czwartek, 30 listopada 2017

Atlas zwierząt, czyli sieczka z rozumu

Mam znajomego, który żywi głębokie przekonanie, iż media są korzeniem wszelkiego zła w świecie współczesnym. Ilekroć się spotykamy, nie traci okazji, aby mi swój pogląd przypomnieć i kolejną uszczypliwość związaną z tematem przekazać. Nie znaczy to oczywiście, że negatywne podejście do roli i funkcjonowania mediów jako takich przeszkadza mu w intensywnym z nich korzystaniu. Nosa z internetu ów mój znajomy nie wyciąga wcale, telewizor na okrągło w jego domu włączony (zwykle na którymś z tzw. kanałów informacyjnych), w samochodzie słucha namiętnie tych stacji, w których głównie gadają, a i gazetami w wersji papierowej nie gardzi i siedząc w przy kawie wlepia wzrok w zadrukowane strony. Ma też w świecie mediów sporo znajomych, których z pasją obdarza złośliwościami, gdy tylko nadarzy się okazja.
Padło kilka dni temu na mnie. Na mój widok jego twarz rozpromieniła się, a oczy zabłysły, jak u myśliwego, który wypatrzył zdobycz. „Witam, witam” - zawołał kordialnie, potrząsając moją dłonią. „Z nieba mi spadasz, bo o bladym świcie natknąłem się w sieci na coś, co muszę ci koniecznie pokazać z racji twoich zajęć i funkcji”. Kilka sekund później wpatrywałem się w ekran jego wypasionego smartfona, na którym widniał rysunek, a właściwie połączenie fotografii z rysunkiem. Bez trudu rozpoznałem korytarz jednej z ważnych instytucji życia politycznego. Obrazek podzielony był w pionie na dwie scenki. Na górnej grupa reporterów z mikrofonami, aparatami fotograficznymi i kamerami biegła w jedna stronę, a nad nią unosił się dymek informujący, że jeden z polityków o znanym nazwisku napisał tweeta. Poniżej ta sama grupa pędziła w przeciwnym kierunku, krzycząc, że inny znany polityk czyta atlas popularnych zwierząt.
Zrobiłem pokerową minę i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Znajomy nie krył rozczarowania moją postawą. „Kwintesencja dzisiejszym mediów w naszym kraju” - rzucił zjadliwie i wpatrzył się w moje oblicze. „Wiesz, ile naprawdę ważnych rzeczy wydarzyło się w ostatnich dniach w Polsce i na świecie, o których nikt się nie dowiedział, bo dziennikarze zajęci byli takimi właśnie pseudo tematami? Czy robienie ludziom sieczki z rozumu nie jest grzechem albo czymś w tym rodzaju? Gdzie tu jest odpowiedzialność, gdzie tu jest jakaś hierarchia ważności, gdzie tu jest jakaś refleksja nad własną pracą?” - zagrzmiał po chwili, gestykulując przy tym dramatycznie.
W tym momencie na jednym z korytarzy w pałacu mojej pamięci mignęło mi wspomnienie sprzed paru dni. Były to liczne komentarze mojego znajomego zamieszczone w portalach społecznościowych w związku z dwoma uwiecznionymi na obrazku wydarzeniami. „Skoro to takie nieważne, to dlaczego poświęciłeś tym sprawom aż tyle uwagi i wysiłku, żeby je gdzie się tylko da komentować?” - zapytałem z powagą i troską.
Znajomy łypnął na mnie ostrzegawczo, po czym machnął ręką i bez pożegnania się oddalił.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 listopada 2017

Trudny papież, czyli o zapalaniu

Usłyszałem niedawno stwierdzenie, że sprawujący aktualnie posługę Piotrową Franciszek, to „trudny papież” i w związku z tym nie każdy jest w stanie go zrozumieć i za nim nadążyć. Tego rodzaju opinie nie są czymś odosobnionym. Ktoś mi niedawno próbował wytłumaczyć, że „sposób, w jaki Franciszek kieruje Kościołem, jest męczący”. Ktoś inny przekonywał, że aktualny Następca św. Piotra jest zbyt niejednoznaczny w swych wypowiedziach i używa języka, „który jest za mało kościelny”.
Z drugiej strony spotykam się czasami z absolutnie bezkrytycznym traktowaniem wszystkich poczynań Franciszka, z zachwytem, graniczącym z uwielbieniem. Tak, jakby Papież był kompletnie bezbłędny, jakby wszystkie jego decyzje, wypowiedzi, działania, były jednym pasmem sukcesów. „Jeśli spotyka się z niezrozumieniem, to dlatego, że niektórzy po prostu wolą go nie rozumieć, gdyż tak jest wygodniej” - wyjaśnił mi ktoś, nie kryjąc oburzenia na tych, którzy patrzą na obecny pontyfikat z dystansem.
Zarówno o jednych, jak i o drugich z przywołanych wyżej obserwatorach Franciszka pomyślałem ostatnio, czytając książkę, która moim zdaniem przeszła w Polsce trochę za cicho. Napisał ją włoski dziennikarz, watykanista, pisarz o polskich korzeniach Gian Franco Svidercoschi. W Polsce ukazała się pod tytułem „Papież, który zapalił świat”. Zapalił, nie podpalił. To istotna różnica.
Ktoś może zapytać, jaki sens ma pisanie poważnej analitycznej i objaśniającej książki o papieżu w trakcie jego pontyfikatu i to zanim minie jakiś uznawany powszechnie za skłaniający do podsumowań czas, np. pięć lat. Jeśli jednak weźmie do ręki wspomniane dzieło zrozumie, że o Franciszku nie tylko można, ale trzeba w ten sposób rozmawiać. Dlaczego? Ponieważ tempo zdarzeń od dnia, w którym z Loggi Błogosławieństw bazyliki św. Piotra zwrócił się do zgromadzonych zaskakującym „buonasera” jest tak ogromne, że nie ma sensu czekać na jakieś symboliczne daty i momenty. Trzeba nie tylko je widzieć, brać w nich udział, ale też starać się jak najwięcej zrozumieć z tego, co Papież robi. Jaki jest sens tego, co Svidercoschi  nazwał „zapalaniem świata”?
Lubię autorów, którzy nie stają na wysokiej mównicy i z jej poziomu wykładają jako nieomylny i jedyny możliwy swój ogląd spraw. Lubię takich, którzy pozwalają czytelnikowi podążać za ich tokiem rozumowania, współuczestniczyć w procesie poszukiwania prawdy, konstruowaniu opinii i dochodzeniu do wniosków. Czytając o „Papieżu, który zapalił świat” nie czułem się pouczany. Raczej usatysfakcjonowany odkryciem, że na wiele rzeczy związanych z aktualnym pontyfikatem można spojrzeć z zupełnie innej perspektywy niż robiłem to dotychczas i wtedy nabierają one nowych znaczeń.
Zdaniem autora książki „Jeśli przez te cztery lata oblicze katolicyzmu zmieniło się, to nie tylko wskutek «efektu Franciszka». Również dlatego że zasiane przez niego ziarno, pomimo oporów i sprzeciwów, zaczęło kiełkować w Kościele, choć nie zawsze jest to dostrzegane przez wiernych”. Myślę, że to dobra puenta.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 listopada 2017

Tajemnica, czyli fascynujące obserwacje

Natknąłem się gdzieś na stwierdzenie, że znajomych da się ewentualnie wybierać w portalach społecznościowych, ale w życiu to tak nie działa. Coś jest na rzeczy. Mam na przykład znajomego, który spotkawszy mnie przypadkowo w zeszłym miesiącu postanowił się ze mną podzielić pewną swoją tajemnicą. Nie okazałem zainteresowania, ale on i tak udzielił mi niepożądanej informacji na swój temat. „Trudno to nazwać na obecnym etapie poważnymi badaniami” - zaczął enigmatycznie. Nawet na niego nie spojrzałem. „Być może w przyszłości będzie to można usystematyzować i opracować jakiś raport zakończony wnioskami” - kusił dalej moją uwagę. „Chodzi o to, że znalazłem dość przypadkowo fascynujący temat i zajęcie, które pochłania dużo czasu. Rozglądam się aktualnie za jakimiś chętnymi do współpracy” - nagabywał, wciąż nie przechodząc do meritum.
Zmęczony tymi podchodami wydałem z siebie wieloznaczne mruknięcie. Potraktował je jako przejaw ciekawości i zachętę. „Odkryłem mianowicie, że obserwowanie ewolucji, a właściwie przekształceń postaw niektórych publicystów może być naprawdę fascynujące” - niemal wyszeptał.
Dałem się nabrać na tę manipulację i spojrzałem na niego przelotnie. Zaraz tego pożałowałem. „Życie publicysty nie jest wcale taką sielanką, jak się ludziom wydaje. To dla niektórych nieustanna praca nad utrzymaniem się na powierzchni” - oświadczył mój znajomy w taki sposób, jakby odkrył istotę bytu i nie czekając na jakąkolwiek motywację z mojej strony kontynuował: „Taki publicysta, który chce się liczyć i mieć poczucie, że wpływa na rzeczywistość, przechodzi w swojej karierze kilka ważnych momentów. Gdy one nadchodzą, musi podejmować egzystencjalne decyzje. Najpierw, biorąc pod uwagę zestaw własnych poglądów i sposób widzenia świata, musi zdecydować, pod którą opcję się podpiąć. To go nie tylko sytuuje na polu toczącej się walki, ale również pozwala mu budować własną tożsamość” - wyłożył i zrobił efektowną przerwę. Zauważyłem, że słońce schowało się za chmurę.
„Kolejna wielkiej wagi chwila w życiu publicysty nadchodzi, gdy odkrywa, że zwolennicy i realizatorzy wybranej przez niego opcji nie są aniołami, nieomylnymi geniuszami, czystymi jak łza ideowcami, odpornymi na pokusy i pułapki rzeczywistości. Musi zdecydować, co z tym fantem zrobić” - wywodził dalej znajomy, a ja wydałem kolejny nieartykułowany dźwięk, bo nie chciałem wyjść na gbura, który ignoruje innych. Znajomy wyraźnie się z tego ucieszył i podjął przemowę: „W takiej sytuacji publicysta musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy się swoim odkryciem podzielić czy zachować je dla siebie, zacząć publicznie krytykować przedstawicieli wybranej przez siebie opcji czy milczeć, łamiąc nie tylko swe przekonania, ale również sumienie. Musi też rozważyć, czy nie będzie lepiej dla niego zmienić opcję i z innych pozycji piętnować zło...”.
W tym momencie w kieszeni znajomego odezwał się telefon. Odebrał, powiedział: „Dobrze, zaraz będę” i szybko się ze mną pożegnał. W tym momencie uświadomiłem sobie, że on sam jest publicystą.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 9 listopada 2017

Spotkania na cmentarzu, czyli wykastrowana wyobraźnia

Znana dziennikarka, której mąż zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, opowiedziała w portalu społecznościowym, co ją spotyka, gdy razem z synem przychodzi na grób męża. Opisała, jak na jej widok niektórzy sięgają po aparat, aby jej i dziecku zrobić zdjęcie. Przytoczyła komentarze, które słyszy z ust obcych ludzi. Podzieliła się swoimi odczuciami z takich chwil. „Tłum. Jak bezmyślna, wezbrana fala. Bez uczuć, emocji i empatii. Staje za plecami, gdy skuleni siedzimy na ławce (...) jakbym była głucha, ślepa, nieistniejąca” - zrelacjonowała. O tych, którzy podpierając się swymi poglądami politycznymi nieproszeni dzielą się z nią swoimi opiniami i wątpliwościami napisała, że są „jakby z wykastrowaną wyobraźnią”.
„To skutek coraz powszechniejszej mentalności internetowej” - stwierdził jeden z moich znajomych, komentując sytuacje, w jakich znalazła się przy grobie swego tragicznie zmarłego męża znana dziennikarka. Widząc moje zdezorientowane spojrzenie dorzucił: „Przecież to klasyczne zachowanie rodem z serwisów społecznościowych. Tam się uczymy bez żadnych zahamowań zaczepiać obcych ludzi. Obwieszczać swoją opinię wszem wobec, niezależnie od tego, czy ktoś o nią prosi czy nie. Wdawać się w zażarte dyskusje w sprawach, o których nie mamy pojęcia. Pouczać innych, upierać się za wszelką cenę przy swoich poglądach i racjach. A przede wszystkim traktować innych przedmiotowo, nie osobowo”.
Cała ta przemowa wydała mi się sporym uproszczeniem. Poza tym w mojej głowie odzywa się dzwonek alarmowy za każdym razem, gdy spotykam się z diagnozą, że wszystkiemu winien internet. Już miałem się odezwać, gdy głos zabrał drugi z moich znajomych. „Rozważyłbym” - rzekł swoim nosowym głosem - „Rozważyłbym, czy przypadkiem nie jest odwrotnie. Czy nie przenosimy do sieci zachowań i postaw z realnego świata, a jedynym problemem jest brak ograniczeń, charakterystycznych dla namacalnej rzeczywistości. W sieci za chamskie zachowanie nie dostanie się po pysku, co najwyżej ktoś nas usunie ze znajomych albo zablokuje dostęp do swojego profilu, więc sobie na więcej pozwalamy. Ale to po prostu w nas jest, niezależnie od dostępu do sieci. Tacy jesteśmy” - powiedział sięgając po daleko idące uogólnienie.
Zrobiło się jakoś nieprzyjemnie, a ja zdałem sobie sprawę, że wśród hasztagów, którymi dziennikarka opatrzyła swój wpis, zwłaszcza dwa zwróciły moją uwagę. Jeden był pytaniem: „#gdziewymacieserca”, drugi krzykiem i żądaniem „#juzdosyc”. A potem przyszła mi do głowy niepokojąca wizja świata, w którym powszechną reakcją na takie pytanie i żądanie będzie pełen pogardy i niezrozumienia, o co chodzi, rechot. Potrząsnąłem głową. „Na pewno wszyscy tacy nie jesteśmy” - powiedziałem głośno i z naciskiem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 2 listopada 2017

Zapotrzebowanie, czyli reality-show

„Jeśli głupota jest chorobą, to mamy pandemię” - oświadczył na dzień dobry jeden z moich znajomych. Nie powiem, żeby mi się podobał jego ton i sposób potraktowania ludzkości w tej diagnozie. Przez głowę przebiegło mi pytanie, na ile sam jestem przedmiotem takiej oceny. Ściśle wiązało się z nim przeczucie, że znajomy siebie do zarażonych nie zaliczył, co dodatkowo komplikowało sytuację.
„A tak bardziej konkretnie?” - zaryzykowałem pytanie uściślające. Znajomy popatrzył na mnie z wyrzutem, bo zorientował się, że jego opinii o globalnej sytuacji zdrowotnej nie przyjąłem z pełnym zaufaniem i bez wątpliwości. „Konkretnie? Proszę bardzo” - oświadczył oschle i umieścił mi przed twarzą ekran smartfona, na którym wyświetlała się informacja o reality-show, planowanym na przyszły rok w jednym krajów europejskich. Przejąłem urządzenie z rąk znajomego i przeczytałem cały tekst. „Hmmm...” - powiedziałem po chwili i położyłem telefon na stole. „Tu nie ma co hmykać, tylko jakąś masową terapię opracowywać trzeba” - zjeżył się znajomy.
Postanowiłem nie poddawać się emocjom. Informacja, która zbulwersowała mojego znajomego i doprowadziła go do daleko idących wniosków na temat stanu zdrowia populacji, zapowiadała reality-show, w którym singielka poszukuje ojca dla dziecka, ale nie partnera na życie. Donosiła też, że castingi na uczestników pierwszej edycji już trwają.
Zgodnie z założeniami nowego programu zespół ekspertów ma dopasować odpowiednich ojców w oparciu o kryteria kobiet, które zgłoszą się do programu. Mężczyźni mają być testowani fizycznie i psychicznie. Dobrani w ten sposób w pary przyszli rodzice zgodnie z założeniami pomysłodawców widowiska powinni się dzielić opieką nad dzieckiem, ale nie mają prowadzić wspólnego życia.
Moją uwagę przykuło uzasadnienie dla stworzenia właśnie takiego programu telewizyjnego. Otóż ma on być odpowiedzią na społeczne zapotrzebowanie. Dlaczego? Ponieważ w kraju, w którym go wymyślono, rodzi się coraz więcej dzieci poczętych dzięki metodzie in vitro. Nie będą one znały swoich ojców, ponieważ zostają nimi anonimowi dawcy plemników.
Co ciekawe, kanał telewizyjny, który zamierza tak wydumany program wyemitować, nie kryje, że chodzi o coś więcej, niż tylko dziwaczną rozrywkę. Za pomysłem stoi coś znacznie poważniejszego. Stacja „chce także odejść od tradycyjnego modelu rodziny, w którym dziecko musi być wychowywane przez matkę i ojca w jednym domu”.
„No i co, czy to nie jest chore?” - zaczął dopytywać mój znajomy, odczekawszy nieco, aż cała treść wiadomości dotrze do mego umysłu. „To zależy, w jaki sposób pojmujemy kwestię zdrowia w wymiarze ludzkim” - odpowiedziałem z wystudiowanym spokojem. Nie bez powodu. Jestem przekonany, że emocjonalne reakcje nic tu nie pomogą. W takich sytuacjach trzeba przede wszystkim rozsądku. W wielkich, ogromnych dawkach.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM