niedziela, 31 lipca 2011

W szarość

W Polskę jedziemy 2011
Minęło południe. Siedzę więc w „Leśnym Runie”, tuż za Krośniewicami w stronę Włocławka. Sympatyczna pani podała mi całkiem dobrą kawkę.

Przejechałem już 250 kilometrów, odkąd krótko po ósmej rano wyruszyłem tę polską dzisiejszą szarość deszczem podszytą. A łatwo wyruszyć nie było. Nie dość, że pogoda zachęcająca do tego, aby pozostać do wieczora w łóżku, to jeszcze ledwo ruszyłem gołąb walną mi w przednią szybę. Musiał być mocno zaspany chyba. A na gołębiu się nie skończyło. Zaraz potem był pan policjant, który z kolegą i ze swoją „suszarką” ustawił się dziesięć metrów przed tablicą oznaczającą koniec terenu zabudowanego, aby nie zważając na aurę łapać tych, którzy zbyt szybko przechodzili z szybkości 50 na godzinę do siedemdziesięciu.

Doszedłem do wniosku, że nie należy się na początku wyprawy forsować, zwłaszcza, że przecież człowiek zgnuśniały i bez kondycji. Wziąłem więc sobie rzecz jako to mówią na Śląsku „po leku” i zamiast przejechać za jednym zamachem sześćset kilometrów, postanowiłem przejechać połowę tego dystansu, ale za to odwiedzić znajomego, z którym bardzo lubię gadać na rozmaite tematy, bo mądry jest człowiek i dobry. Zamierzam więc dojechać w okolice Włocławka i na dziś zakończyć peregrynację.

Jaka jest ta Polska, w którą dzisiaj jadę? To Jak już wspomniałem Polska poszarzała i wilgotna. Jest to też dzisiaj dla mnie Polska, w której zamiast budować bezpieczne drogi, stawia się gęsto na tych starych, połatanych, ograniczenia prędkości, fotoradary i policjantów z „suszarkami”. Jest to też Polska poirytowanych, zestresowanych, a chwilami wściekłych ludzi, dlatego, że muszą co chwilę łamać mnożone ponad miarę i jakikolwiek sens zakazy, ograniczenia, przepisy utrudniające im życie. Jest to Polska, w której ważna jest moja wygoda, a nie wygoda i bezpieczeństwo drugiego człowieka.

Jest to Polska takich traumatycznych wydarzeń, jak przejazd samochodem przez Łódź i Zgierz w niedzielne przedpołudnie, trwający niemal godzinę… Pojęcia nie mam, dlaczego przez Zgierz jechałem ze średnią prędkością 25 kilometrów na godzinę…

Ale są też pozytywne zaskoczenia. Dawno nie jechałem krajową „jedynką” na północ, ale jednym z bardziej stresujących elementów takiej podróży był zawsze przejazd przez Krośniewice i tamtejsze zdumiewające skrzyżowanie z trasą do Warszawy. A dziś, właśnie parę minut temu, Krośniewice ominąłem nową drogą. Czyli oprócz mnóstwa „siedemdziesiątek” i „pięćdziesiątek” są na trasie do Gdańska anno Domini 2011 też miłe zaskoczenia.

No to dopijam kawę i ruszam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do znajomego, który obiecał czekać z obiadem…

Wieczorem…

Jak to się szybko może wszystko zmienić. Obiad pyszny humor poprawił. Szarość odeszła razem z deszczem i słońce wyszło. Długie i budujące rozmowy ze znajomym rozjaśniły myśli i spojrzenie na świat. A w dodatku spacer po okolicy spokojnej, wyciszonej niedzielnie, lasem troszkę sprawił zewnętrzne i wewnętrzne wytchnienie… Ostatecznie więc wyjeżdżając w szarość deszczem podszytą dojechałem do miłego wieczoru letniego w bardzo sprzyjających okolicznościach przyrody.

sobota, 30 lipca 2011

The day before - Dzień przed

W Polskę jedziemy 2011

Jeszcze słuchając z irytacją w telewizji reportera, który mówi o sprawcy tragedii w Norwegii tak lekko "To po prostu chory człowiek", a już myślami w przygotowaniach do rozpoczynającej się jutro wyprawy.

Irytacją, bo moim zdaniem postawa dziennikarza (a według niego także wielu Norwegów), to kolejny dowód i przejaw fatalnej we współczesności tendencji. Tendencji, którą można zamknąć w zdaniu: "Nie ma zła, nie ma złych ludzi, którzy świadomie je wybierają, lecz są tylko chorzy". To zwalnia z odpowiedzialności. Nie tylko sprawcę zła. Także wszystkich dokoła. Tych, którzy być może w porę nie dostrzegli, że ktoś w ich najbliższym otoczeniu wybiera zło, jest zły. Tych, którzy być może dostrzegli, ale nie uznali, że to ich sprawa. I tych, którzy teraz muszą się zmierzyć z zaistniałym złem. Z jego skutkami. Uznanie, że zło jest tylko chorobą, a nie brakiem dobra, a nie zaprzeczeniem dobra, odrzuceniem go podejmowaną przez człowieka w pełni władz umysłowych decyzją, to najwygodniejsze z możliwych usprawiedliwienie.

Podróż wymaga przygotowań. To nie jest tak, że człowiek żyjący w jakimś konkretnym miejscu, nagle rzuca wszystko i wyrusza przed siebie. Nie chodzi tylko o spakowanie niezbędnych do życia w podróży rzeczy. Nie chodzi tylko o zaplanowanie trasy (w mo9im przypadku ten punkt zresztą wcale nie jest oczywisty).

Chodzi też o miejsce, z którego się wyrusza. Żeby nie okazało się miejscem porzuconym. Żeby przetrwało czas, kiedy mnie nie będzie. Przy czym mówiąc "miejsce", nie mam na myśli jedynie przestrzeni, która na jakiś czas zostanie pozbawiona mojej obecności. Mam na myśli również ludzi, którzy tak na prawdę to miejsce konstytuują. Chodzi o to, aby oni nie czuli się porzuceni, zlekceważeni, zostawieni własnemu losowi.

A oprócz tego trzeba ileś kabli rozłączyć, ileś urządzeń wyłączyć, to i owo zabezpieczyć, to czy tamto zamknąć... Wyruszając z miejsca, do którego zamierza się wrócić, nie przestaje się być odpowiedzialnym za to miejsce. Tak przy okazji: jak to jest z miejscem, do którego się nie wróci?

piątek, 29 lipca 2011

Zamek

- Co jest?
- A nic takiego.
- Przecież widzę.
- Poradzę sobie.
- Z czym?
- Ale jak go dopadnę, to...
- Kogo?
- Złodzieja!
- Złodzieja? Gdzie?
- W firmie. Od jakiegoś czasu giną drobne sumy. Systematycznie.
- Skąd?
- No z szuflady, gdzie mamy podręczną gotówkę. Wiesz, tej po prawej.
- Wiem. Zawsze się dziwiłem, że tam nie ma zamka i każdy może sobie w niej grzebać.
- Daj spokój, przecież to jest kilkuosobowa firma. Musimy sobie ufać.
- Jak widać, nie za bardzo możecie.
- Dlatego mówię, jak dopadnę mendę jedną…
- Ale zamek założyłeś?
- Jak założę zamek, to go przecież nie złapię.
- Zaraz, to co dla ciebie jest ważniejsze, złapanie drobnego złodzieja czy zabezpieczenie forsy?
- A według ciebie co powinno być ważniejsze?
- Ja bym przede wszystkim założył zamek. I po problemie.
- Byłoby ci obojętne, że złodziej chodzi bezkarnie?...

czwartek, 28 lipca 2011

Nazywanie

Usłyszałem dzisiaj, że nazywanie problemów po imieniu wymaga odwagi. Także wobec przełożonych. Dowiedziałem się też, że ważne jest stawianie pytań. Choć tu akurat nie było komentarza, że to wymaga odwagi. Może nie wymaga. Moim zdaniem wymaga. Nie tylko stawianie pytań przełożonym. W ogóle formułowanie pytań wymaga odwagi.

Żeby było precyzyjnie. Czytam czasami wywiady. Albo słucham tego, co w radiu i telewizji określane jest jako wywiady. Padają tam pytania, które z punktu gramatycznego pewnie są pytaniami. Ale niezwykle często faktycznie nimi nie są.

Dlaczego? Z prostej przyczyny. Moim zdaniem, prawdziwe pytanie powinno zmierzać do prawdy. Jeśli tego nie robi, jeśli na przykład sugeruje odpowiedź lub jest sformułowane w taki sposób, aby dał się na nie odpowiedzieć tylko w określony sposób, nie jest pytaniem. Jest zdaniem pytaniopodobnym.

Dlatego twierdzę, że stawianie pytań, prawdziwych pytań, wymaga odwagi. Tak jak nazywanie rzeczy po imieniu. Bo nazywanie rzeczy po imieniu też jest służbą prawdzie. A służba prawdzie wymaga odwagi. Naprawdę dużej odwagi.

Zresztą, żeby zadać dobre, prowadzące do prawdy pytanie, trzeba podjąć wysiłek nazywania rzeczy po imieniu. Ciężką pracę skłonienia drugiego człowieka nie tylko dociekliwością, ale również własną wiedzą i odważnym jej prezentowaniem, do wyjawienia prawdy.

Sporo lat temu zdarzyło mi się w czasie wywiadu ze znanym politykiem zadać pytanie: "Dlaczego pan kłamie?". Nie, nie pod wpływem emocji. Go było jedno z przygotowanych wcześniej pytań. Jego uzupełnieniem była cała lista mijających się z prawdą wypowiedzi tego polityka.

Polityk wcale się nie zdenerwował. Zastrzegł tylko, że udziela mi odpowiedzi na to pytanie w rozmowie prywatnej, bez prawa publikacji. Po czym zrobił mi wykład na temat uwarunkowań, powiązań, splotów. "Sam ksiądz rozumie, że nie zawsze należy mówić prawdę. Czasami prawda rani, a nawet zabija" - uzasadniał.

Kiedy skończył i odsapnął z satysfakcją tym razem już emocjonalnie, rzuciłem w jego stronę: "Ja nie pytałem, dlaczego pan nie mówi prawdy. Ja pytałem dlaczego pan kłamie".

"Widzę, że ksiądz lubi bardzo precyzyjnie nazywać rzeczy po imieniu" - odrzekł po dłuższej chwili. Ale odpowiedzi nie udzielił.

środa, 27 lipca 2011

Symptomy

To nie jest tak, że oni żyją gdzieś daleko. Albo że mieszkają w osobnych, wydzielonych miejscowościach, z daleka oznakowanych i otoczonych specjalnym kordonem bezpieczeństwa.

Nie, oni są blisko. Bliziutko. Tu obok. Wśród nas. Czasami bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Bywa, że znajdują się pod tym samym dachem, oddychają powietrzem wypełniającym to samo pomieszczenie. Siedzą przy tym samym stole. Używają tych samych naczyń, sztućców i słów.

Ludzie wypełnieni nienawiścią. Ci, dla których to ona jest motorem działań i uzasadnieniem istnienia. Sensem życia.

Zdarzają się tacy, którzy jakimś dodatkowym zmysłem, ich wyczuwają. Rozpoznają symptomy. Z gestów, spojrzeń, czynów i zaniechań, pojedynczych słów i znaczących chwil milczenia. Niespodziewanych uśmiechów i przejawów zniecierpliwienia w przypadkowych momentach.

Ale to tylko niektórzy. Mniejszość, potrafiąca przeniknąć zasłonę pozorów. Bo oni się świetnie maskują. Dlatego większość daje się oszukać. Na fałszywą życzliwość, wyćwiczoną akuratność, wystudiowaną sympatyczność, wyrachowaną pracowitość.

A potem zdziwienie. Szok.

Nienawiść świetnie udaje miłość. Jest przecież tą samą drogą, co ona.

Tylko w przeciwnym kierunku. Nie daje, lecz odbiera. Wszystko.

wtorek, 26 lipca 2011

Iluzja

W związku z dramatem, do którego doszło w miniony piątek w Norwegii, zastanawiają mnie dwie kwestie.

Po pierwsze, od pierwszych chwil mnóstwo w całej sprawie odniesień religijnych. Nie chodzi tylko od to, że od razu media i komentatorzy zaczęli przypisywać domniemanym sprawcom religijnej inspiracje: najpierw islam, a potem, gdy już wyszło na jaw, że muzułmanie nie mają z tragedią nic wspólnego (poza tym, że stali się przedmiotem nienawiści napędzającej mordercę), natychmiast zaczęto mówić o chrześcijaństwie, jako źródle uczynionego strasznego zła.

Chodzi mi o religijne (choć być może nie do końca uświadomione) odwołania obecne na przykład w pierwszych wypowiedziach norweskiego premiera. Powiedział, że dla niego dotychczas wyspa, na której doszło do masowego morderstwa, była rajem, a teraz stała się piekłem. Potem ten sam sposób myślenia wiele mediów przeniosło na całą Norwegię. Pisano i mówiono, że tworzony od wielu lat w tym kraju raj za sprawą jednego wydarzenia zamienił się w piekło.

To pusta retoryka, która zmierza wbrew faktom do utrzymania przekonania, w myśl którego ludzie są w stanie stworzyć raj na ziemi. Tymczasem za każdym razem, gdy ludzie podejmują tego typu działania, tworzą iluzję. Każda iluzja ma określony czas trwania. Nie da się jej przedłużać w nieskończoność. Niestety, dzieje świata pokazują, że bardzo często upadek iluzji raju łączy się z wielkimi tragediami ludzkimi.

Druga kwestia też dotyczy chrześcijaństwa. A dokładniej faktu, że sam sprawca norweskiej tragedii deklaruje się jako chrześcijanin. Czujący się chrześcijanami liczni publicyści zdążyli już wyrazić swoje oburzenie i podkreślić, że to, co zrobił w piątek trzydziestodwuletni Norweg, nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. W domyśle – nie jest chrześcijaninem.

Czy to znaczy, że każdy, kto łamie zasady chrześcijaństwa, przestaje być chrześcijaninem? Czy tysiące tak zwanych katolików z metryki, żyjących w Polsce, nie są członkami Kościoła? Nie mówiąc już o fakcie, że wszyscy przecież popełniamy grzechy, które uderzają we wspólnotę Kościoła.

To najłatwiejsza droga, stwierdzić, że ktoś, kto przyznaje się do tej samej wspólnoty, do której i my należymy, ale popełnił wielkie zło, po prostu nie jest „nasz” i nie mamy z nim nic wspólnego. Ale ta droga to po prostu ucieczka. Ucieczka w iluzję. Przed prawdą, która bywa straszna.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Gdy nie wiesz

Gdy nie wiesz, o radę serca zapytaj - mawiała jedna moja znajoma. Taka o pokolenie wyżej niż ja. Dobra rada nie jest zła. Ale...

Właśnie. Dlaczego serca? Dlaczego nie rozumu? Głupie pytanie. Bo rozum nie wie, więc nie ma go co znowu pytać. Ale czy serce zawsze jest dobrym doradcą? Mam wątpliwości. Serce może się czasami bardzo pomylić.

Wobec tego co zrobić? Zapytać kogoś innego. No i znów problem. No bo kogo zapytać? Już sam wybór tego, kogo zapytam, w jakiś sposób warunkuje odpowiedź, którą uzyskam. Zwłaszcza, że jeśli popytam znajomych, w wielu przypadkach mogę z góry przewidzieć, co mi odpowiedzą. A przecież bez sensu jest pytać nieznajomych, którzy w ogóle mogą nie zorientować się, w czym leży mój problem.

Referendum ogłosić, czy co?

Tyle się mówi o upadku autorytetów. A bez autorytetów ani rusz.

niedziela, 24 lipca 2011

Zrozumieć, zaszufladkować i... (nie tylko o Norwegii)

Dwie bardzo podobne sprawy. Pewnie gdyby nie ta z Norwegii, obecny weekend w mediach należałby do Rafała K. , nazywanego bez polotu "krakowskim bomberem". Przypadek norweski "przykrył" krakowski, bo jest o wiele bardziej krwawy. Bardziej spektakularny. Ale przecież istota rzeczy jest ta sama. Pojedynczy człowiek (nawet jeżeli się okaże, że tam w Norwegii był jakiś pomocnik, czy nawet grupa) powoduje zło.

To nic nadzwyczajnego. Niemal każdy pojedynczy człowiek każdego dnia powoduje jakieś zło. Dlatego, po pierwsze, chodzi o skalę zła. Zła czynionego przez jednego człowieka. W Norwegi, przynajmniej według aktualnego stanu powszechnej wiedzy, jeden człowiek w kilka godzin zabił prawie stu ludzi. Człowiek spod Krakowa jeszcze nikogo nie zabił. Ale nie wiadomo, co by było dalej. Jak pokazują znalezione przez policję zapasy groźnych materiałów, plany miał dalekosiężne.

Dawniej pojedynczy człowiek nie miał takiej łatwości w czynieniu widowiskowego zła w tak krótkim czasie i na taką skalę przy tak niewielkim wysiłku. Postęp techniczny spowodował, że możliwości czynienia zła przez pojedynczego człowieka rosną w postępie geometrycznym. Nie widać, by były pod tym względem jakieś granice.

Po drugie, powód. Od trzech dni mnóstwo ludzi, na wieść o przypadkach tak skumulowanego zła, podejmuje intensywną aktywność polegającą na szukaniu wyjaśnień, uzasadnień, motywów. Jeśli czynią to przed kamerami, mikrofonami, w mediach, w pewnym momencie przekraczają granice nawet nie śmieszności - granice żałosności. Ale są wyrazem powszechnego zjawiska. Dążenia do zrozumienia zła. Tego konkretnego, rzucającego się agresywnie w oczy, afiszującego się samym sobą. Bo wciąż żyjemy złudzeniem, że zło "zrozumiane", zaszufladkowane, dopasowane do jakiegoś uzasadnienia, nie jest już takie groźne i złe. Już tak nie przeraża. Już wydaje się obłaskawione. A może nawet opanowane.

Panuje przekonanie, że zło najłatwiej wytłumaczyć jakąś ideą. Dlatego odkąd tylko poszła w świat informacja o przerażających wydarzeniach w Norwegii, w telewizjach, Internecie i gdzie się tylko da, trwały wysiłki, aby dopiąć je do jakiejś ideologii, idei, religii. Niemal natychmiast zaczęto mówić o islamistach, al-kaidzie itp. Gdy w ręce policji wpadł niebieskooki blondynek, który gdyby przy swej aniołkowatej urodzie miał więcej szczęścia, mógłby zostać gwiazdorkiem filmowym albo przynajmniej modelem, zamieszanie zrobiło się straszne.

Od kilku godzin słychać już głębokie westchnienie ulgi. Jest jakiś manifest, jakieś hasła, slogany. Już "wiadomo", dlaczego spokojny, miły i znany z życzliwości dla ludzi właściciel firmy ogrodniczej zabił różnymi sposobami stu ludzi. Wszystko wróciło na swoje miejsce.

Pewnie tak samo będzie z krakowskim podkładaczem bomb. Dowiemy się, że wypełniał jakąś "misję", że walczył o coś, albo z czymś, co być może mu się jedynie wydawało, ale będzie jakieś "logiczne" i akceptowalne rozumowo uzasadnienie jego działań. I spoko. Możemy wrócić w utarte koleiny...

Aż do następnego razu.

Bo to tylko złudzenie, że zło da się zrozumieć i zaszufladkować. Że wystarczy mu przypisać jakiś - im prostszy, tym lepszy - motyw i nie ma sprawy. To nie tak.

Zło jest tajemnicą. Misterium. Mysterium iniquitatis to nie wymysł teologów, lecz opis naszego stanu wiedzy na temat zła. A przypadki takie jak w Norwegii czy w Krakowie, przecież niewiele się różniące od milionów zbrodni pojedynczych i masowych w dziejach świata, są tylko potwierdzeniem, że tę tajemnicę, tajemnicę zła, nieprawości, nosimy w sobie. Wszyscy. Nawet ci, którzy wydają się przez całe lata samą dobrocią i miłością. Którzy przeprowadzili już przez ulice setki staruszek i obdarowali cukierkami tysiące dzieci. Którzy hodują róże i słuchają wyłącznie słodkich piosenek o zakochaniu. Którzy zawsze wrzucają papierek do kosza na śmieci i ustępują miejsca w kolejce do kasy...

sobota, 23 lipca 2011

Gałązka

Jezus powiedział do swoich uczniów:

„Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was.

Trwajcie we Mnie, a Ja w was trwać będę. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, o ile nie trwa w winnym krzewie, tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie.

Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie.

Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poprosicie, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni.

Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami”. (J 15,1-8)


Żyjemy dziś w kraju, w którym mnóstwo jest ludzi, co pojęcia nie mają o uprawianiu winorośli. Jak mogą zrozumieć Jezusową przypowieść, skoro nie bardzo wiedzą, co to jest na przykład „latorośl”?

Trzeba więc tłumaczyć, że latorośl, to zielny pęd winorośli wyrastający przede wszystkim z łozy, ale także z wieloletniego drewna. Że na latorośli znajdują się liście, pąki, kwiatostany, grona i wąsy.

Pewnie dlatego w niektórych nowych tłumaczeniach Pisma Świętego zamiast słowa „latorośl” pojawia się „gałązka”...

Niech więc będzie o gałązce. Chyba każdy widział, jak okolicznym drzewom i krzakom przybywa na wiosnę cieniutkich, delikatnych gałązek, a jesienią widać na nich owoce, które dana roślina przynosi. Jeśli odłamie się taką gałązkę, albo odetnie sekatorem, nie ma szans, aby pojawił się na niej owoc. Ona potrzebuje łączności z całym drzewem albo krzewem. Dlatego mocno się go trzyma. Odcięcie, oderwanie jest dla niej złem. Wielkim złem.

To wcale nie jest takie proste myśleć o sobie, jako o gałązce, która potrzebuje łączności z Jezusem. Dzisiaj taka wielka moda na samodzielność... A potem, płacz, że nie przynosi się owoców...

Komentarz dla Radia eM

piątek, 22 lipca 2011

Polityka personalna

Przedpołudnie (krótko po dziesiątej). Sklep znanej firmy od wykładzin itp. Tej na literę "K". W całym sklepie dokładnie jeden klient. Od dłuższego czasu tkwi w kącie z chodnikami. Ogląda, nawet próbuje niektóre wyciągnąć z szeregu i rozwinąć. Kawałek dalej dwóch młodych ludzi w firmowych ubrankach. Nudzą się do tego stopnia, że nosy im się wydłużają, a oczy zachodzą mgiełką. Pewnie dlatego nawet nie raczą obdarzyć miotającego się wśród chodników faceta spojrzeniem. A tym bardziej zainteresować się nim lub podejść i spytać, czego chce.

Zdesperowany klient w końcu sam do nich podszedł i udając, że nie widzi niezadowolonych z tego faktu min, zaczął o coś wypytywać. Jego zamiar był czytelny z daleka. Miał w planie zaciągnąć przynajmniej jednego z nich w okolice chodników. Po dość długich zabiegach słownych i podejrzanych pląsach wśród dywanów i wykładzin, udało mu się wywabić jednego z młodzieńców zza kontuaru, który najwyraźniej traktowali jak połączenie przytulnego gniazdka z warowną twierdzą. Potem chytrze (niemalże używając siły fizycznej) zaciągnął go do kąta z chodnikami.

- Szerszych niż metr nie ma? - dociekał cwany klient.

- Tylko na zamówienie - z wysiłkiem odrzekł pracownik sklepu i wykonał zwrot, aby wrócić za swój kontuar.

- Trudno. Niech będzie któryś z tych, co są - wpadł w desperację klient.

Pracownik (nie wypada go przecież nazywać sprzedawcą) zatrzymał się w pół kroku z mieszaniną złości i rozczarowania na twarzy.

- Z którego? - jęknął.

- Z tego czerwonego - klient z błyskiem w oku wskazał jedną z grubszych rol chodników. Taką, co stała z tyłu i była naprawdę trudno dostępna.

- Ile? - zaskrzypiał młodzieniec w firmowym ubranku.

- Metr sześćdziesiąt - triumfalnie oświadczył klient.

- Z obszyciem? - zapytał pracownik zupełnie innym tonem. Jakby z nadzieją, ale klient tego nie zauważył.

- Oczywiście! - niemal krzyknął niczym Conan zwycięzca.

- Jak z obszyciem, to odbiór wieczorem - wyrecytował z nieskrywaną ulgą w głosie młodzieniec i zrobił dwa kroki w stronę kontuaru.

- Co? - klient dławił się słowami, które pchały mu się przez gardło w zbyt wielkiej liczbie naraz. - Jak to wieczorem?

- Zwyczajnie - zmęczonym głosem wyjaśnił pracownik sklepu, kątem oka obserwując efekt swoich słów. Zawiesił jedną stopę w powietrzu i obrócił w stronę klienta połowę twarzy:

- Chyba, że chce pan usługi ekspresowej. Dziesięć złotych za metr - rzucił niezobowiązująco i postawił stopę na posadzce.

Klient łapał powietrze jak karp wyciągnięty z wanny. A pracownik sklepu z godnością zmierzał na z góry upatrzoną pozycję.

- Broń mnie Boże p przed takim personelem - powiedział głośno klient, gdy w końcu odzyskał mowę. - Jakby to była moja firma, już dawno wywaliłbym tych gnojków na zbity pysk - dodał. Ale nikt go nie słyszał. W głębi sklepu nad kontuarem znów nabierały długości nosy dwóch młodzieńców w firmowych ubrankach. Na zewnątrz właśnie trwało oberwanie kolejnej chmury.

czwartek, 21 lipca 2011

Remont

Remont. Właśnie. Po latach mieszkania. Więc najpierw trzeba wszystko wynieść. Tak, żeby tylko ściany, sufit i podłoga. Z każdej szafki wszystko wydostać. Z każdej półki zdjąć. Plątaninę kabli porozłączać. Niektóre meble rozłożyć na czynniki pierwsze, bo inaczej nie da rady ich wytaszczyć.

Opróżniać nie można byle jak. Najlepiej każdą szafkę, każdą półkę do osobnego kosza lub pudła. Tak, żeby potem, już po remoncie, łatwiej było poumieszczać i poustawiać wszystko tak, jak było.

Ale zaraz, czy rzeczywiście po remoncie trzeba, a nawet należy, przywracać stan sprzed? Czy każdy mebel, obraz, przedmiot musi znaleźć się dokładnie w tym samym miejscu, w którym tkwił przez całe lata? Czy książki muszą stać na półkach dokładnie w tej samej, często zupełnie przypadkowej, kolejności, a durnostoje zbierać kurz z powietrza w tych samych zakamarkach, na tych samych blatach, murkach, półeczkach i gzymsikach?

To pytania niebagatelnego znaczenia, ponieważ istnieje przecież siła przyzwyczajenia. Duża, a w pewnym wieku, potężna siła. Remont prowadzi więc do istotnej decyzji, czy cokolwiek w swym otoczenia człowiek chce zmienić. Czy gotów jest na nowo uczyć się, gdzie co leży, w którym kierunku po co sięgnąć, w jaką stronę zwrócić oczy, aby sprawdzić, która godzina albo jaka temperatura. Czy woli nie podejmować tego wysiłku i układać sobie życie głównie w oparciu o odruchy.

Remont wcześniej czy później staje się koniecznością. Ale zakres jego skutków może być bardzo różny. Może być klasycznym dopustem Bożym. A może też być wielką szansą. Początkiem czegoś nowego. Konserwowaniem przeszłości lub iskierką ku przyszłości.

środa, 20 lipca 2011

Znak z nieba?

Postanowiłem napisać kontrowersyjny tekst o pewnej sprawie, która wydała mi się ważna. Temat "chodził za mną" przez wiele dni. Pisanie tekstu też nie szło łatwo, bo chciałem używać sformułowań maksymalnie oddających istotę rzeczy. Pisałem go kilka dni, na różnych komputerach, posyłając sobie mailem kolejne wersje.

Gdy wreszcie dobrnąłem do końca, nie zauważyłem, że pracowałem nie na zapisanym na dysku pliku, tylko na załączniku mailowym. Dlatego chociaż kazałem zapisać zmiany, wiele godzin roboty przepadło. Co gorsza, nie jestem w stanie tego odtworzyć. A do redakcji jednego z pism zamiast ostatecznej wersji posłałem zapisane na dysku pierwsze, bardzo wstępne zarysy, robiąc z siebie... no właśnie.

Teraz się zastanawiam, czy to był znak z nieba, żebym jednak nie poruszał publicznie w mediach tego tematu? :-| Czy też wręcz przeciwnie, zupełnie inne siły zadbały, aby wiele godzin mojego wysiłku nie ujrzało światła dziennego, bo mogło im to trochę pomieszać szyki? Po prostu nie wiem.

wtorek, 19 lipca 2011

Zażenowanie

Od jakiegoś czasu dowiaduję się z mediów, że polscy politycy w kwestii kampanii wyborczej omijają, obchodzą, a być może po prostu łamią prawo, które sami ustanowili. Okazuje się, że zakaz wyborczej agitacji obeszła szerokim łukiem nawet jego inicjatorka. Ciekawe, czy choć zadrgała jej powieka, gdy mówiła dziennikarzom, że banery z jej wizerunkiem i informacją, iż zaprasza na bezpłatne porady prawne, nie mają związku z kampanią. Tego nie wiem, ale za to bez wątpliwości widziałem, jak przedstawiciele innych ugrupowań traktowali mnie i miliony innych potencjalnych wyborców jak idiotów, nazywając regularną kampanię wyborczą „kampanią informacyjną” lub wywieszając billboardy odsyłające do programu wyborczego.

Patrząc na to wszystko odczuwam przede wszystkim zażenowanie. Ale też głęboki niepokój o sumienia naszych polityków. Skoro u tak wielu z nich widać gołym okiem, że zostały one zagłuszone i zepchnięte do lamusa, to czego można oczekiwać w sytuacjach, gdy ogłasza się, iż będą w fundamentalnych kwestiach głosować „zgodnie ze swoim sumieniem”.

Przykład idzie z góry. Skoro sami twórcy prawa mają je serdecznie w nosie, to czego oczekiwać od obywateli? Jedna z gazet doniosła we wtorek, że wyjątkowo dużo polskich maturzystów zostało w tym roku przyłapanych na ściąganiu. A dlaczego mieliby być uczciwi, jeżeli każdego dnia widzą w telewizorze i w Internecie zadowolonych z siebie cwaniaków, którzy piastują lukratywne posady niejednokrotnie dlatego, że nie mieli żadnych zahamowań moralnych i etycznych?

Podobnie cóż się dziwić licznym urzędnikom, którzy ignorują polecenia (nawet te idące z najwyższego szczebla), a pojęcie dobra wspólnego jest dla nich czymś kompletnie abstrakcyjnym i pozbawionym treści? Stawiają na prywatę i nieformalne relacje, przynoszące korzyść im i ich mniej lub bardziej znajomym.

Albo dlaczego mieliby być uczciwi sprzedawcy na portalach aukcyjnych i nie posyłać nabywcom zamiast oryginalnych towarów ich podróbek? Dlaczego też miałoby kogokolwiek dziwić tłumaczenie właścicieli tych internetowych bazarów, że nie mają ani szansy, ani możliwości odfiltrowywania produktów nieoryginalnych? A tym bardziej co dziwnego w tym, że kasują prowizję od sprzedaży podróbek?

Wielokrotnie byłem publicznie wyśmiewany za to, że z uporem oczekuję od polityków i wszelkich ludzi z tak zwanego świecznika, aby nie ulegali iluzji, że ich działania są wyjęte spod ocen moralnych. Nie są. I im bardziej ludzie z pierwszych stron gazet i ekranów telewizyjnych dają do zrozumienia, że sumienia zamknęli na klucz w najniższej szufladzie biurka, tym bardziej będą demoralizująco wpływać na miliony zwykłych obywateli. A skoro przynajmniej część z nich dla swoich wyczynów uzyskała milczącą akceptację reprezentantów Kościoła, to właściwie nie wiem, o czym tu dalej pisać…

poniedziałek, 18 lipca 2011

Równiejsi

- Co to za ponura twarz?
- Nie mam się z czego cieszyć. Jutro cały dzień na straty.
- Co się stało?
- Mam wizytę u specjalisty. Już mnie mdli na myśl o tych godzinach na korytarzu.
- U tego, co ostatnio mówiłeś?
- No…
- Spoko twoja rozczochrana. Pojadę z tobą rano i będziesz załatwiony w kwadrans.
- Znajomości? Nie mówiłeś, że go znasz.
- Nie zapominaj, kim ja tu jestem. W tym mieście dla mnie nie ma kolejek do lekarza.
- Przywileje, tak?
- Raczej coś, co mi się logicznie należy.
- A kto się parę dni temu wściekał, jak którzyś tam bronili swoich przywilejów, bo chcą im je odebrać?
- Bo ty mylisz przywileje z uzasadnionymi uprawnieniami.
- Każdy uprzywilejowany tak mówi. A swoją drogą, to zastanawiające, jak bardzo ludzie pragną przywilejów. Każdy chce być traktowany lepiej niż inni. Ale też na tym można nieźle zagrać, żeby komuś poprawić samopoczucie. Niedawno ksiądz w szpitalu mojej sąsiadce wmawiał, że jej choroba jest przywilejem danym od Boga. Zaraz przestała się użalać nad sobą, za to wszystkim dokoła wkoło zaczęła się chwalić, jaką to ma szczególną pozycję u Boga.
- Jak zwykle trywializujesz.
- Nie. Po prostu stwierdzam fakt. Ludzie nie chcą być równi. Chcą być równiejsi.
- No to mam jutro z tobą iść do tego lekarza, czy wolisz zmarnować cały dzień?

niedziela, 17 lipca 2011

Stare, ale aktualne

Pewien wielkiej zacności człowiek powtarzał przed laty w mojej obecności maksymę "Nie rób drugiemu dobrze, nie będzie ci źle". Powiedzenie stare, ale wciąż aktualne. Podobnie, jak inne: "Każde dobro zostanie słusznie ukarane".

Jest na świecie mnóstwo ludzi, którzy są tak skoncentrowani na sobie, na swoich potrzebach, na swoim egoizmie, że każdy życzliwy gest, takież spojrzenie albo słowo względem siebie uważają za coś im absolutnie i bezwzględnie należnego. Kto nieopatrznie, kierując się dobrą wolą, potraktuje ich po prostu po ludzku, natychmiast staje się ich ofiarą, wpada w sieć zawłaszczania, którą rozbudowują wokół niego z wprawą większą niż najsprytniejsze pająki. Zaczynają sobie rościć prawa nie tylko do kolejnych przejawów życzliwości, a potem już czegoś znacznie więcej, ale również usiłują zawładnąć drugą osobą w sposób maksymalny, aż do wglądania w najskrytsze myśli włącznie.

Nie daj Boże, gdy ktoś nie chce się poddać ich zabiegom i nie zgadza się na rolę ich własności. Wtedy pokazują, że sztukę manipulacji drugim człowiekiem mają doskonale opanowaną. Odwołują się do najsilniejszych emocji, oskarżeń, szantażu. Zaczynają się kreować na ofiary, na ciężko skrzywdzonych, porzuconych, próbują wywołać w Bogu ducha winnych ludziach poczucie winy itp.

Trzeba sobie z tego zdawać sprawę i umieć w takiej sytuacji zachować zdrowy rozsądek, umiar, a przede wszystkim dystans. Takich ludzi jest mnóstwo, wszędzie. W realu i w sieci. W rodzinach i w relacjach towarzyskich. W firmach i w Kościele.

Jednak ich obecność w świecie nie sprawia, że należy strzec się jak ognia czynienia innym, nawet całkiem nieznajomym, choćby najmniejszego dobra. Trzeba jednak w relacjach z ludźmi bardzo pilnować, aby nie stać się dla nich przedmiotem, aby nie pozwolić się zawłaszczyć, zniewolić, uczynić z siebie zabawkę, z którą mogą robić, co im się tylko zechce, nawet wydłubać oko, jak pluszowemu misiowi z dzieciństwa. A dostrzegłszy pierwsze symptomy takich zapędów i intencji u drugiej osoby, nie należy zwlekać z powiedzeniem stanowczo "Nie". Im dłużej trwa taka zafałszowana relacja, tym trudniej ją przerwać. A jeśli się przeoczy pewien moment krytyczny, nieszczęście gotowe.

sobota, 16 lipca 2011

Na zwarcie

Faryzeusze wyszli i odbyli naradę przeciw Jezusowi, w jaki sposób Go zgładzić.

Gdy Jezus dowiedział się o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza:

„Oto mój Sługa, którego wybrałem, umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą”. (Mt 12,14-21)


Faryzeusze odbyli naradę, jak zabić Jezusa, po tym, gdy na ich oczach w szabat uzdrowił bezwładną rękę pewnego człowieka. Poczuli się zagrożeni w swym autorytecie. Ich zdaniem Jezus naruszał ustalony porządek i ustanowioną przez nich harmonię. Kwestionował ich interpretację świata.

Co zrobił Jezus, gdy się o tym dowiedział? Czy poszedł na zwarcie, na ostateczną siłową konfrontację? Czy podjął walkę na ich warunkach i ich metodami? Nie. Odszedł stamtąd.

Dawno temu żyłem w przekonaniu, że racja jest po stronie siły. I że nie ma się co rozczulać nad każdym potrąconym i uderzonym w rozgardiaszu walki o sprawiedliwość człowiekiem. „Ofiary muszą być” – mówiłem mojej zaniepokojonej przejawianą przeze mnie agresją Mamie. Wypominała mi to do końca swego życia.

Jezus nie dążył do tego, by za wszelką cenę postawić na swoim. Nie stawiał sobie za cel, by pokonać inaczej myślących, by doprowadzić ich do upadku i błyskawicznie surowo osądzić. Co nie znaczy wcale, że ustępował albo szedł na kompromisy. Wiedział, że więcej osiągnie bez krzyków, konfliktów i taniej popularności. Postawił na cichość i pokorę serca. Bo wiedział, że tak wygrywa sprawiedliwość. Wiedział, że tak się daje nadzieję. Prawdziwą nadzieję.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 15 lipca 2011

I co?

Tryskasz życzliwością. Radością siejesz. Szczęście rozkrzewiasz. Po prostu jesteś osobistym przyjacielem świata. Do serca przytulasz bez różnicy. Chcesz dobra dla każdego. Ludzkość całą kochasz...

W tym właśnie momencie na twojej iluminowanej świątecznie, nowoczesnej i dobrze utrzymanej drodze staje człowiek głupi i zły. Nie tylko głupi. Nie tylko zły. Razem. Głupi i zły. Staje i stoi. Nie do ominięcia. Nie do obejścia. Ani bokiem, ani górą, ani nawet dołem. Stoi na zderzenie.

"I co?" - pyta całym swoim istnieniem.

Nic mu nie możesz zrobić. Kompletnie nic. Mont Everest bezradności.

Królik Bugs miał przynajmniej anihilator...

czwartek, 14 lipca 2011

Między ścianami

Zastanawiam się, czy dawniej też tak było. Pewnie tak, ale nie aż w takim stopniu. W sensie, że problem obejmował mniejszą grupę ludzi, między innymi z powodu braku środków masowego przekazu w nam znanym kształcie i zasięgu.

Nam przyszło żyć w świecie składającym się właściwie wyłącznie ze skrajności. Oczywiście, nie w sensie dosłownym. W świecie, który tak nam jest przedstawiany. W świecie złożonym wyłącznie z czerni i z bieli. W świecie jaskrawej światłości i ciemności choć oko wykol. W świecie chodzących ideałów i kompletnych złoczyńców.

Oczywiście taki świat nie istnieje. Ale mam wrażenie, że coraz mnie ludzi zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego również siebie zaczynają postrzegać skrajnie. To widać podczas spowiedzi. Coraz częściej pojawiają się w konfesjonałach ludzie, którzy albo rysują siebie jako skazanych na potępienie grzeszników, niezdolnych do nawrócenia, albo (częściej) jako wzorowych katolików, którym sumienie niczego nie wyrzuca.

Budowanie obrazu świata opartego na antagonizmie skrajności jest między innymi dziełem polityków, dziennikarzy, części twórców. A także części duchowieństwa i zaangażowanych katolików świeckich. Niestety, z przykrością obserwuję, że Kościół dzisiaj nie broni czystości wiary przez nasilającymi się tendencjami manichejskimi i wyłażącym coraz odważniej z zakamarków gnostycyzmem. Nawet z ust wysokich hierarchów kościelnych można usłyszeć przekaz oparty na dualizmie, a nie na Ewangelii, bez zrozumienia oczywistej prawdy, że świat nie jest czarno biały, lecz posiada wiele odcieni szarości, a przede wszystkim jest kolorowy, różnobarwny.

Człowiek w świecie wyłącznych skrajności przypomina piłkę odbijającą się bezwolnie od ściany do ściany z coraz większą szybkością. Jest nikim. Dla innych. Dla siebie też.

środa, 13 lipca 2011

Zaganiacz

- Co to za aktywność przejawiał ksiądz w niedzielę w okolicach drzwi naszego kościoła?

- Usiłowałem nakłonić ludzi, żeby nie stali na zewnątrz w czasie Mszy, tylko weszli do środka. Już księdzu proboszczowi donieśli?

- Nazwałbym to raczej wyrażaniem wątpliwości przez parafian.

- Diabli mnie biorą, jak widzę tych ludzi, którzy przychodzą niby na Mszę w niedzielę, a stoją na zewnątrz. Kogo oni usiłują oszukać? Pana Boga? Kościół? Siebie?

- Myśli ksiądz, że zaganianie ich do środka to najlepsza metoda?

- A zdaniem księdza proboszcza nie? Ja bym zamknął drzwi, wyłączył głośnik na zewnątrz, żeby było jasne, czy uczestniczą we Mszy czy po prostu stoją sobie na powietrzu.

- I przy otwartych drzwiach w taką pogodę w naszym kościele jest duszno. Poza tym naprawdę uważa ksiądz, że należy ludziom stojącym dalej od ołtarza zatrzaskiwać drzwi przed nosem?

- A co innego można zrobić? Sytuacje powinny być jednoznaczne. Ale my w Kościele w Polsce kochamy takie zgniłe kompromisy i brak jasnego stawiania sprawy. Takie rozmyte to nasze chrześcijaństwo. Nic dziwnego, że Kościół słabnie.

- Kościół słabnie?

- No tak, przecież nawet niedawno ogłaszali, że coraz mniej ludzi chodzi na Mszę w niedzielę. Ależ się wrogowie Kościoła muszą cieszyć z takich wiadomości. A to przecież zaczyna się od tego, że się najpierw stoi na Mszy na zewnątrz, a potem już się nie przychodzi.

- Coś księdzu opowiem. Kiedyś też usiłowałem zagonić ludzi sprzed kościoła do wnętrza. Nawet wchodzili, ale gdy odchodziłem, wracali na swoje miejsce przed świątynią. Aż któregoś dnia ktoś nie wytrzymał i zapytał: "Może by ksiądz zamiast nas tam na siłę zaganiać, zrobił coś, żeby nas tam przyciągnąć?". Wtedy przestałem.

- Bajanie. Po prostu się już księdzu proboszczowi nie chce użerać z ludźmi. Tak jest wygodniej. Ale ja się tak łatwo nie poddam...

wtorek, 12 lipca 2011

Momenty były

Wciąż nie mogę się nadziwić przedziwnym powiązaniom zdarzeń, chwil, momentów z różnych okresów. Temu zadziwiającemu mechanizmowi, który sprawia, że jakaś drobnostka, uczyniona czy wypowiedziana mimochodem nagle po jakimś czasie, niejednokrotnie po latach, okazuje się ziarnem, które nagle zakiełkowało i zaczęło rosnąć z naddźwiękową szybkością. I ma szanse przynieść owoce, ale...

Właśnie, pojawia się "ale". Bo nadal nie wiadomo, na ile moje aktualne działanie pomoże w tym owocowaniu, a na ile mu zaszkodzi. Czy trzeba się w rzecz z impetem włączyć, czy wystarczy tylko czuwać nad nią z odległości? A jeżeli po pierwszym gwałtownym wybuchu, rychło przygasa, czy podsycać, rozpalać, umacniać czy też pozostawić swemu losowi, czekając, aż nadejdzie ta właściwa dla niej chwila, gdy znów nabierze sił i przyniesie efekty zupełnie niespodziewane?

To trudne do pojęcia, jak bardzo na nasze życie wpływają mgnienia, ułamki sekund, fragmenty słów, urywki myśli, zaczęte i nieskończone gesty. Jak w tej sytuacji budować dalekosiężne plany, budować długofalowe strategie, przygotowywać projekty na dziesięciolecia? A przecież trzeba. Nie można tylko dać się nieść jak suchy liść wiatrowi dziejów. Nie na tym polega zgoda na "Bądź wola Twoja". Nie żeby suchy liść był całkiem nieprzydatny. Ale zielony chyba jednak ma szersze perspektywy i możliwości. Z drugiej strony ile nasion całe swoje szanse widzi w podmuchach?

No i dochodzimy do kwestii nadziei...

poniedziałek, 11 lipca 2011

Matka, syn i szczęście Boga

Przeczytałem właśnie wywiad z matką 43-letniego mężczyzny, który od 26 lat jest w stanie wegetatywnym. Złożyła do sądu wniosek o zgodę na eutanazję. Czyli zabicie jej syna.

Wywiad zamieścił dodatek do "Gazety Wyborczej", zatytułowany "Wysokie obcasy". To może głupie, ale czytając podszyty straszną rozpaczą tekst, przyłapałem się na pytaniu "Kiedy ta kobieta ostatni raz chodziła na wysokich obcasach?".

Kobieta mówi, że sama to zrobi. Opowiada ponurą historię samotności. Swojej samotności wobec cierpienia. Widać wyraźnie, że jest uzależniona. Nie. Nie od chorego syna. Od samotności, w której się znalazła w związku z jego chorobą.

Widać, że z jednej strony nie potrafi żyć bez zajmowania się swym synem. Z drugiej jest w niej straszny bunt przeciwko życiu, jakie prowadzi od ćwierćwiecza. Jest pragnienie zerwania z tym uzależnieniem. Z jej opowieści wynika, że poza chorym synem nie ma życia. "Nawet gdy nie jestem z nim, to i tak z nim jestem. Siedzę u siebie w pokoju w fotelu, bujam się, jego dawne łóżko stoi obok mojego. Płaczę, coś przeczytam. Mam gonitwę myśli. Jutro koleżanka zaprasza mnie na koncert Mozarta na Zamku Królewskim, ale dzisiaj zadzwoniłam i powiedziałam jej, że rezygnuję. Być gdzie indziej to tylko męka. Nie mogę się oderwać myślami od niego" - opowiada. Nie ma marzeń ani planów na życie po śmierci syna.

"Przyznaję, jestem zaborcza wobec Krzysia, przyznaję, że jestem uzależniona od pielęgnacji, ale wiem, że nikt się nim tak nie zajmie jak ja" - mówi matka chorego od 26 lat mężczyzny. Przyznaje też, że nie chce sobie pozwolić pomóc. "Nie mam czasu na psychologów".

Znamienne, że odpowiadając na pytanie: "Za pośrednictwem mediów pani postulat eutanazji wsparło wiele publicznych autorytetów. Filozofowie i etycy: Magdalena Środa, Bohdan Chwedeńczuk, Jacek Hołówka. A ludzie, z którymi ma pani kontakt osobisty?" najpierw mówi o swoim kontakcie z Kościołem. "Ksiądz powiedział mi, że za bardzo się nad sobą rozczulam. Że Krzyś cierpi za wszystkich grzeszników i że to wszystko stało się z nim dlatego, że za mało się modlimy. Zniechęcają do tego Pana Boga, oj, zniechęcają" - stwierdza krótko. Podejrzewam, że nie potrafiłaby powiedzieć, czego w swojej sytuacji oczekuje od Kościoła (z pewnością nie pobożnego banału, jaki zapamiętała). I od Boga też. Wiem, że to kwestia intymna, ale chciałbym wiedzieć, czy i jak ta kobieta rozmawia z Bogiem. Czy próbuje. Z jakiegoś powodu wielokrotnie przeczytała książkę i wciąż czyta książkę Leszka Kołakowskiego "Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne pytania". "Ciągle nie mogę zrozumieć, czy Kołakowski uzyskał odpowiedź na to pytanie. Czytam więc każde zdanie po trzy razy" - mówi. Chciałbym jej zadać pytanie o szczęście jej. I jej syna.

Nie wiem dlaczego, przyszło mi na myśl skojarzenie z pietą. Współczesną pietą. Wiem, że mówię o skrajnościach. Że kogoś może takie skojarzenie dotknąć i oburzyć. Ale im bardziej sam bronię się przed tym skojarzeniem, tym bardziej ono natarczywie wraca. Z komentarzem gdzieś w środku głowy: "Każde pokolenie ma taką pietę, jakie jest w swej istocie".

Wiem, że to komentarz zbyt surowy i niesprawiedliwy. Ale wciąż zastanawiam się, ilu ludzi i w których momentach popełniło niewybaczalne błędy, owocujące tym, że matka chce zabić własnego syna? Syna, bez którego nie potrafi żyć?

Plus natrętne pytania: O czym będzie myślała ta matka, trzymając na kolanach swego martwego syna? Co będzie czuła? Czy będzie szczęśliwa? Wtedy? Tydzień później? Miesiąc później? Rok później? Dziesięć lat później?

I pytania trudniejsze. Czy będzie szczęśliwy jej syn? A Bóg?

niedziela, 10 lipca 2011

Dział inwestycji

„Oto siewca wyszedł siać...”

I właściwie wszystko jasne. Co tu wyjaśniać i komentować? Tym bardziej, że nie tylko znamy treść tej wydawałoby się prostej przypowieści, ale w dodatku Jezus osobiście ją wyjaśnił i zinterpretował.

Nawet w szkołach uczą, że „przypowieść ta jest przenośnią głoszenia słowa Bożego między ludźmi”. Mało tego. W Internecie na stronach ze ściągami i gotowymi wypracowanymi można znaleźć wyjaśnienia, że słowo Boże porównane jest w tej przypowieści do ziarna rozrzucanego przez siewcę, a słuchacze do różnego rodzaju podłoża, na które ziarno upada. Że ziarno przy drodze oznacza tych, którzy co prawda słyszą, ale nic nie rozumieją. Że ziarna na miejscach skalistych to ci, którzy słyszą mając dobre chęci i nawet w pierwszej chwili są gotowi je przyjąć, ale wkrótce okazuje się, że brak im wytrwałości i szybko się zniechęcają do życia według słowa. Że ziarna wśród cierni dotyczą tych, którzy słuchają, przyjmują, ale gubią się w natłoku spraw przyziemnych, drugo i trzeciorzędnych, nie wypracowali w sobie właściwej hierarchii wartości i ważności spraw. Że wreszcie są tacy, którzy nie tylko słuchają, przyjmują, ale są naprawdę gotowi z otwartością i zrozumieniem realizować to, czego naucza Jezus i Kościół.

Więc może wystarczy dzisiaj po prostu siąść i po chwili zastanowienia przypasować się do którejś ze wskazanych przez Chrystusa możliwości? Najlepiej usytuować się nie na jednej czy drugiej skrajności, ale tak jakoś pośrodku. No bo z jednej strony znamy swoje ograniczenia i byłoby czymś jawnie niestosownym uznać się za glebę żyzną, która przyniesie wielki plon. Z drugiej przecież mamy swoją wrażliwość i już sama nasza obecność tutaj chyba świadczy o tym, że nie jesteśmy twardzi niczym wybetonowana droga, na której nic nigdy nie urośnie.

A jednak mimo całego wewnętrznego asekuranctwa nie da się na dłuższą metę, a już na pewno nie da się na zawsze, uniknąć pytań. Zaczynając od tego podstawowego: czy faktycznie jesteśmy tym podłożem, na którym z rzuconego hojnie przez Boga za pośrednictwem Kościoła, za pośrednictwem tylu ludzi, od najbliższych zaczynając, a na całkiem przypadkowo spotkanych kończąc, ziarna, w ogóle coś wyrośnie. Czy naprawdę wydamy jakiś plon? Czy zaowocujemy?

A jeśli już, to stajemy przed kolejnym pytaniem. Jaki będzie ten plon? Na jaki się nastawiamy? Na minimalny? Na taki, żeby tylko uniknąć zarzutu, że jesteśmy jałowi i bezwartościowi? Że nie ma z nas pożytku? Czy też na maksymalny? A więc na pełne oddanie, całkowite zaangażowanie po stronie Boga. A więc potraktowanie swojego życia, swojej obecności na ziemi, jako misji do wypełnienia. A więc rezygnacja z nastawiania się na własną korzyść, na to, aby jak najwygodniej i przy jak najmniejszym wysiłku, przetrwać te lata, które przychodzi nam spędzić w doczesności.

Kolejne pytanie być może należałoby zadać przed tym dotyczącym ilości. Bo przecież jest pytanie o to, co wyrośnie. No i jakie będzie to, co wyrośnie. Czy da owoce naprawdę najlepsze z możliwych, czy też da ich dużo, ale byle jakich? Można przecież zebrać mnóstwo truskawek, cieszyć się ich wielką liczbą, a nie zważać na to, że są niedobre lub nawet szkodliwe. Tylko jaki jest pożytek z takiego wielkie plonu?

Szukając w Internecie inspiracji do refleksji na temat przypowieści o siewcy znalazłem zaskakujący wpis na jednym z blogów:

„Szef nowoczesnej firmy musi być niczym siewca z przypowieści Biblijnej. Mimo, że nie jestem jakiś wyjątkowo religijny utkwiła mi w dzieciństwie przypowieść o siewcy. Stałem kiedyś pod kościołem nudząc się cholernie i zaliczając z bratem przymusową mszę na polecenie rodziców. Przypomniałem sobie o niej ostatnio, odszukałem w sieci i chciałbym się nią podzielić przy okazji czwartkowego luźniejszego wieczora:

„Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, niektóre [ziarna] padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny. Kto ma uszy, niechaj słucha!".

Jeżeli masz nowatorski program, usługę lub prowadzisz sklep internetowy również musisz być siewcą. Musisz propagować swoje dzieło, ulepszać, reklamować, odpowiadać na pytania, przygotowywać oferty, katalogi, dopracowywać teksty na stronę internetową. Często siejesz i ziarna nie wschodzą. Np. klient nad którym pracujesz z wielką nadzieją przez 2 miesiące, w ostatniej chwili rozmyśla się i transakcja nie dochodzi do skutku, albo pracownik, którego traktujesz jak partnera, pracujecie razem bardzo długo porzuca Cię wyjeżdżając za granicę by zarobić trochę więcej w gorszych warunkach. To są smutne zdarzenia, potrafią zdołować, a jeżeli wystąpią w dużej ilości potrafią zachwiać wiarę w powodzenie projektu, nawet największych entuzjastów.

Najważniejsze jednak by się nie poddać i codziennie siać, ulepszać swój projekt, wysyłać kolejne oferty, odpisywać cierpliwie i uprzejmie na listy, jednym słowem pracować na 100%, zawsze, bez względu na to jak bardzo poprzedni dzień skopał Ci tyłek. Nie wiesz bowiem, które ziarno da plon, który klient okaże się być kluczowy dla twojego sukcesu (albo porażki). A po pewnym czasie przychodzi nagroda. Klient, którego należycie obsłużyłeś daje Ci dochód, a jeżeli będzie bardzo zadowolony da stokrotny plon, polecając Cię swoim znajomym. A jeżeli będziesz siał dalej, również i znajomi klienta mogą wydać stokrotny plon” (fornalski.blox.pl).

Ta autentyczna opowieść, którą można znaleźć w Internecie, przypomina o tym, że nie tylko sami jesteśmy podłożem, na którym ma przynieść plon, na którym ma owocować, Boży zasiew. Ta opowieść przypomina, że my również jesteśmy siewcami.

Każdy przedsiębiorca, każdy biznesmen, każdy, kto podejmuje jakąś działalność, nie tylko w sferze bezpośrednio gospodarczej, jest siewcą, który inwestuje. Czy nie są siewcami nauczyciele, którzy mnóstwem swego wysiłku zapełniają głowy dzieci i młodzieży? Czy nie są siewcami rodzice, którzy wychowują i kształcą swoje dzieci? Wychowują i kształcą, w takiej właśnie kolejności.

To prawda, że nauczyciel jest siewcą, inwestorem, który przekazuje wiedzę swoim uczniom i oczekuje, że ta wiedza zaowocuje w ich sukcesach nie tylko na egzaminach, nie tylko w tym, że będą bez problemu dostawać się do renomowanych szkół i dzięki nim zdobywać pozycję w społeczeństwie. Nauczyciele zbierają owoce swej pracy często po wielu latach, widząc swych byłych podopiecznych jako dobrych specjalistów w różnych dziedzinach.

Nie wystarczy sama edukacja, którą dzisiaj także u nas rzeczywiście coraz więcej rodziców traktuje jak inwestycję, jak zasiew, który ma w przyszłości zaprocentować i zaowocować w życiu ich dzieci. O wiele ważniejszą inwestycją, o wiele istotniejszym zasiewem, jest wychowanie. Bo edukacja, wykształcenie w większej lub mniejszej mierze wpływa na to, jaki będzie standard życia potomstwa. Natomiast wychowanie ma wpływ na to, jakim syn czy córka będzie człowiekiem. A to przecież jest prawdziwy sens owocowania, na które czekają rodzice.

Oto siewca wyszedł siać...

Co przede wszystkim kieruje siewcą? Co kieruje każdym, kto inwestuje, kto podejmuje wysiłek? To nadzieja. Siewca musi być wypełniony nadzieją. Siewca patrzy w przyszłość. I spodziewa się w niej dobra. Jak największego dobra. To jest motyw jego działań. Bo przecież mówi Bóg: „Podobnie jak ulewa i śnieg spadają z nieba i tam nie powracają, dopóki nie nawodnią ziemi, nie użyźnią jej i nie zapewnią urodzaju, tak iż wydaje nasienie dla siewcy i chleb dla jedzącego, tak słowo, które wychodzi z ust moich: nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa”...

sobota, 9 lipca 2011

Czyje męstwo?

Jezus powiedział do swoich apostołów:

„Uczeń nie przewyższa nauczyciela ani sługa swego pana. Wystarczy uczniowi, jeśli będzie jak jego nauczyciel, a sługa jak pan jego. Jeśli pana domu przezwali Belzebubem, o ileż bardziej jego domowników tak nazwą.

Więc się ich nie bójcie. Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć. Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie jawnie, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach.

Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli.

Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie”. (Mt 10,24-33)


W lekcjonarzu ten fragment Ewangelii według świętego Mateusza opatrzony jest tytułem „Nie bójcie się ludzi”. Ale w jednym z wydań Pisma Świętego zatytułowano go inaczej: „Potrzeba męstwa”.

Zastanowiło mnie to. Jezus wiele razy wzywał swoich uczniów, aby się nie bali. Uzasadnieniem przezwyciężania lęku jest zaufanie do Boga, do Jezusa. Człowiek, który ufa Bogu, nie ma powodów, aby się bać. „U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli” – przypomina Jezus.

Rzadko jednak można spotkać odniesienie męstwa do ufności wobec Boga. Męstwo, odwagę, najczęściej traktuje się jako zasługę człowieka. A przecież są one efektem zaufania Bogu. Bez tego fundamentu nie zasługują na swą nazwę.

Dawanie świadectwa swej wierze wymaga odwagi, potrzebuje męstwa. Ale jeśli człowiek usiłuje oprzeć się tylko na własnych siłach, wcześniej czy później poniesie klęskę, a jego świadectwo okaże się nieautentyczne. Będzie głoszeniem siebie, a nie Jezusa Chrystusa i Jego Ewangelii.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 8 lipca 2011

Kapliczki

Po pierwszym roku seminarium dzięki dobremu sercu pewnego księdza (Wieczny odpoczynek raczy mu dać, Panie…) znalazłem się w zakopiańskiej Księżówce, gdzie mieszkałem przez dwa tygodnie, a ów zacny duchowny pokazywał mi piękno Tatr.

Był rok 1983, a więc już trochę czasu od Soboru Watykańskiego upłynęło. Uderzyło mnie więc mocno to, co zobaczyłem, gdy w pierwszy poranek weszliśmy do kaplicy, aby odprawić Mszę świętą. Po obu stronach kaplicy księża odprawiali Msze w małych kapliczkach. Pojedynczo. Byli, że tak powiem, na różnych etapach odprawiania. Gdy jeden nalewał wino do kielicha, inny właśnie podnosił w górę konsekrowaną Hostię, a trzeci odmawiał Ojcze nasz. Później dowiedziałem się, że ci, którzy chcieli wspólnie koncelebrować Mszę św., zbierali się wokół dużego stołu w jednej z sal. Piętro niżej.

Coraz częściej tamten obraz kapliczek, w których każdy sam odprawia Mszę św. jedynie z ministrantem, staje mi przed oczami, gdy przyglądam się dzisiaj Kościołowi. Coraz częściej mam wrażenie, że nasila się tendencja do budowania sobie własnych, prywatnych kościółków, w których po swojemu nie tylko oddaje się chwałę Bogu, ale również tworzy się swoje własne prawdy wiary, własne przykazania, własną teologię i moralność.

To oczywiste, że dróg do Boga jest tyle, ilu ludzi do Niego dążących. Ale jednak zmierzamy do Niego jako wspólnota wierzących. Jesteśmy jednym, świętym, powszechnym i Apostolskim Kościołem. Dlaczego więc z coraz większym zaangażowaniem zamieniamy go w zbiór osobnych kapliczek, w których zamykamy się sam na sam ze swym Bogiem? Dlaczego zamiast jednej wspólnej drogi do Boga, na której możemy się wzajemnie wspierać, wybieramy tysiące indywidualnych ścieżek, na których tak łatwo się pogubić?

Sobór Watykański II dwa razy stwierdził, że „podobało się jednak Bogu uświęcić i zbawiać ludzi nie pojedynczo, z wykluczeniem wszelkiej wzajemnej między nimi więzi, lecz uczynić z nich lud, który by Go poznawał w prawdzie i zbożnie Mu służył”. Pamiętam dziwne wrażenie, jakie wtedy,w 1983 roku, robiła na mnie kaplica w Księżówce, gdzie Msze odprawiane były po bokach, a środek był pusty. Kościół katolicki nie może być zbiorem prywatnych kościółków, skrajnie ułożonych wokół pustki w środku.

czwartek, 7 lipca 2011

Kompromis

- Otworzę okno, bo się uduszę w tej duchocie.

- Będzie przeciąg.

- Przesadzasz.

- Nie przesadzam. Będzie przeciąg. Zawsze tak otwierasz okno, żeby był przeciąg.

- Nawet jeśli będzie trochę ruchu powietrza, to przecież nic złego. Szybciej się wywietrzy.

- Dobrze wiesz, że nawet niewielki przeciąg mi szkodzi. Zaraz mam problemy z gardłem i nosem.

- Nie histeryzuj.

- Nie histeryzuję. Dlaczego zawsze musi być tak, jak dla ciebie jest dobrze?

- Zawsze?

- W samochodzie też zawsze klimatyzacja jest włączona, chociaż nawet lekarze potwierdzili, że mnie to bardzo szkodzi.

- Czyli lepiej, żeby się ktoś udusił, niż żeby ciebie trochę owiało?

- Jakoś dotychczas nikt się nie udusił.

- Jak jest duszno zaraz się pocę i ciężko oddycham.

- To jeszcze nie uduszenie.

- Usatysfakcjonuje cię, jak stracę przytomność?

- To by przynajmniej był dowód, że nie kłamiesz, żeby uzasadnić swój egoizm.

- Dowód?

- Ja mam zaświadczenia, że przeciąg i klimatyzacja mi szkodzą.

- Czyli nie pójdziesz na żaden kompromis? Nie mogę otworzyć okna?

- Nie.

- I kto tu jest egoistą?

- Nie możesz otworzyć okna, bo jest otwarte...

środa, 6 lipca 2011

Czajnik (historia dramatyczna)

Nie ma co kryć. Przed tym czajnikiem (elektrycznym) przez moment była naprawdę duża szansa. Gdy zaczął się pojawiać na filmikach zamieszczanych przeze mnie w internecie, od razu przykuł uwagę widzów i zaczęło się rychło tworzyć - póki co nieformalne - grono jego fanów. Dobrze się rozwijająca celebrycka kariera czajnika została brutalnie przerwana z niejasnych motywów. Objawiło się to zmianą tła w zamieszczanych przez mnie filmikach...

Czajnik wrócił więc całkowicie do swej zasadniczej funkcji. Do grzania wody. Co prawda nieczyszczony z kamienia w odpowiednich odstępach czasu coraz więcej energii potrzebował, aby nagrzać wodę na kawę lub herbatę, ale jednak grzał.

Pierwszy sygnał, że coś jest nie tak, pojawił się wiele miesięcy temu w postaci niewielkiej kałuży na podstawce. Ponieważ jednak było to wydarzenie o charakterze incydentalnym, zostało zignorowane, a nawet zapomniane. Z podobnym lekceważeniem spotkał się dziwny białawy nalot, który zaczął mniej więcej w tym samym czasie objawiać się na jednej z przeźroczystych skal, pokazujących, ile wody jest w czajniku.

Któregoś dnia, kilkanaście dni temu, nalot stał się jednak tak denerwujący, że został zmyty. Efekty tej operacji były fatalne. Kałuża na podstawce stała się zjawiskiem permanentnym, a na ściance czajnika (właśnie na tej przezroczystej skali) systematycznie pęczniały krople wody.

- Z czego teraz robią te czajniki, że zwykłą woda z kranu jest w stanie toto przeżreć? - żaliłem się komuś pytająco.

- Strach pomyśleć, co my teraz pijemy, skoro kranówa jest w stanie zrobić dziurę w czajniku - perorowałem komuś innemu.

Wreszcie podjąłem decyzję, że trzeba kupić nowy czajnik. Kupiłem. Dokonując zamiany starego czajnika na nowy postanowiłem mu się raz jeszcze uważnie przyjrzeć. I wtedy dostrzegłem, że w miejscu, gdzie przeciekał, widać wyraźnie ślady uderzenia! Pamięć natychmiast wyrzuciła mi przed oczy, jak to kiedyś, usuwając czajnik z pola widzenia kamerki mojego laptopa, wyrżnąłem nim w rzecz twardą o ostrych rogach. Wtedy wydawało mi się, że czajnik nie odniósł obrażeń, ale przecież zaaferowany czymś innym nie przyglądałem mu się dokładnie...

W sumie dramat. I głupia sprawa. Tyle niesłusznych oskarżeń i niewinnych ofiar...

wtorek, 5 lipca 2011

To tylko wakacje

Zatkało mnie. Usłyszałem pytanie, po którym zapomniałem języka w gębie. Pytanie brzmiało: „Jaka jest wakacyjna oferta Kościoła?”. Już miałem odburknąć niegrzecznie: „Co to, Kościół jest biurem turystycznym czy co?”, gdy mignęła mi myśl, że być może pytanie sformułowane jest językiem bardzo świeckim, ale wcale nie jest głupie.

Zaraz przypomniałem sobie, że przecież w czasie wakacji w rozmaitych miejscowościach organizowane są zwłaszcza przez zakony i zgromadzenia kilkudniowe spotkania, adresowane przede wszystkim do młodych. Oczywiście przyszły mi na myśl również pielgrzymki piesze, które w czasie wakacji wędrują przez Polskę. Pomyślałem też o Mszach świętych w niedzielę wieczorem, dla tych, którzy wyjeżdżają na weekend. Uświadomiłem sobie, że w miejscowościach wypoczynkowych parafie mają na względzie turystów i wczasowiczów…

Ale też niemal od razu przypomniałem sobie gwałtownie pustoszejące podczas wakacji kościoły i rozmowę z młodym ojcem, który chwalił mi się, że planuje z rodziną spędzić urlop zagranicą. „A sprawdziłeś, gdzie tam można wziąć udział we Mszy świętej w niedzielę?” – zapytałem. Popatrzył na mnie zdumiony. „Nie. O co księdzu w ogóle chodzi? To przecież tylko trzy tygodnie. Pan Bóg się nie obrazi, że przez trzy niedziele nie będę w kościele” – zapewnił mnie z głębokim przekonaniem i poszedł z oburzeniem opowiedzieć o naszej rozmowie swojej żonie.

Jedna internautka opowiedziała mi natomiast, jak w rodzinnej parafii nie mogła się doprosić księdza, aby przyszedł do jej chorej matki. „Będzie obchód chorych, to ksiądz przyjdzie” – usłyszała od pani na plebanii. „Mama chyba rozumie, że teraz są wakacje i ksiądz nie może być na każde zawołanie”.

Tak to wszystko powypisywałem, ale jednak wciąż z niepokojem czuję, że nie znam odpowiedzi na pytanie: „Jaka jest wakacyjna oferta Kościoła?”. A przecież wakacje to ponad jedna szósta roku. Kawał czasu na głoszenie Ewangelii…

poniedziałek, 4 lipca 2011

Pusta ściana i wykazanie

"Pusta ściana nie jest jedynie pustą ścianą - to jest znak ateizmu. W niektórych krajach, np. we Francji, neutralność państwa rozumiana jest w taki sposób, że można powiesić wszelkie symbole i znaki, o ile nie są to symbole religijne. Jest to dyskryminacja osób wierzących. Ekolodzy czy obrońcy praw człowieka mogą powiesić swój znak, a ludzie religijni - nie" - powiedział Joseph Halevi Horowitz Weiler w wywiadzie zamieszczonym w sobotniej "Gazecie Wyborczej".

To ważne stwierdzenie. Ważne zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Bo w tle tej wypowiedzi jest kwestia narzucania innym. Mam wrażenie, że dzisiaj wielu ludziom na świecie nawracanie myli się z narzucaniem. Pewnie dlatego w tej samej rozmowie Weiler powiedział: "Jeśli ktokolwiek w Polsce czuje się dyskryminowany z powodu obecności krzyża w urzędzie czy szkole, powinien się odwołać do sądu i wykazać to. Jeśli przegra, może odwołać się do Strasburga".

W tym drugim fragmencie dla mnie jest kluczowe "wykazać to". Chociaż na pierwszy rzut oka rzecz wydaje się sprzeczna wewnętrznie, no bo jak można "wykazać", że ktoś "czuje się dyskryminowany"? Czy da się wykazać coś tak nienamacalnego jak "czucie się"? A jednak istotą rzeczy jest tu wykazanie. Znam ludzi, którzy czują się dyskryminowani moją obecnością razem z nimi w jakimś pomieszczeniu. Ale nie potrafią tego wykazać. Dlatego wciąż i wciąż przebywamy w jednej sali i nic na to nie mogą poradzić. Bo im się tylko wydaje, że są dyskryminowani.

Znam też katolików, którzy czują się w Polsce dyskryminowani. Ale nie są w stanie tego wykazać. Nie wiedzą, że problem leży po ich stronie. Że sami się dyskryminują. Dokładnie tak. A może wolą nie wiedzieć?

Weiler powiedział jeszcze: "To społeczeństwo wybiera władzę. Jeśli wybiera władzę, która słucha Kościoła, to znaczy, że chce, aby taka władza go reprezentowała albo że mu to przynajmniej nie przeszkadza". A jeśli społeczeństwo wybiera władzę, która nie słucha Kościoła? Czy to znaczy, że Kościół i jego członkowie są dyskryminowani?

Rozmawiałem niedawno z kimś, kto z uporem nie chce się poddać pewnym kościelnym przepisom, a równocześnie kreuje siebie na bardzo zaangażowanego i pobożnego katolika. "W Kościele obowiązuje posłuszeństwo. Jeżeli Kościół tak zadecydował, to należy się podporządkować" - argumentowałem. "Kościół się myli. Ja wiem lepiej, co jest zgodne z wolą Bożą" - usłyszałem w odpowiedzi. Było też coś o słuchaniu sumienia...

Dawno temu (1998) Marcin Staniewski w "Wieczerniku" zwracał uwagę, że mimo prześladowań (dyskryminacji?) pierwsi chrześcijanie, zgodnie z zaleceniami św. Pawła nie tylko modlili się za rządzących, ale "W 13. rozdziale Listu do Rzymian apostoł kilkakrotnie nakazuje uległość wobec władz, oddanie im należnej czci, a także płacenie podatków i ceł. Uzasadnia swą naukę tym, że każda władza pochodzi od Boga. Zadaniem zaś władzy jest pochwała dobra a karanie zła. Jest więc ona dla człowieka "Bożym narzędziem ku dobremu". Człowiek ze względu na sumienie powinien poddawać się władzy".

"W Jerozolimie apostołowie św. Piotr i św. Jan nigdy nie prowokowali rozruchów, bez buntu pozwolili się aresztować. Nigdzie nie ma słowa o przemocy skierowanej przeciw prześladowcom. Podobnie św. Paweł, który wielokrotnie miał mało przyjemne spotkania ze starszyzną żydowską, z urzędnikami cesarskimi i z władzami rzymskich prowincji - zawsze dla władzy miał należny szacunek i respekt, a każde, nawet najbardziej niekorzystne położenie, wykorzystywał jako chwilę sposobną do głoszenia Ewangelii" - przypominał Staniewski.

Niedawno zmarł człowiek, który komentując wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu w sierpniu ubiegłego roku powiedział mi: "Dopóki katolika będzie się poznawać po tym, że ma w ręce krzyż, a księdza po koloratce, dopóty Kościół w Polsce będzie w głębokim kryzysie". To nie był nikt o znanym nazwisku. Zwykły świecki katolik, który za komuny sporo się nacierpiał, bo nie krył swej wiary. Mimo ogromnej wiedzy fachowej i zdolności organizatorskich nigdy nie awansował na wysokie stanowiska. Gdy po roku 1989 proponowano mu, aby próbował jakoś odbić sobie krzywdy i dyskryminacje, których doznał, wpadał w złość. Kiedyś pewnemu młodemu człowiekowi, który nie wykazywał najmniejszego zrozumienia dla jego postawy i nazwał ją kapitulancką, krzyknął prosto w twarz: "Czy Chrystus po Zmartwychwstaniu poszedł dochodzić swego u Piłata i arcykapłana?!". Jeżeli kiedyś widziałem tzw. "święty gniew", to pewnie wtedy na jego twarzy. Młodego nie przekonał. Za to on przekonał swego ojca, aby wziął odszkodowanie za opozycyjną działalność. Wybudował sobie za nie część bardzo fajnego domu za miastem. Ojciec do dziś mieszka w bloku w niewielkim mieszkanku z tzw. ciemną kuchnią.

niedziela, 3 lipca 2011

Stało się coś

- Stało się coś?

- Nie, czemu pytasz?

- Bo tak siedzisz i nic nie gadasz.

- Myślę.

- Uważaj, jeszcze coś wymyślisz. I będzie kłopot.

- No właśnie, wychodzi na to, że gdy człowiek coś wymyśla, to z tego potem jest kłopot. Albo przynajmniej problem.

- A jaśniej?

- Gdy człowiek coś wymyśla, zwykle nie zdaje sobie sprawy, że wpływa na swoje losy, na losy innych ludzi…

-…i na losy całego świata, bla, bla, bla.

- Ty się śmiejesz, a to przecież prawda. Nie mamy świadomości, jakie znaczenie mogą mieć nasze pomysły. Ile już razy tak było, że coś, co rodziło się jako drobnostka, jako rzecz trzeciorzędna, bez perspektyw, wpłynęło na losy milionów ludzi?

- Jak cię znam, to zaraz powiesz, że masz na myśli chrześcijaństwo?

- Nie, akurat myślałem o różnych rzeczach w Internecie.

- Ach tak?

- Ach tak. Ale z chrześcijaństwem też dobry przykład.

- Więc?

- Więc nie należy marnować i lekceważyć pomysłów.

- Ja znam złe pomysły, które wpłynęły fatalnie na losy milionów ludzi.

- Czy ty musisz zawsze wszystko zanurzyć w smole? Trochę optymizmu w patrzeniu na świat!

- Ja nie mylę optymizmu z naiwizmem.

- Gdyby świat składał się z samych takich ludzi, jak ty, do dziś siedzielibyśmy w jaskiniach.

- No, i nie mielibyśmy bardzo wielu problemów, hehe.

- Pudło. Tylko pozornie nicnierobienie pozwala uniknąć problemów. Ono samo w sobie jest problemem. Ogromnym problemem.

sobota, 2 lipca 2011

W sercu matki

Rodzice Jezusa chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał On lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego rodzice. Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień drogi i szukali Go wśród krewnych i znajomych.

Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy szukając Go.

Dopiero po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania. Wszyscy zaś, którzy Go słuchali, byli zdumieni bystrością Jego umysłu i odpowiedziami.

Na ten widok zdziwili się bardzo, a Jego Matka rzekła do Niego: „Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie”.

Lecz On im odpowiedział: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział.

Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany.

A Matka Jego chowała wiernie te wspomnienia w swym sercu. (Łk 2,41-51)


Serce matki. Pod nim człowiek zaczyna życie. Ale w tym samym momencie znajduje na stałe miejsce dla siebie w nim samym. A jeśli zdarza się, że człowiek nie znajduje miejsca w sercu swej matki, to nie tylko jego szczęście jest w niebezpieczeństwie. Bywa, że zagrożone, bardzo poważnie zagrożone, jest jego życie.

Matka nie zawsze rozumie, to, co robią jej dzieci. Bywa, że jest ich zachowaniem zadziwiona, a nawet wywołuje ono jej poważne zaniepokojenie i obawy. Lecz jeśli dziecko ma swoje miejsce w sercu matki, może się czuć pewnie i bezpiecznie. Matka, choć nie pojmuje, to przecież nadal kocha, nadal chroni, nadal się troszczy.

Dwunastoletni Jezus zaskoczył Maryję tym, co zrobił w Jerozolimie. Zdziwił Ją również sposobem, w jaki skomentował to wydarzenie. Odwołując się do posłuszeństwa wobec Ojca, nie nadużył serca swej Matki. A Ona zachowała wszystko w swym sercu. Objęła miłością. Tak, jak tylko matka potrafi.

piątek, 1 lipca 2011

Hydraulik amator

Już od tygodni woda w umywalce spływała z dużymi oporami. Nie pomógł gumowy przepychacz, który tylko w kreskówkach okazuje się narzędziem uniwersalnym i zawsze skutecznym. Nie pomogła chemia, w tym okropnie żrące środki, którymi z powodu zbyt łatwej dostępności na półkach hipermarketów, poparzyły się niektóre dzieci. Nadeszła pora na hydraulika. Amatora.

Hydraulik amator rzucił bystrym okiem na umywalkę i tkwiący pod nią syfon. Następnie zręcznym ruchem wydostał ze skrzynki z narzędziami odpowiedni śrubokręt i zabrał się do odkręcania śrubki przytrzymującej plastikowe sitko w odpływie umywalki. Śrubka (nie taka znów mała) ani drgnęła. Na to hydraulik amator podszedł do syfona z drugiej strony i zaczął mu odkręcać to, co podobno fachowo nazywa się nakrętką zaślepiającą. Tu osiągnął większy sukces, więc poluźniwszy ją nieco powrócił do sitka i jego śruby. Tym razem poszło zadziwiająco łatwo. Śruba kręciła się z zapałem, ale po wyjęciu sitka szybko wyszło na jaw, dlaczego. Po prostu się złamała. Tak była przerdzewiała.

„Trzeba nowy syfon” – orzekł autorytatywnie hydraulik amator i sprawnie zdemontował pozostałe części syfona, opłukał pod innym kranem i wziąwszy rzecz całą „na wzór” udał się do dużego sklepu samoobsługowego z tego typu przedmiotami.

Akurat wszyscy „konsultanci” byli zajęci albo mieli przerwę, więc hydraulik amator osobiście i na własną rękę przeprowadzał badania komparatystyczne, aż po kwadransie doszedł do wniosku, że najbardziej podobny jest taki syfon, co kosztuje 13 złotych bez grosza.

Po powrocie przez godzinę z okładem instalował nowy syfon pod umywalką, kombinując jak zmęczony koń pod górę ze starymi i nowymi uszczelkami. Bo bardzo szybko okazało się, iż zamknięte wraz z nowym syfonem w plastikowym worku uszczelki niekoniecznie chcą zatrzymywać wodę między umywalką a nim samym.

Na teraz stan jest następujący: Hydraulik amator uważa, że odniósł spory sukces. Pod umywalką wisi nowy syfon uzupełniony dwoma uszczelkami ze swego poprzednika. Pod syfonem na podłodze stoi miska. A to dlatego, że od czasu do czasu z syfona kapie kilka kropel wody. Właściwie nie wiadomo, dlaczego. „Może samo się uszczelni?” – zastanawia się hydraulik amator.

Najbardziej denerwujące jest to, że niektórzy komentatorzy całego wydarzenia sugerują, iż należało po prostu wezwać fachowca. W ludziach w ogóle nie ma zrozumienia dla czyjegoś zapału… ;-)

Ciekawe, czy ktoś wyłapie w tym poście pewne aluzje…