czwartek, 28 grudnia 2017

Słowo roku, czyli pod przykrywką

Znany z niedotrzymywania ogłaszanych wcześniej terminów ekscentryczny miliarder i innowator Elon Musk oświadczył, że chociaż większość ludzi upływ czasu mierzy w odniesieniu do zachowań planety Ziemi, to on ma inne podejście do tej sprawy, ponieważ jest marsjaninem. Dodał zaraz, że z tym uzasadnieniem żartował, ale tak czy owak wskazał, że jeśli chodzi o czas, mamy do czynienia z mnóstwem umowności.
Jednym z umownych elementów powiązanych z upływem czasu jest ogłaszanie rozmaitych podsumowań, rankingów itp, gdy dobiega końca rok. Innym umownym zwyczajem, dotyczącym przełomu roku, jest snucie prognoz i przewidywanie, co też się w ciągu nadchodzących 365 dni wydarzy. Dla publicysty i jedno i drugie stanowi wielką pokusę. Szczytem marzeń niejednego zawodowego komentatora rzeczywistości jest sytuacja, w której przypominając, co mówił dwanaście miesięcy wcześniej, może - nie kryjąc dumy i samozadowolenia - stwierdzić, że jego zapowiedzi się potwierdziły i faktycznie nastąpiło to, co przewidział. W im większym procencie prognozy pokrywają się z faktami, tym większym poważaniem cieszy się w oczach odbiorców publicysta.
Wśród corocznych rankingów od jakiegoś czasu ogłaszane jest „słowo roku”. Wybiera je zwykle redakcja któregoś z uznanych anglojęzycznych słowników. W 2017 „słowem roku” okazała się zbitka „fake news”. Jak obliczono, w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy użycie tego zwrotu wzrosło o 365 procent. Pokraśnieć z dumy może więc aktualny prezydent stanów zjednoczonych, który nie tylko często sformułowania „fake news” używa, ale także uważa się za twórce tego neologizmu.
Zgodnie z ustaloną przez redakcje prestiżowego słownika definicją, „fake news”, to „fałszywe, często sensacyjne, informacje rozpowszechniane pod przykrywką newsa”. Dla objaśnienia podano też kilka przykładów. Chodzi o wiadomości takiego rodzaju: „według ekspertów Ocean Atlantycki jest o 75 proc. zbyt mokry” albo o informację, że „taniec na rurze uznano za dyscyplinę olimpijską”. Do kategorii „fake newsów” zdaniem językoznawców kwalifikują się również  doniesienia, że „kosmos jest w rzeczywistości mniejszy niż niektórzy myślą” oraz wiadomość, według której „kanapki z serem i kiełbasą ogłosiły strajk”.
Zastanawiające, że to już drugie pod rząd „słowo roku”, dotyczące prawdy. Dwanaście miesięcy temu „słowem roku” okazała się „postprawda”.
Ku mojemu zdumieniu, zdarzają się sytuacje, w których „fake news” jest pożądany przez odbiorców. Kilka dni temu jeden z moich znajomych podlinkował w portalu społecznościowym pewną niepokojącą wiadomość, dotyczącą przyszłości jednej z ważnych dziedzin naszego życia. I jak skomentował? „Tym razem naprawdę lepiej, żeby to była fałszywa informacja”. Dziwne? Dziwne. Ale prawdziwe!
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 21 grudnia 2017

Wrażliwość, czyli siła przekazu

Dożyliśmy czasów, w których zdobycze techniki dają możliwość, aby niemal każdy publicznie się wypowiadał. Mówiąc  „publicznie”, mam na myśli możliwość opublikowania myśli, opinii, opowieści, relacji, zdjęcia, filmu. Opublikować, czyli podać do ogólnej wiadomości. Skierować swój przekaz ne tylko do tych kilku czy kilkunastu osób, które zwykle ma się w swoim otoczeniu, ale wysłać go w przestrzeń, w której każdy może na niego natrafić. Dawniej trzeba było w tym celu mieć dostęp do pewnych narzędzi, nazywanych potocznie mass mediami, a bardziej szczegółowo środkami społecznego przekazu. Nie każdy mógł wydrukować swoje dzieło w gazecie czy czasopiśmie, wypowiedzieć się w telewizji albo w radiu. Było to z przyczyn czysto praktycznych limitowane. Ten, kto zdobył możliwość docierania ze swoim przekazem do dużej liczby odbiorców, był w pewnym sensie uprzywilejowany.
Rozwój internetu radykalnie tę sytuację zmienił. Dzisiaj wystarczy mieć dostęp do globalnej sieci, aby móc docierać z własnymi treściami wszędzie i do wszystkich. Problemem jest właściwie tylko zdobycie ich uwagi.
I tu jednym z istotnych czynników okazuje się wrażliwość. Dużo ostatnio na ten temat słyszałem i czytałem, m. in. w kontekście różnych wrażliwości religijnych i konieczności ich uszanowania. Jednak kwestia wrażliwości wykracza daleko poza tego rodzaju zawężenia. Upewniłem się co do tego, trzymając w dłoniach niedużą książkę, która właśnie się ukazała. Zatytułowana jest „Bałutki. Kroniki z ziemi obiecanej”, a autorką jest Ewa Różycka.
Skojarzenie z dzielnicą Łodzi jest tu jak najbardziej na miejscu. Można powiedzieć, że to ona jest bohaterem książki. Ale to nie takie proste, jakby się mogło wydawać. Bo chociaż umiejscowienie większości zawartych w „Bałutkach” opowieści jest bardzo konkretne, to jednak z zapartym tchem i jako swoje odczytać je może ktoś, kto mieszka w którejś z dzielnic i miejscowości na Górnym Śląsku, na Podkarpaciu, w Warszawie i okolicach, koło Szczecina, Gdańska, Białegostoku, Koszalina. Wystarczy, że będzie otwarty na tę szczególną wrażliwość, która jest źródłem i istotą książki Ewy Różyckiej.
To jest ten rodzaj wrażliwości, który pozwala dostrzec, że wielkość świata zbudowana została z drobnych rzeczy i doświadczeń pojedynczych ludzi, żyjących gdzieś na marginesie, na peryferiach, jakby powiedział papież Franciszek.
Część z zawartych w książce opowieści (to naprawdę dobre, wcale nie za duże słowo, choć niemal wszystkie mieszczą się na jednej stronie) poznałem już wcześniej, śledząc fejsbukowy profil autorki. W zalewie nijakości jej wpisy przykuły moją (i nie tylko moją) uwagę. Właśnie z uwagi na wrażliwość przejawiającą się nie tylko w dostrzeganiu małych wielkich wydarzeń, ale także, a może przede wszystkim, w sposobie mówienia o nich.
Właśnie takiej wrażliwości życzę wszystkim z okazji zbliżających się świąt Narodzenia Pańskiego. Ona pozwala dostrzec wielkość i ogólnoświatowe znaczenie pojawienia się pewnego Niemowlęcia gdzieś na obrzeżach imperium.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 14 grudnia 2017

Czas blogów, czyli przemija postać tego świata

Przemija postać tego świata mówi Pismo święte. Właśnie przekonałem się o tym w sferze, w której raczej się o tym szczególnie intensywnie nie myśli.
Jeden z dużych, wiodących portali poinformował, że likwiduje istniejącą wśród jego licznych serwisów platformę blogową. Poinformował nie tylko wszystkich dokoła, ale również  personalnie mnie, ponieważ od ponad dziewięciu lat miałem tam swojego bloga. Początkowo maila z wiadomością, że za niespełna dwa  miesiące mój blog zniknie z sieci, potraktowałem jako żart, a nawet bardziej podejrzliwie. Okazało się jednak, że to prawda.
Kiedy już upewniłem się, że plan likwidacji jednym ruchem tysięcy blogów zostanie niedługo zrealizowany, odkryłem, że nie wzbudziło to u mnie ani zdziwienia, ani pretensji. Powiem więcej, wykazałem się pełnym zrozumieniem dla potężnego portalu, który przez lata użyczał mi miejsca na zamieszczanie moich wpisów, a teraz postanowił przestać. Przypuszczam, że gdybym należał do gremiów decyzyjnych medialnego potentata, też optowałbym za takim rozwiązaniem i to już jakiś czas temu.  Dlaczego? Ponieważ od dawna mam wrażenie, że czas blogów, jako  jednego z ważnych elementów globalnej sieci, minął.
Nie znaczy to, że mam do blogów podejście lekceważące. Wręcz przeciwnie. Uważam, że w rozwoju internetu, jako sposobu międzyludzkiej komunikacji, odegrały ogromną, bardzo pozytywną rolę. Był czas, gdy stanowiły podstawową formę prezentacji i wymiany spostrzeżeń, doświadczeń, przeżyć, refleksji, myśli. Były miejscem, w którym mnóstwo ludzi opowiadało o sobie i o świecie. Były też miejscem spotkania, przekazu idei, dawania świadectwa, rozmowy, czasami terenem konfrontacji, a nawet zderzenia. Jednak stopniowo okazywało się, że tej formie porozumienia za pomocą sieci czegoś brakuje. Tym czymś było tempo, szybkość interakcji. Tymczasem świat coraz bardziej nabierał prędkości, a użytkownicy internetu nastawili się na stały kontakt i natychmiastową reakcję, bez zwlekania. Dały im to serwisy społecznościowe.
Wiodący portal daje mi możliwość uratowania moich, czynionych przez lata zapisków. Mogę je sobie ściągnąć i udostępnić gdzie indziej. Przypuszczam jednak, że tendencja do likwidacji platform blogowych będzie się w najbliższych latach utrzymywać.
Zrobiło mi się żal zawartości tysięcy blogów. Przecież znalazło się w nich mnóstwo ważnych i wartościowych zapisów. I teraz przepadną, bo rozwój sposobów międzyludzkiej komunikacji jest nieubłagany? Przyszło mi do głowy, że może trzeba by stworzyć dla blogów jakieś globalne ogólnodostępne archiwum. To przecież jest – mówię to z całą powagą – część cywilizacyjnego dorobku ludzkości. Byłoby głupio całkiem z niego zrezygnować tylko dlatego, że teraz dominują portale społecznościowe. One zresztą też w pewnym momencie przeminą. Nawet jeżeli w tej chwili wydaje się to zupełnie niemożliwe.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 7 grudnia 2017

Czwarta władza, czyli abdykacja

Podczas niedawnego nieformalnego spotkania doszło do rozmowy na temat wpływu mediów na to, czym żyje tzw. przeciętny człowiek, o czym rozmawia, jakich informacji pożąda, a co go kompletnie nie interesuje, choć niejednokrotnie powinno. Kilka osób wymieniło z pamięci przykłady sytuacji, w których uwaga opinii publicznej była zajęta jakimiś pozbawionymi znaczenia awanturami lub rozdmuchanymi aferami, gdy w tle i zaciszu gabinetów działy się rzeczy naprawdę wielkiej wagi, wpływające na los milionów ludzi. W tym kontekście ktoś rzucił uwagę, że omawiane zjawisko pokazuje ogromną siłę czwartej władzy, skoro zdolna jest ona zapanować nad myślami tak wielkich rzesz ludzkich.
W tym momencie głos zabrał rzadko obecny w kraju ekspert, który mimo wciąż młodego wieku odniósł zagranicą spore sukcesy na polu badania współczesnych szeroko pojętych mediów. „Najbardziej palące pytanie na dziś brzmi: czy media to nadal rzeczywista czwarta władza?” - powiedział, wywołując dużą konsternację wśród obecnych. W końcu ktoś zapytał: „Są jakieś podstawy, aby mieć wątpliwości w tej sprawie?”. „Naprawdę nic nie budzi państwa wątpliwości?” - odpowiedział ekspert pytaniem na pytanie, ale zaraz podjął wątek: „To prawda, że jesteśmy uzależnieni od mediów w stopniu, w jakim nigdy się to dotychczas w dziejach ludzkości nie zdarzyło. Ich wpływ na życie pojedynczego człowieka i całych społeczności jest niewyobrażalny. Kształtują poglądy i wywołują ludzkie decyzje w skali globalnej. Jednak czy o to chodzi w pojęciu czwartej władzy? Przypomnijmy sobie, co naprawdę ten termin oznacza i w jakich sytuacjach znajduje rzeczywiste zastosowanie”.
Ponieważ nikt się nie odzywał, ekspert mówił dalej: „Nawet internetowa wyszukiwarka podpowie, że pojęcie «czwartej władzy», odnosi się do siły, jaką media zdobyły w społeczeństwach demokratycznych. Zadaniem tak rozumianej czwartej władzy jest stać na straży demokracji i praworządności oraz pełnić funkcję kontrolną w systemie opartym na trójpodziale władzy. Kontrolną zarówno wobec władzy ustawodawczej, wykonawczej, jak i sądowniczej. Proszę sobie samodzielnie odpowiedzieć, czy i w jakim stopniu dzisiaj to zadanie media realizują”.
„Jaka jest pańska diagnoza?” - rzucił ktoś z uczestników spotkania. Ekspert westchnął: „Moim zdaniem, zdecydowana większość z nich już dawno abdykowała, zostawiając swój tron nieobsadzony. Doszły do wniosku, że działanie dla dobra wspólnego im się nie opłaca i skupiły się na pielęgnowaniu dobra własnego oraz dobra swoich dysponentów. A jeśli nadal zabiegają o rząd dusz, to głównie dla swoich korzyści”.
Gdy ekspert jeszcze mówił, kilka osób dyskretnie opuściło spotkanie. Pozostali woleli nie kontynuować rozmowy na ten temat.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM