środa, 29 lutego 2012

Fanpage

Pokusa tworzenia w Kościele fan clubów, których ośrodkiem są konkretni ludzie, jest chyba tak stara, jak on sam. Na takie niebezpieczeństwo zwracał przecież już uwagę św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian, gdy pisał: "Skoro jeden mówi: «Ja jestem Pawła», a drugi: «Ja jestem Apollosa», to czyż nie postępujecie tylko po ludzku? Kimże jest Apollos? Albo kim jest Paweł? Sługami, przez których uwierzyliście według tego, co każdemu dał Pan. Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost. Otóż nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost - Bóg" (1 Kor 3,4-7).

Organizowanie w Kościele fan clubów nigdy nie przynosiło dobrych owoców. Przekonała się o tym niejedna parafia, w której udało się doprowadzić do podziałów na miłośników proboszcza i wielbicieli wikarego. Bo jednym bardziej odpowiadał styl pierwszego, a innym wizja Kościoła kolportowana przez drugiego.

Dziś pokusa dzielenia się w Kościele na fanów wydaje się szczególnie groźna, bo niesłychanie łatwo pomylić osobistą "popularność" jednego czy drugiego człowieka w Kościele (niekoniecznie musi tu chodzić o duchownego), z przyciąganiem do Kościoła i prowadzeniem do Jezusa.

Myślę, że w epoce fanpagów dobrem szczególnie pożądanym wśród ludzi Kościoła, zwłaszcza tych, którzy z takiego czy innego powodu mają wpływ na innych, jest dystans do siebie. Pozwala uniknąć nie tylko śmieszności. Niejednokrotnie jest narzędziem budowania jedności.

wtorek, 28 lutego 2012

Mowa niezależna

"Jedni powiadają, że wolność wypowiedzi jest złudzeniem, inni twierdzą, że stanowi ona wciąż niezdobyty, ale pożądany cel każdego dziennikarza, polityka, każdej osoby, która zajmuje stanowisko w debacie publicznej. A może nie chodzi w ogóle o wolność wypowiedzi? Być może problem leży zupełnie gdzie indziej – tam, gdzie przekonania kłócą się z powinnościami, a żaden wybór, żadna decyzja nie załatwia sprawy".

Tak w Internecie jest zajawiana debata, w której jutro mam wziąć udział. Ale tytuł debaty brzmi: "Mowa niezależna". Więc mnie od razu korci pytanie: "niezależna od czego lub od kogo?".

Z punktu widzenia literatury mowa niezależna, to dialog lub monolog. Inaczej mówiąc oddanie głosu konkretnej postaci. Dokładne cytowanie jej słów. W przeciwieństwie do mowy zależnej, której istotą jest omówienie tego, co ktoś powiedział. A skoro omówienie, to - moim zdaniem - chcąc nie chcąc, przynajmniej w jakimś stopniu interpretowanie.

Z zapowiedzi debaty widać raczej, że chodzić chyba będzie o wolność słowa. Jaki jest związek wolności słowa z literackim spojrzeniem na mowę zależną i niezależną? Czy mowa zależna jest ograniczeniem wolności wypowiedzi? Sądząc po tym, jak ludzie ze sobą rozmawiają (nie tylko "paszczowo", ale również na piśmie), może nim być i to w wielkim stopniu. Przeinaczanie słów innych ludzi jest zjawiskiem powszechnym. Nie tylko w mediach czy w polityce, choć w tych dziedzinach szczególnie rzuca się w oczy. To ograniczanie wolności słowa w codziennym życiu najczęściej nie jest przejawem złej woli. Jest efektem tego, że już słuchając czy czytając, co ktoś inny ma nam do przekazania, dokonujemy natychmiastowej interpretacji. Żadna nowość. Już dawno temu ludzie odkryli, że to, co nadawane, nie pokrywa się z tym, co jest odbierane.

Biorąc pod uwagę dobór uczestników debaty (zwłaszcza jednego), kwestia wolności słowa nie bez powodu została w zapowiedzi zawężona do "wolności wypowiedzi". Ale myślę, że takie zawężenie może prowadzić do szczególnie intensywnej rozbieżności między faktycznym przekazem a faktycznym odbiorem słów, które padną.

Oby nie.

Więcej o jutrzejszej debacie tutaj: http://www.csf.katowice.pl

poniedziałek, 27 lutego 2012

Kropla niepewności

Słuchałem jakiś czas temu pewnego teologa. Mówił z nadzwyczajną pewnością. Dysponował imponującą wiedzą. Wszystko miał poukładane, uporządkowane, przystające jedno do drugiego, niczym poszczególne kawałeczki puzzli. Każdy element był dopasowany do sąsiedniego. Żadnych prześwitów.

Świat, o którym opowiadał, przypominał gigantyczną maszynę, w której każdy trybik był tym jedynym, jaki w danym miejscu mógłby się kiedykolwiek znaleźć. A dzieło zbawienia to ogromna operacja strategiczna, w której zwycięzca i tak jest z góry ustalony, o czym obie strony starcia doskonale wiedzą, a jednak z uporem toczą zmagania.

Teolog miał odpowiedź na każde pytanie. Nawet jeżeli jej nie znał, nie przyznawał z pokorą "Nie wiem", lecz mówił z niezachwianą pewnością "Bo tak jest", a czasami "Bo taka jest wola Boga".

Ktoś, kto zadał odwieczne pytanie o zło, odbił się od teologa niczym piłka od nienaruszalnej ściany. "Zło jest brakiem dobra" - usłyszał kategorycznie, także na pytanie o źródło zła albo o to, gdzie jest Bóg, gdy ludzie mordują się milionami. Było też coś o wolnej woli człowieka, z której ludzie źle korzystają.

Sam teolog też kojarzył mi się ze sprawnie funkcjonującym mechanizmem, w którym każdy ruch, każde drgnienie, każde słowo i gest są z góry zaprojektowane i przewidziane. Zero zaskoczenia.

Niespodziewanie dla samego siebie zacząłem myśleć z przerażeniem o chwili, w której w ten znakomity system wpadnie kropla niepewności. Tak, nie jakichś tam obiekcji, zastrzeżeń, wątpliwości, sceptycyzmu, ale zwykłej niepewności, pyłek zawahania. Z powodu takiej drobnostki zacięła się już, nawet nieodwracalnie zatarła, niejedna wydawałoby się niezawodna maszyneria.

niedziela, 26 lutego 2012

Czas bzdur

Zasada jest prosta. Im ktoś większą bzdurę powie, tym szybciej i szerzej zostanie nagłośniona. To już nie jest mechanizm. To jest cały system wspierania i promowania głupców oraz cyników. Zarówno jedni i drudzy są pożyteczni. Na jednych i drugich da się świetnie żerować. Jedni i drudzy nie zdają sobie sprawy, że nie są niczym więcej, jak tylko towarem. Dawniej powiedzieliby "mięsem armatnim".

Niedawno jeden z właścicieli mediów w Polsce wygłosił tezę, że tacy jak on, nie powinni w swych środkach przekazu głosić własnych poglądów. Ciekawe, czy sam w to wierzy. I czy zdaje sobie sprawę, z nierealności tego, co wygłosił. Choćby nie wiem jak się starał, to i tak w jakiś sposób swoje poglądy w posiadanych mediach przekazuje. Być może miał na myśli jedynie rzecz tak naskórkową, jak "poglądy polityczne". Ale swoje rzeczywiste podejście do spraw fundamentalnych każdy dysponent mediów pokazuje nieustannie. W takich kwestiach, jak mówienie prawdy, rzetelność, służba, traktowanie człowieka. Tego się nie da ukryć. Właściciel mediów, który zgadza się, aby gazeta, telewizja, radio, portal internetowy, które do niego należą, kłamały, poniżały człowieka, dopuszczały agresję - odsłania i głosi własne poglądy. Z całą jaskrawością.

Szokująco dużo jest dzisiaj ludzi na sprzedaż. Sami się wystawiają. Za niską cenę. Dumpingową. Chcą być towarem nie otrzymując w zamian właściwie niczego, poza w miarę ładnym opakowaniem. To ludzie idealni na czas, w którym przyszyło nam żyć. Czas bzdur.

Czy jest jakiś sposób, aby ich wyrwać z tej matni, w którą dobrowolnie wchodzą? Aby ich zdjąć z półek, na których się pracowicie umościli i czekają, aż ktoś ich kupi i wykorzysta? Co zrobić, aby zrozumieli, że świat nie jest wielkim supermarketem, w którym sukces polega na tym, że cię ktoś wcześniej dostrzeże i da za ciebie większą cenę?

sobota, 25 lutego 2012

Możliwość

Jezus zobaczył celnika, imieniem Lewi, siedzącego w komorze celnej. Rzekł do niego: "Pójdź za Mną". On zostawił wszystko, wstał i poszedł za Nim.

Potem Lewi sprawił dla Niego wielkie przyjęcie u siebie w domu; a była spora liczba celników oraz innych, którzy zasiadali z nimi do stołu. Na to szemrali faryzeusze i uczeni ich w Piśmie i mówili do Jego uczniów: "Dlaczego jecie i pijecie z celnikami i grzesznikami?" Lecz Jezus im odpowiedział: "Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem wezwać do nawrócenia sprawiedliwych, lecz grzeszników". (Łk 5,27-32)


„Dlaczego jecie i pijecie z celnikami i grzesznikami?”. Ileż w tych słowach pogardy, osądzania z góry i raz na zawsze, piętnowania, myślenia schematami, uprzedzeń. To słowa, które przekreślają człowieka. Spisują go na straty. Odmawiają mu szansy.

Jezus powołał Lewiego w chwili, gdy był on odrzucany przez społeczność, w której żył. Gdy był synonimem zdrady i współpracy z wrogiem. Gdy wszyscy już z niego zrezygnowali. Jak napisano w jednym z komentarzy biblijnych: „Moralny poziom życia Lewiego nie stanowił dla Jezusa przeszkody, aby go powołać”. Nie koncentrował się na tym, co w Lewim złe. Otworzył przed nim możliwość przemiany. Okazał mu zaufanie. Dał mu nadzieję.

W nominowanym do Oskara filmie „Moneyball” młody ekonomista zwraca uwagę menedżerowi klubu sportowego, że większość działaczy i trenerów popełnia poważny błąd w doborze zawodników. Kierują się nie ich rzeczywistą wartością, nie tym, co potrafią, ale powierzchownymi ocenami i niesprawiedliwymi etykietkami. W jednej scenie specjaliści odrzucają faktycznie niezłego zawodnika, bo ma brzydką dziewczynę, z czego wnioskują, że sam ma niską samoocenę. Zmiana tego sposobu myślenia i kierowanie się rzetelną oceną możliwości graczy, danie im realnej szansy, przynosi sukces całej drużynie.

Bogu nie chodzi o to, aby człowiekowi udowodnić, jaki jest grzeszny i zły. Bogu chodzi o to, aby człowieka zbawić.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 24 lutego 2012

Łuskanie

Kiedyś to wydawało się proste. Słowa leżały niemal wszędzie. Na jezdni, na dywanie, na stole i pod nim. W kuchni i na ladzie. Na wąskiej ścieżce i w kolejowym wagonie. Było ich tyle, że wystarczyło ręką machnąć w powietrzu, aby złapać sutą garść i bez wysiłku rozrzucić na nowo przed siebie, nie tyle gestem siewcy, ile utracjusza, który z nadmiaru bogactwa bezmyślnie sypie złotymi monetami w tłum.

Teraz jest inaczej. Słowa się pochowały. Trzeba ich szukać mozolnie, pomagając sobie coraz silniejszymi latarkami, bo świeca już na nic. Trzeba je wydłubywać ze szpar w podłodze. Wyłuskiwać, jak resztki ziaren z wydziobanego przez ptaki słonecznika. Przetrząsać szuflady, sprawdzając, czy tam się jakieś nie zawieruszyło. Wytrzepywać kieszenie, zaglądając pilnie w szwy, aby nie przeoczyć nawet najmniejszego.

Co się stało? Dlaczego z nadmiaru nagle w taki niedobór? Dlaczego słowa gdzieś uciekły lub przynajmniej bardzo się zakamuflowały, udając, że ich nie ma?

- Jak to dlaczego?! Kiedyś podobały ci się wszystkie i brałeś bez wybierania. A teraz nagle jakieś kryteria, wymagania, warunki, grymaszenie...

czwartek, 23 lutego 2012

Nastraszeni

„Ale Ksiądz nastraszył rzeszę fanów” – napisała mi na Facebooku jedna ze znajomych, w pewnym sensie podsumowując komentarze pod jednym z moich wpisów. Komentarzy, których ogólną wymowę można streścić następująco: „A mnie to też dotyczy?”.

Wpis, który został przez niektórych odebrany jako forma straszenia, brzmiał: „Hmmm... Chyba zbliża się pora czyszczenia Facebooka z przypadkowych "znajomych", których nigdy na oczy nie widziałem...”.

Dwa dni później redaktor naczelny jednego z największych ukazujących się w naszym kraju dzienników, zamieścił na swoim blogu wpis zatytułowany: „Do przyjaciół utraconych na facebooku”. Post, ujęty w rodzaj szczerego pożegnania kończącego związek, był pełen gorzkich zarzutów, dotyczących tego, co ludzie zamieszczają w swoich profilach na portalu społecznościowym.

„Nigdy ci tego nie mówiłem, ale teraz, kiedy nasze drogi się rozchodzą, chcę, żebyś wiedziała, że nie byłem z tobą dla zdjęć żeberek robionych z telefonu, zanim je pożarłaś, a sos zostawił plamy na twojej sukience.

A tobie – to do męskiej części przyjaciół – muszę wyznać, że nigdy mnie nie interesowało, dlaczego twoja partnerka spędza wieczorem więcej czasu w łazience niż rano. Nic mnie nie obchodzi, że masz psa, który staje na dwóch łapach, ani to, że sąsiad trzaska drzwiami, a już na pewno nie łączyłem się z Tobą profilami, żeby podziwiać, ile punktów nastukałaś w jakiejś durnej grze internetowej” (Tomasz Wróblewski) – napisał wyraźnie rozczarowany internetowymi kontaktami bloger, mnożąc podobne zarzuty i pretensje. „Kilkadziesiąt albo kilkaset osób naraz mówi do mnie, jak do żony” – żalił się, dochodząc do wniosku, że „Nie sposób było tak dalej”.

Choć nie napisał tego wprost, redaktor naczelny wielkiego dziennika sam do siebie też ma chyba pretensje, bo na koniec obiecał się poprawić. „Pisać tylko te rzeczy, które chciałbym czytać u innych. Konstruować pełne zdania i nigdy, ale to nigdy nie publikować na twojej tablicy zdjęcia galaretki z nóżek”.

Zrobiło mi się głupio. Przecież dwa dni wcześniej sam sugerowałem gotowość do podobnej czystki. Dlaczego? Bo byłem zmęczony nadmiarem informacji, wrażeń, opinii, komentarzy. Przytłoczony ich powierzchownością. Otumaniony ich namiastkowym charakterem i zapośredniczeniem.

Jakiś czas temu starsza kobieta, która niemal codziennie rozmawia przez skype’a ze swoją córką mieszkającą w Wielkiej Brytanii, żaliła mi się, że brak jej realnej więzi. „Wie ksiądz, nie da się dotknąć jej ręki, pogładzić po buzi...”.

To prawda. Trzeba mieć świadomość, że Internet nie zastąpi prawdziwego osobowego kontaktu, rzeczywistego spotkania człowieka z człowiekiem. I nie mieć wobec niego takich oczekiwań. To i facebookowych czystek oraz rozczarowań będzie mniej.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 22 lutego 2012

Popiół

Przyszła z taką miną, że ksiądz wolał zachować dystans. "Chociaż w jej wieku nie powinna już stanowić fizycznego zagrożenia" - pomyślał mimo woli.

- Mam do księdza pytanie - powiedziała groźnie.

- Słucham.

- Takiego zamieszania narobiliście z tym spopieleniem, że już nie wiem, czy mnie ksiądz pochowa czy nie, bo ja zapisałam w testamencie, że mają mnie spopielić i nie zamierzam tego zmieniać. Więc jak, będę miała katolicki pogrzeb czy nie? - sformułowała wreszcie pytanie i poparła je poprawieniem dużej torby, która jej zwisała z ramienia.

- Przecież był czytany list biskupów w tej sprawie. Nie słyszała pani? - wymijająco odpowiedział duchowny.

- Właśnie dlatego, że słyszałam, tu przyszłam, bo tak to było wyjaśnione, że nic z tego nie wiem - nie dała się łatwo zbyć. - Niech mi ksiądz powie jasno - tak czy nie?

- A dlaczego chce pani być... skremowana? - ksiądz w ostatniej chwili uniknął słowa "spalona".

- Chcę być spopielona - powiedziała pouczająco.

- Ale dlaczego?

- Jak to dlaczego? Żeby kłopotów rodzinie nie robić. To przecież o wiele wygodniejsze dla wszystkich. Poza tym unika się tego gnicia, tych robaków, całych tych obrzydliwości w grobie... To taki czysty sposób pochowania człowieka...

"Jak te czasy się zmieniają" - pomyślał duchowny zupełnie nie na temat. "Kiedyś popiół był symbolem pokuty, pokory, a nawet poniżenia. A dzisiaj stał się symbolem wygody i czystości...".

wtorek, 21 lutego 2012

Mnożenie

Trzeba uważać na pokusę mnożenia słów. W sprzyjających warunkach maja one tendencję do namnażania się w sposób zaskakująco szybki i niekontrolowany. Zaczynają być celem samym w sobie. Przestają być środkiem do wyrażania myśli, lecz usiłują same stać się myślą tak bardzo, że zaczynają ją zagłuszać i spychać na margines.

Jak sobie poradzić z natłokiem słów, które nie chcą nosić treści, lecz pragną same błyszczeć?

Zamilknąć. Przynajmniej na chwilę.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Bloger profesjonalny

Dopiero dzisiaj natrafiłem na wiadomość sprzed kilku dni. Ojciec Leon Knabit został jednym z laureatów konkursu na Blog Roku 2011. Najbardziej mnie cieszy to, w jakiej kategorii wygrał - blogi profesjonalne. Inaczej mówiąc, jego blog, to nie jakaś tam amatorszczyzna, ale porządna, fachowa robota.

Wielokrotnie już zwracałem uwagę, że gdzie, jak gdzie, ale w Kościele, na dyletanctwo i laików miejsca być nie powinno. Ewangelię trzeba głosić fachowo, profesjonalnie, bez niedoróbek i fuszerek. Byle jakie głoszenie Dobrej Nowiny moim zdaniem jest gorsze niż w ogóle jej niegłoszenie. Jest obrazą dla Ewangelii. Dla Boga.

Tymczasem zauważam w niektórych środowiskach kościelnych silną tendencję do afiszowania się z tandetnością. Do czynienia z niej "znaku rozpoznawczego" katolicyzmu. Do chlubienia się skojarzeniem "katolicki" równa się gorszy.

Nie rozumiem tego. Przecież Pan Jezus wyraźnie powiedział: "Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski" (Mt 5,48)".

Marzy mi się czas, by "katolicki" kojarzyło się z najwyższą jakością. Wszystkiego. A zwłaszcza życia.

niedziela, 19 lutego 2012

Sztuka odwiązywania

Pewien człowiek miał poważne problemy z ręką. Wciąż go bolała, nikt nie potrafił mu jej wyleczyć, nawet najlepsi specjaliści. Poszedł więc do sławnego w okolicy znachora. „Daj mi jakąś maść na moją rękę” – poprosił. Znachor obejrzał dokładnie jego rękę, po czym dał mu duży worek ziół i powiedział: „Pij napar z tych ziół dwa razy dziennie, rano i wieczorem”. „Czy to jest napar, który pomaga na rękę?” – zapytał nieufnie człowiek. „Nie, to jest napar, który pomaga na serce” – odpowiedział znachor. „Ale ja mam zdrowe serce!” – zawołał pacjent. „Skąd wiesz? To ja się znam na chorobach, nie ty” – powiedział znachor i zawołał następnego w kolejce.

Opowieść, którą słyszeliśmy w dzisiejszym fragmencie Ewangelii według świętego Marka, jest jeszcze dziwniejsza, niż ta historyjka.

Ci czterej, którzy przynieśli sparaliżowanego, mieli określony cel. Byli zdeterminowani. Mocno wierzyli, że cel osiągną. Dlatego nie zrazili się trudnościami, ruszyli głową i skoro z powodu tłumu nie dało się przejść z noszami do środka, wymyślili sposób, aby jednak chorego do Jezusa dostarczyć. Nie dało się z boku, no to spróbowali z góry. Udało się. Pierwszy sukces mieli za sobą. Teraz Jezus powinien sparaliżowanego uzdrowić i po problemie.

Można się domyślać, że podobne oczekiwania miał sam sparaliżowany. Spodziewał się uzdrowienia. Fizycznego. Choćby częściowego. To w jego stanie naturalne, chcieć czegoś takiego. Człowiek sparaliżowany chce się móc ruszać o własnych siłach. Chce móc chodzić, gestykulować, chwycić jakiś przedmiot do ręki, podnieść go, przenieść kawałek... Nic wielkiego. Po prostu chce funkcjonować tak, jak tylu innych na tym świecie. Chce, aby choroba przestała go ograniczać. Bo paraliż jest ograniczeniem. Każda choroba jest ograniczeniem. A taka, która uniemożliwia poruszanie się, jest ograniczeniem szczególnie widocznym.

Jezus docenił wysiłek wiary tych, którzy przynieśli sparaliżowanego. Zareagował. Zajął się człowiekiem, widząc, jak bardzo innym na nim zależy. Jak bardzo wierzą, że On, Jezus, może temu człowiekowi pomóc. Zwracając się wprost do sparaliżowanego powiedział: „Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”.

Czy ktokolwiek, od samego sparaliżowanego zaczynając, poprzez tych, którzy go przynieśli, pełni wiary w możliwość uzdrowienia, aż po wszystkich tych, mniej lub bardziej uczonych, którzy tłoczyli się w domu, spodziewał się czegoś takiego? Czy ktokolwiek oczekiwał na takie słowa?

Najprawdopodobniej nie. Najprawdopodobniej dla wielu ludzi, może nawet dla samego sparaliżowanego i tych, którzy z wysiłkiem pomogli mu dotrzeć do Jezusa, to, co usłyszeli, było wielkim rozczarowaniem. Być może ten i ów pomyślał „Na co mu odpuszczenie grzechów, skoro nadal leży i się nie rusza?”. Zapewne znaleźli się tacy, którzy pomyśleli z zawodem: „E, ten rabbi sobie z tym przypadkiem najwyraźniej nie potrafi poradzić, to Go przerosło, więc szuka sposobu, aby odwrócić uwagę od swego niepowodzenia. Dlatego porusza tak drażliwy problem, jak odpuszczenie grzechów. Dlatego próbuje wywołać skandal, bo nie ma dość mocy, aby tego sparaliżowanego uzdrowić. Nie potrafi go uwolnić z więzów choroby”.

Nie wszystko potrafimy zobaczyć, choćbyśmy byli bardzo spostrzegawczy i mieli znakomity wzrok. Zdarzyła się historia, że do księdza przyszedł po radę człowiek, który wyrządził swoim bliskim bardzo wiele zła i krzywd. Potem oddalił się od nich na długie lata, zrywając wszelkie kontakty. W końcu jednak osiągnął taki stan, w którym bardzo chciał do swoich bliskich wrócić, tylko nie wiedział, jak się do tego zabrać. Pytał, co powinien zrobić, aby jakoś uczynione zło i krzywdy wynagrodzić i naprawić. Co powinien im dać, jakie podarki przywieźć. Uważał, że jeśli rodzina przyjmie od niego prezenty, to będzie znak i dowód, że już nie mają do niego urazy i zgadzają się, aby wrócił. „Niczego im nie przynoś. Poproś ich najpierw o przebaczenie” – poradził ksiądz. Człowiek się bardzo zdziwił. „Jak to, mam do nich iść tak z pustymi rękami? To po czym poznają, że chcę ich przeprosić i im wynagrodzić? A przede wszystkim jak ja poznam, że mi przebaczyli, czy mi naprawdę, w głębi serca, przebaczyli? Przecież przebaczenia nie widać”.

To prawda. Przebaczenia nie widać. Ono się odbywa w człowieku. Można co prawda liczyć na jakieś zewnętrzne znaki, ale one niekoniecznie muszą mieć miejsce, a poza tym, wcale nie muszą być szczere i prawdziwe. Wiele razy w życiu bywa, że ktoś mówi o przebaczeniu, tak czy inaczej je okazuje, a w sercu nie przebaczył.

Odpuszczenia grzechów też nie widać. Człowiek, który po dobrej spowiedzi wstaje od konfesjonału, nie jest ani trochę lżejszy, ani ładniejszy, nie poprawia mu się cera ani nie ustępują dolegliwości, jeśli je ma. Człowiek, który podczas spowiedzi z jakiegoś powodu nie otrzymał rozgrzeszenia, wygląda tak samo, jak dziesiątki innych, którzy przed nim lub po nim rozgrzeszenie uzyskali. A jednak ten, kto naprawdę szczerze do sakramentu pokuty i pojednania przystępuje, ten wie, że Bóg mu odpuścił. Wie, bo wierzy w to głęboko. Wie, bo najpierw uświadomił sobie, czym jest grzech. Bo zrozumiał, że grzech odbiera człowiekowi wolność, a odpuszczenie grzechów mu ją przywraca.

Żyjemy czasach, w których przynajmniej w deklaracjach, szczególnie ceniona jest ludzka wolność. Zapominamy jednak, skąd się ona bierze, gdzie tkwi jej źródło. Nie pamiętamy, że jest ona darem, który otrzymaliśmy od Boga. Nie zawdzięczamy jej sami sobie. „Wolność, dopóki nie utwierdzi się w pełni w swoim najwyższym dobru, jakim jest Bóg, zakłada możliwość wyboru między dobrem a złem, a więc albo wzrastania w doskonałości, albo upadania i grzeszenia. Charakteryzuje ona czyny właściwe człowiekowi. Staje się źródłem pochwały lub nagany, zasługi lub winy. Im więcej człowiek czyni dobra, tym bardziej staje się wolnym. Prawdziwą wolnością jest tylko wolność w służbie dobra i sprawiedliwości. Wybór nieposłuszeństwa i zła jest nadużyciem wolności i prowadzi do "niewoli grzechu"” (KKK 1732). Człowiek, który zgrzeszył, staje się niewolnikiem. Kimś, kto potrzebuje uwolnienia. Rozwiązania węzłów, które go krępują.

Łacińska formuła rozgrzeszenia brzmi: „Ego te absolvo”. Pierwsze znaczenie słowa „absolvo” to „odwiązać, uwolnić”.

To oczywiste, że człowiek sam siebie nie jest w stanie uwolnić od grzechu. Odpuszczać grzechy może tylko Bóg. Dobrze o tym wiedzieli zgromadzeni w Kafarnaum słuchacze Jezusa. Dziś chyba ludzie o tym coraz częściej zapominają. My zapominamy. Zaczynamy żyć w przekonaniu, że możemy sami dobie odpuścić. Sami sobie przebaczmy zło, które uczyniliśmy i próbujemy udawać przed całym światem wolnych od grzechu. Staramy się wmówić sobie i innym, że nas grzech nie dotyczy. Że są sprawy o wiele od niego ważniejsze. Już nie mówimy, że zbawienie jest najważniejsze. Mówimy „Zdrowie jest najważniejsze”.

Jezus najpierw uwolnił sparaliżowanego z niewoli grzechów. Dopiero potem przywrócił mu swobodę poruszania. Przypomniał i pokazał raz na zawsze, co jest naprawdę ważne. Równocześnie pokazał dobitnie, że jest Bożym Synem.

Od tamtej chwili minęło mnóstwo czasu. Zmieniło się wiele pokoleń. Wciąż jednak nie brak takich, którzy w historii o sparaliżowanym całą swoją uwagę wolą skupiać na słowach Jezusa: „Wstań, weź swoje łoże i idź do domu”, na widocznym, spektakularnym efekcie zewnętrznym. Bo nadal trzeba głębokiej, ufnej, prawdziwej wiary, aby zrozumieć, że naprawdę Bóstwo Jezusa ukazało się w chwili, gdy mówił: „Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”.

sobota, 18 lutego 2012

W kontekście

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe tak, jak żaden wytwórca sukna na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem.

Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: "Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza". Nie wiedział bowiem, co należy mówić, tak byli przestraszeni.

I zjawił się obłok, osłaniający ich, a z obłoku odezwał się głos: "To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie". I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa.

A gdy schodzili z góry, przykazał im, aby nikomu nie rozpowiadali o tym, co widzieli, zanim Syn Człowieczy nie powstanie z martwych. Zachowali to polecenie, rozprawiając tylko między sobą, co znaczy powstać z martwych.

I pytali Go: "Czemu uczeni w Piśmie twierdzą, że wpierw musi przyjść Eliasz?"

Rzekł im w odpowiedzi: "Istotnie, Eliasz przyjdzie najpierw i naprawi wszystko. Ale jak jest napisane o Synu Człowieczym? Ma On wiele cierpieć i być wzgardzonym. Otóż mówię wam: Eliasz już przyszedł i uczynili mu tak, jak chcieli, jak o nim jest napisane". (Mk 9,2-13)


Niesamowite wydarzenie. Oto sam Bóg daje świadectwo o boskim pochodzeniu Jezusa. Mało tego. Nakazuje Go słuchać. Słuchać nie tylko w sensie odbierania zmysłem wypowiadanych przez Niego słów. Słuchać w sensie wypełniania. W takim sensie, jak słuchanie rodziców rozumieją dzieci. Słuchać, w sensie postępowania zgodnie z tym, co się słyszy.

W zadumę wprawia mnie przy każdej lekturze tego fragmentu Ewangelii według świętego Marka postawa uczniów, wyrażona przez świętego Piotra. Ona świetnie pokazuje, jak bardzo nas zaskakuje każda chwila, gdy stykamy się z boskością. Jak bardzo potrzebne jest nieustanne dorastanie do takich chwil. Aby nie skupić się wtedy wyłącznie za sobie, na własnych doznaniach, ale otworzyć się na to, co Bóg ma nam do przekazania.

Tu, na ziemi, chwile zachwytu obecnością Boga przeplatają się z trudnymi i bolesnymi doświadczeniami. Bo ostatecznie znaczenie takich momentów rozumie się dopiero w kontekście i w świetle Zmartwychwstania.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 17 lutego 2012

Ekonomia, czyli o szczęściu

Ekonomistą nie jestem, co nie znaczy, że w ogóle tę tematykę pomijam w tym, co czytam i w tym, o czym myślę. Jestem przekonany, że nie bez powodu także w Kościele używa się terminu "ekonomia", mówiąc np. o ekonomii sakramentalnej czy ekonomii zbawienia.

"Ojcowie Kościoła rozróżniają Teologię (Theologia) i Ekonomię (Oikonomia), określając pierwszym pojęciem tajemnicę wewnętrznego życia Boga-Trójcy, a drugim wszystkie dzieła Boże, przez które On się objawia i udziela swego życia. Przez Ekonomię objawiła się nam Teologia; i na odwrót, Teologia wyjaśnia całą Ekonomię. Dzieła Boga objawiają, kim On jest w sobie samym; i na odwrót - tajemnica Jego wewnętrznego Bytu oświeca rozumienie wszystkich Jego dzieł. Analogicznie jest również między osobami ludzkimi. Osoba ukazuje się w swoim działaniu, a im lepiej znamy osobę, tym lepiej rozumiemy jej działanie" - mówi Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK 236).

Ekonomii sakramentalnej Katechizm poświęca cały dział, który zaczyna się następująco:

"W dniu Pięćdziesiątnicy przez wylanie Ducha Świętego Kościół został ukazany światu. Dar Ducha zapoczątkowuje nowy czas w "udzielaniu Misterium": czas Kościoła, w którym Chrystus ukazuje, uobecnia i przekazuje swoje dzieło zbawienia przez liturgię swojego Kościoła, "aż przyjdzie" (1 Kor 11, 26). W tym czasie Kościoła Chrystus żyje oraz działa teraz w Kościele i z Kościołem w nowy sposób, właściwy dla tego nowego czasu. Działa przez sakramenty; wspólna Tradycja Wschodu i Zachodu nazywa to działanie "ekonomią sakramentalną", która polega na udzielaniu (czy "rozdzielaniu") owoców Misterium Paschalnego Chrystusa w celebracji liturgii "sakramentalnej" Kościoła..." (KKK 1076).

Nieustanne jednak wbija mi się do głowy na rozmaite sposoby, że ekonomia to tylko przepis na maksymalizację zysku. Dlatego aż mi się uszy gorące zrobiły, gdy dzisiaj w "Magazynie Dziennika Gazety Prawnej" natknąłem się na wywiad z Tomaszem Sedlaczkiem (ekonomista czeskiego banku CzSOB, członek narodowej rady gospodarczej przy rządzie Czech, były doradca ekonomiczny prezydenta Vaclava Havla, w rankingu "Yale Economic Review" okrzyknięty jednym z pięciu najciekawszych młodych ekonomistów na świecie). Nie znam człowieka, ale nie mogę przejść obojętnie wobec ekonomisty, który mówi coś takiego:

"Ekonomia to nauka o tym, jak wieść szczęśliwe życie. A takie życie nie może być nudne. Poza tym cały czas dyskutujemy o ekonomii - pop- kultura jest jej pełna. W „Matriksie” postawiono pytanie, czy technologia uczyni z nas niewolników. We „Władcy Pierścieni” mamy dylemat, czy to Gollum posiadł Jedyny Pierścień, czy Jedyny Pierścień posiadł Golluma. Podobnie w „Podziemnym kręgu” - rzeczy, które posiadasz, w końcu zaczynają posiadać ciebie. To czysta ekonomia. Także w najstarszych opowieściach, fundamentalnych dla naszej cywilizacji, znajduje się mnóstwo wiedzy ekonomicznej. Jezus, opowiadając o Królestwie Niebieskim, często stosuje terminologię ekonomiczną. Idea zbawienia oznacza, że ktoś płaci za nasze długi, cierpi za grzechy. Wielkim błędem ekonomistów jest oddzielenie ekonomii od moralności i sprowadzenie jej do kwestii związanych z zarabianiem pieniędzy, wzrostem konsumpcji i PKB. To ograniczony pogląd na rzeczywistość".

Nie ze wszystkim, co w tym wywiadzie mówi czeski ekonomista się zgadzam (np. w świetle biblijnego opisu stworzenia, do którego się Sedlaczek odwołuje, jego teza "Nie jesteśmy tu po to, by pracować, ale po to, by czerpać przyjemność z życia" brzmi błędnie), ale coś mi się wydaje, że będę się musiał rozejrzeć za jego opublikowaną właśnie książką "Ekonomia dobra i zła"...

czwartek, 16 lutego 2012

Wyrazistość

„Pan jest za mało wyrazisty” – usłyszał po zejściu z anteny pewien specjalista od czegoś tam, który został zaproszony do studia, aby wyjaśnił widzom jakiś problem. „To dlatego mi pan nieustannie przerywał i usiłował za wszelką cenę przeforsować swoją tezę?” – odciął się zaproszony w charakterze eksperta naukowiec. „O widzi pan, tak trzeba było!” – ucieszył się przedstawiciel telewizyjnego kanału. „Mocno, agresywnie, żeby się przebić do tępych umysłów targetu. Będą z pana ludzie” – poklepał specjalistę po ramieniu i popędził bez pożegnania korytarzem, krzycząc coś do telefonu. „Niedoczekanie” – pomyślał specjalista i sam sobie ślubował, że choćby w jego dziadzienie nastąpiło epokowe wydarzenie, już nigdy nie przyjdzie do żadnego studia, aby cokolwiek komentować.

Ten średniego wieku i wzrostu znawca jednej z gałęzi nauki zapewne znał się na swojej robocie, natomiast nie miał pojęcia o tym, co trzeba zrobić, aby zaistnieć w mediach. Nie znał zasad tworzenia show, tej, która jest podstawą dużej części tak zwanych programów publicystycznych. Zasady, której nikt specjalnie nie ukrywa. Można ją znaleźć ładnie sformułowaną nawet w zwykłych portalach internetowych: „Najbardziej pożądane są skrajne osobowości o przeciwstawnych poglądach, najlepiej jeszcze ktoś rozchwiany emocjonalnie”.

Jest jeszcze jedno wskazanie, z którym twórcy mediów już się tak nie afiszują. Wskazanie zresztą dość oczywiste, jeśli spojrzeć na problem ich oczami. Ci, których się wpuszcza przed obiektywy kamer, przed mikrofony i na szpalty gazet, powinni być przewidywalni. A jeszcze lepiej – manipulowalni. Inaczej mówiąc, powinni przekazywać to, czego się po nich oczekuje. Czyli po prostu odegrać swoją rolę. Dla tych, którzy decydują o tym, jaki obraz świata wlewa się nam przez środki przekazu do domów, umysłów i serc, nie ma nic gorszego niż ktoś, kto w ich zamyśle powinien być przeciw, a nagle okazuje się, że jest za. I całą misternie wykombinowana dramaturgia się wali. Show wymyka się spod kontroli.

„Czy oni wszyscy muszą zapraszać do wywiadów tego faceta?” – zapytał mnie znajomy, podsuwając pod nos kolejną gazetę z dużym zdjęciem pewnego celebryty. „Strach włączyć telewizor, bo zaraz pojawi się ta sama twarz” – narzekał znajomy.

„Facet po prostu jest wygodny. Zawsze wiadomo, co powie, więc się o niego zabijają” – podjąłem trud wyjaśniania. „Ale to bez sensu” – upierał się znajomy. „Spokojnie, teraz jest na topie. Ale szybko się znudzi i będą musieli poszukać innej kukiełki” – powiedziałem i podjąłem w rozmowie naprawdę ważny i aktualny temat. Zacząłem gadać o śniegu.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 15 lutego 2012

Reprezentanci

Motto: "...jest sumieniem narodu, a nawet ludzkości..." (prof. Magdalena Środa)

Trudno ustalić, ilu ich jest. Ale chyba dużo. Chociaż być może po prostu są tak aktywni, że sprawiają wrażenie naprawdę sporej grupy. Pojawiają się niemal w każdej dyskusji. W każdej choćby trochę istotnej wymianie zdań. Zabierają głos pewnie i bez drżenia. Bez zahamowań, a nawet bez wahania.

Mówią głosem pewnym i stanowczym. Nawet bardzo stanowczym. Kategorycznym. Wręcz niepodważalnym. Takim, za którym stoi poważna, licząca się siła. Takim, jakim przemawiają posiadacze silnego mandatu.

Ich zdanie w jakiejś sprawie, opinia, pogląd, sposób myślenia, jest jedynie słuszny. Są wyrocznią ostateczną. Fundamentem. Absolutnym rozumem, kwintesencją moralności i właściwego stylu. Wytyczają prawidłowe kierunki i wektory. Nie do pomyślenia jest, by ktoś myślał inaczej, niż oni. Gdyby ktoś podjął taką próbę, sam się spycha w niebyt. Bo nie ma prawa istnieć.

Wypowiadają się niemal zawsze w imieniu wszystkich. Wszystkich ludzi. Wszystkich Polaków. Wszystkich mężczyzn. Wszystkich kobiet. Wszystkich pracowników. Wszystkich klientów. Wszystkich katolików. Wszystkich ateistów. Wszystkich...

Samozwańczy reprezentanci. Zanurzeni na stałe w swej misji, której nikt im nie powierzył.

wtorek, 14 lutego 2012

Awaryjność

Świat dzieł ludzkich co chwilę się psuje i zawodzi. Jak akurat nie wysiadł Internet, to szwankuje toaleta. Ledwo kupisz nową pralkę, bo stara odmówiła współpracy, a tu trzeba wymieniać żarówkę w samochodzie. Gdy już wszystko jako tako doprowadzisz do zgodnego z przeznaczeniem funkcjonowania, to się akurat, tuż przed wyjściem, sznurowadło urwie. Wszechobecna awaryjność.

Namnożyliśmy tych rzeczy i urządzeń tyle, że stopień zależności od nich zwykłego człowieka zaczyna być co najmniej niebezpieczny. Trzymając tablet w dłoni nie potrafimy pojąć, jak w ogóle mogliśmy sobie w dotychczasowym życiu radzić. A istnienie ludzkości bez komórki, lodówki i prądu w gniazdku w ogóle przekracza wyobrażenie coraz większej liczby jej przedstawicieli.

Nie potrafimy tworzyć rzeczy doskonałych. Właściwie wszystko, cokolwiek wychodzi z naszych rąk, niesie w sobie ukrytą usterkę. Jakiś słaby element. Wszystko, czym się otoczyliśmy, jest jak łańcuch. Na tyle mocne i niezawodne, jak jego najsłabsze ogniwo. Gwarancje, które dajemy, zawsze są okresowe, nigdy bezterminowe.

Skąd więc w nas ta nieustanna tęsknota do wiecznej "bezawaryjności"?

poniedziałek, 13 lutego 2012

Poziom i miara

Gość był wyraźnie zdegustowany.

- Są granice kiczu - powiedział w końcu i z wyraźnym obrzydzeniem odsunął projekt na koniec stołu.

Cała komisja była tym, co właśnie zrobił, mocno skonsternowana. Wymieniali między sobą porozumiewawcze spojrzenia i kiwnięcia głowami, a nawet szturchali się łokciami. Wreszcie zmobilizował się przewodniczący:

- Nie bądźmy tak surowi - zaczął ugodowo. - Pamiętajmy, że chodzi tu o dzieło, które ma zawisnąć w kościele i prowadzić ludzi do wiary... Zwykłych, prostych ludzi, nie jakichś koneserów i znawców sztuki - dodał szybko, czując na sobie ciężkie spojrzenie gościa.

- Właśnie, chodzi przecież przede wszystkim o przekaz treści religijnych - pospieszył z pomocą proboszcz. - A także o to, aby był on dostosowany poziomem do odbiorców.

- Czym? - zapytał gość szczerze zdziwiony.

- Widzi pan, - odezwała się jedna z dwóch obecnych w pomieszczeniu kobiet - chodzi o to, aby forma nie przysłaniała tego, co dzieło ma odbiorcy powiedzieć.

- Pani ma coś wspólnego ze sztuką? - zainteresował się gość.

- Uczę plastyki w naszej szkole - odpowiedziała nie kryjąc zadowolenia, że gość zainteresował się jej osobą.

- Rozumiem - powiedział gość z uśmiechem.

Po tej wymianie zdań atmosfera znacząco się poprawiła. Ksiądz wykorzystał moment i wyciągnął w stronę gościa markowy długopis.

- Czyli nie ma pan nic przeciwko temu... - zaczął, ale czując na sobie wzrok gościa nie dokończył.

- Najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie, po co mnie tutaj zaprosiliście - powiedział gość tak głośno, jakby przemawiał na wiecu. - Po co wam moje nazwisko? Mogliście zaprosić byle niedouka z uprawnieniami, żeby wam to zatwierdził. Ale nie, wy zaprosiliście mnie. Raz jeszcze pytam, po co?

- Pan, jako specjalista najwyższej rangi... - z wysiłkiem wydobył z siebie przewodniczący.

- To jakaś kpina? - przerwał mu gość.

- Ależ nie! - zawołała druga z kobiet. - Chcieliśmy poznać pana opinię.

- To jest gó... - ekspert ku własnemu zdumieniu nie wypowiedział do końca słowa. - Taka jest moja opinia i nie ma sposobu, abym ją zmienił.

- Nikt tego od pana nie oczekuje - łagodził proboszcz. - Chodzi tylko o to, że czasami warto dla lepszego zrozumienia tego, co dzieło ma przekazać zwykłemu człowiekowi, poczynić pewne ustępstwa formalne...

- Czy pan zwariował! - wrzasnął gość, w emocjach zapominając użyć słowa "ksiądz". - Umieszczenie czegoś takiego w kościele, to jest prawie bluźnierstwo. To jest właściwie herezja! To jest dopasowywanie nie tylko pod względem formy, ale i treści przekazu wiary do swojego żałosnego poziomu. To jest fałszowanie Chrystusa! - krzyczał coraz głośniej.

Wszyscy patrzyli na niego z przestrachem. Kilka osób podświadomie odsunęło się na bezpieczną odległość.

- Pan przesadził - odezwał się gniewnie proboszcz, wstając od stołu. - Od tego, co jest fałszowaniem Chrystusa, a co nie, ja tu jestem - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Bzdura! - ekspert również podniósł się z krzesła. - Mam doktorat z teologii. Dlatego wiem, że Jezus, którego chcecie głosić ludziom za pomocą tego, pożal się Boże, dzieła, nie ma nic wspólnego z prawdziwym Bożym Synem, który przyszedł na ziemię. To jakiś bożek, którego sami sobie skonstruowaliście na własną miarę. Tak nie wolno postępować w Kościele. Nie wolno głosić ludziom zafałszowanego Jezusa. Gdzie, jak nie w Kościele ludzie mają prawo spotkać najprawdziwszego Chrystusa?

Spoglądali na niego w ciszy, a on wodził wzrokiem od jednej twarzy do drugiej.

- To my już panu podziękujemy - odezwał się nagle przewodniczący.

- Jak to? - zapytał gość.

- Zwyczajnie, poznaliśmy pana opinię, a teraz dziękujemy... Do widzenia - powiedział milczący dotąd członek komisji i wskazał ekspertowi wieszak, na którym wisiała jego kurtka i czapka.

niedziela, 12 lutego 2012

Spokój

- No dobra - burknął. - Zgadzam się, dla świętego spokoju.

Pochylił się nad swoimi papierami, ale nie mógł skupić myśli. "Co za idiotyczna formuła z tym ty świętym spokojem?" - z uporem wędrowało mu wśród zwojów mózgowych pytanie. "Przecież zgodziłem się wbrew sobie. Wbrew swojemu sumieniu. W absolutnej niezgodzie ze swoim najgłębszym przekonaniem. Znowu to zrobiłem!".

Z niechęcią przesunął jakąś kartkę, słuchając pomruków zadowolenia, jakie wywołała jego zgoda.

- Przynajmniej siedź cicho - rzucił rozdrażniony. - Ja tu próbuję pracować.

"Akurat, teraz to ja rzeczywiście bardzo popracuję" - buntował się w myśli. "Jak można mówić o świętym spokoju, gdy człowiek działa sam przeciw sobie? To jest wewnętrznie sprzeczne powiedzenie" - wdał się w głębsze analizy. "Taki spokój na pewno nie ma nic wspólnego z czymkolwiek, co jest święte. No proszę, już ciężko żałuję, że się zgodziłem. Teraz będzie mnie to męczyć tak długo, aż znajdę sposób, żeby jakoś tę swoją zgodę wycofać. A dopiero wtedy nie będzie spokoju. Dopiero będzie awantura, że co chwilę zmieniam zdanie, że nie wiadomo, czego chcę, że nie potrafię dotrzymywać obietnic... Eh...".

- Słuchaj, a może byśmy jeszcze raz... - powiedział na głos, dziwiąc się własnej determinacji. Ale po tym, co usłyszał w odpowiedzi, zamilkł. "Nie, dziś nie mam siły... Trudno, niech będzie moja przegrana. Niech się cieszy. W końcu i tak przecież wyjdzie na moje... Znów będą pretensje, że po co się zgodziłem, przecież musiałem wiedzieć, że tak będzie, mogłem zapobiec, ostrzec, wytłumaczyć... Guzik mogłem...".

Jeszcze raz spróbował skoncentrować się na tym, co czytał. Litery i cyfry okładały się jednak w jakieś dziwaczne kombinacje, z których nic nie wynikało.

"Chyba sam diabeł wymyślił takie uzasadnienie - dla świętego spokoju. Chyba dla świętego niepokoju. Niepokoju, a nawet lęku, co teraz będzie, gdy człowiek odpuścił coś, czego odpuszczać pod żadnym pozorem odpuszczać nie powinien. Właściwie komu ja odpuściłem. Komuś, czy sobie? Przede wszystkim, po co? Co za obłęd!".

Zrezygnowany odłożył robotę i zaczął oglądać jakieś bzdety w Internecie.

sobota, 11 lutego 2012

Sam dostrzega

Gdy znowu wielki tłum był z Jezusem i nie mieli co jeść, przywołał do siebie uczniów i rzekł im: "Żal mi tego tłumu, bo już trzy dni trwają przy Mnie, a nie mają co jeść. A jeśli ich puszczę zgłodniałych do domu, zasłabną w drodze; bo niektórzy z nich przyszli z daleka".

Odpowiedzieli uczniowie: "Skąd tu na pustkowiu będzie mógł ktoś nakarmić ich chlebem?" Zapytał ich: "Ile macie chlebów?" Odpowiedzieli: "Siedem". I polecił ludowi usiąść na ziemi. A wziąwszy te siedem chlebów, odmówił dziękczynienie, połamał i dawał uczniom, aby je rozdzielali. I rozdali tłumowi. Mieli też kilka rybek. I nad tymi odmówił błogosławieństwo i polecił je rozdać. Jedli do sytości, a pozostałych ułomków zebrali siedem koszów. Było zaś około czterech tysięcy ludzi. Potem ich odprawił. Zaraz też wsiadł z uczniami do łodzi i przybył w okolice Dalmanuty. (Mk 8,1-10)


To zdumiewające. Tydzień temu słowem, streszczającym odczytany fragment Ewangelii, było zatroskanie. I dzisiaj znowu spotykamy Jezusa zatroskanego o człowieka. O tysiące ludzi.

W drugim rozmnożeniu chleba, którego opis słyszeliśmy przed chwilą, nikt nie przychodzi z prośbą do Jezusa, aby się zajął zaspokojeniem głodu ludzi, którzy od trzech dni trwają przy Nim. Inicjatywa leży po stronie Chrystusa. To On sam dostrzega, że są głodni. To On sam martwi się, że jeśli ich teraz odeśle, to zabraknie im sił na powrót do domu. Warto zwrócić uwagę, że troszcząc się o tysiące ludzi, w istocie troszczy się o każdego osobno.

Postawa Jezusa wobec zgłodniałych tłumów, które przy Nim trwały to postawa Boga, wobec całej ludzkości. Bóg zna i dostrzega potrzeby wszystkich naraz i każdego pojedynczo. I podejmuje działanie w celu ich zaspokojenia w najodpowiedniejszym momencie. Nawet wtedy, gdy nie jest do Niego kierowana jasno sprecyzowana prośba.

Świadomość, że Bóg interesuje się człowiekiem w każdym aspekcie jego życia, że zaspokaja nie tylko głód duchowy, ale dba również o sprawy doczesne, prowadzi do zawierzenia. Do ufnego trwania przy Nim.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 10 lutego 2012

Zadziwienia z LOT-u

Przy okazji tłumaczenia się z prób wprowadzenia przez PLL LOT do wewnętrznej instrukcji dla stewardess i stewardów, punktu zakazującego noszenia biżuterii kojarzącej się z jakąkolwiek religią, rzecznik tej instytucji powiedział kilka rzeczy zdumiewających, dających bardzo do myślenia i... niebezpiecznych.

Komentując fakt, że po dwóch dniach od nagłośnienia sprawy przez "Nasz Dziennik", firma wycofała się z zapisu o treści "Niedozwolone jest noszenie w widocznym miejscu biżuterii obrazującej symbole religijne", rzecznik powiedział rp.pl, że "to standard światowy, do którego LOT chce równać". Takie sformułowanie, według mnie, jest niesłychanie groźne w swej istotnej treści. Jest dyskryminujące. Ma stworzyć wrażenie, że czymś oczywistym w skali ziemskiego globu jest zakaz noszenia np. w postaci biżuterii symboli religijnych. "Standard światowy", który brzmi mądrze, ambitnie i zobowiązująco, jest, moim zdaniem, w rzeczywistości wygodnym pudłem, do którego można wrzucać dowolne poglądy, po czym wyciągać je już w otoczce "światowości" i "zobowiązania", a przede wszystkim "równania". Do kogo? Do najlepszych?

Rzecznik w wypowiedzi dla serwisu "Rzeczpospolitej" stwierdził też: "Chcieliśmy, żeby nasz personel ubierał się tak, by nie prowokować osób, które przewozimy, a są one często ortodoksyjnymi wyznawcami swoich religii". To oczywiste, że da się użyć symboli religijnych w taki sposób, aby okazały się one prowokacją. Ale nie jest to łatwe i wymaga świadomej intencji ze strony kogoś, kto się za takie instrumentalne traktowanie symboli religijnych zabiera. Tymczasem wypowiedź przedstawiciela LOT-u w moich uszach brzmi jak stwierdzenie, że każde posłużenie się symbolem religijnym do wyrażenia swej wiary jest prowokacją. Gdybym miał rację i moje wrażenie było uzasadnione, rychło mogłoby dojść do prób dowodzenia przez dysponujących tu i ówdzie władzą, że każda forma wyznawania wiary jest prowokacją.

Co szczególnie zadziwiające, rzecznik powołuje się na fakt, że pasażerowie są "często ortodoksyjnymi wyznawcami swoich religii". A pracownicy nie mogą nimi być? Czy zatrudniając się w firmie przewożącej ludzi samolotami, trzeba przestać być ortodoksyjnym wyznawcą swej religii?

O ile wiem, nasz "narodowy przewoźnik", nie jest własnością jakiejkolwiek instytucji religijnej ani antyreligijnej. Nie potrafię więc znaleźć przyczyn, dla których wyznanie pracowników miałoby mieć jakiejkolwiek znaczenie. Na mój nos, gdzieś tu w tle czi się dyskryminacja...

Dla tvp.info rzecznik powiedział, że "to linia decyduje sama, jakie zapisy wprowadza", ale dorzucił również: "Zapisy takie znajdują się w regulaminach innych służb mundurowych, takich jak służby celne czy straż graniczna". No i znowu nie brzmi to dobrze. Jakby się nie starały, PLL LOT nie są państwową służbą mundurową. Są firmą, której właścicielem wciąż jest co prawda Skarb Państwa, ale - jak już wielokrotnie o tym głośno mówiono - ten stan wcześniej czy później ulegnie zmianie.

Ale nawet jako własność Skarbu Państwa nie powinna swoich ubiorów służbowych porównywać do mundurów służb państwowych. Czy - idąc tokiem myślenia przedstawionym przez przedstawiciela LOT-u - we wszystkich firmach, będących własnością Skarbu Państwa, należy wprowadzić nakaz takich ubiorów, aby nie prowokowały one klientów, którzy są "często ortodoksyjnymi wyznawcami swoich religii"?

Myślę, że sprawa należy do tych, których bagatelizować nie można. Chyba nie chodzi tu tylko o to, że w firmie od samolotów "ktoś chciał być bardzo do przodu". Moim zdaniem, właśnie wypowiedzi rzecznika są sygnałem, że tu nie mamy do czynienia z jednostkową sprawą, na którą można machnąć ręką.

czwartek, 9 lutego 2012

Przykazanie na Twitterze

„Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?”. To pytania, które podniesionym głosem jakaś matka na peronie kierowała do swego nastoletniego syna. Gdy byłem świadkiem tej sytuacji jeszcze nie wiedziałem, że kolejne orędzie Benedykta XVI na Światowy Dzień Środków Przekazu będzie poświęcony milczeniu i słuchaniu. Ale już miałem wielokrotne, nasilające się doświadczenie, że z szeroko pojętym słuchaniem, mamy coraz większe problemy.

Nie tylko ze słuchaniem w sensie ścisłym. Także z czytaniem. Z tym drugim chyba nawet większe, bo wymaga większego wysiłku niż słuchanie. Ale zarówno jedno, jak i drugie, każdy odbiór przekazu od drugiego człowieka, zakłada ze strony słuchającego lub czytającego otwarcia.

Przez ledwo uchylone drzwi nie da się realnie rozmawiać. Szczególnie, gdy o wielkości szpary między drzwiami a futryną decyduje solidny łańcuch. Prawdziwa rozmowa wymaga szerokiego otwarcia drzwi. Nie da się skutecznie nawiązać kontaktu z człowiekiem przez dziurkę od klucza. Ona nadaje się ewentualnie do podglądania.

Brak rzeczywistego milczenia, ciszy, skupienia, koncentracji w kontaktach z człowiekiem, a w konsekwencji brak faktycznego słuchania, powoduje powierzchowny odbiór przekazu. Specjaliści od mediów już dawno odkryli, że ogromna część ludzi biorąc do ręki gazetę czyta wyłącznie tytuły i podpisy pod zdjęciami. Co gorliwsi zahaczają wzrokiem o wytłuszczone pierwsze akapity. Mało kto zagłębia się w treść tekstu. Nie ma na to czasu, siły, ochoty.

Płytki odbiór bywa często błędny lub przynajmniej zafałszowany. Jeżeli ktoś „wyłącza się” po usłyszeniu pierwszego zdania skierowanej do niego wypowiedzi, nie ma szans dowiedzieć się, co ktoś miał mu do przekazania.

Co gorsza, świadomość, że tak to funkcjonuje, skłania coraz większą liczbę ludzi, którzy chcą innym coś powiedzieć, do spłaszczania, spłycania i skracania swej wypowiedzi. Do swego rodzaju autocenzury. Do zamieniania pięknej, ale długiej opowieści w hasła, które w kilka sekund zdołają się przebić do czyjejś świadomości.

Przeprowadziłem eksperyment. Jednym z najkrótszych chrześcijańskich przekazów, jakie znam, jest przykazanie miłości Boga i bliźniego. A równocześnie niesie ogromny przekaz. Spróbowałem je zamieścić na Twitterze, bo to on wyznacza dziś podobno długość standardowego komunikatu międzyludzkiego. W wersji zapisanej przez Marka Ewangelistę się nie zmieściło. Ale na szczęście jest jeszcze wersja według Mateusza i Łukasza. Ona bez problemu wchodzi.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 8 lutego 2012

SMS po latach

Telefon zapiszczał charakterystycznym, irytującym dźwiękiem. Spojrzał na treść SMS-a i bez słowa, z dziwnym wyrazem twarzy, podsunął komórkę żonie przed oczy.

- L. jest ciężko chory. Ma raka i leży w naszym szpitalu. Bardzo cierpi - przeczytała z ekranu. - Kto to jest L.? - zapytała.

- Nie opowiadałem ci? Na pewno mówiłem. To ten drań, który kiedyś bardzo mnie skrzywdził. To było dawno, przed wielu laty. Jeszcze się wtedy nie znaliśmy.

- Coś kojarzę. To ten, co cię zostawił bez środków do życia i jeszcze z długami?

- Ten sam. Jeszcze miałem przez niego kłopoty z milicją. Ledwo się wykręciłem od kryminału. No i proszę. Po latach wyszło na moje.

- Nie rozumiem? - żona spojrzała na niego z lekkim przestrachem.

- Kiedy się ostatni raz widzieliśmy, powiedziałem mu, że kiedyś tego będzie ciężko żałował. Że Bóg mu odpłaci za moją krzywdę. Wierzyłem w to głęboko i czekałem. Nie kiwnąłem palcem, aby mu samemu odpłacić. I proszę, jest sprawiedliwość, choć po tak długim czasie.

- Co to ma wspólnego? - żona odczuwała coraz większy niepokój.

- Nie przeżyłaś czegoś takiego, to nie rozumiesz - zbył ją niczym natrętną muchę.

Nagle przez jego twarz przebiegł jakby skurcz.

- Wiem, co zrobię. Odwiedzę go w szpitalu! - ogłosił z taką energią, jakiej dawno u niego nie widziała.

Po dwóch dniach szedł szpitalnym korytarzem, dopytując spotkane pielęgniarki, która to sala. Patrzyły na niego zdziwione, bo różnił się od zwykłych szpitalnych gości. Szedł swobodnie, luźno, z rękami w kieszeni, lekko się uśmiechał i nawet coś nucił.

Wreszcie trafił. Stanął w drzwiach czteroosobowej sali i uważnie przyjrzał się wszystkim pacjentom. Rozpoznał L. bez trudu, mimo że bardzo schudł.

- Co za spotkanie po latach - rzucił, podchodząc do jego łóżka. Ostrożnie przestawił stojak z kroplówką i przysunął sobie krzesło.

L. też go poznał, ale milczał. Wreszcie wyszeptał z wysiłkiem:

- Witaj. Przyszedłeś się napawać moim bólem?

- Nie, przyszedłem ci przypomnieć, że Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Ten Bóg, w którego z takim uporem nie chciałeś uwierzyć. Głupio ci teraz?

- Nie - szepnął L.

Zaczerpnął ze świstem duży haust powietrza i nieco mocniejszym szeptem powiedział:

- Marny musi być ten twój Bóg, skoro zajmuje się zadawaniem cierpienia dla czyjejś zemsty i satysfakcji. Cieszę się, że w niego nie wierzę.

Zamknął oczy i z trudem odwrócił się do ściany.

wtorek, 7 lutego 2012

Nierówno, czyli nie w chórze

Kilkadziesiąt osób w świątyni. Mniej niż pięćdziesiąt. Wydawałoby się, że nieduża wspólnota, nie powinno być żadnych problemów.

A jednak. Okazało się, że problemem jest wspólne równe odmówienie modlitw. Jedni wypowiadali poszczególne słowa szybciej, drudzy wolniej. Zamiast zgodnego chóru na chwałę Boga zrobiła się kakofonia, jakaś dziwaczna rywalizacja, czyje będzie na wierzchu, kto komu narzuci tempo.

Aż się sam pcha z pamięci Norwida wiersz "Czemu nie w chórze?":


1
Śpiewają wciąż wybrani
U żłobu, gdzie jest Bóg;
Lecz milczą zadyszani,
Wbiegając w próg...

2
A cóż dopiero? owi,
Co ledwo wbiegli w wieś? -
Gdzie jeszcze ucho łowi
Niewinniąt rzeź!...

3
Śpiewajcież, o! wybrani,
U żłobu, gdzie jest Bóg;
Mnie jeszcze ucho rani
Pogoni róg...

4
Śpiewajcież, w chór zebrani -
Ja? zmięszać mógłbym śpiew
Tryumfującej litanii;
Jam widział krew!...

poniedziałek, 6 lutego 2012

Planowanie

Skupiasz się. Koncentrujesz. Odsuwasz to, co zbędne, żeby się nie rozpraszać. Ustawiasz priorytety. Ustalasz hierarchię ważności. Potem kolejność działań. Najpierw schemat ogólny. Potem dopracowujesz szczegóły.

Rozdzielasz zadania. Starasz się, żeby nikt nie był zbytnio obciążony, ale też żeby nikt nie czuł się pominięty lub niedowartościowany. Uwzględniasz siły i możliwości. Obliczasz i wymierzasz.

Stopniowo, krok po kroku, konstruujesz plan. Niczym poszczególne dziwacznie powyginane kawałeczki puzzla dopasowujesz poszczególne elementy rzeczywistości. Dodatkowo wszystko umieszczasz na osi czasu. Synchronizujesz. Przesuwasz. Sprawdzasz, czy jedno nie zachodzi na drugie i czy kolejne planowane zdarzenia wzajemnie z siebie wynikają.

Finalizujesz planowanie. Przystępujesz do realizacji.

I wtedy zdarza się to coś. Samochód nie zapala. W pralce wysiada grzałka. Dziecko nie wraca o zwykłej porze, bo kierowca autobusu dostał grypy. Klucz nie wchodzi do zamka. Nie działa internet.

Wszystko jedno co. Drobnostka.

Ale cały misterny długo dopieszczany plan można wywalić do kosza.

niedziela, 5 lutego 2012

Towar

- Dzisiaj wszystko jest towarem - powiedział duży z mocnym karkiem i spojrzał wyczekująco.

- Jak "wszystko"?

- Normalnie. Wszystko ma jakąś cenę, czyli da się sprzedać, inaczej mówiąc, zamienić na kasę. Proste - stwierdził takim tonem, jakim się mówi formułkę "Co należało udowodnić".

- Nie, są chyba rzeczy, których się sprzedać nie da - niepewnie przedstawił wątpliwość nowy.

- Na przykład? - duży uśmiechnął się ironicznie.

Wszyscy umilkli.

- A nie mówiłem? - triumfował duży, odczekawszy dłuższą chwilę.

- Nie tak szybko - odezwał się drobny, w szarawej marynarce. - Ja mam przykład.

Zaraz poczuł na sobie zaskoczone spojrzenia pozostałych. Nie spieszył się. Aktorskim ruchem sięgnął po kufel i pociągnął spoty łyk.

- No? - ponaglił go duży.

- Ja - powiedział drobny, odstawiając kufel.

- Co ty? - nie zrozumiał duży i jednym rzutem oka uspokoił pozostałych, którzy wybuchnęli głośnym rechotem.

- Ja nie jestem na sprzedaż - drobny wyprostował się z godnością na chwiejnym stołku.

- Nie? - zapytał duży, a pozostali wstrzymali oddech.

- Nie - potwierdził drobny.

- Że niby nie można cię kupić? - dociekał usłużnie ten z lewej, w swetrze w romby.

- Nie - powtórzył drobny, jakby składał zeznania na policji.

- Przecież ty za dwa złote na drugi koniec miasta na czterech zalecisz - nie wytrzymał mały grubas ze spoconą twarzą. Popatrując na dużego bardzo się pilnował, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

- Jako usługodawca - odpowiedział drobny i jeszcze bardziej się wyprostował. - Kupujesz usługę, a nie mnie.

Wszyscy przy stoliku, zanim zareagowali, popatrzyli na dużego, który w widoczny sposób pracował umysłem. W rezultacie znów zrobiło się cicho.

- To głupie - zawyrokował w końcu duży. Reszta ryknęła śmiechem, a drobny wstał, niezbyt wystając nad blat.

- Nieprawda! - krzyknął. - Nie każdego można kupić! Niektórzy mają swoją godność!

- Czyli - duży odwołał się do sfery, w której był zorientowany. - Czyli, jeśli baba stoi na ulicy, to wykonuje usługę, a nie sprzedaje siebie?

Pozostali przy stoliku pokładali się ze śmiechu.

- A żebyś wiedział, że nie każda! - drobny z niespodziewaną siłą walnął kuflem w blat, ochlapując wszystkich, z dużym włącznie. - Można robić różne rzeczy, ale to człowiek sam decyduje, czy jest towarem czy nie...

Po wygłoszeniu tego oświadczenia drobny odwrócił się na pięcie i bez pożegnania wyszedł z knajpy.

sobota, 4 lutego 2012

Zatroskanie

Po swojej pracy apostołowie zebrali się u Jezusa i opowiedzieli Mu wszystko, co zdziałali i czego nauczali. A On rzekł do nich: "Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco". Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu.

Odpłynęli więc łodzią na miejsce pustynne osobno. Lecz widziano ich odpływających. Wielu zauważyło to i zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast, a nawet ich uprzedzili.

Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum i zdjęła Go litość nad nimi; byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać. (Mk 6,30-34)

Zatroskanie. To pierwsza myśl, która mi przychodzi do głowy przy lekturze tego fragmentu Ewangelii. Jezus, Boży Syn, jest pełen zatroskania o człowieka.

Najpierw jest zatroskanie o uczniów, którzy się napracowali. Zatroskanie, by nie stali się pracoholikami, niewolnikami aktywności, uskuteczniającymi działanie dla samego działania. Stąd propozycja odsunięcia się od bieżącego zgiełku, odosobnienia, które daje wypoczynek, ale też pozwala wejrzeć w siebie i pomilczeć.

„Milczenie jest integralną częścią komunikacji i bez niego nie ma słów bogatych w treść. W milczeniu słyszymy i poznajemy lepiej samych siebie, rodzi się i pogłębia myśl, z większą jasnością rozumiemy to, co chcemy powiedzieć albo to, czego oczekujemy od drugiego, dokonujemy wyboru jak wyrazić siebie” – napisał Benedykt XVI w tegorocznym orędziu na światowy dzień środków społecznego przekazu.

Jezusowe, Boże zatroskanie ma też o wiele szerszy wymiar. Nie ogranicza się do wąskiej grupy. Obejmuje wszystkich, którzy są niczym zagubione owce, te, co nie wiedzą, dokąd powinny zmierzać. Które nie znają lub nie rozumieją sensu swojego istnienia. Które trzeba nauczać, jak żyć z nastawieniem na wieczność.


Komentarz dla Radia eM

piątek, 3 lutego 2012

Drugi bliźni

Kaznodzieja z uporem używał sformułowania "Drugi bliźni". Odmieniał te dwa słowa jako nierozerwalny związek przez wszystkie przypadki. "Drugi bliźni to", "drugiemu bliźniemu tamto", "drugiego bliźniego owo". Tak, jakby nie wiedział, że bliźni, to właśnie ten drugi człowiek. Jakby nie wystarczyło powiedzieć po prostu "bliźni", żeby wszystko był jasne i precyzyjne, bez ukrytych tautologii.

Zrazu było mówienie o "drugim bliźnim" drażniące i denerwujące. A po chwili doprowadziło do dziwacznego toku myślowego. "Skoro jest drugi bliźni, to musi też być pierwszy. Gdzie jest pierwszy bliźni? Jak go znaleźć i wskazać? Kto nim jest?".

To ważne, zwłaszcza w kontekście "ludzkiej" części przykazania miłości. "Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego".

Gdy Jezusowi jakiś usiłujący się wykaraskać z niezręcznej sytuacji spryciarz zadał pytanie "Kto jest moim bliźnim?", w odpowiedzi usłyszał przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Na końcu opowieści o ignorującym człowieka w potrzebie kapłanie i lewicie oraz obcokrajowcu, który się nim zajął, Jezus zapytał: "Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?". Czyli niejako odwrócił kierunek zawarty w przykazaniu. Po tej linii zresztą poszedł ów cwany i udający niezorientowanego pytający. "Ten, który mu okazał miłosierdzie". Z tego punktu widzenia bliźnim jest ten, kto kocha... drugiego bliźniego.

No i proszę. Da się znaleźć "pierwszego bliźniego"... I "drugiego" też... ;-)

czwartek, 2 lutego 2012

Z poświęceniem

„Nie jestem Chrystusem, ażeby poświęcać się całej ludzkości” – krzyknął mi prosto w twarz facet, którego poprosiłem o pomoc w pewnej sprawie. Właściwie to prosiłem, żeby zrobił coś, co należało do jego obowiązków. Ale on uznał, że wymagam za dużo. Coś, co w jego mniemaniu byłoby już poświęceniem. „Swoją drogą” – pomyślałem, schodząc po schodach - „Ciekawe, czy on świadomie zacytował Wokulskiego, czy tak mu wyszło?”.

Jeszcze dobrze nie wyszedłem z budynku, a już przed oczami miałem sytuację sprzed paru dni, gdy znajomy nalegał, abym podjął się pewnego zadania z gatunku tych, których generalnie nie lubię. Widząc, jak wykrzywiam twarz, szukając argumentów, aby odmówić, znajomy poirytowany szturchnął mnie w ramię i powiedział: „Przestań wydziwiać. Możesz się chyba ten jeden raz poświęcić?”. „Mogę?” – odpowiedziałem z wielkopańska, rozcierając ramię.

Zgodziłem się łaskawie, choć wewnątrz mnie cały mój egoizm wrzeszczał, żebym się nie wygłupiał i nie poświęcał. „Sam niech się poświęci. Przecież masz już na ten dzień swoje plany” – wołało mi coś w tyle głowy. „Mniejsze rzeczy trzeba poświęcać dla większych” – wytłumaczyłem sam sobie, cytując Arystotelesa. Wiedziałem, co mówię. Dobre relacje z tym znajomym z pewnością są więcej warte niż te kilka godzin luzu, z których właśnie zrezygnowałem. „Aleś ty wyrachowany” – powiedziało to coś niedobrego we mnie z podziwem. No i odebrało mi nawet tę odrobinę złudzenia, że się naprawdę poświęcam.

Właściwie z tym poświęceniem to są ciekawe sprawy. Biorąc rzecz na ucho, to między poświęceniem a uświęceniem nie ma wielkiej różnicy. To i to wyraźnie ma coś wspólnego ze świętością. Ze sferą sacrum. A jednak w słownikach poświęcenia wprost do świętości się raczej nie odnosi. W codziennym rozumieniu poświęcenie to przede wszystkim „czyn ofiarny, pełen bohaterstwa i samozaparcia” oraz „gotowość do ponoszenia ofiar”. Ciekawe. Nawet w kompletnie świeckim znaczeniu poświęcenie jest ściśle związane z ofiarą.

Co mnie napadło z tym poświęceniem? To proste. Wypadło mi napisać felieton akurat na Dzień Życia Konsekrowanego. A przecież konsekrowany, to po prostu poświęcony. Jeśli ktoś jest konsekrowany, to jest poświęcony.

Adam Mickiewicz doszedł do wniosku, że „Poświęcenie musi być pełne i okrągłe jak kula, bo każdej wklęsłości zło się może uczepić”. Więc ja wszystkim konsekrowanym i poświęconym takiej kulistości życzę. I wcale się przy tym jakoś szczególnie nie poświęcam. Choć może powinienem? W tym bardziej religijnym znaczeniu słowa... ;-)

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 1 lutego 2012

Wszystkim

- Słyszałeś moją propozycję?

- Jasne.

- Co o niej myślisz, bo siedziałeś cicho, jakbyś język połknął?

- Uważam, że jest absolutnie na czasie i nadaje się do natychmiastowego opracowania i wdrożenia.

- Czyli nie uważasz mnie za kompletnego idiotę i faceta, który się urwał z najwyższej choinki w mieście?

- To chyba oczywiste. Zgadzam się z tobą w stu procentach. To bardzo mądry i sensowny pomysł, który dobrze zrobi całej firmie. Zresztą sam widziałeś, że nie tylko ja tak uważam. Twój pomysł zyskał duże poparcie.

- Fakt. Ale jednak znalazło się kilku, którzy byli stanowczo na nie, a jeden nawet uznał mnie za szkodliwego debila.

- Sam jest szkodliwy debil.

- To co robi w zarządzie?

- Może w zarządzie potrzebna jest reprezentacja debili?

- Ale bez żartów. Wytłumacz mi, dlaczego nawet jeśli zgłosisz najsensowniejszy pomysł, zawsze się znajdzie co najmniej kilku, którzy od razu są na nie?

- A ty chciałbyś, żeby cię wszyscy lubili, kochali i akceptowali?

- Nawet nie o to chodzi. Chodzi mi raczej o to, żeby w kwestiach podstawowych, takich wiesz, fundamentalnych, gdy ja z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że rzecz jest dobra nie tylko dla mnie, ale też dla innych, żeby wszyscy myśleli podobnie. Dałbym wiele, aby wiedzieć, jak to zrobić, aby przynajmniej od czasu do czasu przekonać wszystkich... Choćby nawet trzeba było na chwilę przejąć ich sposób myślenia...

- Przynajmniej powiadasz... "Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych"...

- Co tam mruczysz?

- A nic, przyplątało mi się takie zdanie świętego Pawła.

- Ty i te twoje pobożne cytaty...

- Nie rzucaj się jak wesz na kożuchu. Znasz kogoś komu się udało przekonać wszystkich? Bo ja nie...

- To głupie jakieś...

- Wcale nie...

- No masz. Nawet ty przeciwko mnie?