?

Najgorzej, gdy dla jakiejś pochłaniającej człowieka pracy "poświęcany" jest Bóg i Jego sprawy.

A w ogóle, to nie ma innego słowa niż "poświęcany"? Ono tutaj przecież wyraźnie nie pasuje, a nawet zgrzyta...

niedziela, 24 października 2010

Krytyka

Jak długo można dyskutować o tym, czy wolno coś lub kogoś krytykować? na przykład Kościół? Gazeta Wyborcza już któryś tydzień ciągnie ten temat. Moim zdaniem kompletnie jałowy.

Fakty są takie, że Kościół jest krytykowany od zawsze. I może go krytykować każdy, komu przyjdzie na to ochota. Zarówno od zewnątrz, jak i od wewnątrz. Punkty wyjścia tej krytyki przez tysiąclecia były rozmaite. Rozmaite będą też w przyszłości.

A że niektórzy w Kościele oburzają się na to, że jest on krytykowany? Cóż w tym dziwnego? W każdej społeczności i w każdej instytucji, są zwolennicy i przeciwnicy krytycznego spojrzenia. Nawet na poziomie rodziny.

Krytyka przynosi skutek, gdy - mimo swej immanentnej subiektywności - jest oparta na realiach. W przeciwnym razie nie jest krytyką, tylko malkontenctwem. Samo bycie "na nie" jeszcze nie zasługuje na miano krytyki.

Dywagacje, czy Kościołowi potrzebna jest krytyka, to marnowanie czasu i papieru. Ale za to znakomicie zastępują rzetelną, umożliwiającą poprawę, a więc niosącą dobro, krytykę.

Zemsta pana R. (11)

Opowieść bez klucza

R. tkwił w progu z wielkim bukietem w dłoni. Tkwił zaskoczony, bo spodziewał się, że drzwi otworzy Anna Poświat, a nie siedmioletnia dziewczynka. Tkwił nieruchomo i bez słowa. Po drugiej stronie przedpokoju, w progu kuchni, stała Anna. R. patrząc na jej podświetloną od tyłu sylwetkę kolejny raz w życiu odkrył, iż jest piękna. To ponawiane raz po raz odkrycie dodatkowo go unieruchomiło. Ale ostatecznie zmroziły go słowa, które bez żadnego uprzedzenia wyrzuciła z siebie Anna Poświat:

- Co ty tu robisz? Nie chcę z tobą rozmawiać.

Sama jednak też się nie ruszyła

Między nieruchomymi punktami, jakie stanowili Anna Poświat i R. w półmroku przedpokoju, znalazła się Ola. Ona również na moment zamieniła się w słup soli wywołany zdziwieniem, ale najszybciej z całej trójki ochłonęła.

- Pan jest chłopakiem cioci - bardziej stwierdziła niż zapytała. R. kiwnął głową. - To może pan wejdzie? Głupio pan wygląda - dodała.

R. zrobił dwa kroki do przodu, umożliwiając zamknięcie drzwi.

- Do kuchni - komenderowała Ola.

R. zrobił kolejne dwa kroki. Gdyby zrobił jeszcze półtora kroku, stanąłby nos w nos z Anną Poświat.

- Ciocia... - zniecierpliwionym tonem powiedziała siedmiolatka i Anna Poświat cofnęła się do wnętrza kuchni. Ocknęła się i przejęła inicjatywę.

- Siadaj - powiedziała lodowato do R., a do Oli skierowała przymilną prośbę:

- Pójdziesz teraz do swojego pokoju? Muszę z panem porozmawiać.

- Zróbcie sobie kawy - powiedziała ugodowo Ola i nie weszła do kuchni.

- Aniu, różyczko, przepraszam. Wszystko ci wytłumaczę. Strasznie mnie skrzywdzili - odezwał się R. który odzyskał mowę i w miarę jasny ogląd sytuacji, gdy z horyzontu zniknęła dziewczynka. Następnie, popijając z wielkiego kubka kawę, którą na szybko przyrządziła Anna Poświat, opowiedział jej ze szczegółami wydarzenia ostatnich pięćdziesięciu godzin. Wyjaśnił też, jak to się stało, że nie zadzwonił ani nie wysłał SMS-a, lecz odnalazł Annę w miejscu, o którego istnieniu jeszcze rano nie miał pojęcia.

Anna słuchała w skupieniu, z rzadka przerywając pytaniami o jakiś szczegół. Gdy R. skończył, Anna Poświat po chwili milczenia zapytała:

- Co teraz zamierzasz?

- Nie mogę tego tak zostawić. Za dużo wiem. Oni wiedzą, że wiem. Dlatego muszę zrobić dwie rzeczy: zabezpieczyć się i im odpłacić.

- Chcesz się zemścić?! - nie wytrzymała Ola, która wcale nie poszła do swojego pokoju, tylko cały czas podsłuchiwała, schowana za framugą. Pod wpływem emocji zrezygnowała z formy "pan". - Zabijesz ich?

- Nie - odpowiedział R. w taki sposób, jakby Ola cały czas siedziała z nimi przy kuchennym stole.

- Naślesz na nich bandytów, żeby ich pobili? - próbowała dalej dziewczynka.

- Nie.

- Już wiem, doniesiesz na nich! - zawołała z triumfem w głosie siedmiolatka, uprzedzając próbę interwencji ze strony Anny Poświat.

- W pewnym sensie - przyznał R., a oczy Oli zaiskrzyły niebezpiecznie.

- Jak to? - zapytała Anna Poświat.

cdn.

sobota, 23 października 2010

Zemsta pana R. (10)

Opowieść bez klucza

- Ciocia, teraz ty! - głos siedmioletniej Oli, poparty kopniakiem w kolano, przywrócił Annę Poświat do rzeczywistości. Ale po wczorajszych wydarzeniach była tak wstrząśnięta i rozkojarzona, że miała ogromne problemy ze zwykłym podziałem uwagi.

Rzeczywistość, do której głos Oli przywrócił Annę Poświat, była następująca: siedziała przy wąskim stole w kuchni mieszkania swojej koleżanki z jej córką Olą i grały w okręty lub w statki. Do gry nie używały jednak kartki i długopisu, lecz skomplikowanych elektronicznych urządzeń na baterie, wymagających posługiwania się kilkunastoma przyciskami. Urządzenia nie tylko denerwująco migotały, ale w dodatku wydawały z siebie odgłosy strzałów, a nawet mówiły ludzkim głosem. Rozcierając kolano, w które pod stołem kopnęła ją Ola, Anna Poświat doszła do wniosku, że elektronika wkroczyła zbyt głęboko w świat dziecięcych zabawek.

O wiele więcej uwagi Anna Poświat poświęcała w ciągu ostatnich godzin innemu urządzeniu elektronicznemu - swojej komórce. Nie uszło to uwadze Oli.

- Ciocia, czy ty musisz co pięć minut patrzeć na swoją komórkę? Przecież jak zadzwoni albo przyjdzie SMS, to usłyszysz - zapytała trzy godziny temu, okazując absolutnie niezrozumienie dla wewnętrznych przeżyć Anny Poświat. "Tylko kobieta wobec kobiety może być tak nieczuła" - pomyślała wtedy Anna Poświat. I nie przestała z nadzieją spozierać co chwilę na swój telefon. Ale on milczał. Nawet nie zamiauczał (bo właśnie miauczenie kota Anna Poświat miała ustawione jako dźwięk SMS-a).

- Ciocia, znowu przegrywasz - surowo skarciła ją Ola. - Takie ciągłe wygrywanie jest nudne - oświadczyła i poszła po serek do lodówki.

Anna Poświat nie wiedziała tego dnia nic o wygrywaniu. Czuła się najbardziej przegranym stworzeniem we wszechświecie. Dla niej za oknem nie świeciło dziś słońce. Panował tam najbardziej ponury, wietrzny i deszczowy dzień, jaki można sobie wyobrazić w polskim listopadzie. I nieważne, że był akurat zupełnie inny miesiąc. Anna Poświat widziała za oknem wirujące w strasznym pędzie i półmroku mokre, pozbawione kolorów liście, na pół zgniłe i nikomu niepotrzebne. Wydobywające się z elektronicznych maszynek do gry wybuchy masakrowały nie tylko jej kolejne okręty. Masakrowały do reszty jej życie, które wczoraj w "Dzikiej Orchidei" zawaliło się nagle, jak most w czasie gwałtownych ulewnych deszczów w jej rodzinnej miejscowości.

Bo Anna Poświat nigdy w życiu jeszcze nie była tak blisko całkowicie pijanego człowieka. W jej rodzinnym domu nie było alkoholu poza rzadkimi okazjami, gdy rodzice do uroczystego obiadu wypijali po jednym kieliszku jakiegoś drogiego, zagranicznego wina, które ojciec przywoził czasem z podróży służbowych. Przez całe swoje, nie tak przecież krótkie, życie, na widok nawet lekko podchmielonego mężczyzny szybko się oddalała. Wszystkiego się mogła spodziewać, ale nie tego, że człowiek, którego kochała, jej R., jest w stanie doprowadzić się do takiego stanu, jak wczoraj. Że to właśnie ona będzie musiała robić to, co robią żony pijaków późno w nocy, tocząc nierówną walkę z bezwładnymi ciałami swych mężczyzn... Anna Poświat po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła mgnienie ulgi, że jeszcze nie ustalili daty ślubu.

Było już dobrze po południu, a R. nie dawał znaku życia. Nie dzwonił! Nawet SMS-a nie przysłał! "Na pewno się wstydzi" - rozważała Anna Poświat. Długotrwałe czekanie pozwoliło jej wybudować w wyobraźni kilkanaście wersji wydarzeń dzisiejszego dnia, łącznie z tą, w której R. właśnie umiera zatruty alkoholem, a ona mu nie pomaga, co ją następnie dręczy do końca życia, mimo uniewinnienia uzyskanego w sądzie. Opracowała też kilka wariantów ich pierwszej po wczorajszych wydarzeniach rozmowy telefonicznej. Połowa z nich zawierała zdanie "Nie chcę z tobą rozmawiać!". Właśnie uświadomiła sobie, że nie przygotowała jeszcze żadnej odpowiedzi na ewentualny SMS przysłany przez R., gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Nie domofon, ale dzwonek.

- Mama! - zawołała radośnie Ola i popędziła z kuchni do przedpokoju. Anna Poświat ruszyła za nią, trochę zdziwiona, ponieważ umawiały się, że posiedzi z Olą aż do wieczora.

Ale w drzwiach nie stała mama Oli. W drzwiach stał R.

cdn.

Argument

W kwestii in vitro argument "z zabijania" zarodków jest niewystarczający. Nie przywiązywałbym się szczególnie do niego. Rozwój techniki sprawi, że straci on swoją aktualność. Zresztą już teraz zmierzają w kierunku spełnienia go niektóre rozwiązania prawne tu i ówdzie.

O wiele ważniejszy jest argument, który dzisiejsza Rzeczpospolita wytłuściła jako słowa Bolesława Piechy:

"Sprzeciwiamy się temu, by moment powstania życia ludzkiego miał miejsce na szkle laboratoryjnym".

To jest istota całej kwestii. Problem jednak w tym, że Kościół nie wypracował dotychczas zrozumiałej dla zwykłego człowieka odpowiedzi na nieuniknione wobec tego argumentu pytanie: "Dlaczego?". Ludzi, którym powstanie życia ludzkiego na szkle laboratoryjnym nie przeszkadza i nie widzą w tym nic złego, przybywa. I będzie przybywać, dopóki nie zrozumieją, dlaczego powinno im przeszkadzać...

Tych, którzy nie tyle rozumieją, co czują zło powstawania życia ludzkiego na szkle laboratoryjnym zawsze będzie garstka. To nie może być tylko kwestia czucia. To musi być kwestia rozumu.

piątek, 22 października 2010

Dziennikarstwo...

Na stronach katowickiej GW wisi sobie informacja zatytułowana: "Pełnomocnik Kościoła pozostanie w areszcie". Dotyczy Marka P., aresztowanego niedawno na wniosek gliwickiej prokuratury. W pierwszym zdaniu tej informacji są dwie poważne nieścisłości, na które trzeba zwracać raz po raz uwagę, ponieważ ich efektem jest pogłębianie chaosu informacyjnego wobec i tak skomplikowanej i dla mało kogo zrozumiałej kwestii działalności Komisji Majątkowej.

To pierwsze zdanie brzmi:

"Gliwicki sąd odrzucił w piątek zażalenie obrońców Marka P., pełnomocnika Kościoła przed komisją majątkową MSWiA na zastosowany wobec niego areszt".

Pierwszą poważną nieścisłością jest określanie Marka P. jako "pełnomocnika Kościoła". Określenie to sugeruje, że Marek P. był upoważnionym reprezentantem całego Kościoła katolickiego w Polsce. Musiałby więc otrzymać takie uprawnienia od Konferencji Episkopatu Polski. W rzeczywistości Marek P. był pełnomocnikiem pewnej liczby parafii i zgromadzeń zakonnych przed Komisją. Zwracał na to uwagę niedawno rzecznik Konferencji Episkopatu Polski ks. Józef Kloch.

Druga poważna nieścisłość to sformułowanie: "komisją majątkową MSWiA". Sugeruje ono, że Komisja Majątkowa jest częścią tego ministerstwa. To nieprawda. Komisja Majątkowa jest osobnym ciałem, które w równym stopniu współtworzą państwo, za pośrednictwem MSWiA oraz Kościół przez wyznaczonych przedstawicieli.

Gdy mnie uczono dziennikarstwa, mówiono mi, że używanie w informacjach precyzyjnej i jednoznacznej terminologii jest ważne. Ale to było dawno...

Zemsta pana R. (9)

Opowieść bez klucza

Autor szedł powoli ulicą w kapturze i z wzrokiem wbitym w ziemię. Wyglądał, jakby liczył płytki chodnikowe. W rzeczywistości jego umysł był zajęty czymś zupełnie innym. Analizował i planował.

Autor doszedł do przystanku autobusowego i stanął niezobowiązująco tuż obok wiaty. Dopiero po chwili zorientował się, że wybrał złą stronę. Wiatr poniósł w jego stronę kłęby papierosowego dymu, wytwarzanego przez grupkę potencjalnych pasażerów. Autor zakaszlał i przeniósł się na drugą stronę wiaty. Zwykle by się zirytował i ryknął, bo nie znosił dymu tytoniowego, ale nie tym razem. Co prawda był rozdrażniony, ale potrzebował każdej komórki swego mózgu do innej sprawy. Nie mógł sobie pozwolić na marnowanie zaangażowania choćby jednej z nich w kwestie błahe, na które i tak nie miał realnego wpływu.

Na chwilę podniósł wzrok i po drugiej stronie ulicy zobaczył duży szyld jakiejś knajpy - "Club Restaurant Emmanuelle". Zdziwił się. Rzadko bywał w tej części miasta, ale nie pamiętał, aby istniał tu night club. Zwłaszcza w tym miejscu. Kilka domów dalej stał pokaźny kościół z wysoką wieżą. "Prowokacja? I media tego nie zauważyły?" - Autor wyłapał ten wątły wątek swoich myśli i sprawdził, czy mieści się on w ogólnym nurcie, którym zajęty był jego umysł. Mieścił się. Uspokojony autor utrzymywał więc wzrok na wysokości kontrowersyjnego lokalu i całego jego otoczenia, pozwalając, by procesy myślowe w jego głowie toczyły się w kilku nowych, aczkolwiek powiązanych kierunkach.

W tym samym momencie drzwi "Club Restaurant Emmanuelle" się otworzyły i wyszedł z nich młody mężczyzna o charakterystycznej dla grupy, do której należał, postawie. Wyraźnie z czegoś zadowolony poszedł prosto w stronę kościoła. Nie wszedł jednak do świątyni, tylko do stojącej nieco w głębi placu plebanii. Masywne drzwi nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody, ponieważ miał klucz.

Autor był już w połowie jezdni, gdy pisk opon uświadomił mu, że miejsce, w którym ją przekracza to nie przejście dla pieszych. Bez szczególnego udziału świadomości Autor powszechnie znanym gestem z użyciem środkowego palca odpowiedział na lawinę określeń, którymi obdarzył go kierowca i przyspieszając kroku uniknął przejechania przez samochód zbliżający się z przeciwnej strony.

W tym samym tempie wszedł do lokalu i już był w progu wielkiej sali, gdy z nieoświetlonej szatni dobiegł go krzyk:

- Ej, ślepy jesteś? Kaptur!

Autor przystanął i utkwił wzrok w trzech dużych nalepkach, naśladujących poetyką znaki zakazu. Na jednej była przekreślona czapka z daszkiem, na drugiej kaptur. Bohomaza na trzeciej nie udało się Autorowi rozpoznać. Zepchnął kaptur z głowy.

- O, przepraszam pana - dobiegło z ciemności, ale Autor już tego nie usłyszał, ponieważ stał na środku sali i z pewnym rozczarowaniem odnotowywał, że z pewnością nie trafił do lokalu związanego z przemysłem erotycznym. Była to raczej dyskoteka i to nastawiona na muzykę sprzed trzech dekad.

Autor poczuł, że wzbudził zainteresowanie kilku gości, siedzących tu i ówdzie przy stolikach, więc aby zniknąć im z pola widzenia sam też zajął miejsce.

- Witam, coś podać? - zapytała niemal natychmiast sympatyczna kelnerka, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Ubrana była co najmniej elegancko.

- Colę - odburknął Autor coraz bardziej rozdrażniony.

- Coś jeszcze? - uśmiechnęła się uroczo.

- Co to za buda? - zapytał Autor stosownie do swojego nastroju.

- Club i restauracja. Gramy tu muzykę lat osiemdziesiątych, a czasami wcześniejszą. Potańczyć można - powiedziała kelnerka.

- Nazwa sugeruje raczej lokal innego rodzaju - wyrąbał Autor bez ogródek.

- To prawda. Ludzie się dość często mylą - roześmiała się dziewczyna. - Może pan coś zje? - delikatnie podsunęła leżące na stoliku menu, którego Autor wcześniej nie zauważył.

- To nieuczciwe - warknął Autor.

- Bardzo pan rozdrażniony - postawiła diagnozę kelnerka.

- Więc dlaczego taka nazwa? - Autor pominął jej spostrzeżenie.

- Nie wiem, podobno jest ważna dla właścicielki.

- Widziała pani ten film? - zapytał Autor czując, że albo zaraz wybuchnie, albo całe rozdrażnienie, z którym tu wszedł, zaraz mu pod wpływem tej dziewczyny minie. - "Emmanuelle" - dodał, widząc, że kelnerka nie bardzo rozumie, co miał na myśli.

- Nie... A powinnam?

Autorowi ręce opadły. Poczuł się rozbrojony. Wziął do ręki menu i zaczął przeglądać.

- A ten facet, który stąd przed chwilą wyszedł, to nie był przypadkiem ksiądz? - mruknął studiując nazwy potraw.

- Pan wybaczy, ale nie podajemy jednym klientom informacji o innych klientach - powiedziała kelnerka i przestała się uśmiechać. Autor poczuł się tym brakiem uśmiechu napomniany, a może nawet ukarany.

- Przepraszam - powiedział z większą szczerością niż zamierzał. Żeby się jakoś ratować, szybko zamówił danie, na które akurat padł w tym momencie jego wzrok.

- Będzie pyszne - pochwaliła jego wybór kelnerka i zniknęła.

Autor przypomniał sobie o swoim rozdrażnieniu. Uchodziło z niego jak para wodna z czajnika. Uchodziło, chociaż powody rozdrażnienia wcale nie ustały. Były dwa. Po pierwsze, Autor cierpiał, widząc jak iskrzy, między Magdą a Szefem. Po drugie i chyba w tym momencie ważniejsze, Autor czuł się rozszyfrowany przez Szefa w sprawie fascynacji postacią Marii Magdaleny. To była jego wielka i absolutna tajemnica. Nie mówił o tym nikomu, nawet mamie. Jak więc ten bezwartościowy pajac, jakim z całą pewnością był Szef, się domyślił?

cdn.

czwartek, 21 października 2010

Zemsta pana R. (8)

Opowieść bez klucza

"Dzika Orchidea" co prawda już była otwarta, ale w środku nie było jeszcze ani jednego gościa. Marusiowi zrobiło się lżej na sercu. Rozejrzał się jednak jeszcze raz bardzo uważnie i niemal skradając się podszedł do baru, za którym ktoś się krzątał. Usiadł na wysokim stołku i czekał, aż zostanie zauważony. Minęła minuta, a postać w półmroku za barem nie zwróciła na niego uwagi. Maruś poczuł niepokój. Ostrożnie zastukał w blat.

- Chwileczkę - usłyszał kobiecy głos.

- Chciałem rozmawiać z właścicielem - rzucił za bar niezrażony.

- Chwileczkę - usłyszał znowu. Zauważył, że drżą mu ręce. "Denerwuję się" - pomyślał. Nie bardzo wiedział, co powinien teraz zrobić. Czy cierpliwie czekać, czy dalej robić hałas i domagać się natychmiastowej reakcji na jego obecność. "Jak to robi mój mistrz?" - pomyślał. Gdy zaczął szukać w pamięci jakiejś podobnej sytuacji z udziałem wiceprzewodniczącego, nagle tuż przed jego nosem pojawiła się twarz kobiety.

- Słucham? - powiedziała takim tonem, że Marusiowi zdawało się, iż temperatura w lokalu gwałtownie spadła o dwadzieścia stopni. - Ja cię znam - powiedziała na tym samym oddechu, zanim Maruś zdążył się odezwać. - Ty jesteś ten gówniarz, którego pan wielki polityk ma na posyłki, prawda?

Maruś zamarł. Poczuł się nie tylko rozpoznany, ale całkowicie zdekonspirowany i wystawiony na powszechne pośmiewisko. Ze strachu wstrzymał oddech.

- Jak on na ciebie woła? A, już wiem, Maruś... Śmieszne. Ile ty masz lat?

- Dwadzieścia cztery - odpowiedział natychmiast Maruś i dopiero słysząc własny głos zaczął się zastanawiać po co.

- Coś was łączy głębszego?

To pytanie nie padło z ust kobiety. Dobiegło do uszu Marusia z tyłu. Wypowiedziane było tonem kpiarskim, a może raczej szyderczym, Maruś nie potrafił tego szybko rozstrzygnąć. Zresztą nie miał czasu się na tym skupić, ponieważ jego przestrach przeszedł błyskawicznie w przerażenie. Maruś rozpoznał ten głos. Nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, kto bez przywitania, nagle, przy świadkach i zza pleców zadaje tak intymne pytania. I wolał się nie odwracać.

- O, jeszcze jeden, którego wołają zdrobniałym imieniem - roześmiała się niepokojąco kobieta za barem.

- Zdrobnienie zdrobnieniu nierówne, pani Gizelo - odezwał się nowy gość, a Maruś czuł, jak włosy mu się jeżą na karku.

cdn.

środa, 20 października 2010

Gramatyka na dziś

Gramatyka medialna na dziś (telewizja, radio, gazety, Internet):

Mianownik (kto? co?) - agresja
Dopełniacz (kogo? czego?) - agresji
Celownik (komu? czemu?) - agresji
Biernik (kogo? co?) - agresję
Narzędnik (kim? czym?) - agresją
Miejscownik (o kim? o czym?) - o agresji
Wołacz (służy jako forma bezpośredniego zwracania się do kogoś lub czegoś) - agresjo!

A dalej:

Nienawiść
Nienawiści
Nienawiści
Nienawiść
Nienawiścią
O nienawiści
Nienawiść! (Nienawiści!)

Wróg
Wroga
Wrogowi
Wroga
Wrogiem
O wrogu
Wrogu!

I same temu podobne. Nawet słowo "miłość" oznacza dzisiaj przede wszystkim własne zaprzeczenie (antonim). Ot, taki paradoks językowy.

wtorek, 19 października 2010

Granice granic

Nie brak takich, którzy w głębi ducha są przekonani, że nie istnieją żadne granice. Że wolno bezkarnie i żadnych konsekwencji otwierać wciąż nowe drzwi, przekraczać kolejne progi, łamać kolejne zasady, reguły i ograniczenia. Myślą, że można w nieskończoność dokręcać śrubę. Że jak tylko się chce, można napinać sprężynę. Iść, biec, pędzić, podążać...

Tak nie jest. Są nieprzekraczalne granice. Są linie, których nie da się zlekceważyć. Są ściany, których nie da się zburzyć ani przeniknąć. Są zasady i reguły, których nie wolno łamać.

Są ludzie, którzy lubią wszystko i wszystkich nieustannie wystawiać na próbę. Nawet Boga. Całe życie robią test, usiłując sprawdzić, jak daleko mogą się posunąć. "A może jeszcze o milimetr?"

Nic ich nie obchodzi, że gdy przekraczają granicę granic, pociągają w otchłań wielu innych.

poniedziałek, 18 października 2010

Zemsta pana R. (7)

Opowieść bez klucza

"Jak oni mogli mi to zrobić? Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie takiego chamstwa. Tak, chamstwa. No bo jak to inaczej nazwać? Nie ma na to innego określenia. Tylko chamy mogli mnie tak potraktować. Tyle razy ratowałem im tyłki. Tyle razy kryłem tę bandę kombinatorów. Przecież gdybym nie milczał jak grób, już dawno mieliby prokuratora na karku. Albo już by siedzieli z wyrokami...

A tacy potrafią być przymilni, gdy czegoś potrzebują! Wtedy kawkę i coś mocniejszego bez problemu znajdują. I robią aluzje, jaka to świetlana przyszłość przede mną. Jaki to zdolny i pracowity jestem. Jaki to ze mnie ogromny pożytek ma firma, miasto, województwo, cały kraj. Czemu nie cały wszechświat?

Ale gdy przychodzi do rozdzielania konfitur, to mnie nie ma. To się szefem najlepszego oddziału robi takie zero, jak Michał. Przecież jak jemu się nie powie, gdzie wrzucić monetę, to on sobie nawet kawy z automatu nie potrafi zrobić! Wszędzie go trzeba za rączkę prowadzić. Wszystko podpowiedzieć. Popchnąć, żeby zrobił krok do przodu.

Po jaka cholerę ja się nim tak troskliwie zająłem? Po co go wszystkiego uczyłem? Co za dureń! Sam sobie wyhodowałem tę wesz. I jeszcze za niego zaręczyłem, że pary z gęby nie puści, wtedy jak wlazł niespodziewanie i zobaczył te lipne faktury. Że swój człowiek, zapewniałem. Pewnie, że swój. Ich człowiek. Musiał gnojek wcześniej wiedzieć, bo nic nie był zdziwiony, gdy z tym cholernym awansem wrócił. A to się menda dobrze maskował. Coś mi się wydaje, że on tam w gabinecie bywał niejeden raz. A ja, głupi, wierzyłem, że jak znikał, to w toalecie siedział. Że kłopoty z przewodem pokarmowym ma... Lekarza mu doradzałem. Wizytę załatwić obiecywałem... Kretyn. Kretyn. Kretyn! Jestem kretynem! Naiwnym dzieckiem!

Na szczęście Michałek o wielu rzeczach nie wie. Bóg mnie strzegł, że mu o wielu sprawach nie mówiłem. Przede wszystkim on prawie nic nie wie o mnie. Nawet nie wie, gdzie mieszkam... Bardzo dobrze...

Ale, nie, nie mogę tego tak zostawić. Pójdę do prezesa i mu wszystko wygarnę. Wywalę prawdę na stół, niech wreszcie do nich dotrze, że muszą się ze mną liczyć. Zagrożę, że rzucę to wszystko w diabły... Niech sobie radzą beze mnie. Zobaczymy, jak daleko wtedy z tym wszystkim zajadą...

Albo nie. Lepiej nic po sobie nie pokazywać... Sam z nimi nie wygram...

Ale przecież muszę się jakoś zemścić! Ta zniewaga krwi wymaga, jak mówił dziadek. A oni mnie znieważyli. Bardzo znieważyli. Potraktowali mnie jak krzesło albo automat do kawy. Mam stać w kącie i być pożyteczny... O, nie! Skończyło się. Już ja coś takiego wymyślę, że się nie pozbierają...".

R. rozmyślał znęcając się nad automatycznym ołówkiem. Wreszcie go złamał z taką siłą, że części rozprysły się po całym pomieszczeniu. Tylko mała sprężynka wylądowała na klawiaturze laptopa. R. wpatrzył się w nią intensywnie. Coś mu przyszło do głowy.

cdn.

niedziela, 17 października 2010

Żeby było łatwiej

Przed wielu, wielu laty, chciałem komuś pomóc. Chodziło konkretnie o przepisanie pracy magisterskiej na komputerze. W dodatku w obcym języku.

Pamiętam, jak krok po kroku tłumaczyłem temu komuś, siląc się na cierpliwość, jak posługiwać się stosunkowo prostym edytorem. Dla kogoś, kto wcześniej nie miał żadnego kontaktu z komputerem rzecz była naprawdę kompletnie nowa. A że nauczyciel ze mnie nijaki, przekazywanie niezbędnej wiedzy z głowy do głowy szło powoli, by nie rzec opornie.

Wreszcie ten ktoś, kompletnie zniechęcony, postanowił się poddać i szukać maszyny do pisania z obcymi czcionkami.

- Nie zniechęcaj się! - apelowałem. - Jak już to opanujesz, będzie ci o wiele łatwiej niż na maszynie.

- Ale dlaczego, żeby było łatwiej, najpierw się trzeba tyle nauczyć? - odpowiedział ze szczerym rozdrażnieniem i zawodem w głosie, ten ktoś.

Utkwiło mi to zdanie w głowie na zawsze. Bo to prawda. W naszym ludzkim wymiarze, żeby było łatwiej, najpierw się trzeba uczyć. Czasami bardzo dużo uczyć.

Dzisiaj każde, najprostsze urządzenie, wymaga nauki. Niedawno kolega kupił nowa komórkę. Następnie spędził prawie cały dzień na nauce, jak się nią posługiwać.

- Nie szkoda ci czasu? - zapytałem.

- Nie. Jak się już nauczyłem, to wszystko na tej komórce robi się dwa razy szybciej niż na tej starej - powiedział.

Tego się chyba po prostu nie da uniknąć. Jak ma być łatwiej, najpierw musi być sporo wysiłku.

W relacjach z Bogiem też?

sobota, 16 października 2010

Taka sobie zbitka

Zasłyszane, ale z wiarygodnego źródła:

- Księże proboszczu, żona poroniła. Chcieliśmy urządzić pogrzeb...
- Jaki pogrzeb? Po poronieniu? Tego jeszcze brakowało!
- Ale przecież to dziecko...
- Jakie dziecko, przecież to nic nie jest.
- Jednak...
- Skoro tak wam zależy, to możemy zrobić pokropek, przynieście to do zakrystii...
- Ksiądz nie słucha. My chcemy zrobić naszemu dziecku katolicki pogrzeb...
- Jaki katolicki? To przecież nie jest ochrzczone!
- Ale w szpitalu powiedzieli nam, że prawo kościelne zezwala na pogrzeby takich dzieci.
- Cały pogrzeb? Ze Mszą i przejściem na cmentarz? Wykluczone!
- To my pójdziemy do kurii.
- A idźcie sobie gdzie chcecie! Niech wam to kuria pochowa!

Z wywiadu abp. Henryka Hosera dla PAP:

"Dlaczego Kościół katolicki tak radykalnie sprzeciwia się zapłodnieniu za pomocą metody in vitro?

- Ponieważ uzyskanie dziecka za pomocą tej metody powoduje w sposób nieunikniony śmierć wielu innych embrionów poprzez zamrażanie nadliczbowych, selekcję słabych i silnych, to jest niedopuszczalne. Nie można kosztem życia wielu innych dzieci uzyskiwać poczęcia. Zapłodnienie dokonuje się poza organizmem rodziców, a to jest moment tak ważny w życiu człowieka, że jest wyłączną domeną rodziców".

"Nie znam nikogo, kto stracił wiarę po lekturze dzieł Marksa, ale znam kilku takich, którzy stracili ją po kontakcie z własnym proboszczem" - ks. Józef Tischner.

Zemsta pana R. (6)

Opowieść bez klucza

Wiceszefowa jak zwykle weszła bez pukania i szła teraz powoli w stronę biurka, za którym siedział Szef.
- Madziu, my naprawdę nie rozmawialiśmy o tobie - skruszonym głosem tłumaczył się Szef, patrząc na zbliżającą się nieubłaganie kobietę o zagadkowym wyrazie twarzy. Była tuż, tuż.
- Wiem, misiu, już się nie tłumacz - nachyliła się i dłonią lekko musnęła jego policzek. Zadrżał i zatęsknił za wieczorem.
- Co cię napadło z tą powieścią z wartościami? - Wiceszefowa zmieniła ton. - Z tego będą tylko kłopoty - rzuciła przepowiednię.
- Mam dość tej bezideowej sieczki, którą codziennie serwujemy - szczerze wyznał Szef.
- Mój ty ideowcu - Magda znów mówiła tym samym głosem, co przed chwilą. Była już po tej samej stronie biurka, co on i delikatnie skubała jego ucho. Szef nie nadążał za tymi przeskokami nastroju.
- Przecież media, nawet najbardziej komercyjne, powinny dawać ludziom coś oprócz przeżutej papki, która nie ma żadnych wartości odżywczych. To my dzisiaj żywimy ludzką wyobraźnię, napełniamy ludzkie rozumy i serca, dajemy im materiał, z którego budują sobie obraz świata... - rozkręcał się Szef. Kobieta słuchała go z dziwnym uśmiechem na ustach. Delikatnie bawiła się jego włosami, ale Szef chyba tego nie czuł.
- Tylko że wtedy trzeba się za czymś opowiedzieć - powiedziała poważnie. - A to jest zawsze groźne, bo natychmiast uaktywniają się myślący inaczej, a to wcześniej czy później zawsze niesie kłopoty.
- Twoim zdaniem nijakość i bezideowość to najlepsza droga?
- Nie wiem, czy najlepsza. Ale najbezpieczniejsza i najkorzystniejsza finansowo.
- Przesadzasz. Są przecież wartości, które przyjmują wszyscy. Bezsporne. I to je właśnie trzeba promować - Szef powiedział to z mocą, jakby w prorockim uniesieniu.
- Mój ty wieczny dzieciaku - Magda poczochrała mu mocno fryzurę. - To twoja decyzja, ale pamiętaj, że ja cię ostrzegałam. Lepiej się z tego wycofaj, póki jeszcze możesz...
- A jak nie może, to niebieska pomoże! - rozległo się po drugiej stronie gabinetu. W lekko uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Tomcia.
- Tu nikt nie puka przed wejściem? - zapytała ni to rozbawiona ni to zażenowana Wiceszefowa.
- Chciałaś mieć wyłączność, co? - zaszydził Tomcio i z hukiem zamknął drzwi.
Szef spojrzał na Magdę spłoszonym wzrokiem.
- Przejmujesz się? Po co? - zapytała kobieta i mocno pocałowała go w usta. Znów zatęsknił do wieczora. Z przykrością przypomniał sobie, że jeszcze daleko do południa.

piątek, 15 października 2010

Bezradność

Bezradność. Trudno wymyślić coś gorszego. Gdy nic nie możesz. Gdy zderzasz się ze złem i nic na to nie możesz poradzić. Nie tylko w sytuacjach dosłownych. Zna je każdy, kto na przykład przeżył poważny wypadek samochodowy. Zbliżające się drzewo i niemożność wpłynięcia na tor ruchu pojazdu...

Bezradność może czaić się wszędzie. Wypełza w najmniej spodziewanych momentach. Czasami gwałtownie wyskakuje.

Czy bezradność budzi ufność? Powinna. Ale częściej chyba budzi wściekłość, gniew na wszystko i na wszystkich. A czasami nawet nienawiść.

Bezradność często dotyczy prawdy. Znasz prawdę. Mówisz ją. Pokazujesz. I nic. Spotykasz się z odrzuceniem. Okazuje się, że nikt nie chce prawdy. A skoro odrzucają prawdę, no to również ciebie. Bezradność pomnożona. Narastająca. Przytłaczająca.

Więc może jednak ufność?

Ale ufność nie przełamuje bezradności w sposób natychmiastowy. Ufność wymaga zaakceptowania bezradności. Zgody na nią. Zgody, nie rezygnacji. Zgody opartej na przekonaniu, że bezradność nie jest stanem ostatecznym. Że jest nie tylko pokonalna, ale z zasady przegrywa.

Trzeba być przygotowanym na to, że bezradność kończy się jeszcze gwałtowniej, niż się zaczyna.

czwartek, 14 października 2010

Operacja San Lorenzo

To w sumie drobnostka, ale nie daje mi spokoju.

Podobnie jak pewnie miliony ludzi na świecie, z zapartym tchem śledziłem akcję wydobywania zasypanych górników z chilijskiej kopalni San Jose (św. Józef). I jak miliony ludzi czuję się dumny, tak, jakbym co najmniej miał w niej jakiś osobisty udział (poza modlitwą nie mam żadnego).

Wcześnie wstaję i dość wcześnie włączam telewizor. Taki nawyk zawodowy. Nie księżowski, tylko dziennikarski ;-) Dzięki temu widziałem dzisiaj w TVN24 zakończenie transmisji z Chile. Widziałem chilijskie napisy końcowe i chociaż nie znam hiszpańskiego, zrozumiałem napis wielkim literami, który informował, że "Operacja San Lorenzo zakończona". W ten sposób dopiero po finale całej akcji dowiedziałem się, jak się nazywała! Że wzięła nazwę od świętego Wawrzyńca, którego chilijscy górnicy obrali sobie za patrona tak, jak nasi obrali św. Barbarę. Tymczasem telewizja, która mi to niechcący pokazała, retransmitując chilijski program, z uporem całą akcję nazywała "Operacja Nadzieja". A przecież "Nadzieja" to nazwa tymczasowego obozowiska, w którym zamieszkały na czas akcji rodziny zasypanych górników. Na wszelki wypadek sprawdziłem w Internecie na obcojęzycznych stronach i rzeczywiście, operacja nazywała się "San Lorenzo". Dlaczego po wpisaniu w wyszukiwarkę "Operacja San Lorenzo" nie wyskakują linki do stron polskich mediów?

Podzieliłem się tym moim odkryciem tu i ówdzie. Bo moim zdaniem to ważne. Nie tylko dla rzetelnego podawania faktów, ale też dla pokazania, że w całej sprawie wiara górników, ich rodzin, ale także ratujących, była ważnym czynnikiem.

Wiem, że do TVN24 były telefony w sprawie poprawnej nazwy. Mimo to po godz. 16.00 nadal na żółtym pasku widziałem wielkie "Operacja Nadzieja". Dlaczego?

Dziwne to wszystko...

Zemsta pana R. (5)

Opowieść bez klucza

Anna Poświat była roztrzęsiona. Wciąż na nowo przeżywała to, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru. Słyszała gdzieś w głębi głowy słowo po słowie tę rozmowę przez komórkę, w czasie której jakaś kobieta krzyczała: "Niech pani tu natychmiast przyjedzie i zabierze stąd swojego męża, zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia!".

Anna Poświat nie miała męża, a kobieta krzyczała do telefonu jej chłopaka (bo chyba jeszcze nie narzeczonego). Gdy zobaczyła na ekranie, że to dzwoni R., poczuła ekscytujące łaskotanie w brzuchu. Co prawda było już dość późno, ale już kilka razy zdarzało się, że dzwonił w środku nocy po to, aby powiedzieć jej kilka miłych słów, a dwa razy nawet zaproponował, żeby się spotkali i razem poszli na "przedsennego", jako to nazywał, drinka.

Ale w telefonie nie odezwał się R., tylko jakaś kobieta.

- Gdzie to jest? - zapytała Anna.

- Państwo tu bywają, dlatego do pani dzwonię. "Dzika orchidea" - trochę ciszej wyjaśniła kobieta. - Tylko proszę szybko, bo pani mąż kompletnie stracił panowanie nad sytuacją, a są tu ludzie, którzy... - zamilkła nagle.

- Już jadę - rzuciła krótko Anna Poświat i tak jak stała, w dresie, zbiegła do samochodu.

Gnając co sił przez miasto, z jednej strony odczuwała narastający niepokój, co takiego narozrabiał R., że aż obca kobieta musiała dzwonić, po nią, żeby go ratowała. Z drugiej strony świadomość, że brano ich już za małżeństwo, sprawiała jej zaskakująco silną przyjemność. To, że R. wciąż robił uniki w sprawie daty ślubu, psuło radość ze związku, który trwał już przecież długo i był w oczach innych tak udany, że koleżanki nie kryły zazdrości.

Pod "Dziką orchideą" nie bawiła się w parkowanie. Wyskoczyła z samochodu, zostawiając go przed samym wejściem i przebiegła obok protestującego bramkarza-parkingowego. Wpadła do sali i stanęła zdezorientowana w półmroku.

- Tutaj! - usłyszała kobiecy głos.

Spojrzała. R. zwisał bezwładnie podtrzymywany za ramiona przez dwóch rosłych mężczyzn. Był kompletnie pijany. Nie wiedział, gdzie jest, ani co się z nim dzieje. W odległości kilku metrów na podłodze leżał jakiś szpakowaty mężczyzna, którego bezskutecznie usiłował podnieść młody chłopak w pomiętym garniturze.

- Niech go pani stąd natychmiast zabiera. Szybko, szybko, zanim ten się ocknie - poganiała kobieta, którą Anna Poświat dotychczas kojarzyła jedynie z obecności za barem "Orchidei". - Strasznie się pokłócili.

- Pobili się? - zapytała Anna.

- Nie, bo ich powstrzymali, ale byli blisko. Strasznie sobie grozili. Oni się chyba skądś znają, bo sobie wzajemnie coś wypominali - opowiadała kobieta zza baru, sterując dwoma osiłkami dźwigającymi R. ku wyjściu.

- Znają? - zdziwiła się Anna Poświat. - A kto to jest, ten drugi?

- Telewizji pani nie ogląda, czy co? - fuknęła kobieta i szeroko otworzyła drzwi lokalu, aby tercet z R. w środku jakoś się w nich zmieścił. Po chwili szarpała się z tylnymi drzwiami samochodu Anny. - No niechże pani otworzy auto! - zawołała. Anna Poświat posłusznie nacisnęła guzik na kluczyku. Bezradnie patrzyła, jak dwóch osiłków wrzuca R. na tylne siedzenie.

- I co ja teraz mam z nim zrobić? - jęknęła bezradnie.

- Jak to co? - odezwała się kobieta. - To co się robi z pijanym chłopem. Do domu i do łóżka.

środa, 13 października 2010

Show must go on

Nagły przeskok. Wczoraj kolejny dzień skupiony na tragedii. Tym razem tragedii busa w Nowym Mieście nad Pilicą, tragedii autokaru na Ukrainie (43 zabitych). Dzisiaj cały ziemski globus ogląda wielki show, jakim stało się wydobywanie z chilijskiej kopalni 33 uwięzionych tam od ponad dwóch miesięcy górników. Zarówno wczoraj, jak i dzisiaj show, różnica tylko w emocjach, do których się odwołuje.

Takie czasy. Ponad wszystkim jest show. Show, ze swoimi regułami. To my je narzucamy. Tacy jesteśmy, że wydobycie na powierzchnię pierwszego chilijskiego górnika skupia naszą uwagę o wiele bardziej, niż uratowanie czternastego. Ten czternasty staje się już dla nas pewną rutyną, powtórką, nudą... Zainteresujemy się znowu pod koniec akcji, gdy na dole pozostanie dwóch, może ostatnich trzech.

Tacy jesteśmy. Pewnie z jakimiś wyjątkami, ale jednak większość z nas reaguje podobnie. Nawet największe nieszczęście, gdy zaczyna się powtarzać z jakąś regularnością, nas nuży i przestaje poruszać. Nawet największe szczęście, jeśli przybiera postać schematu, nie tylko nas nie cieszy, ale nawet zaczyna irytować.

Tęsknimy do zmian. Do przeskoków od parzącego usta rosołu po ścinające ślinę lodowe desery. Od słodyczy czekolady po kwaśność cytryny lub gorzki smak chininy. Od zawrotu głowy na szczytach gór po orzeźwiający plusk fal.

Gromadzimy wrażenia. Własne i cudze.

To dopiero "produkty kolekcjonerskie"!

wtorek, 12 października 2010

Zemsta pana R. (4)

Opowieść bez klucza

- Trzeba zaraz jechać do tej knajpy i pogadać z właścicielem.
- Powiem Maksowi.
- Nie Maksowi. Ty zaraz musisz tam jechać.
- Ja? Ale panie przewodniczący...
- Już, już, chłopcze. Każda minuta jest cenna.
- No ale co ja mu mam powiedzieć? Przecież nie znam człowieka. Mam przyjść i powiedzieć "Nasz wiceprzewodniczący dał się tu wczoraj wplątać w pewną awanturę i dlatego chciałbym dostać zapisy z monitoringu"?
- Maruś, nie bądź dowcipny, bo ja nie mam ochoty na żarty. Przecież jak to wpadnie w łapy dziennikarzy, to jesteś tak samo załatwiony, jak ja.
- Jak to?
- A co, byliśmy tam razem, prawda?
- Przecież jestem pana asystentem, więc...
- Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, jesteś moim asystentem. To mnie zawdzięczasz, że nie wymieniasz wciąż opon w jakimś śmierdzącym warsztacie gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, tylko chodzisz do drogich restauracji i śpisz w najlepszych hotelach...
- Ale...
- Jakie ale? Jak ja pójdę na dno, to ty nawet nie będziesz miał po co wracać do tych opon... Idź już! Tylko nie bierz mojego samochodu! Jedź swoim.

Gdy za Marusiem zamknęły się drzwi gabinetu, wiceprzewodniczący zmęczony usiadł z fotelu. Nie miał złudzeń, że chłopak zdoła coś załatwić, ale
przynajmniej zasieje jakiś niepokój. I dopiero na tym niepokoju sukces osiągnie Maks.

- Ech, ta polityka - westchnął wiceprzewodniczący. - Co ona robi z ludźmi.

Zapalił papierosa i z uwagą zaczął czytać sprawozdanie z przygotowań partii do wyborów w jednym z województw.

poniedziałek, 11 października 2010

Nie dam rady

Ile jest w stanie wytrzymać człowiek? Jest granica, czy nie? Czy jest obiektywnie, taka chwila, w której dochodzi się do ściany i dalej już po prostu się nie da? Czy też ta ściana ostateczne okazuje się warstwą mgły, przez którą da się przejść robiąc wbrew logice kilka kroków naprzód?

Obserwator zewnętrzny często nie rozumie, dlaczego nagle ktoś staje i oświadcza: "Dalej nie dam rady". To tajemnica, która rozgrywa się w człowieku. Człowieku, który dochodzi do wniosku, że kolejnej próby nie jest już w stanie przyjąć. Widzi tylko jedno wyjście - uciec.

Można komuś w takim momencie życia mówić o tym, że Bóg nigdy nie wymaga od człowieka za dużo. Że nie dopuszcza prób, które człowieka przerastają. Że nie jest eksperymentatorem, który beznamiętnie mówi sobie: "No to sprawdzimy, czy jeszcze to wytrzyma". Tylko człowiek, który się poddał, nie jest w stanie takich słów słuchać ze zrozumieniem. On się boi każdej nadchodzącej chwili. Bo dla niego jest ona torturą. Niezasłużoną torturą.

Prawda jest taka, że każdy musi sam odkryć, iż nie niesie więcej, niż potrafi unieść. Że faktyczna waga ciężaru, który taszczy przez życie, zależy od niego. A właściwie od tego, czy potrafi dostrzec i wykorzystać wszystko, co pomaga.

Przede wszystkim warto zauważyć, że nie jest się ze swoim ciężarem samemu. Ale powtarzam - tych odkryć dokonuje się samemu. Bo gdy mówi o tym ktoś inny, mówi jedynie o sposobie, w jaki on do takich wniosków doszedł. A tych sposobów są miliardy. Każdy ma swój.

niedziela, 10 października 2010

Zemsta pana R. (3)

Opowieść bez klucza

Dzień zapowiadał się całkiem dobrze. Jak to w środku tygodnia. Już nie mozolny wysiłek nabierania rozpędu po weekendzie, a jeszcze nie histeria przed kolejnym. Czyli czas najbardziej zbliżony do normalności.

R. zaczął od kawy z firmowego automatu. Nie przepadał za nią i uważał, że jest za droga, ale coś przecież trzeba pić. Próbował kiedyś wypić proponowany przez to urządzenie napój o nazwie "czekolada", ale po dwóch łykach musiał całą zawartość plastikowego kubka wylać do umywalki, takie to było wstrętne. A że nie lubił herbaty, pozostawała kawa. Żeby nie wpaść w rutynę, każdego dnia wybierał inny przycisk, za każdym razem zastanawiając się, dlaczego mimo to napój prawie zawsze smakuje tak samo. Nawet między kawą z mlekiem i cukrem a kawą bez niczego praktycznie nie było różnicy.

Ustawił ostrożnie kubek na biurku i rzucił okiem na leżące tam papiery. Uśmiechnął się, widząc dwa nierówne stosiki. Wciąż nie mógł wyjść z podziwu nad pedanterią rozkładającej je pani Gertrudy, która konsekwentnie i każdego dnia na osobnych stosikach układała prawdziwe faktury i te "lewe", które według słów prezesa przynosiły znacznie więcej korzyści firmie. Kiedyś w przypływie rozbawienia zapytał kobietę, dlaczego ułatwia w ten sposób robotę nie tylko jemu i kilku innym wtajemniczonym pracownikom, ale również potencjalnej przypadkowej kontroli. Spojrzała na niego ze śmiertelną powagą i powiedziała swoim chropawym, niczym źle wytynkowana ściana, głosem:

- Lewe nie lewe, porządek musi być.

Ocknął się, słysząc tuż nad uchem głos pani Gertrudy:

- Jak przyjdzie Michał, ma się od razu zjawić prezesa.

Michał to był jego kolega z pokoju, a właściwie z ciasnej klitki, w której siedzieli. Młodszy kolega. Młodszy wiekiem i młodszy stażem w firmie. R. uważał go właściwie za swego ucznia. Pojętnego ucznia.

Michał zjawił się swoim zwyczajem niemal o minutę za późno.

- Prez czeka na ciebie - rzucił R. dwuznacznym tonem. Obserwował uważnie twarz Michała. Ale nie zauważył na niej ani cienia przestrachu, jaki zwykle maluje się na twarzy pracowników wzywanych nagle do szefa.

- No to idę. Załatwisz mi kawę? - powiedział spokojnie Michał i poszedł.

R. pomyślał nie bez dumy: "Wyrabia się chłopak" i pomaszerował znowu w stronę automatu. Gdy wracał, natknął się na Michała, machającego niczym dzieciak jakąś pojedynczą kartką.

- Już? - zdziwił się R.

- Dzięki za kawę - Michał wyjął mu kubek z dłoni. - Zaraz ci zwrócę. I za te dwie z zeszłego tygodnia też.

- Ależ... - machnął ręką R.

- Nie, nie, muszę pospłacać wszystkie długi, skoro się żegnamy. A swoją drogą, nieźle umiesz dotrzymać tajemnicy. Nic po sobie nie dałeś znać. Twardziel z ciebie.

- Słucham? - zdziwił się R.

- Już nie udawaj. W końcu ten awans na szefa filii na Kwietnej zawdzięczam przede wszystkim tobie.

cdn.

sobota, 9 października 2010

Ruda

Zauważyłem ją w parku. Przykuwała wzrok. Tak czasem bywa. Było w niej coś takiego, że musiałem na nią patrzeć. Na to, jak z zgrabnie i elegancko poruszała się wśród leżących na ziemi liści, omijając je tak, żeby na żaden nie nastąpić. Jak co jakiś czas przystawała, rozglądając się uważnie dokoła. Co chciała wypatrzyć? Zajęta swoimi sprawami nie zwracała na mnie uwagi tak bardzo, iż w pewnym momencie poczułem się głupio, jak jakiś podglądacz, ingerujący bezczelnie w cudze życie.

Ale była taka piękna... Jej rudość idealnie pasowała do otoczenia. Choć może się to wydać dziwne, równocześnie sprawiała, że była bardzo widoczna i wtapiała się w tło. Szedłem za nią w dość sporej odległości, walcząc z pokusą zrobienia jej zdjęcia komórką. A ona w sumie w dość szybkim tempie przemierzała park, pełen jesiennych barw...

Właśnie. Nagle odkryłem też tło zdarzeń. Jesienny park. Park przemijania. Park starzenia się. Park, w którym właśnie trwa obumieranie. W którym równocześnie dokonuje się tak wiele końców egzystencji. Każdy z tych milionów liści właśnie finalizuje swoją misję na ziemi. Już nie jest drzewu potrzebny. Jeszcze utrzymuje się na gałęzi, ale wielu jego towarzyszy, z którymi ciężko pracował, aby drzewo dobrze wykorzystało kolejny rok swego istnienia i rozwinęło się ku górze oraz wszerz, aby przybyło mu konarów i pień stał się mocniejszy, już odpadło, wykonując ostatni lot.

Większość liści wchodzi w swoje przemijanie nie ponurą szarością, nie kolorami odstręczającymi i kojarzonymi ze śmiercią, lecz mnóstwem radosnych barw, czerwieni, żółci, jaskrawych brązów. Starość liści nie jest obrzydliwa i pozbawiona uroku. One umierają pięknie. Tak pięknie, że ludzie zbierają kolorowe liście i robią z nich bukiety, wstawiane do wazonów tak samo, jak się wstawia tchnące życiem pęki żywych kwiatów.

Dlaczego ludzie mówią, że starość się Panu Bogu nie udała? Może za mało chodzą jesienią do parku?

A gdzie się podziała ruda piękność, której się tak bezczelnie przyglądałem? Jest! Mignęła między krzewami. I nagle, jednym skokiem, znalazła się na drzewie. Błyskawicznie wspięła się wysokość kilkanaście razy przekraczającą jej wzrost. Usiadła na gałęzi i uważnie spojrzała w dół. Potem znów śmignęła do góry, w takim tempie, że tylko zobaczyłem jej łapiący odblaski słońca rudy ogon. Szkoda, bo właśnie podjąłem decyzję, że jednak spróbuję tej wiewiórce zrobić zdjęcie...

piątek, 8 października 2010

Zemsta pana R. (2)

Opowieść bez klucza

- Co to za chłam posłałeś? - nieprzyjaźnie zaczął Szef.
- Chłam? Ja? - Autor zrobił niewinną minę
- Nie prowokuj mnie, bo powiem dosadniej, co to jest.
- To jest zawiązanie akcji.
- Zdurniałeś? Co to za zawiązanie akcji - facet na kacu?
- To jest punkt wyjściowy do powieści z wartościami, którą u mnie zamówiłeś.
- Być może dla ciebie ciężki kac jest wartością, dla mnie nie.
- Czego ryczysz, zanim cokolwiek wiesz? Masz według zamówienia. Miał być młody bohater? Miał być. Średnio sytuowany? Jest. Z problemami? Jest. Szukający systemu wartości? Jest.
- Na razie to on szuka klina, a nie wartości. I wczorajszego dnia. Oryginalne jak tysiąc bandytów.
- Ale trochę cierpliwości!
- Ja nie mam czasu na cierpliwość! Ja mam odbiorców, którym muszę coś dać.
- Coś?
- Coś, coś! Tylko że to twoje coś jeszcze się nie zaczęło, a już jest nudne jak kopia wenezuelskiej noweli w TVN-ie.
- No to im daj wenezuelską nowelę, a nie chrzań mi tu o powieści z wartościami.
- Twoim zdaniem rzecz z wartościami od razu musi być nudna?
- To zależy.
- Od inteligencji autora?
- Nie, od założeń, jakie się przyjmie na początku. Przy odpowiednich założeniach nawet o świętej Petroneli można zrobić dreszczowiec.
- Tobie byłoby pewnie łatwiej o tej... no, co się puszczała, o Magdalenie, jak cię znam. O, cześć Magda - powiedział Szef do swojej zastępczyni, która właśnie stanęła w drzwiach.
- Słucham? Co wy tu o mnie mówicie? - zgrzytnęła Wiceszefowa.
- Nie, nie, my nie o tobie.
- Fakt, nie o tobie - potwierdził Autor. - Kolega poszedł w wątki biblijne raczej...
- Już ja wiem, co się tu o mnie mówi. Ale że wy też...
- Nie, naprawdę...
- Pogadamy sobie później - rzuciła kobieta i trzasnęła drzwiami.
Autor zaczął się śmiać.
- Zamknij ten dziób, grafomanie.
- Kiedy nie mogę, no nie mogę...

czwartek, 7 października 2010

Zemsta pana R. (1)

Opowieść bez klucza

Zdziwienie pierwsze. Z telewizora dobiegał głos porannego prezentera (ulubieńca pań) jednej z informacyjnych telewizji. Ale dlaczego telewizor był włączony? Zdziwienie drugie. Łóżko. Niby nic nadzwyczajnego obudzić się rano we własnym łóżku. Ale nie zawsze. Bywa, że to wielkie zaskoczenie.

R. ostrożnie uchylił powieki. Było jasno. Przez okno ostro świeciło słońce. Popatrzył na ekran telewizora w poszukiwaniu zegara. Było trochę po siódmej. Prezenter z wysiłkiem czytał coś w gazecie. Całym sobą dawał do zrozumienia, że nie sprawia mu to przyjemności.

R. zdał sobie sprawę, że boli go głowa. Boli! Nie boli, tylko... strasznie boli.

- Co jest? - R. rzucił w przestrzeń zdziwione pytanie. Potem spróbował się roześmiać, bo zdał sobie sprawę, że podświadomie chciał usłyszeć własny głos. Bał się, że go stracił, czy co?

Usiadł, szukając stopami pantofli.

- Co jest? - powtórzył, ale z inną intonacją. Z irytacją. Miał powody. Bo chociaż mniej więcej wszystko było w porządku i na swoim miejscu (oprócz samowolnie gadającego telewizora), to jednak w porządku nie było. R. nie miał pojęcia, w jaki sposób znalazł się we własnym domu i we własnym łóżku. Nie pamiętał, żeby się rozbierał, kładł do łóżka. Nie pamiętał też, żeby wracał do domu.

Tknięty nagłym impulsem zerwał się w stronę okna. Wyjrzał. Na miejscu, gdzie zwykle parkował, nie było jego samochodu. Najpierw odetchnął z ulgą. Ale zaraz zszarzał na myśl, że brak auta wcale nie musi oznaczać niczego dobrego.

- Co jest? - zapytał po raz trzeci i mimo bólu spróbował zmusić swoją głowę do pracy. Wodząc oczami w poszukiwaniu fiolki z tabletkami przeciwbólowymi usiłował odnaleźć w nieodległej przeszłości jakiś punkt zaczepienia. Z niechęcią stwierdził, że jego pamięć podsuwa mu, jako w miarę jasne, wydarzenia sprzed prawie dwudziestu czterech godzin. Potem w jego mózgu panowała mgła. W jej oparach pojawiały się jakieś poodrywane sceny, słowa, gwałtowne gesty, podniesione głosy. Pod wpływem jednego z obrazów sięgnął po komórkę i zaczął wyszukiwać numer Anny, ale usłyszał głos telewizyjnego prezentera:

- Jest dwadzieścia siedem po siódmej.

Od razu zrezygnował. Anna nienawidziła, gdy ktoś ją budził przed ósmą. Anna! Czy to ona sprawiła, że znalazł się jakimś cudem we własnym łóżku?

- No to mam przerąbane - powiedział na głos i zaraz zapytał wściekły: - Czy ja muszę gadać sam do siebie?

cdn.

środa, 6 października 2010

Niech się dzieje

"Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba" - mawiał rejent Milczek. Pamiętam takie przedstawienie "Zemsty" Aleksandra Fredry, w ktorym aktor grający rejenta Milczka za każdym razem, gdy wypowiadał te słowa, wykonywał rękami gest nawet nie bezradności, ale rezygnacji. Strasznie mnie to denerwowało.

Ale pytanie, które stoi za tymi słowami, jest ważne. Pytanie, gdzie się kończy zgoda na wolę Bożą, a zaczyna własne lenistwo duchowe, umysłowe, psychiczne, fizyczne wreszcie. W którym momencie przebiega ta istotna granica? Gdzie jest jeszcze poddanie się Bożej mądrości, a gdzie ludzkie (moje) wygodnictwo?

Czy ktoś, kto widząc człowieka cierpiącego, w fatalnej sytuacji życiowej, nie podejmuje żadnych działań, bo przecież skoro tego kogoś to czy tamto spotkało, to znaczy, że "Bóg tak chciał", ma rację czy nie? Czy powinien starać się temu komuś pomóc, nawet wtedy, gdy on sam otrzymaniem tej pomocy nie jest zainteresowany?

Czy w imię zgody na wolę Bożą należy zrezygnować z realizacji swoich marzeń, pragnień, ambicji?

wtorek, 5 października 2010

Pochopne wnioski

- Już nigdy więcej nie pójdę na żadną taką uroczystość! A najchętniej to bym przestał chodzić do kościoła! - nastolatek z furią rzucił marynarką przez cały pokój. Potem poleciały eleganckie buty. Każdy w inny kąt.
- Co jest, synek? - ojciec odwrócił głowę od telewizora, w którym właśnie leciał jakiś mecz.
- Byłeś kiedyś na czymś takim, jak ja dzisiaj?
- To znaczy?
- To znaczy na imprezie po tym wszystkim, co się dzieje w kościele, gdy wszyscy siedzą przy stole, jest dużo jedzenia i nie tylko, a księża mówią, co naprawdę myślą?
- Pytanie! - roześmiał się kibic w fotelu. - Jasne, że byłem.
- I niczego nie zauważyłeś?
- Nie wiem, co masz na myśli.
- Co mam na myśli? Byłeś na Mszy, prawda? Słyszałeś, jak ksiądz pięknie mówił o miłości nieprzyjaciół, prawda? Jedna pani, to aż się w ławce popłakała.
- Nie dziwię się. Faktycznie pięknie przemówił. Nawet mnie, starego cynika poruszył.
- Cynika? Dobre słowo!
- A to czemu?
- Temu, co się działo potem. Po co mi tam w ogóle kazałeś iść?
- Wcale ci nie kazałem. Sam chciałeś. Powiesz wreszcie, co się stało?
- To się stało, że jak się impreza rozkręciła, to nagle ksiądz zaczął wygłaszać takie hasła, że nie wiedziałem, gdzie się schować, ze wstydu. Jakbyś słyszał, jakim tonem mówił o niektórych ludziach. Ile w tym było pogardy i nienawiści. A najgorzej było, jak weszli na tematy polityczne. Ksiądz polityków jednej partii chwalił, jakby byli świętymi, a innych mieszał z błotem bez żadnych zahamowań. Jak on może popierać ludzi, którzy na każdym kroku łamią to, o czym dzisiaj tak pięknie mówił w kazaniu? - chłopak nagle zamilkł i z rezygnacją rzucił krawat na krzesło, ale nie trafił. Krawat spadł na podłogę.
- Faktycznie, za młody jesteś, niepotrzebnie tam poszedłeś - powiedział cicho ojciec. - Ale nie wyciągaj pochopnych wniosków, dobrze?
- Jakich?
- Takich, że nie chcesz chodzić do kościoła i tak dalej... Pan Jezus kiedyś powiedział: "Słów ich słuchajcie, ale uczynków nie naśladujcie"...
- Ale to przecież nie było o księżach!
- Ale mogło być. Przynajmniej o niektórych.
- Ale do spowiedzi więcej do niego nie pójdę - nastolatek z niechęcią zaczął zbierać porozrzucane części garderoby. - Poszukam sobie innego, prawdziwego księdza.
"Ten tez był prawdziwy" - pomyślał mężczyzna przed telewizorem, ale postanowił tego głośno nie mówić. Zwłaszcza, że akcja na ekranie właśnie nabrała rumieńców.

poniedziałek, 4 października 2010

Dzień zwierząt

Od rana słyszę, że dzisiaj Międzynarodowy Dzień Zwierząt. I oglądam w telewizji i nie tylko księdza, machającego kropidłem nad rozmaitymi stworzeniami, nawet nad iguaną. Super. Tylko o co chodzi?

Może miałem pecha, ale w żadnym telewizorze nie usłyszałem przy okazji, że obchodzony 4 października Międzynarodowy Dzień Zwierząt to po prostu odarte z elementów religijnych wspomnienie liturgiczne św. Franciszka z Asyżu. A szkoda. W końcu facet był nietuzinkowy i w każdych warunkach wart jest lansowania.

- To głupie, że Kościół pozwolił sobie odebrać myślenie ekologiczne. Przecież to my byliśmy pierwsi, jeśli chodzi o troskę o środowisko - powiedział mi dzisiaj jakiś zawiedziony katolik. - A teraz wszyscy myślą, że ekologia to pomysł lewicowych polityków i działaczy...

"Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał. A przy tym Pan Bóg dał człowiekowi taki rozkaz: «Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz»" (Rdz 2,15). Tak to wyglądało w pierwotnych założeniach.

Kto uważnie poczyta Ewangelię odkryje, z jakim szacunkiem do całego stworzenia podchodził Jezus.

A kto zna dziś "Pieśń słoneczną albo pochwałę stworzenia" św. Franciszka z Asyżu? No to niech pozna:

Pieśń słoneczna (albo pochwała stworzenia)

Najwyższy, wszechpotężny dobry Panie,
Twoja jest sława, chwała i cześć, i wszelkie błogosławieństwo.
Jedynie Tobie, Najwyższy, przystoją,
A żaden człowiek nie jest godzien nazwać Ciebie.
Pochwalony bądź, Panie, z wszystkimi swymi twory,
Przede wszystkim z szlachetnym bratem naszym, słońcem,
Które dzień stwarza, a Ty świecisz przez nie;
I jest piękne i promienne w wielkim blasku;
Twoim, Najwyższy, jest wyobrażeniem.
Pochwalony bądź, Panie, przez brata naszego, księżyc, i nasze siostry, gwiazdy;
Tyś ukształtował je w niebie jasne i cenne, i piękne.
Pochwalony bądź, Panie przez brata naszego, wiatr,
I przez powietrze, i czas pochmurny i pogodny, i wszelki,
Przez które dajesz tworom swoim utrzymanie.
Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, wodę,
Co pożyteczna jest wielce i pokorna, i cenna, i czysta.
Pochwalony bądź, Panie, przez brata naszego, ogień,
Którym oświecasz noc,
A on jest piękny i radosny, i silny, i mocny.
Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, matkę ziemię,
Która nas żywi i chowa
I rodzi różne owoce z barwnymi kwiaty i zioły.
Pochwalony bądź, Panie, przez tych, co przebaczają dla miłości Twojej
I znoszą słabość i utrapienie.
Błogosławieni, którzy wytrwają w pokoju,
Gdyż przez Ciebie, Najwyższy, będą uwieńczeni.
Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, śmierć cielesną,
Której żaden człowiek żywy ujść nie może;
Biada tym, co konają w grzechach śmiertelnych;
Błogosławieni, którzy znajdą się w Twej najświętszej woli;
Bowiem śmierć wtóra zła im nie uczyni.
Chwalcie i błogosławcie Pana, i czyńcie Mu dzięki,
I służcie Mu z wielką pokorą.

Przeł. Leopold Staff

niedziela, 3 października 2010

Antyklerykalizm

Dzisiaj krótko, bo czasu mało.

Kilku moich znajomych z niepokojem przyjęło wynurzenia pewnego polityka, który ostatnio robi dużo szumu wokół oddzielania Kościoła od państwa. Niepokoi ich dość nachalne lansowanie antyklerykalizmu. Chociaż nie wszystkich.

- Antyklerykalizm jest tylko reakcja na klerykalizm. To proste. Zasada wahadła - powiedział bez emocji. - A poza tym antyklerykalizm nie oznacza odrzucenia Jezusa Chrystusa.
- Chcesz powiedzieć, że mamy w Polsce do czynienia z klerykalizmem? - zdenerwował się inny znajomy.
- Com powiedział, powiedziałem - sparafrazował Piłata pierwszy znajomy i zaczął dłuższy wywód na temat marginalnej roli świeckich w polskich parafiach i diecezjach.
- A ja znam księdza, który w swojej parafii, małej, wiejskiej, zrobił naprawdę wybory do rady parafialnej i nie zwołuje jej tylko z okazji wizyty biskupa! - włączyła się koleżanka tego pierwszego.
- I co, ma tam antyklerykalizm? - zapytał z nadzieją pierwszy znajomy.
- Nie wiem, czy to jest antyklerykalizm, ale tego proboszcza strasznie nie lubi wójt - odpowiedziała koleżanka.
- Tak, a czemu? - tym razem nadzieja wykazał się drugi znajomy.
- Bo teraz mieszkańcy chcą, żeby on się liczył z ich zdaniem tak, jak proboszcz. A wójt akurat lubi sobie sam porządzić...
- Moim zdaniem, gdyby Jezus dzisiaj chodził po ziemi, też byłby antyklerykałem... - odezwał się niespodziewanie milczący dotąd uczestnik spotkania. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Nie bez powodu. Ale to tajemnica.

sobota, 2 października 2010

Druidzi i anioły

- A ty czego rżysz? Coś tam wyczytał w tej komórce? W ogóle to brak kultury, w czasie wykładu przeglądać internet w telefonie.
- Brak kultury to wygłaszać takie nudne wykłady.
- Cała konferencja jest nudna... W dodatku w sobotę, tak, jakby nie było innych dni tygodnia. Coś tam wyczytał?
- Że teraz druidzi będą jak księża.
- Kto?
- No druidzi. Ci od Stonehenge.
- Ostatnio czytałem, że to wcale nie druidzi tam byli...
- Nieważne. Tu napisali, że w Wielkiej Brytanii uznali druidyzm za oficjalną religię.
- Jak to oficjalną?
- Taką, jak wszystkie inne.
- Jak chrześcijaństwo?
- Właśnie. Śmieszne, nie?
- Raczej żałosne. Przecież to jakieś pogańskie gusła!
- Oooo, uważaj na słowa. Tam jakaś ważna komisja oświadczyła, że "druidyzm to spójny i poważny system wierzeń, który oferuje korzystną strukturę etyczną".
- To jakieś kpiny! W XXI wieku odgrzewać jakąś wiarę w czarodziejskie moce.
- A wierzyć w aniołki to poważne? Słyszałem, że dzisiaj w tym twoim Kościele czcicie jakichś Aniołów Stróżów. Ty naprawdę wierzysz, że tu obok ciebie stoi taki facet ze skrzydłami? Jakby oni istnieli, to by przecież nie było wypadków i katastrof, nie? Taki anioł ma chronić człowieka podobno.
- Przecież anioły to duchy!
- Chcesz powiedzieć, że wierzysz w duchy? Proszę, proszę, taki inteligentny człowiek, a wierzy w duchy...
- Ty wszystko przekręcasz i wyśmiewasz.
- Ja? A kto się wyśmiewał z druidów? O, chyba będzie kończył. Idziesz na kawę? Ja funduję...

piątek, 1 października 2010

Jasne oblicze

"Jezus zaprasza nas wszystkich – wiernych i pasterzy, świeckich i konsekrowanych – aby pokazać jasne oblicze Kościoła, przemawiać z głębi serca, uaktywnić moce świętości, podjąć wysiłek spotkania tych, którzy szukają wody żywej i pomóc im ją znaleźć" - powiedział nowy nuncjusz apostolski w Polsce abp Celestino Migliore podczas Mszy św. w archikatedrze św. Jana Chrzciciela w Warszawie z udziałem Episkopatu Polski.

Rodzi się jednak pytanie - czy Kościół katolicki w Polsce ma w odpowiedzi na to wezwanie co pokazać? Czy nie jest tak, że dopiero czeka go rozjaśnianie oblicza? Czy nie czeka go najpierw podjęcie wysiłku, by zrozumieć, co jest istotą "jasnego oblicza"?

Bo już zdążyłem usłyszeć interpretacje tego nuncjuszowego sformułowania, które mówiąc w uproszczeniu, nawołują po prostu do używania większej ilości pudru i do propagandy sukcesu. Zdążyłem też usłyszeć głosy mówiące coś dokładnie odwrotnego, mówiące o zdrapywaniu z "twarzy Kościoła" jakiegokolwiek "make upu". Moim zdaniem obydwa są skrajne.

Jezus głosząc Dobrą Nowinę o zbawieniu nieustannie pokazywał "jasne oblicze" Boga. Mówił o prawdziwym obliczy Ojca. Mówił o tym samym Bogu, o którym mówili faryzeusze, ale czynił to inaczej. Mówił o Bogu tak, że chciało się Go kochać, a nie przed Nim drżeć ze strachu. Czy Bóg nagle, dopiero z przyjściem Jezusa na ziemię, zyskał "jasne oblicze"? Nie. Miał je zawsze, ale brakowało kogoś, kto potrafiłby je umiejętnie pokazać ludziom.

"W czasie, gdy zaufanie do Kościoła jest podważane przez antyświadectwo niektórych jego członków, otworzyć drzwi Chrystusowi, kochać Chrystusa, oznacza kochać także Jego Kościół i wesprzeć go, żeby się oczyścił i był światłem i solą ziemi" - tłumaczył w warszawskiej archikatedrze nowy nuncjusz.

"Jasne oblicze", aby można je było dobrze pokazać, musi być prawdziwe. A co naprawdę rozjaśnia oblicze? Tylko miłość.

A co z makijażem? Musi być, ale dyskretny i nastawiony na podkreślanie prawdy, a nie na jej zastępowanie.

"Uwielbiajmy więc Boga w naszej dzisiejszej modlitwie, za to, że przez swojego Ducha nieustannie odnawia swój Kościół, i módlmy się wspólnie, abyśmy radośnie i twórczo odpowiadali na Jego natchnienia" - apelował abp Migliore.

Radośnie i twórczo ukazywać jasne oblicze Kościoła. No, to czeka nas sporo roboty! Ale też nauki, o co w tym wszystkim chodzi.