wtorek, 30 listopada 2010

Poczekalnie (1) – Stróżówka

Mini serial na Adwent
Zobacz i posłuchaj (zamiast czytać)
„Czekanie jest w nas czymś stałym. Często, wie pan, nie uświadamiamy sobie tego, że od urodzenia do śmierci żyjemy w stanie oczekiwania” (Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli)
Mówi pan, że nigdy nie spotkał stróża, który nazywa swoją robotę czekaniem? To nie może być prawda. Każdy stróż wie, jak trochę popracuje, że sensem jego pracy jest czekanie. Dlatego to jest taka ciężka praca. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie znosi czekania. A ja, jak większość chyba ludzi, nienawidzę czekać.

Idę do urzędu z jakimś papierem, co przyszedł pocztą, że muszę załatwić. A tam pełno ludzi. „Proszę czekać” - mówi ta baba po drugiej stronie baru (bo to jak bar wygląda teraz, nie? Dawniej to chociaż były okienka, a teraz, taki bar, tyle że bez polewania). Ona mi każe czekać! A kto mnie wezwał? Ona! Więc dlaczego jeszcze mam czekać?

Albo na przystanku. Nie umiem ustać dłużej, niż pięć minut. Cierpliwości mi brakuje. Piechtakiem wolę iść niż sterczeć, aż się jakiś łaskawie przytelepie. Do lekarza w ogóle nie chodzę, bo tam zawsze tłum czekających. Nawet w knajpie się już nauczyli, że jak przychodzę, to zaraz mi piwo trzeba dawać, bo się denerwuję, jak muszę choć chwilę czekać...

Dziwi się pan, że wybrałem robotę, gdzie czekam? A bo to taki, jak ja, znajdzie inne zajęcie? Zresztą, jak się przyjmowałem, to jeszcze nie wiedziałem, że się zatrudniam do czekania. Dopiero z czasem zrozumiałem, że jestem tu po to, aby czekać. Że za czekanie mi płacą.

Mówi pan, że nie za czekanie, tylko za czuwanie i pilnowanie. Za gotowość, żeby złapać złodzieja. Niby ma pan rację, ale to nie tak, że w tym wszystkim nie ma czekania. Normalnie jest. To jest właśnie w tej robocie najtrudniejsze. Jak to dlaczego? Bo nie ma czuwania, pilnowania ani gotowości bez czekania. Najtrudniejsze jest, żeby nie przestać czekać.

Pan powtórzy, jak to szło? „W miarę czekania przestaje się już czekać”. Przecież to właśnie przed chwilą powiedziałem. A to pana zdanie kto powiedział? Albert Camus? Pisarz? Może też za stróża gdzieś robił, skoro to napisał. Zwykle ludzie nie wiedzą, że ktoś niby czeka, a tylko udaje.

Czy mi się to moje zajęcie jakoś kojarzy z Adwentem? To jest ten miesiąc przed Bożym Narodzeniem, tak? Jasne, że mi się kojarzy. Zimno, śnieg, wydatki, to i nieproszonych gości, na których tu czekam, więcej.

Zobacz i posłuchaj (mimo czytania)

poniedziałek, 29 listopada 2010

Trochę śniegu

- Trochę śniegu i już totalna bezradność - zakpił młody i bezczelny. W ciężkich butach z traktorami pewnym krokiem szybko przemieszczał się chodnikiem. W ostatniej chwili złapał jakąś babcię, która pół metra przed nim nagle straciła równowagę i była już w połowie drogi ku ziemi.

Staruszka wsparła się na nim mocno. Poczuł jej wagę. Nie spodziewał się, że mogła być aż taka ciężka.

- Ja kiedyś też byłam taka ważna - zapiszczała skrzekliwie. - Korzystaj, póki możesz - dodała, stając w miarę pewnie na nieodśnieżonym chodniku.

- Wolałbym nie dożyć - mruknął bezlitośnie.

- Przejdzie ci. Będziesz chciał bardzo żyć, chociaż będziesz się co chwilę czepiać innych ludzi, żeby się kompletnie nie rozłożyć - z nutą złości w głosie odpowiedziała mu babcia.

- Co się pani złości, przecież pomogłem. Podziękowania się spodziewałem, a nie opieprzu - tonem usprawiedliwienia powiedział młody.

- To nie był opieprz, tylko dowód wdzięczności z mojej strony - uśmiechnęła się staruszka. - Leć, bo i tak ci już dość czasu zabrałam.

- Nie wywali się pani znowu?

- Postaram się. Ale ty też na siebie uważaj. Ślisko jest...

niedziela, 28 listopada 2010

Tak na co dzień

Rekolekcje 30+ Adwentowe niedziele - niedziela pierwsza

Czym jest Nazaret? To oczywiste. Przede wszystkim mówieniem „Tak”. Mówieniem „fiat”. Zgodą na to, że w moim życiu będzie realizowany nie mój - lepiej lub gorzej wykombinowany - plan, ale wola Boga.

Skąd bierze się to „Tak”? Gdzie leży korzeń decyzji, że moją wolną wolę podporządkowuję woli Bożej?

Archanioł przyszedł do Maryi bez wcześniejszych zapowiedzi. Zastał Ją w codzienności. Malarze uwielbiają przedstawiać ją z przedmiotami gospodarstwa domowego. Ale raczej nie malują na Jej twarzy wyrazu zaskoczenia. A tym bardziej oburzenia, że oto ktoś u progu Jej życia ingeruje w nie tak ostro i zdecydowanie. Mogła przecież krzyknąć, jak tysiące nie tylko nastolatków, ale też wydawałoby się odpowiedzialnych, dojrzałych ludzi, krzyczą w naszych czasach: „To moje życie!”. Nikomu nic do niego. Bogu też.

Nazaret to nie tylko samo zwiastowanie. To również trzy dekady życia Jezusa. Życia wydawałoby się „przed”. Życia, które wydawać się może nieistotne i bez znaczenia. No bo w ciszy. W ukryciu. Bez tłumów zwolenników i przeciwników. Trzydzieści lat życia „w szarej codzienności”. Ale czy nijakiego? Czy byle jakiego? Ktoś uwierzy w to, że przez trzydzieści lat Jezus „odpuszczał sobie” i żył z dnia na dzień, aby tylko do następnego poranka i wieczoru? Że to Jego ukryte życie w Nazarecie nie było zgodne w wolą Ojca? Nie było nieustannym mówieniem „Tak, niech się stanie wola Twoja”? Że nie było doskonałe?

Gdzie jest mój Nazaret? Nie tylko w sensie geograficznym, ale też w przestrzeni czasu? Gdzie i kiedy padło z mojej strony pierwsze „tak” wobec Boga? Ile razy od tego czasu zostało ponowione? Słowem i czynem? A może to „tak” było pustą deklaracją, niczym potwierdzenie w komputerze, że się przeczytało jakiś regulamin, którego na oczy się nie widziało, ale trzeba potwierdzić, żeby móc korzystać...

Czy mam w swoim sercu w ogóle miejsce na Nazaret? Na zwykłą, codzienną doskonałość, budowaną na fundamencie przyjęcia woli Bożej?...

Ciąg dalszy u afro

sobota, 27 listopada 2010

Pozbawieni

Jedni mówią, że żyjemy w epoce postchrześcijńskiej. Inni idą dalej - twierdzą, że nasze czasy to era postateistyczna.

Ja odnoszę wrażenie, że jest jeszcze coś "post", a przynajmniej "po". Wygląda na to, że żyjemy w okresie "pozbawiennym", czyli w takim, w którym ogromna liczba ludzi nie tylko nie odczuwa potrzeby zbawienia, ale nawet nie rozumie tego pojęcia. Nic dziwnego, że Kościół nie potrafi dotrzeć do z nich z Dobrą Nowina o zbawieniu, skoro jest to dla nich puste słowo.

Wikipedia: "Zbawienie – uwolnienie się z niekorzystnego stanu lub okoliczności". Wybawienie kojarzy się z jakimś zagrożeniem, niebezpieczeństwem. Tymczasem dzisiaj naprawdę niewielu ludzi czuje się faktycznie pozbawionych poczucia bezpieczeństwa. A nawet jeśli, to szukają (i znajdują) mnóstwo ziemskich, doczesnych, ludzkich sposobów, aby to poczucie posiąść. Ilu ludzi traktuje poważnie i przyjmuje jako swoje to sformułowanie z Katechizmu Kościoła Katolickiego: "Człowiek, powołany do szczęścia, ale zraniony przez grzech, potrzebuje zbawienia Bożego"? Wystarczy popatrzeć na wyraz twarzy ludzi, którym się mówi o zbawieniu, odkupieniu itp. Ludzi wierzących, deklarujących się jako katolicy.

Ludzie zostali pozbawieni potrzeby zbawienia. Nie potrzebują więc również zbawiciela, nie potrzebują żadnych wskazówek, jak osiągnąć zbawienie. Tym bardziej nie dociera do nich, że potrzeba do zbawienia nadprzyrodzonej łączności z Kościołem.

W poważnych umowach na początku zamieszcza się spis pojęć wraz ze sposobem ich rozumienia w tym dokumencie. Księża mówią ludziom o zbawieniu, ale z niewiadomych powodów milcząco przyjmują, że jest to pojęcie powszechnie znane i dobrze rozumiane. No i gadają jak dziad do obrazu...

Kto dziś się przyzna z własnej woli, że jak Izraelici w Egipcie potrzebuje zbawiennej interwencji Boga, która go uwolni z niewoli? Dzisiaj każdy przecież wolny i niepodległy...

piątek, 26 listopada 2010

Zemsta pana R. (21)

Opowieść bez klucza

R. z niecierpliwością usiadł przy laptopie. Miał gorące uszy, jak zawsze, gdy przeżywał silne emocje. wszedł na swojego bloga i od razu skierował wzrok na statystyki...

Opanowało go zniechęcenie. Od chwili, kiedy założył bloga i dokonał pierwszego wpisu, minęło ponad 24 godziny. Przez ten czas jego bloga odwiedziło dokładnie 5 osób. Nikt nie skomentował tego, co napisał.

Zaczął wątpić, czy plan który uważał za bardzo dobry, nie jest wielką pomyłką. Być może powinien jednak się poradzić, jak to zrobić, aby jego blog został zauważony. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przecież w internecie są tysiące blogów, na które on sam nigdy nie trafił. Co nie znaczy, że nie ma na nich interesujących go treści. On po prostu nie ma pojęcia o ich istnieniu...

Miał też drugi powód do zmartwień. Coś się stało z Anną Poświat. Nie zadzwoniła, ani nawet nie wysłała sms-a od wielu, wielu godzin. Mało tego. gdy R. próbował do niej zadzwonić, nie odbierała. Nie odpowiadała na jego sms-y. R. nie wiedział, czy to znak popsucie relacji między nimi czy coś jej się niedobrego przydarzyło. Ze zdziwieniem dostrzegł, że jej los absorbuje go bardziej niż się tego sam po sobie spodziewał...

Miał w planie wpisać druga notatkę do bloga, ale stracił zapał. poza tym myśl o Annie Poświat mąciła mu w głowie tak bardzo, że nie był w stanie wystukiwać na klawiaturze sensownych zdań. Zostawił włączony komputer i wyszedł.

czwartek, 25 listopada 2010

Z GPS-em w bagno

Było tak. Dwóch kumpli przyjechało na jakąś ważną konferencję. Byli w tym mieście pierwszy raz. Wysiedli z pociągu i właśnie stali na peronie. „No to prowadź” – powiedział grubszy do chudszego. „Ja?” – chudszy zdziwił się i zestresował. Nie wiadomo, co bardziej. „Dlaczego ja? Przecież tak jak ty nigdy tu nie byłem” – obruszył się. „Jak to dlaczego?” – tym razem grubszy był szczerze zdziwiony. „Przecież ty zawsze prowadzisz. Zawsze wiesz dokąd i którędy iść” – powiedział do chudszego i czekał, aż ten ruszy w stronę wyjścia. Czuł się tak pewnie i bezpiecznie, że nawet nie zadał sobie wysiłku, aby poszukać wzrokiem tabliczki „Do miasta”.

Chyba każdy kogoś prowadzi. Tylko często nie zdaje sobie z tego sprawy. Najzwyczajniej pod słońcem nie wie, że jest dla kogoś innego przewodnikiem. Niejednokrotnie przewodnikiem życiowych. Albo duchowym. Zdarzają się nawet rodzice, nauczyciele, różni ważni i działający publicznie ludzie, którzy nie mają tej świadomości.

Odkrycie, że jest się czyimś przewodnikiem, to poważny szok. Bo nagle człowiek uświadamia sobie, że jest odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za kogoś innego. A to przecież nie takie proste, być odpowiedzialnym za drugiego człowieka.

Nie uświadamiamy sobie często, że nawet najprostsze rzeczy, które robimy, wypowiadane spontanicznie opinie i poglądy, postawy, zachowania, reakcje, sprawiają, iż dla kogoś stajemy się autorytetem, wzorem, przewodnikiem. To może przerażać, że ktoś patrząc na człowieka, słuchając tego, co mówi, czytając, co gdzieś napisze (nawet na blogu), dochodzi do wniosku – on wie, dokąd i którędy trzeba iść. Idę za nim.

Jechałem kiedyś ze znajomym na Słowację, do takiej małej miejscowości. Jego samochodem. On siedział za kierownicą. W samochodzie zainstalowany był GPS. Znajmy przed wyruszeniem pracowicie coś tam w urządzenie wpisał i ruszyliśmy. Nie ujechaliśmy daleko, a już GPS żeńskim głosem zaczął krzyczeć „Zawróć, zawróć!”. Znajomy jechał dalej. Tak sytuacja powtórzyła się po drodze wiele razy. Nawet nie musiałem pytać. Znajomy jechał do celu naszej podróży już wiele razy i znakomicie znał najlepszą drogę. O wiele lepszą, niż proponowało mające służyć za przewodnika urządzenie. Okazało się, że tę najlepszą drogę już dano pokazał mu ktoś inny. Zapytałem więc znajomego, po co włączył mechanicznego przewodnika, skoro sam prowadzi o wiele lepiej, niż on. Uśmiechnął się i nie odpowiedział.

Każdy potrzebuje prowadzenia. To nie jest tak, że znamy znakomicie wszystkie cele i wszystkie drogi. Ale decyzję o tym, za kim się idzie, każdy podejmuje sam. Można wybrać kogoś, kto świetnie wie dokąd i którędy. Ale - uwaga - można wybrać takiego przewodnika, który - jak niektóre GPS-y - prowadzi na bagno albo prosto do głębokiego stawu. Trzeba uważać, jak się wybiera.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 24 listopada 2010

Nienadążanie i brak korbki

Czasami człowiek po prostu nie nadąża za rozwojem wydarzeń, w które jest uwikłany. Ledwo kończy jedno, natychmiast, a nawet wcześniej, zaczyna się drugie. Tak się da funkcjonować przez krótki czas. Bardzo krótki. Jeśli taka sytuacja trwa dłużej, człowiek po prostu zaczyna sie gubić. Przestaje wiedzieć, co jest ważne, a co czwartorzędne. Zaczyna przykładać przesadna uwagę do tego, co nie tylko nie jest istotne, ale na co nie ma realnego wpływu. Marnuje tak cenny dla niego - w tej konkretnej sytuacji - czas.

Nawet w najbardziej napiętej, zabieganej, podbramkowej sytuacji konieczny jest dystans. Da sie go zbudować tylko na jednym. Na mocnej, ugruntowanej, stabilnej hierarchii wartości.

A tak na marginesie. Byłem dzisiaj w Poświętnem. W sanktuarium. Wielki, kompletnie pusty (z wyjątkiem Pana Jezusa oczywiście) piękny barokowy kościół. Otwarty (boczne drzwi w przedsionku trzeba wypróbować i puszczają natychmiast do środka). Pełno pamiątek do samoobsługowego kupienia. Strasznie dużo drzwi w klasztorze filipinów pootwierane.

Ale jeden poważny problem. Cudowny obraz Świętej Rodziny przy posiłku zasłonięty (w samo południe!). Ja bym go własnoręcznie odsłonił. Tylko gdzie jest ta korbka?

wtorek, 23 listopada 2010

W obronie

Jest pokusa, by bronić sprawy, nie prawdy. Jest też pokusa, aby prawdy bronić, zamiast ją głosić. Z drugiej strony jest też pokusa, by na ołtarzu prawdy poświęcić wszystko, nawet miłość.

Pamiętam pewne spotkanie samych tuzów dziennikarskich, na którym padło pytanie, co dla nich jest ważniejsze: prawda czy miłość. Zgodnym chórem odkrzyknęli, że prawda. A kiedy okrzyk przebrzmiał, ktoś szeptem zapytał: "Ale czy może być prawda bez miłości?". Na sali zapanowała wrogość. Wobec tego, kto szeptał

Pamiętam też rozmowę, w której trener wymachując rękami starał się mi wytłumaczyć, że ważniejszy od prawdy jest sukces jego zawodnika w niezwykle ważnych zawodach. A prawda była taka, że zawodnik był chory i nie powinien był startować. "Ksiądz mu chce złamać życie!" - krzyczał na mnie trener. Nie chciał słuchać argumentów, że to on niszczy życie chłopakowi. Dzisiaj chłopak jest już dorosłym. Na rencie.

W obronie sprawy łatwo zwodzić innych. Ale najdziwniejsze, że niektórzy są głęboko przekonani, iż zwodząc ludzi, można ich doprowadzić do prawdy. Gdy im się zwróci uwagę, że zwodzą sami siebie, strasznie się obrażają. Nie widzą nic złego w tym, że kłamią w obronie prawdy.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Nierównowaga

Analiza. Ktoś przygotował. Mocne strony Kościoła, słabe strony Kościoła. Tabelka. Ale nierówna. Policzyłem kropki-punkty. Mocnych stron w tej analizie - dziesięć. Słabych - trzynaście. Skąd ta nierównowaga?

Co ciekawe, niektóre punkty są w tym samym brzmieniu po obu stronach tabeli. Pomyłka? Nie. To samo z w określonej sytuacji może być mocną stroną, a w innej - słabą.

Ale czemu słabych więcej? Czy dlatego, że łatwiej zauważyć to, co złe, niż to, co dobre? Czy dlatego, że faktycznie, na dziś, Kościół katolicki w Polsce (po ziemsku patrząc) ma więcej stron słabych niż silnych?

Chciałoby się, żeby ta nierównowaga była, ale w druga stronę. Ale na początek trzeba doprowadzić do równowagi. Tak, w tym ziemskim wymiarze. Przecież jeśli w ziemskim nierównowaga na korzyść słabości, to jak ma być przynajmniej równowaga w tym co widać, gdy się patrzy z innej perspektywy?

niedziela, 21 listopada 2010

Wierność

W telewizorze ktoś powiedział: "Najważniejsze to być wiernym sobie". Tylko pozornie mądre zdanie. W rzeczywistości zwodnicza teza.

- Przyrzekłam sobie, że już nigdy go nie okłamię - szeptała w konfesjonale dziewczyna, mając na myśli swojego nie tak dawno poślubionego męża. - I znów go okłamałam.

- Nie dziwię się - mruknął nie wiadomo do niej czy do siebie ksiądz.

- Słucham? - dziewczyna poczuła się dotknięta.

- Trzeba było przyrzec jemu. Albo Panu Bogu - tym samym niezbyt sympatycznym tonem rzucił spowiednik.

- Dlaczego? - szczerze zdziwiła się dziewczyna, którą fachowo należy nazywać "penitentką".

- Któż nas łatwiej zwalnia z obietnic niż my sami? - zapytał duchowny. - Podczas ślubu przyrzekała pani wierność sobie czy mężowi? - zapytał retorycznie.

- Ale ksiądz niegrzeczny - zaatakowała dziewczyna.

- Przyrzekłem sobie, że będę miły dla penitentów - odpowiedział ksiądz oschle.

- No to mógłby ksiądz być bardziej wierny sobie - dziewczyna nie kryła rozbawienia.

- A po co? Wolę być wierny innym.

Po drugiej stronie kratek zapadła cisza. Ksiądz się zaniepokoił.

- Jest pani tam?

sobota, 20 listopada 2010

Ranga

od czego zależy ranga i znaczenie wydarzenia? Czy tylko od tego, jak ważne persony biorą w nim udział? Nawet chyba nie chodzi o to, czy ważne, ale o to, czy znane. No i jeszcze drugi miernik - liczba uczestników. Jak dużo - istotne. Jak mało - w ogóle się nie liczy.

A według czego ustala się rangę człowieka? Od czego zależy, czy ktoś jest ważny? Co ma wpływ na to, kto jest znany, a kto nie?

Jedni są opiniotwórczy, a inni nie. Dlaczego? Czemu zdanie jednych się liczy, a o wiele mądrzejsza i sensowniejsza opinia innych, nie?

Rzecz w tym, że zawsze przychodzi moment weryfikacji rangi...

piątek, 19 listopada 2010

Duże C

My to jakoś w sobie mamy. Szczególnie widać to przy okazji pogrzebów. My to w sobie mamy, że potrafimy rozpoznać wielkiego człowieka. Nie, nie chodzi o jakieś gwiazdorstwo, popularność, umiejętność błyszczenia w każdych okolicznościach. Chociaż być może za rzadko z tej umiejętności korzystamy, to potrafimy docenić wielkość człowieka. Wielkość jego człowieczeństwa.

Pochowaliśmy Henryka Mikołaja Góreckiego. Jego pogrzeb był wydarzeniem. Wydarzeniem nie tylko na skalę lokalną, krajową, ale wydarzeniem na skalę globalną. Czy tylko dlatego, że Górecki był wielkim, docenianym na całym świecie kompozytorem? Myślę, że nie tylko. Z tego, co można o nim przeczytać i usłyszeć, był wielkim kompozytorem, bo był wielkim człowiekiem.

„Był artystą bezkompromisowym, przykładał wagę nie tylko do zapisu nutowego, ale przede do warstwy emocjonalnej. Dlatego w jego utworach tkwi moc, którą niezwykle trudno wydobyć na koncertach, ona jest nadludzka, trzeba umieć przekroczyć siebie. A jeśli się tego nie zrobi, to wszystko nie ma sensu” – tłumaczy w jednym z tygodników dyrygent Marek Moś, który współpracował z Góreckim od lat 70.

W tym samym artykule można przeczytać, że był ciepły, przyjacielski, skromny, zainteresowany nie swoją sławą i wielkością, ale twórczością innych. Pytany kiedyś, dlaczego każdy z jego powstających wówczas utworów wnosi nową, tak różną od poprzedniej jakość, odpowiedział: „Mógłbym się powtarzać i napisać jeszcze pięć »Zderzeń« i pięć »Refrenów« (jak czynią to inni), jednak muszę iść dalej”.

Być może komuś wyda się to niestosowne, ale kiedy myślę o takich ludziach jak świętej pamięci Henryk Mikołaj Górecki, rodzi mi się refleksja dotycząca naszego życia społecznego i politycznego. Znów słychać wezwania do liczniejszego niż poprzednio udziału w wyborach samorządowych. Słyszymy rozmaite argumenty, od czysto pragmatycznych po religijne. A mnie brzmi w uszach niejednokrotnie już wypowiadane przez rozmaitych ludzi stwierdzenie: „Nie mam na kogo głosować”.

Bo chciałoby się również w wyborach móc uruchomić tę naszą, być może za rzadko wykorzystywaną, umiejętność rozpoznawania wielkości człowieka. Chciałby się powierzyć swój los nie jakimś partyjnym ulubieńcom szefów, ale tym, którzy przede wszystkim charakteryzują się dużym człowieczeństwem.

Chciałby się... A właściwie dlaczego nie spróbować rzeczywiście tego zastosować? Może nie tylko w wyborach i bez czekania na pogrzeby warto zacząć doceniać i promować tych, o których można powiedzieć: „To jest człowiek przez duże C”?

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 18 listopada 2010

Nigdy nie wiesz

Nigdy nie wiesz, z czym i w jaki sposób trafisz do drugiego człowieka. Nie wiesz, czego w tej konkretnej chwili akurat od ciebie oczekuje. Dajesz mu chleb, a on chce budyniu. Dajesz budyń, a on chce czystych skarpetek. Dajesz skarpetki, a on chce chwili ciszy wspólnie przeżytej.

Najgorzej jest ze słowami. Dobierasz godzinami, cyzelujesz, dopasowujesz jedno do drugiego, wygładzasz, wiążesz je w zgrabna wiązankę, a się okazuje, że chodzi tylko o jakieś jedno, akurat to, które ci w ogóle na myśl nie przyszło lub zostało przez ciebie odrzucone jeszcze na etapie wstępnej selekcji jako nieadekwatne i w ogóle nie takie, jak trzeba.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeśli się kogoś naprawdę kocha, to zawsze wie się czego ktoś akurat chce i potrzebuje. I się to daje.

Z pewnością. Pod warunkiem, że się jest Bogiem. Z ludźmi jest raczej tak, jak napisał św. Paweł: "Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych" (1 Kor 9,22)

środa, 17 listopada 2010

Iskierka

Czasami człowiek ma tak dość, że nawet nie chce mu się myśleć, a co dopiero mówić, pisać, robić cokolwiek poza tym wszystkim, co właśnie go wyczerpało. I właśnie wtedy, gdy przytłoczony nadmiarem wysiłku zaczyna tracić wiarę w sens tej szamotaniny, skądś, z zupełnie niespodziewanego kąta, może nawet kącika, pojawia się maleńka iskierka wdzięczności kogoś, kto na tym ludzkim wysiłku skorzystał.

I ta iskierka nadaje sens ogromowi pracy...

wtorek, 16 listopada 2010

Kumulacja

Gdy się wszystko zbiega niemal w jednym czasie, gdy się nawarstwia i kumuluje, łatwo się pogubić. "Gdy myślisz, że masz za dużo roboty, dołóż sobie jeszcze" - doradzał mi kiedyś ktoś. To jako odwrotność naturalnej w takich sytuacjach tendencji do odpuszczania sobie. Ale nie mam pewności, czy rzeczywiście, dołożenie sobie roboty jest w takich sytuacjach najlepszym wyjściem. Może jednak lepiej po prostu robić tyle, ile się ma, bez odkładnia, ale w jakiejś rozsądnej kolejności?

Przecież nawet Pan Bóg nie stworzył świata za jednym zamachem, tylko w sześć dni, a siódmego odpoczął...

poniedziałek, 15 listopada 2010

Strach i co dalej

Nie jest trudno wywołać w drugim człowieku strach. Dobrze mówię. Wywołać strach. Ten strach, który w nim jest, którego wcale nie trzeba tam wpychać z zewnątrz. Nie trzeba tego robić specjalnie i z rozmysłem. Strach w człowieku można wywołać mimochodem. Strach w człowieku można wywołać mimo absolutnej wobec niego życzliwości, miłości, dobrych intencji. Strach można w człowieku wywołać jednym zdaniem. Jednym słowem nawet. Słowem wypowiedzianym - no właśnie, w porę czy nie w porę? Słowem, które poruszy delikatną zasłonę, niczym pajęczyna ukrywającą w człowieku jego strach. Wystarczy głębszy oddech, a już pajęczyna rwie się na strzępy. A cóż dopiero strumień powietrza niosący słowo.

Strach rodzi w człowieku nienawiść. Nienawiść zawsze zbudowana jest na strachu. Na tym najbardziej wewnętrznym, tym, którego zwykle nie widać, dopóki się go z człowieka nie wywoła. Nienawiść żywi się tym strachem i równocześnie go pomnaża i wyolbrzymia. Nienawiść odwołuje się do niego nieustannie. Ona bez niego nie istnieje, więc musi o niego dbać. Musi go pielęgnować i podsycać.

Faryzeusze i uczeni w Piśmie nienawidzili Jezusa. Bali się Go. Czego się bali? Czy tego, że przyjdzie i każdemu wytknie zło, którego się dopuścił? Nie, nie tego się bali. Oni by tego chcieli. Bo kiedy ktoś ci wytyka jakąś konkretną rzecz, wtedy masz się czego uczepić i argumentować i tłumaczyć, wyjaśniać, usprawiedliwiać, interpretować fakty i okoliczności na swoją korzyść.

Nie, oni nienawidzili i bali się Jezusa, bo mówił: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem". Zmuszał ich do tego, co potocznie nazywa się rachunkiem sumienia, a co przecież - potraktowane zgodnie poważnie i zgodnie z tym, co zawarte jest w sugestii Jezusa - jest czynnością o wiele bardziej skomplikowaną niż tylko policzenie złych uczynków, których się człowiek dopuścił. Jest czynnością wyjątkowo nieprzyjemną i taką, która dobrze przeprowadzona, w średnio wrażliwym człowieku musi budzić obrzydzenie swym efektem. Jest przecież najczęściej zanurzeniem się w szambie, taplaniem w błocie, najbrudniejszą robotą świata.

Znam ludzi, którzy nienawidzą innych tylko za to, że ośmielili się naskórkowo postawić w wątpliwość ich doskonałość, o której byli głęboko przekonani. Znam ludzi, którzy po drobnej sugestii, że nie są tacy idealni, na jakich się kreują, przestali mnie nie tylko pozdrawiać, ale nawet poznawać na ulicy. Oni by woleli, żebym im wytknął to czy tamto, bo wtedy mogliby skupić się nie na pytaniu: "Dlaczego popełniam to konkretne zło?", lecz na dowodzeniu mi, że jestem w błędzie, bo oni tego wcale nie zrobili, a jeśli zrobili, to nie jako zło zamierzone, ale...

Strach, że trzeba będzie stanąć oko w oko z prawdą o sobie, owocuje straszną nienawiścią do każdego, kto się do tego przyczynia. Niezależnie od tego, czy to człowiek, czy sam Bóg.

niedziela, 14 listopada 2010

Niedzielny spacer

- Życie jest jak niedzielny spacer.
- To znaczy...?
- Bez sensu.
- Co ty masz do niedzielnego spaceru?
- Nic. Poza tym, że jest bez sensu.
- Ale dlaczego uważasz, że niedzielny spacer jest bez sensu?
- No bo jaki jest jego sens? Łażenie bez celu. A to nie ma sensu.
- Łażenie musi mieć zawsze cel?
- Oczywiście!
- Nie wystarczy to, że rodzina jest razem, że rozmawia, że korzysta ze świeżego powietrza?
- Wszystko to można osiągnąć w inny sposób. Moim zdaniem nie to jest celem niedzielnego spaceru. Niedzielny spacer jest celem samym w sobie.
- Niech ci będzie. Ale przecież życie nie jest łażeniem bez celu.
- Nie?
- Oczywiście, że nie. Życie ma cel. Bardzo jasno określony.
- Śmierć? To rzeczywiście piękny cel. Gratuluję.
- Nie, coś dalej.
- A widzisz, wydumany, niesprawdzalny cel. Równie dobrze można uznać, że celem niedzielnego spaceru jest wyprawa na zaczarowaną wyspę.
- Wiesz co? Mam pomysł. Chodźmy dzisiaj po południu na kawę do tych twoich nowych znajomych.
- Czemu nie. To o której jedziemy?
- Nie, nie. Nie jedziemy. Idziemy. To przecież pół godziny pieszo stąd.

sobota, 13 listopada 2010

Zemsta pana R. (20)

Opowieść bez klucza

Anna Poświat czuła się wewnętrznie zobligowana do czegoś, czego głęboko nie cierpiała i unikała jak tylko się dało. Żyła z dnia na dzień, bez zadawania trudnych pytań innym, a przede wszystkim sobie samej. W przeciwieństwie do większości kobiet, nie znosiła wielokrotnego analizowania minionych wydarzeń i rozpatrywania ich pod każdym możliwym kątem, z pytaniem, "Co by było gdyby...?" na czele.

Taka postawa pozwalała jej cierpliwie trwać w związku z R. bez dramatycznych konsekwencji jego niezrozumiałej niechęci do tematu małżeństwa. Anna Poświat płynęła na powierzchni zdarzeń niczym wiotki listek, cierpliwie i bez protestu przyjmując kolejne wiry, zakręty i mielizny. Życie nauczyło ją, że jest zawsze silniejsze i nigdy z nim nie wygra. Czekała więc bez lęku, ale też bez szczególnej ciekawości na to, co nastąpi, przyjmując kolejne dni swojej obecności na ziemi jak czasami przykrą, a czasami przyjemną konieczność.

Wydarzenia ostatnich dni stanowiły dla Anny Poświat poważny cios. Tak silnego uderzenia w niespieszny nurt jej egzystencji dotychczas nie doznała. Poczuła się równocześnie zagrożona i zaciekawiona.

Nieoczekiwana rewolucja w jej życiu zaczęła się od razu od pytania podstawowego, ale również należącego do kategorii tych, na które odpowiedź przychodzi z trudem, albo wcale. Anna Poświat nie była zainteresowana odpowiedzią na takie pytania, jak "Co się właściwie wydarzyło? O co poszło? Kto za tym stoi? Kto na tym wszystkim traci, a kto zyskuje? Jaką rolę odgrywają w tym wszystkim poszczególne persony dramatu, z R. włącznie? Co będzie dalej?". Anna Poświat pominęła obojętnie cały szereg podobnych pytań. Chociaż pojawiły się w jej myślach, to jednak przeleciały przez jej świadomość nie pozostawiając nawet smugi.

Anna Poświat chciała znać odpowiedź tylko na jedno, jedyne pytanie, dotyczące wydarzeń ostatnich dni. Chciała wiedzieć "Dlaczego?".

cdn.

piątek, 12 listopada 2010

Upraszczanie

Żyjemy w czasach masowego upraszczania. Braku szczegółów. Żyjemy w czasach, w których nie ma miejsca na zawiłości tego świata. Na jego rzeczywiste skomplikowanie. Na jego wielobarwność. Na odcienie. Na faktyczne wymieszanie tego co za z tym, co przeciw. Na tak często spotykane przeplatanie się dobrego ze złym (ale nie dobra ze złem!).

Upraszczanie jest nie tylko fałszowaniem przekazu. Jest fałszowaniem rzeczywistości. Przede wszystkim jest niszczeniem prawdy o człowieku.

Skąd się bierze to parcie na upraszczanie? Czy tylko z wymogu skrótowości, jaki niosą SMS-y, krótkie paski u dołu ekranu telewizora, ograniczona liczba znaków w tytułach linków internetowych portali?

Z braku czasu? Z wszechobecnego pośpiechu?

Tendencja upraszczania jest też widoczna w przekazie religijnym. Jej skutki są katastrofalne. Uproszczona wiara staje się ideologią. Albo zabobonem.

czwartek, 11 listopada 2010

Niepodległość

Być może za słabo szukałem, ale nie znalazłem. Szukałem jakichś słów Jana Pawła II o niepodległości. Znalazłem wiele wypowiedzi o wolności, o Ojczyźnie. Ale nie o niepodległości.

Więc może suwerenność? W wielu słownikach właśnie to słowo można znaleźć jako synonim niepodległości. Znalazłem! W „Liście do rodzin” Jan Paweł II papież napisał: „Jako wspólnota miłości i życia, rodzina jest społecznością najmocniej «ugruntowaną» i w sposób sobie właściwy społecznością suwerenną, choć równocześnie jest to społeczność wielorako uzależniona. Zarówno zasada suwerenności instytucji rodziny, jak też fakt wielorakich uzależnień pozwala mówić o prawach rodziny”.

Czy da się nikomu nie podlegać? Nikogo nie mieć nad sobą? Od nikogo nie zależeć? W sensie politycznym się da. Stopień tego niepodlegania w wymiarze politycznym jest mocno powiązany z siłą konkretnej społeczności. Siłą rozumianą bardzo szeroko i w najrozmaitszych wymiarach. Dzieje świata pokazują, że niepodległość w sensie politycznym są w stanie zdobyć nawet niewielkie społeczności. A także takie, które w naszym dzisiejszym rozumieniu, nie są jednym narodem.

Nikomu nie podlegać wcale nie jest łatwo. Rozmawiałem niedawno z kimś, kto po latach pracy w dużym przedsiębiorstwie, założył własną firmę. „Dla mnie najtrudniejsze jest to, że teraz nie ponoszę odpowiedzialności tylko za jakiś kawałek struktury, ale wszystko spoczywa na mnie. Nie mam się teraz do kogo odwołać, gdy opanuje mnie niepewność, co do słuszności decyzji”.

Gdy to mówił, przypomniało mi się to, co Jan Paweł II wielokrotnie powtarzał o wolności, ale tez o Ojczyźnie. „Ojczyzna jest darem i jest równocześnie zadaniem” powiedział do Polaków prawie trzydzieści lat temu. Wtedy, gdy jeszcze Polska nie była niepodległa i suwerenna. Podobnego sformułowania używał, gdy mówił o wolności. Też nazywał ją darem i zadaniem.

Niepodległość, suwerenność, wolność, Ojczyzna, to wartości, które nie wystarczy raz posiąść i się nimi delektować. One wymagają nie tylko ciągłej ochrony i obrony. One wymagają nieustannego zdobywania. Ale to zdobywanie nie ma się dokonywać zbrojnie. Istotą tego ciągłego zdobywania jest zagospodarowywanie. Zagospodarowywanie i urządzanie ku dobru wspólnemu niepodległości, suwerenności, wolności. Zagospodarowywanie i urządzanie ku dobru wspólnemu Ojczyzny.

A tak na marginesie... To zastanawiające, że Jezus przyszedł na ziemię, gdy Naród Wybrany przez Boga nie cieszył się niepodległością i suwerennością...

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

Zemsta pana R. (19)

Opowieść bez klucza

Autor był zszokowany tym, co przed chwilą przeczytał. Siedział w gabinecie Szefa i raz po raz przebiegał wzrokiem gęsto zadrukowane kartki, które trzymał w dłoniach.

- Co to jest? - wydusił wreszcie.

- Recenzja - powiedział Szef z niejednoznacznym wyrazem twarzy.

- Recenzja? Ale czyja?

- Fachowca - tym razem szef nie krył dumy w głosie.

- Ale dlaczego? - dopytywał Autor.

- Co dlaczego? - próbował udawać Szef, ale zaraz się poddał i szczerze wyznał: - Przecież nie skieruję czegoś do realizacji tylko na podstawie własnych odczuć i opinii.

- Mówiłeś, że to chłam... - przypomniał Autor.

- Przecież nie arcydzieło - mruknął Szef.

- Ale... - zaczął Autor, próbując jakoś opanować nadchodzącą falę pychy. - Ale ta recenzja dowodzi, że to może ludzi wciągnąć! Że łapią konwencję! Że chcą wziąć udział w intelektualnej grze, jaką im proponuję! - rozgrzewał się coraz bardziej.

- Przede wszystkim to dowodzi, że ktoś ma o wiele większą wyobraźnię i milion razy więcej pomysłów niż ty - Szef ostudził go błyskawicznie.

Autor oklapł gwałtownie jak przekłuty balon.

- Fakt, liczba nawarstwień i wzajemnych powiązań tutaj zaproponowana jest imponująca - niemalże szepnął.

- Więc może lepiej u niego zamówię moją wymarzoną powieść z wartościami - powiedział Szef z całym okrucieństwem, na jakie w tym momencie było go stać.

Autor w milczeniu z podziwem kolejny raz czytał ni to recenzję ni to pastisz nieznanego autora. Zastanawiał się, kto mógł to napisać. W głowie wyskakiwały mu różne nazwiska, ale żadne nie pasowało do takiej odlotowej akcji. Doszedł do wniosku, że żaden z jego znajomych nie jest w stanie czegoś takiego wymyślić i tak sprawnie skonstruować. Mimo to zapytał:

- Znam go?

- Kogo? - Szef znowu zagrał niewinnego idiotę, ale szybko wyszedł z roli i poważnie pokręcił głową. - Nie.

- Szkoda. Facet naprawdę ma talent - mruknął Autor czując, że piłuje gałąź, na której siedzi.

- Ma - przyznał Szef. - Więc weź to sobie do głowy i zacznij wreszcie dawać mi coś z sensem... Idź już.

Autor zwlókł się z krzesła i ruszył w kierunku windy. Był wewnętrznie rozdarty niczym sosna w "Ludziach bezdomnych" Żeromskiego. Z jednej strony odczuwał ogromną satysfakcję, że potrafił skłonić czytelnika do takiej eksplozji kreatywności. Ale z drugiej nie był w stanie zabić w sobie świadomości, że wymyślona przez niego, Autora, intryga, nie była nawet w jednej milionowej tak misterna, jak to, co zaproponował nieznany recenzent-autor.

Zajęty wewnętrzną walką pychy i załamania nawet nie zauważył, jak stanął w drzwiach "Club Restaurant Emmanuelle". Bezwiednie wszedł do środka. Otrzeźwił go dopiero krzyk z wnętrza nieoświetlonej szatni:

- Ej, ślepy jesteś? Kaptur!

cdn.

Albo nie, jeśli załamanie pokona pychę.

środa, 10 listopada 2010

Zemsta pana R. (18)

Opowieść bez klucza

"Autorze szanowny,

A może R. po prostu nie miał ochoty reagować na prowokacyjkę w niego wymierzoną ?
Może nie chce wpaść w sidła zastawione przez panią z Dzikiej Orchidei, której się wydawało, że pewnikiem wpadnie,
a zastawiła je, bo nie miała pomysłu na menu w swojej knajpie ? :-)
Z tej pani to musi być obrzydliwa plotkara, jeszcze większa niż z Anny Poświat :-)

Jeśli ta pani zadzwoniła do Anny Poświat, to była to chyba najgłupsza rzecz, jaką mogła zrobić.
R. bardzo nie lubi być poddawany presji i zmuszany do czegokolwiek. Zawsze w takiej sytuacji reaguje alergicznie i jego reakcja jest odwrotna do spodziewanej.
Ma co prawda problemy spore, ale pijakiem póki co nie jest.

Burdę w Dzikiej Orchidei zrobił kilka razy na trzeźwo, bo wkurzony był trochę, że zupa za słona.
Co prawda przebrał się następnym razem za kogo innego, aby wstąpić na placki, bo promocja była, ale stali bywalcy niestety
i tak go poznali.

Zrobiono z niego alkoholika, choć nigdy nie zdarzyło mu się, aby zagospodarował więcej niż sześć puszek na tydzień! Nawet na weselu kolegi trzy lata temu upić mu się nie udało, choć bardzo się starał, ale niestety oddał wszystko przed lokalem. Bardzo chciał wiedzieć jak to jest, jak urwie się komuś film. Słyszał o tym kiedyś z opowieści kolegów, ale jemu niestety znowu się nie udało.
Poddany presji zrobił test http://www.wyhamujwpore.pl/ z którego jasno wynika, że nałogowcem w najbliższym czasie nie zostanie. Ale być może zostanie nim za jakiś czas, jeśli będzie miał za co pić.
Póki co uzależniony jest na razie tylko od kawy i internetu. Nawet papierosy musiał rok temu rzucić (główną przyjemność w swoim życiu), bo się biedak astmy nabawił i zamiast na papieroski, to na leki musi teraz wydawać.

R. orłem co prawda nie jest, ale za to namówił Pali-orła, aby zrobił zadymę pod kilkoma filiami firmy, sugerując, że jeśli chce wygrać z konkurencją bój o dusze owieczek nieprzepadających za firmą, musi do nich wyjść i uderzyć w firmę tam, gdzie się firma nie spodziewa.
Co prawda sam R. nie brał w tym udziału, bo jest zbyt leniwy, ale za to miał ubaw przed telewizorem i radość, że znany lanser wykorzystał jego pomysł. Sugerował mu też wykupienie przed wyborami miejsca na kilku bilbordach w pobliżu niektórych filii
i umieszczenie na nich poczytnych hasełek. Zobaczymy czy skorzysta :-)

A co do Anny Poświat to..... nic go z nią nie łączy. Czuje do niej lekki sentyment, bo sentymentalny jest trochę, ale to wszystko. Traktował ją trochę jak siostrę. A że ona wolała jak brata traktować swojego męża, to już inna historia.
R. mamusi nie szuka. Jak widać Anna poświat chyba po raz kolejny źle ulokowała swe uczucia. Coś ten jej kumpel z Nazaretu, jakoś źle jej chyba doradza. Ale chyba zawsze miała talent do popaprańców i nieudaczników życiowych.
Czasem jest mu jej żal, gdy o niej pomyśli, nawet bardziej niż siebie, ale nic do niej nie czuje.

W każdym bądź razie nic go z nią nie łączyło. R. zawsze miał ochotę utrzeć jej nosa, bo ciągle się kłócili.
W najbardziej żenujący sposób próbowała się dowartościowywać jego kosztem.
Anna Poświat ma się przecież całkiem dobrze. Jej kumpel z Nazaretu rozświetla jej drogę każdego dnia, z czego jest dumna jak paw. Parę miesięcy temu R. idąc przez miasto, zajrzał przez okno do pewnego fanklubu i ujrzał Annę Poświat, która dumnie rozstawia innych fanów swojego kumpla po kątach i decyduje o tym, kto autograf dostanie.
Zgorszył się tym okropnie, uznał że nic się nie zmieniła i poszedł dalej swoją drogą.
Zakończył co prawda znajomość w mało elegancki sposób, ale przepraszał już nie będzie, bo ta historia jest zakończona.
Zastanawiał się kiedyś czy by do niej nie zadzwonić i nie zapytać co słychać, ale mu się nie chciało.
Ale gdy dowiedział się w Dzikiej Orchidei jak się sprawy mają to uznał, że raczej nie zadzwoni do niej już więcej.
Tak chyba będzie najlepiej.
Najlepiej, gdyby Anna Poświat się obudziła i zrozumiała, że R. to był tylko zły sen".


cdn.

PS. Dziękuję Autorowi powyższych uwag za samorzutną gotowość włączenia się w kreowanie "Zemsty pana R.". ;-)) ks. A. S.

wtorek, 9 listopada 2010

Zemsta pana R. (17)

Opowieść bez klucza

- Ale łatwo poszło - zdziwił się R. Tym bardziej pochwalił w myślach sam siebie, że wycofał się z pierwotnego pomysłu, aby zapytać kogoś, jak się zabrać do zakładania bloga. Był już nawet w drodze do kumpla ze szkoły, który od dawna prowadził specjalistycznego bloga poświęconego jakiejś grze internetowej, ale zawrócił i postanowił spróbować o własnych siłach. Doszedł do wniosku, że wieść o jego nagłym zainteresowaniu blogowaniem szybko się rozejdzie wśród ludzi, którzy lepiej, żeby o tym nie wiedzieli.

Ostatecznie zrezygnował też z pomysłu, aby dla lepszego zacierania śladów nie korzystać z własnego laptopa w domu, tylko pójść do kawiarenki internetowej. Przypomniał sobie, że w tego typu przybytkach zwykle roi się od kamer, które nagrywają wszystkich obecnych.

Jako początkujący konspirator doszedł ostatecznie do wniosku, że najciemniej jest pod latarnią. Poza tym w ścianach własnego mieszkania naprawdę czuł się najbezpieczniej.

Był z siebie dumny, że wymyślił, aby na potrzeby całej operacji założyć nowe konto mailowe z całkowicie przypadkową, bezsensowną nazwą. Tej samej nazwy użył jako nazwy bloga. Największy problem miał z wypełnieniem okienka "Tytuł bloga", ale upewniwszy się, że można go dowolnie zmieniać po założeniu, wpisał "Cała prawda o mojej firmie".

Teraz był gotowy do pierwszego wpisu.

"Nie będę udawał wzniosłych motywacji. Jeśli ma być prawda, to także pod tym względem. Zrobili mi krzywdę i zamierzam im za tę krzywdę odpłacić. Moją jedyną bronią przeciwko nim jest prawda. Mam nadzieję, że zaboli ich tak samo, jak mnie zabolało, gdy robili mi krzywdę. A także, że będzie ich boleć tak, jak mnie wciąż boli.

Jestem zwykłym pracownikiem. Myślałem, że kryjąc różne rzeczy, zdobywam nie tylko ich zaufanie, ale również udział w korzyściach, jakie to wszystko im przynosi. Tymczasem oni się ze mną nie podzielili. Więc nie mają prawa oczekiwać ode mnie lojalności i milczenia.

Wiem, że tylko niektórzy zorientują się, o jakiej firmie piszę. Ale to mi wystarczy. Ponieważ jeśli się domyślą, to znaczy, że są dokładnie tymi, o których mi chodzi przy pisaniu tego bloga."

R. przeczytał kilka razy swój pierwszy post, poprawił literówki, które zauważył, po czym z uczuciem, którego nie potrafił nazwać, kliknął na guzik "Publikuj". Potem długo siedział przed ekranem, zastanawiając się, co z tego wszystkiego wyniknie. Miał świadomość, że zaczął nowy etap swojego życia.

- Raz kozie śmierć - szepnął i zamknął laptopa.

cdn.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Wszystko na sprzedaż

Inflacja. Ceny w górę. A co z asortymentem? Nie jest nieograniczony. Kończy się wtedy, gdy obejmuje wszystko.

Czy jest coś, czego ludzie nie są w stanie sprzedać? Czy naprawdę to, czy coś lub ktoś jest na sprzedaż, zależy od ceny? Od tego, ile ktoś jest w stanie zapłacić? Czy nie ma niczego, co nie jest na sprzedaż?

Czy naprawdę gdzieś w głębi, w najbardziej mrocznym zakamarku umysłu, każdy ma wypisaną swoją cenę?

"Wszystko jest na sprzedaż, Sprzedajemy też naszą wiarę" - śpiewał zespół De Mono. A Boga?

Judasz sprzedał Bożego Syna za cenę niewolnika. Dlaczego zrobił taki marny interes? Czemu nie usiłował dostać więcej?

Wszystko jest na sprzedaż. Być może tak. Ale czy wszystko można kupić?

niedziela, 7 listopada 2010

Zemsta pana R. (16)

Opowieść bez klucza

"Mój własny organizm ma mnie w nosie" - zżymał się wewnętrznie wiceprzewodniczący partii. Nie zdawał sobie sprawy, że ułożył niemalże powiedzonko, które (zwłaszcza gdyby było rymowane, ale niekoniecznie) mogłoby paść z ust Tomcia.

Wiceprzewodniczący czuł się fatalnie. Jego samopoczucie nie miało żadnego związku z tym, co ironiści chętnie nazywają "zespołem dnia następnego". Raczej była to udana próba dostosowania stanu zdrowia fizycznego do stanu ducha. A może tylko psychiki?

Tomcio nie siedział już za biurkiem wiceprzewodniczącego. W ogóle go nie było w gabinecie. Ale pozostały skutki jego obecności. Te widoczne gołym okiem, w postaci pustego kieliszka, stojącego zastraszająco blisko ważnego dokumentu, który chociaż nie opatrzony klauzulą "Tajne/poufne", nie był przeznaczony dla przypadkowych oczu. Niestety, obecność kieliszka była krzyczącym dowodem, że na dokument padł wzrok kogoś, kto pod żadnym pozorem czytać go nie powinien. Zresztą Tomcio nie tylko go przeczytał ostentacyjnie (chociaż na szczęście nie na głos), ale wziął go w swoje spocone paluchy i używał zamiast wachlarza.

- "Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie, by udało ci się to osiągnąć" - powiedział z uśmiechem Tomcio, gdy obok swoich butów, opartych o blat biurka wiceprzewodniczącego, dojrzał kawałek papieru z Bardzo Ważnym Podpisem.

Wiceprzewodniczący nie wiedział, że Tomcio tym razem sięgnął po cytat, rezygnując na chwilę z uprawiania własnej twórczości. Ale Maruś wiedział, że zdanie pochodziło z książki, którą niedawno czytał, bo tak mu doradził znajomy, któremu Maruś zawdzięczał o wiele więcej niż wiceprzewodniczącemu. Maruś znał nie tylko polski tytuł, ale wiedział nawet, iż oryginalny brzmi "O Alquimista". Stercząc niezdecydowanie w kącie skrzywił się mimo woli, bo nie mógł pojąć, dlaczego ludziom podobają się takie rzeczy, jak te pisane przez Paulo Coelho. Poza tym był zły na swego przełożonego, nie tylko za to, że usłużnie własnoręcznie podał nieproszonemu gościowi kieliszek tego najdroższego koniaku, którego Marusiowi nie wolno było nawet spróbować. Miał mu za złe, że podając Tomciowi alkohol uśmiechał się do niego przymilnie, a równocześnie usiłował przykryć i odsunąć leżący na biurku papier, czym tylko przyspieszył moment, w którym Tomcio go odkrył.

Tomcio nie tylko dokument przeczytał, nie tylko się nim wachlował, ale również uwiecznił go sobie w swoim zaskakująco drogim i eleganckim telefonie komórkowym.

- Na pamiątkę - mruknął, jakby się usprawiedliwiał przed wiceprzewodniczącym. Po czym dopił koniak i wrócił do rymowanek:

- Nic tu po tobie, koślawy żłobie - powiedział dwuznacznie i bez pożegnania opuścił gabinet.

Właśnie w tym momencie wiceprzewodniczący partii stwierdził, że jego samopoczucie gwałtownie się pogorszyło.

sobota, 6 listopada 2010

Udawacze

Udawanie jest niebezpieczne. Konsekwentne, uparte udawanie prowadzi całkiem często do sytuacji, w której udający zaczyna wierzyć, że jest tym, kogo udaje. Następuję coś przerażającego. Absolutne zakłamanie. Człowiek nie przestając być sobą, bez jakiejkolwiek wewnętrznej przemiany, buduje w sobie przekonanie, że jest znakomitą realizacją jakiejś konkretnej wizji. Co się dzieje w jego sumieniu?

Dzisiaj w Polsce mnóstwo ludzi z głębokim przekonaniem mówi o sobie: "Jestem katolikiem", mając na myśli nie tylko fakt, że przyjęli chrzest w Kościele katolickim, ale w przeświadczeniu, że ich sposób życia jest taki, jaki uprawnia do myślenia o sobie z aprobatą, jako o katoliku.

W ogólnym rozmywaniu wszystkiego, tożsamość wiary jest w stałym zagrożeniu. To nie jest wynalazek naszych czasów. W dziejach mnóstwo rozmaitych bardzo odległych od Ewangelii i Kościoła ludzi uważało się za znakomitych katolików. Aby nie stracić wewnętrznej pewności siebie bardzo często stosowali prostą taktykę polegającą na unikaniu poznania istoty wiary, do której się z taką ochotą przyznawali. W ten sposób mogli udawać w najlepsze bez konieczności zmagania się z wyrzutami, że rozmijają się z tym, co naprawdę znaczy być katolikiem.

W każdych czasach nie brak katolików, którzy z ochotą wyrzuciliby ze swego grona Jezusa Chrystusa (gdyby zjawił się wśród nich tak, jak dwa tysiące lat temu wśród mieszkańców Palestyny), jako radykalne zaprzeczenie katolicyzmu widzianego ich oczami.

Jak pomóc udawaczowi, który zapętlił się w zakłamaniu tak bardzo, że zapomniał, iż udaje?

piątek, 5 listopada 2010

Wykluczanie

Co się dzieje? Naprawdę można się przestraszyć, śledząc wydarzenia tylko w jednym regionie. Syn zabił ojca i poćwiartował jego zwłoki, aby je potem wrzucić do zalewu. Kolega zastrzelił kolegę z broni myśliwskiej. Wcześniej jakiś górnik strzelał do swoich najbliższych...

Czy to tylko agresja, o której tyle ostatnio słyszymy? Pewnie też. Ale nie tylko. Mam wrażenie, że problem leży głębiej. Nie chodzi tu tylko o rozładowywanie w taki sposób nagromadzonych emocji. Chodzi o pewien sposób myślenia na temat urządzania świata wokół nas. Chodzi o tę wizję świata, w której toleruje się tylko tych, którzy w żaden sposób nam nie tylko nie zagrażają, ale również nie przeszkadzają w konstruowaniu rzeczywistości po naszemu. I którzy widzą świat tak samo, jak my.

„Boję się ludzi, którzy mówią: będzie tak, jak ja chcę, albo wcale nie będzie” – powiedział znajomy w czasie wymiany zdań na temat ostatnich wydarzeń.

Inny uczestnik dyskusji zwrócił uwagę, że to sformułowanie jest niejednoznaczne. Bo co to znaczy „wcale nie będzie”?

„A zauważyliście, że ostatnio główną zasadą zaczyna być w Polsce zasada wykluczania?” – zauważyła jedyna w całym gronie kobieta.

„Zgadza się” – przytaknął pierwszy z znajomy, a drugi natychmiast dodał:

„Bo przykład idzie z góry. Zauważcie, że nasi politycy zajmują się nie argumentowaniem i przekonywaniem siebie wzajemnie, lecz mówią, kto ma prawo istnieć na scenie politycznej, a kogo należy z niej wyeliminować”.

„Fakt, rzeczowych argumentów zero, za to się dowiadujemy, że ktoś nie ma moralnego prawa do działania w polityce, a to znowu, że kogoś należy zamknąć w zakładzie psychiatrycznym” – podchwycił pierwszy.

„Ciekawe, do czego nas ta polityka wykluczania doprowadzi” – włączyłem się ostrożnie do dyskusji.

„E tam, do niczego” – uspokoił mnie drugi znajomy, a kobieta z przekonaniem pokiwała głową. „Przecież to nic nowego. Już Kain wykluczył Abla” – powiedziała.

Ze zdumienia szeroko otworzyłem oczy. Nigdy nie myślałem w tych kategoriach o opisanym w Biblii pierwszym zabójstwie. Coś jest na rzeczy. To była chęć wykluczenia drugiego człowieka. Odebrania mu prawa do istnienia w tym konkretnym, kainowym kawałku świata.

„Czyli Kain górą?” – zapytałem smutno.

„No co ksiądz. Przecież to działa inaczej. Ten, kto usiłuje wykluczyć innych, w rzeczywistości sam się wyklucza” – wytłumaczył mi pierwszy znajomy.

„Ten, kto usiłuje wykluczyć innych, w rzeczywistości sam się wyklucza” – powtórzyłem w myślach i postanowiłem, że przy najbliższej okazji muszę się nad tym poważnie zastanowić.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM 4 listopada 2010

czwartek, 4 listopada 2010

Zemsta pana R. (15)

Opowieść bez klucza

- Co ty o mnie wiesz, żeby mnie osądzać? - powiedziała cicho i trochę żałośnie. - Nic nie wiesz. Przecież mnie nie znasz. A jednak osądzasz - mówiła dalej tonem, jakim nauczycielka zwraca się do wzorowego ucznia, który niespodziewanie narozrabiał, aby zakończyć swoją przemowę zdaniem "Zawiodłam się na tobie".

Szef poczuł się zaatakowany. Bardzo zaatakowany.

- Coś tam jednak wiem - powiedział znacznie głośniej, niż zamierzał. - Ludzie mówią...

- Ludzie mówią, ludzie mówią - przerwała mu delikatnie, ale stanowczo. - A ty od dzisiaj jesteś w zawodzie, żeby wierzyć w to, co ludzie mówią?

- Ale to przecież nie byle jacy ludzie mówią. Sam papież przecież tak powiedział - bronił się Szef, słysząc równocześnie, jak nieprzekonująco brzmią słowa, które wypowiadał nadal przynajmniej o kilka decybeli za głośno. Zbyt podniesiony głos uwypuklał ich nikłą wartość argumentacyjną. Szef spróbował zapanować nad głosem. - To nie jest przecież mój wymysł - powiedział ciszej. Znów nie trafił. Tym razem było za cicho.

- Nie na powtarzaniu zasłyszanych opinii budowałeś sobie nazwisko - stwierdziła. Zabolało. Szef przypomniał sobie czasy, gdy nie szedł na żadne kompromisy i niemal każdy jego materiał aż skwierczał od zawartej w nim prawdy. "To nie było tak dawno" - pomyślał.

- To nie było tak dawno - usłyszał te same słowa wypowiedziane na głos. Ale to nie on je wypowiedział, tylko ona. Szef najpierw poczuł ulgę, że nie ujawnił swoich najskrytszych myśli, po czym opanowało go przerażenie, bo zaczął coś podejrzewać.

- Pani mi czyta w myślach! - krzyknął.

- A cóż w tym dziwnego? - uśmiechnęła się po raz pierwszy w czasie rozmowy, którą toczyli od kilku minut. To nie był uśmiech tryumfu. To był uśmiech uspokajający. I Szef się uspokoił. Uśmiech sprawił, że z uwagą zaczął się przyglądać jej twarzy, a potem całej postaci. Była piękna. Ale innym pięknem, niż Magda. Magda była przy niej chyba tylko ładna. Bardzo ładna, ale jednak nie piękna. Szef na widok piękna tej kobiety, która zgłaszała pod jego adresem pretensje, miał ochotę po prostu płakać. Nie, nie tylko dlatego, że zaczął odczuwać jakiś nieokreślony co do miejsca wewnętrzny ból. Chciało mu się płakać dla... uczczenia tego piękna? Nie rozumiał tego.

- Łzy oczyszczają. Nikt nie widzi - powiedziała zachęcająco.

- Ale, ale, jak to możliwe? - zapytał, czując, jak łzy powoli płyną po jego twarzy.

Nie odpowiedziała, tylko znów się uśmiechnęła. Tym razem ten uśmiech był po prostu dla niego. Trwali tak długą chwilę - ona uśmiechnięta, on zapłakany.

- Spróbuj się o mnie czegoś więcej dowiedzieć - powiedziała, nie kryjąc prośby w głosie.

- Oczywiście - kiwnął głową. - Ale jak ma pani...

- Przecież wiesz, jak mam na imię - wpadła mu w słowo. - Poczytaj, czy naprawdę się, jak to powiedziałeś, "puszczałam" - dodała.

cdn.

środa, 3 listopada 2010

W międzyczasie

Szykowałem się do w pewnym sensie "uroczystego" przekroczenia jednej symbolicznej granicy. Nie chodzi o nic wielkiego. Raczej drobnostka, ale wydawało mi się, że warto będzie jakoś rzecz zauważyć, odnotować, a nawet skomentować publicznie. Rzecz zbliżała się dość równym rytmem, więc myślałem, iż mam jeszcze sporo czasu i jakiś fajny pomysł mi się zalęgnie.

Tymczasem zdarzenia nagle nabrały przyspieszenia, zupełnie bez mojej inicjatywy. Dużego przyspieszenia. Tak dużego, że owa granica, do której zbliżałem się z mozołem, wypatrując jej ze spokojem, została przekroczona niejako w międzyczasie. Od razu o dość duży krok, więc teraz odnotowywanie jej przekroczenia nie ma sensu.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaplanować przekroczenie kolejnej symbolicznej granicy. Oczywiście uwzględniając możliwość, że z przyczyn ode mnie niezależnych, znowu odbędzie się to pędzie i bez stosownego "namaszczenia".

wtorek, 2 listopada 2010

Zemsta pana R. (14)

Opowieść bez klucza

R. wpatrywał się w leżącą przed nim na biurku kartkę z czterema podkreślonymi słowami. Zawsze tak robił, gdy miał coś ważnego do załatwienia - brał kartkę i wypisywał na niej najważniejsze dla sprawy słowa, po czym, zastanawiając się dłuższą chwilę nad każdym, stopniowo wszystkie podkreślał. Gdy już miał wszystkie podkreślone, uważał, że jest gotowy do podjęcia i sfinalizowania zadania.

Tym razem było trochę inaczej. Wypisał słowa, nad każdym długo się zastanawiał, podkreślał powoli i precyzyjnie, ale nie przychodziła pewność, że już jest gotowy. Czuł jej obecność gdzieś w pobliżu, ale nie czuł jej w swoim jestestwie. Dlatego postanowił powtórzyć całą operację jeszcze raz. Stanął jednak przed problemem, od którego momentu. Czy od samego początku? Czy wystarczy jedynie wrócić do fazy zastanawiania nad poszczególnymi słowami, które już na kartce widniały? A może wystarczy, dla osiągnięcia poczucia gotowości, po prostu raz jeszcze - ale tym razem szybką, zdecydowaną kreską - podkreślić wypisane i przemyślane słowa?

Im bardziej wpatrywał się w widniejące na papierze wyrazy, tym większy czuł niepokój i obawę, czy podoła. Nigdy czegoś takiego nie robił. Pod żadnym względem. Zarówno w sensie treściowym, jak i - by tak rzec - technicznym. Chociaż całość zadania ujmowały zaledwie cztery słowa (zajmowały niewiele miejsca na kartce wyrwanej z dużego notatnika formatu A4), niczym tagi, ujmujące to, co najważniejsze w internetowym wpisie, to jednak sfera niewiadomych, za nimi schowanych, była tak ogromna i nieobjęta, że R. poczuł dreszcz. Natychmiast stanął przed problemem zdefiniowania jego charakteru. To dreszcz strachu czy dreszcz podniecenia? Może obydwu doznań równocześnie?

Przypomniał sobie roziskrzone oczy Oli i przerażone Anny Poświat. Oczy Oli mówiły z entuzjazmem: "No, dawaj, bierz się do roboty. Dasz radę. Oni z pewnością na to zasługują. A ty jesteś facetem, który może im to zrobić". Oczy Anny Poświat błagały: "Mam dość jednego upokorzenia. Nie chcę nigdy więcej przeżywać takich sytuacji. Nie chcę już nigdy więcej wyciągać cię z jakichś strasznych kłopotów, w które się pakujesz". Czuł na sobie walkę tych dwóch kobiecych spojrzeń.

Pod wpływem nagłego impulsu odczytał na głos cztery słowa wypisane i podkreślone na kartce:

- Zemsta, firma, internet, prawda...

cdn.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Spostrzeżonka

“Nie można żyć ciągle w podziałach i w nienawiści, gdyż nie ma innego sposobu w rodzinie, w polityce i życiu społecznym, by przezwyciężyć nienawiść i podziały jak tylko przez świętość” – powiedział 1 listopada br. na warszawskich Powązkach abp Kazimierz Nycz.

Mniej więcej w tym samym czasie portale internetowe krzyczały “W chwili katastrofy Tu-154M poseł dzwonił do żony”. Robiły to za stroną jednego z tygodników, na której dwóch pracowników tej redakcji chwaliło się, że tylko oni dotarli do 57 tomów akt śledztwa smoleńskiego…

Dzień wcześniej, gdy już tysiące ludzi wchodziło w tę szczególną atmosferę, jaka jest związana z uroczystością Wszystkich Świętych i Dniem Zadusznym, portale w związku z tragicznymi wydarzeniami w Gdańsku donosiły mniej więcej tak: “Strzelania w Gdańsku – zginął bandyta”.

A informując o tym samym na swojej stronie internetowej jeden z dzienników napisał: “Strzelanina w Gdańsku – nie żyje człowiek”…