niedziela, 19 lutego 2012

Sztuka odwiązywania

Pewien człowiek miał poważne problemy z ręką. Wciąż go bolała, nikt nie potrafił mu jej wyleczyć, nawet najlepsi specjaliści. Poszedł więc do sławnego w okolicy znachora. „Daj mi jakąś maść na moją rękę” – poprosił. Znachor obejrzał dokładnie jego rękę, po czym dał mu duży worek ziół i powiedział: „Pij napar z tych ziół dwa razy dziennie, rano i wieczorem”. „Czy to jest napar, który pomaga na rękę?” – zapytał nieufnie człowiek. „Nie, to jest napar, który pomaga na serce” – odpowiedział znachor. „Ale ja mam zdrowe serce!” – zawołał pacjent. „Skąd wiesz? To ja się znam na chorobach, nie ty” – powiedział znachor i zawołał następnego w kolejce.

Opowieść, którą słyszeliśmy w dzisiejszym fragmencie Ewangelii według świętego Marka, jest jeszcze dziwniejsza, niż ta historyjka.

Ci czterej, którzy przynieśli sparaliżowanego, mieli określony cel. Byli zdeterminowani. Mocno wierzyli, że cel osiągną. Dlatego nie zrazili się trudnościami, ruszyli głową i skoro z powodu tłumu nie dało się przejść z noszami do środka, wymyślili sposób, aby jednak chorego do Jezusa dostarczyć. Nie dało się z boku, no to spróbowali z góry. Udało się. Pierwszy sukces mieli za sobą. Teraz Jezus powinien sparaliżowanego uzdrowić i po problemie.

Można się domyślać, że podobne oczekiwania miał sam sparaliżowany. Spodziewał się uzdrowienia. Fizycznego. Choćby częściowego. To w jego stanie naturalne, chcieć czegoś takiego. Człowiek sparaliżowany chce się móc ruszać o własnych siłach. Chce móc chodzić, gestykulować, chwycić jakiś przedmiot do ręki, podnieść go, przenieść kawałek... Nic wielkiego. Po prostu chce funkcjonować tak, jak tylu innych na tym świecie. Chce, aby choroba przestała go ograniczać. Bo paraliż jest ograniczeniem. Każda choroba jest ograniczeniem. A taka, która uniemożliwia poruszanie się, jest ograniczeniem szczególnie widocznym.

Jezus docenił wysiłek wiary tych, którzy przynieśli sparaliżowanego. Zareagował. Zajął się człowiekiem, widząc, jak bardzo innym na nim zależy. Jak bardzo wierzą, że On, Jezus, może temu człowiekowi pomóc. Zwracając się wprost do sparaliżowanego powiedział: „Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”.

Czy ktokolwiek, od samego sparaliżowanego zaczynając, poprzez tych, którzy go przynieśli, pełni wiary w możliwość uzdrowienia, aż po wszystkich tych, mniej lub bardziej uczonych, którzy tłoczyli się w domu, spodziewał się czegoś takiego? Czy ktokolwiek oczekiwał na takie słowa?

Najprawdopodobniej nie. Najprawdopodobniej dla wielu ludzi, może nawet dla samego sparaliżowanego i tych, którzy z wysiłkiem pomogli mu dotrzeć do Jezusa, to, co usłyszeli, było wielkim rozczarowaniem. Być może ten i ów pomyślał „Na co mu odpuszczenie grzechów, skoro nadal leży i się nie rusza?”. Zapewne znaleźli się tacy, którzy pomyśleli z zawodem: „E, ten rabbi sobie z tym przypadkiem najwyraźniej nie potrafi poradzić, to Go przerosło, więc szuka sposobu, aby odwrócić uwagę od swego niepowodzenia. Dlatego porusza tak drażliwy problem, jak odpuszczenie grzechów. Dlatego próbuje wywołać skandal, bo nie ma dość mocy, aby tego sparaliżowanego uzdrowić. Nie potrafi go uwolnić z więzów choroby”.

Nie wszystko potrafimy zobaczyć, choćbyśmy byli bardzo spostrzegawczy i mieli znakomity wzrok. Zdarzyła się historia, że do księdza przyszedł po radę człowiek, który wyrządził swoim bliskim bardzo wiele zła i krzywd. Potem oddalił się od nich na długie lata, zrywając wszelkie kontakty. W końcu jednak osiągnął taki stan, w którym bardzo chciał do swoich bliskich wrócić, tylko nie wiedział, jak się do tego zabrać. Pytał, co powinien zrobić, aby jakoś uczynione zło i krzywdy wynagrodzić i naprawić. Co powinien im dać, jakie podarki przywieźć. Uważał, że jeśli rodzina przyjmie od niego prezenty, to będzie znak i dowód, że już nie mają do niego urazy i zgadzają się, aby wrócił. „Niczego im nie przynoś. Poproś ich najpierw o przebaczenie” – poradził ksiądz. Człowiek się bardzo zdziwił. „Jak to, mam do nich iść tak z pustymi rękami? To po czym poznają, że chcę ich przeprosić i im wynagrodzić? A przede wszystkim jak ja poznam, że mi przebaczyli, czy mi naprawdę, w głębi serca, przebaczyli? Przecież przebaczenia nie widać”.

To prawda. Przebaczenia nie widać. Ono się odbywa w człowieku. Można co prawda liczyć na jakieś zewnętrzne znaki, ale one niekoniecznie muszą mieć miejsce, a poza tym, wcale nie muszą być szczere i prawdziwe. Wiele razy w życiu bywa, że ktoś mówi o przebaczeniu, tak czy inaczej je okazuje, a w sercu nie przebaczył.

Odpuszczenia grzechów też nie widać. Człowiek, który po dobrej spowiedzi wstaje od konfesjonału, nie jest ani trochę lżejszy, ani ładniejszy, nie poprawia mu się cera ani nie ustępują dolegliwości, jeśli je ma. Człowiek, który podczas spowiedzi z jakiegoś powodu nie otrzymał rozgrzeszenia, wygląda tak samo, jak dziesiątki innych, którzy przed nim lub po nim rozgrzeszenie uzyskali. A jednak ten, kto naprawdę szczerze do sakramentu pokuty i pojednania przystępuje, ten wie, że Bóg mu odpuścił. Wie, bo wierzy w to głęboko. Wie, bo najpierw uświadomił sobie, czym jest grzech. Bo zrozumiał, że grzech odbiera człowiekowi wolność, a odpuszczenie grzechów mu ją przywraca.

Żyjemy czasach, w których przynajmniej w deklaracjach, szczególnie ceniona jest ludzka wolność. Zapominamy jednak, skąd się ona bierze, gdzie tkwi jej źródło. Nie pamiętamy, że jest ona darem, który otrzymaliśmy od Boga. Nie zawdzięczamy jej sami sobie. „Wolność, dopóki nie utwierdzi się w pełni w swoim najwyższym dobru, jakim jest Bóg, zakłada możliwość wyboru między dobrem a złem, a więc albo wzrastania w doskonałości, albo upadania i grzeszenia. Charakteryzuje ona czyny właściwe człowiekowi. Staje się źródłem pochwały lub nagany, zasługi lub winy. Im więcej człowiek czyni dobra, tym bardziej staje się wolnym. Prawdziwą wolnością jest tylko wolność w służbie dobra i sprawiedliwości. Wybór nieposłuszeństwa i zła jest nadużyciem wolności i prowadzi do "niewoli grzechu"” (KKK 1732). Człowiek, który zgrzeszył, staje się niewolnikiem. Kimś, kto potrzebuje uwolnienia. Rozwiązania węzłów, które go krępują.

Łacińska formuła rozgrzeszenia brzmi: „Ego te absolvo”. Pierwsze znaczenie słowa „absolvo” to „odwiązać, uwolnić”.

To oczywiste, że człowiek sam siebie nie jest w stanie uwolnić od grzechu. Odpuszczać grzechy może tylko Bóg. Dobrze o tym wiedzieli zgromadzeni w Kafarnaum słuchacze Jezusa. Dziś chyba ludzie o tym coraz częściej zapominają. My zapominamy. Zaczynamy żyć w przekonaniu, że możemy sami dobie odpuścić. Sami sobie przebaczmy zło, które uczyniliśmy i próbujemy udawać przed całym światem wolnych od grzechu. Staramy się wmówić sobie i innym, że nas grzech nie dotyczy. Że są sprawy o wiele od niego ważniejsze. Już nie mówimy, że zbawienie jest najważniejsze. Mówimy „Zdrowie jest najważniejsze”.

Jezus najpierw uwolnił sparaliżowanego z niewoli grzechów. Dopiero potem przywrócił mu swobodę poruszania. Przypomniał i pokazał raz na zawsze, co jest naprawdę ważne. Równocześnie pokazał dobitnie, że jest Bożym Synem.

Od tamtej chwili minęło mnóstwo czasu. Zmieniło się wiele pokoleń. Wciąż jednak nie brak takich, którzy w historii o sparaliżowanym całą swoją uwagę wolą skupiać na słowach Jezusa: „Wstań, weź swoje łoże i idź do domu”, na widocznym, spektakularnym efekcie zewnętrznym. Bo nadal trzeba głębokiej, ufnej, prawdziwej wiary, aby zrozumieć, że naprawdę Bóstwo Jezusa ukazało się w chwili, gdy mówił: „Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz