czwartek, 31 stycznia 2013

Papież i ptaki

Ktoś mnie zapytał zatrwożony nie na żarty: „Czy to nie było wydarzenie w jakiś sposób symboliczne? Czy to dla nas nie jest jakiś znak?”. A chodziło o to, co miało miejsce w ostatnią tegoroczną styczniową niedzielę w Watykanie.

W swoim wystąpieniu w czasie południowej modlitwy Anioł Pański papież Benedykt XVI wspomniał o obchodzonym właśnie w tę niedzielę Dniu Pamięci o ofiarach holokaustu i nazizmu. Do zgromadzonych na Placu Świętego Piotra, wśród których było około dwa tysiące dzieci z tradycyjnej „Karawany Pokoju”, organizowanej przez Włoską Akcję Katolicką, Papież powiedział: „Pamięć o tej ogromnej tragedii, która ugodziła dotkliwie przede wszystkim w naród żydowski, musi stanowić dla wszystkich nieustanną przestrogę, ażeby nie powtórzyła się groza z przeszłości, by przezwyciężono wszelką postać nienawiści i rasizmu i by krzewiono szacunek oraz godność każdej osoby ludzkiej”.

Potem dodał: „Spróbujmy wypuścić gołębie”.

Gołębie były dwa. Bielutkie. Jak to gołębie pokoju. Pierwszy poleciał bez przeszkód. Ale drugi nie miał tak łatwo. „Wypuszczony przez Benedykta XVI tradycyjny gołąbek pokoju ledwo uszedł z życiem” – emocjonowały się niektóre media. „Rozległ się przeraźliwy kwik i łopot skrzydeł! To wielka złośliwa mewa atakowała papieskie ptactwo! Kłapała dziobem i łakomie zerkała na małego gołąbka” – opisywały plastycznie. „Rozjuszony ptak najwyraźniej nie słuchał apelu papieża, tylko czekał na dobry moment, żeby zaatakować. Po chwili szarpaniny agresywna mewa zostawiła gołębia w spokoju i odleciała. Na szczęście obyło się bez żadnych znaczących obrażeń” – gorączkowały się gazety i portale internetowe, donosząc, że nękany na oczach tysięcy pielgrzymów gołąb znalazł w końcu schronienie wśród zabytkowych kolumn i portyków.

Oczywiście zaraz przypomniano, że to nie pierwszy incydent z udziałem Benedykta XVI i mającymi symbolizować pokój gołębiami. Dwa lata temu oba wypuszczone ptaki wleciały z powrotem do papieskiego pokoju. „Chcą zostać w domu papieża” - skomentował wtedy Ojciec święty.

Przeglądając gazety wykryłem, że trafiające do mnie pytania o wymowę tegorocznego przypadku nie wzięły znikąd. „Czy to znak, że świat czeka tragiczna zawierucha?” – wyczytałem w jednej z bulwarówek.

Odpowiadając na tak postawione pytanie skłonny jestem raczej stwierdzić, że to dowód, iż pokusa dopatrywania się w drobnych zdarzeniach dalekosiężnych wróżb i zapowiedzi globalnych nieszczęść jest w każdych czasach ogromna. Ale nie uważam, że ktoś powinien czuć się szczególnie zagrożony i przestraszony. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 30 stycznia 2013

Słabość

Wobec słabości, tej zwyczajnej, fizycznej, okazujemy się zdumiewająco często bezradni. Ograniczeni własnym organizmem lub organizmem innego człowieka, który słabości właśnie doświadcza i oczekuje naszej pomocy, przestajemy być panami świata, od których wszystko zależy.


Ks. Jan Twardowski twierdził, że naszą ludzką siłą jest świado­mość naszej słabości. Więc można dojść do wniosku, że żyjąc na co dzień bez tej świadomości (zwłaszcza, gdy czujemy się mocni), nie jesteśmy silni. Paradoks? Niekoniecznie.


Uznanie własnej ograniczoności zmienia punkt widzenia. Nie należy go mylić z kapitulacją. Człowiek, który zdaje sobie sprawę ze swojej słabości, jest większym realistą. Między innymi zaczyna rozumieć, że do osiągnięcia celów, które stoją przed nim, będzie potrzebował nie tylko własnych sił, ale także sił innych ludzi. stukam.pl

wtorek, 29 stycznia 2013

Nieudacznicy

Nie wiem, czy dawniej też tak bywało. Ale aktualnie widzę nasilanie się zjawiska. Mnożą się coraz bardziej przeróżnych opcji postacie, które za swoją misję, życiowe zadanie, powołanie po prostu, uważają pouczanie innych, co mają robić, jak postępować, jak żyć. Ludzi takich jest pełno we wszystkich środowiskach. I wszędzie usiłują zostać przewodnikami innych, liderami wręcz, mistrzami i prorokami we własnym kraju.

Łączy ich coś jeszcze. Z zasady są nieudacznikami. Do czego się wezmą, z wielkim zadęciem i szumem wokół siebie, kończy się sromotną klęską i wstydem. Wszystko jedno, czy rzecz dotyczy sfery publicznej czy prywatnej. Są to życiowe niedojdy z wielkimi ambicjami i jeszcze większymi pretensjami do wszystkich wokół i do świata całego. Nie są w stanie uznać, że przyczyny niepowodzeń tkwią w nich samych. W ich nieuctwie, lenistwie, braku profesjonalizmu, egoizmie, niedoborach wytrwałości i cierpliwości itd.

Jakiś czas temu właśnie tego rodzaju postacie zaczęły opanowywać media. Zaczęły być ich wytwórcami i dysponentami. No i efekt w społeczeństwie już jest widoczny. No bo czy długo trzeba czekać na skutki, gdy ślepy prowadzi kulawego? stukam.pl

poniedziałek, 28 stycznia 2013

To jest bluźnierstwo

Uczeni w Piśmie, którzy przyszli z Jerozolimy, mówili o Jezusie: "Ma Belzebuba i przez władcę złych duchów wyrzuca złe duchy".

Wtedy Jezus przywołał ich do siebie i mówił im w przypowieściach: "Jak może szatan wyrzucać szatana? Jeśli jakieś królestwo wewnętrznie jest skłócone, takie królestwo nie może się ostać. I jeśli dom wewnętrznie jest skłócony, to taki dom nie będzie mógł się ostać. Jeśli więc szatan powstał przeciw sobie i wewnętrznie jest skłócony, to nie może się ostać, lecz koniec z nim. Nie, nikt nie może wejść do domu mocarza i sprzęt mu zagrabić, jeśli mocarza wpierw nie zwiąże, i wtedy dom jego ograbi.

Zaprawdę powiadam wam: wszystkie grzechy i bluźnierstwa, których by się ludzie dopuścili, będą im odpuszczone. Kto by jednak zbluźnił przeciw Duchowi Świętemu, nigdy nie otrzyma odpuszczenia, lecz winien jest grzechu wiecznego". Mówili bowiem: "Ma ducha nieczystego". (Mk 3,22-30)

Czy może być coś gorszego, niż przypisywanie zła samemu Bogu? Niż oskarżanie Go, że jest sprawcą zła? Że się złem posługuje dla osiągnięcia swych celów? Niż osądzanie Boga, gdy jesteśmy wstrząśnięci jakimś wielkim złem sprawionym przez ludzi albo dramatyczną katastrofą?

Jak zwrócił uwagę jeden z francuskich kaznodziejów (André Seve), Jezus, który przyszedł, aby objawić, do jakiego stopnia Bóg jest przebaczeniem, i który sam jest najczystszym obliczem tego całkowitego przebaczenia, został przez uczonych w Piśmie oskarżony, że jest tylko kuglarzem, opętanym, narzędziem w rękach ducha kłamstwa, nienawiści i nieczystości. „Zstąpiono w przepaść, gdzie Bóg nie może już być Bogiem dla ludzi, którzy tam przebywają. Wszystko można przebaczyć, z wyjątkiem tego bluźnierstwa, które znajduje się poza możliwością przebaczenia”.

To jest bluźnierstwo. To jest znieważenie samego Boga. To grzech, przeciwko Duchowi Świętemu, który przenika całą działalność Jezusa Chrystusa na ziemi. „Bluźnierstwo przeciwko Duchowi Świętemu oznacza przewrotne przypisywanie demonicznej działalności Bogu, który przecież okazuje wszystkim dobroć i miłosierdzie” – czytamy w jednym z komentarzy biblijnych. Taki grzech nie może być odpuszczony, ponieważ człowiek, który go popełnia, zamyka się na Boga. Deprecjonuje Go. Nie chce przebaczenia. Ucieka przed nim.

Zło nie jest nigdy dziełem Boga. Bóg jest sprawcą wszystkiego, co dobre. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 27 stycznia 2013

Gdy odchodzimy

Gdy odchodzimy, zamykając oczy na doczesność, a otwierając je szeroko i nieodwracalnie  na wieczność, ci którzy pozostają przed tą granicą, odkrywają tam, gdzie zawsze nas spotykali, pustkę. Pustkę, która w niejednym przypadku staje się w nich zasiewem osamotnienia. Osamotnienia, które namawia ich, by koncentrowali się na sobie.


Czują się w tym przytłoczeni. Zniewoleni. Próbują się z tej niewygodnej sytuacji jakoś wydobyć. Wyrwać.


Zaczynają mówić. Mówić o tych, którzy odeszli. Budują misterne frazy i zamykają w słowach emocje. Zgrabnymi zdaniami usiłują rozplątać supeł myśli, szukając w nich drogi ucieczki. Przed pustką. Przed samotnością. Przed sobą.


Wyjątkowo rzadko odkrywają, że prawdziwym ratunkiem jest w takich sytuacjach cisza. Milczenie. Ono najlepiej łączy tych, którzy odchodzą z tymi, którzy jeszcze zostają. stukam.pl


(z pamięcią o Prymasie Józefie Glempie)

sobota, 26 stycznia 2013

Prawo do prawa

Patrząc na mnożenie przez ludzi przepisów, kodyfikacji, zarządzeń, kodeksów, trybunałów i deklaracji nie sposób uciec od pytania, w jakim celu stanowią oni prawo.

Oczywiście, zaraz można się spodziewać dłuższych lub krótszych wykładów na temat konieczności regulacji życia społeczeństw. Dysertacji na temat zabezpieczenia dobra poszczególnych ich członków. Opowieści o ochronie dobra przed złem. Akademickich wywodów przesyconych cytatami o ochronie osoby.

Tymczasem Cyceron już dawno przyznał, że pra­wo sta­wia dob­ro ogółu po­nad dob­rem jednostki. Mało tego. Tworzył apelujące figury retoryczne, pokazujące wewnętrzną sprzeczność pewnego typu podejścia do  prawa: "Bądźmy niewolnikami prawa, abyśmy mogli być wolni". A Andrzej Frycz Modrzewski posunął się nawet do stwierdzenia, że "Bez praw nie może być prawdziwej wolności".

W rzeczywistości, prawa stanowione przez ludzi najczęściej mają jeden podstawowy cel. Zmierzają do ochrony interesów konkretnych wąskich grup, a czasami nawet tylko jednostek. Do uprzywilejowywania jednych kosztem drugich. Do podważania sensowności intuicyjnych zachowań oczywistych dla większości ludzi i narzucenia im sposobu postępowania korzystnego jedynie dla nielicznych. Do ograniczania wolności, w myśl reguły sformułowanej przez Monteskiusza: "Wolność to prawo czynienia wszystkiego, na co pozwalają prawa".


Nie miał on zresztą złudzeń, czym naprawdę jest ludzkie prawodawstwo: "Prawa są jak pajęczyny, poprzez które przedostają się wielkie muchy, a w których więzną małe".


Trzymając się tych zoologicznych odniesień można stwierdzić, że ludzkie prawa mają taki cel, jaki miałyby prawa tworzone przez pająki we współpracy z wielkimi muchami. Po to, aby wpadały w nie małe muchy. stukam.pl

piątek, 25 stycznia 2013

A to ci historia

Panuje dość powszechne przekonanie, że historia ludzkości, to przede wszystkim ciąg wojen i konfliktów. Jednak, jak się uważnie przyjrzeć, faktyczną treścią naszych dzieją jest co innego.

Anatol France w "Historii komicznej" stwierdził "Cała historia ludzkości, pełna tortur, ekstaz i rzezi, jest historią szaleńców i furiatów". Jeszcze dalej poszedł Wasilij Grossman w książce "Życie i los". Jego zdaniem historia ludzkości nie jest walką dobra ze złem. "Historia człowieka to napór wielkiego zła, dążącego do tego, żeby zmiażdżyć, zetrzeć na proch ziarnko człowieczeństwa" - napisał. Dorzucił jednak pocieszająco: "Ale jeśli nawet teraz tego, co ludzkie, nie udało się w ludziach zabić, to znaczy, że zło nigdy nie zwycięży".

Pokuszę się o jeszcze jedną próbę ujęcia, czym jest historia rodu ludzkiego.


Myślę, że jest to pasmo błędnych ideologii, których realizację podejmują zadufane w sobie kolejne pokolenia, raz po raz stając nad skrajem przepaści. W tym kontekście zgadzam się z Heglem, który zauważył: "Historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła". Dokładnie. stukam.pl

czwartek, 24 stycznia 2013

Co jest z tą wolnością?

Odbyłem ostatnio kilka rozmów ze znajomymi o uzależnieniu od pewnej sprytnie skonstruowanej sieci sklepów. Jej twórcom udało się sprawić, że spora część klientów odwiedza ich placówki codziennie, także wtedy, gdy niekoniecznie muszą coś kupić.

Gdy wracałem do domu po kolejnej z takich rozmów, przejeżdżałem obok jednego ze sklepów tej sieci. „A zajrzę, czy nie ma czegoś ciekawego” – pomyślałem. Już włączyłem migacz, gdy w mojej głowie włączył się bardzo głośno sygnał alarmowy. „Uważaj, jeśli skręcisz do sklepu dasz dowód, że dla spaceru między półkami poświęcasz swoją wolność!”.

Zwolniłem, zaskoczony wielkim słowem „wolność”, które pojawiło się w moich myślach w tak błahej sprawie, jak odwiedziny w sieciowej placówce handlowej. „Co ma wolność do zakupów?” – zadałem pytanie temu głosowi, który krzyczał w mojej głowie, a właściwie sam sobie. „Już ty wiesz” – odezwał się ów alarmujący głos i zamilkł.

Ale skutek osiągnął. Poczułem się zaniepokojony o moją wolność. Wyłączyłem migacz i męcząc się strasznie, minąłem wjazd na sklepowy parking. Jechałem dalej, jednak wcale nie opanowała mnie wielka satysfakcja zwycięzcy boju w obronie własnej wolności. Czułem się, jakbym coś stracił, a nie zyskał. Jakbym poniósł szkodę, a nie odniósł korzyść. Jakbym zlekceważył miłe spotkanie.

Kilka dni później natrafiłem na wypowiedź znanego socjologa i filozofa: „Wbrew temu, co sądzono w czasach mojej młodości, historia to nie jest jednoliniowy postęp w stronę wolności, ale ruch wahadłowy. Kierunek poszukiwań, pragnień i marzeń się zmienił - ludzie boją się nadmiaru wolności, marzą o bezpieczeństwie, powrocie do wspólnoty. Dlatego dodają sobie kolejnych znajomych na Facebooku, udając, że tworzą wspólnotę” (Zygmunt Bauman).

Jako aktywny fejsbukowicz poczułem się jeszcze bardziej zaniepokojony. Co prawda nie mnożę znajomych bez opamiętania, ale mimo wszystko zacząłem się zastanawiać, czy należę do tych, którzy obawiają się nadmiaru wolności i tylko szukają okazji, aby ją za bezpieczeństwo ograniczyć, a nawet sprzedać. Mętlik w moich myślach pogłębiała odbywająca się na ekranie telewizora kolejna dyskusja o marihuanie, której uczestnicy odmieniali na wszelkie sposoby słowo wolność.

„Co jest z tą wolnością?” – burknąłem nieźle rozeźlony. I wtedy, jakby w odpowiedzi, ustawiły się w mojej głowie w szeregu dwa cytaty. Jeden brzmiał: „Wolności nie można tylko posiadać, nie można jej zużywać. Trzeba ją stale zdobywać i tworzyć”. To słowa wypowiedziane ponad dwadzieścia lat temu przez Jana Pawła II. Drugi cytat powstał jeszcze dawniej. Jego autorem jest Cyprian Kamil Norwid.

„Niewola - jest to formy postawienie
Na miejsce celu. (...)
Bo wolność?... jest to celem przetrawienie
Doczesnej formy”. (Niewola. Rapsod. 1849)

„Ach tak…” - pomyślałem. Poczułem się uspokojony. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 23 stycznia 2013

Ścierpnięte zęby

Zrobiła się nowa moda w mediach - lustrowanie poprzednich pokoleń. Z braku lepszego zajęcia dziennikarze zaczynają już sobie wzajemnie grzebać w korzeniach. Jedni są zachwyceni, inni aż się trzęsą z obrzydzenia. Jedni argumentują, że jak ktoś jest osobą publiczną, to rzeczą naturalną jest, iż dziennikarze (sic!) przyglądają się jego najbliższym. Inni, jak Konrad Piasecki, upierają się, że "Dorośli ludzie odpowiadają wyłącznie za własne czyny i argumentów za czy przeciwko nim powinno dostarczać wyłącznie życie ich samych, a nie ich matek, ojców, sióstr czy braci".

Pamiętam, jakie oburzenie wywołałem przed laty w niektórych środowiskach artykułem, w którym domagałem się wiedzy na temat pozapolitycznego życia kandydatów na parlamentarzystów. Nie postulowałem wtedy szukania dziadków z wermachtu czy matek pracujących w SB, lecz pytałem o to, czy - na przykład - przyszli posłowie i senatorzy potrafią w życiu dochować przyrzeczenia złożonego wobec Boga współmałżonkowi, czy też może mają już czwartego życiowego partnera.

Próby lustrowania p0 linii pokoleniowej budzą skojarzenie z biblijnym cytatem: "Ojcowie jedli cierpkie jagody, a synom zdrętwiały zęby". Miałby on uzasadniać obciążanie dzieci złem popełnionym przez ich przodków.

Haczyk jednak w tym, że jest to cytat zmanipulowany. Wyrwany z kontekstu. W Księdze Jeremiasza czytamy: "Nie będzie już więcej mówić: 'Ojcowie jedli cierpkie jagody, a synom zdrętwiały zęby'; ale: 'Każdy umrze za swoje własne grzechy, każdemu, kto będzie spożywał cierpkie jagody, zdrętwieją zęby'" (Jr 31,29n). Księga Ezechiela mówi wprost i jednoznacznie: "Umrze tylko ta osoba, która grzeszy. Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę ojca ani ojciec -- za winę swego syna. Sprawiedliwość sprawiedliwego jemu zostanie przypisana, występek zaś występnego na niego spadnie" (Ez 18,20). Zwracał na to uwagę jakiś czas temu wybitny polski teolog o. Jacek Salij OP.

W innym tekście o. Salij wyjaśnił, że trzeba odróżnić dotykające następne pokolenia konsekwencje grzechu popełnionego przez przodków od dziedziczenia samego grzechu. I wskazał bez żadnych wątpliwości, że wbrew dość powszechnemu mniemaniu nawet grzech pierworodny nie jest "grzechem dziedzicznym".

Na Sądzie Ostatecznym będziemy rozliczani wyłącznie z własnych grzechów. Głupio więc w tej sytuacji na poziomie doczesności oczekiwać, że ścierpną zęby córkom, synom, wnukom, prawnukom itd., którzy nie jedli niedojrzałych winogron... stukam.pl

wtorek, 22 stycznia 2013

Czynnik ludzki

Zasadniczo denerwują mnie prasowe teksty zajmujące się "gdybaniem" na temat spodziewanych nominacji biskupich. Jak na moje potrzeby za dużo w nich atmosfery totalizatora. Za dużo "obstawiania".

Moja irytacja tego typu publikacjami nie oznacza jednak, że lekceważę rolę i znaczenie tzw. czynnika ludzkiego w Kościele. Nie trzeba mieć szczególnie bystrego wzroku, aby zauważyć, że od tego, komu się powierza rozmaite ważne funkcje, zależy kształt Kościoła i losy wspólnoty. Dotyczy to nie tylko nominacji biskupich. Dotyczy obsadzania mnóstwa kościelnych stanowisk.

Rola czynnika ludzkiego w Kościele traktowana jest bardzo często skrajnie. Albo się ją przecenia albo nie docenia. Tymczasem jest to przecież zwykły składnik rzeczywistości. Zwykłe mechanizmy. Nie ma niczego odkrywczego w przypuszczeniu, że jeżeli powierzy się parafię bałaganiarzowi, za jakiś czas zapanuje w niej chaos. Tak, jak nie ma niczego odkrywczego w domysłach, że jeżeli proboszczem zostanie znawca i miłośnik muzyki, za jakiś czas parafia będzie rozśpiewana i umuzykalniona.

Oczywiście, tym bardziej odnosi się to myślenie do sfery duchowej... stukam.pl

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Stare, wygodne bambosze

Uczniowie Jana i faryzeusze mieli właśnie post. Przyszli więc do Jezusa i pytali: "Dlaczego uczniowie Jana i uczniowie faryzeuszów poszczą, a Twoi uczniowie nie poszczą?".

Jezus im odpowiedział: "Czy goście weselni mogą pościć, dopóki pan młody jest z nimi? Nie mogą pościć, jak długo pana młodego mają u siebie. Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego, a wtedy, w ów dzień, będą pościć.

Nikt nie przyszywa łaty z surowego sukna do starego ubrania. W przeciwnym razie nowa łata obrywa jeszcze część ze starego ubrania i robi się gorsze przedarcie. Nikt też młodego wina nie wlewa do starych bukłaków. W przeciwnym razie wino rozerwie bukłaki; i wino przepadnie, i bukłaki. Lecz młode wino należy lać do nowych bukłaków". (Mk 2,18-22)

Wydawałby się mogło, że jesteśmy wciąż spragnieni nowości. Że to, co stare, nas nudzi. Tymczasem w rzeczywistości jest inaczej. Nawet w młodym wieku szybko odkrywamy, że to, co stare, jest wygodne, znane, bezpieczne. Tymczasem to, co nowe, jest nieznane, wymaga uczenia się, wysiłku.

Zygmunt Krasiński zauważył, że każda nowość razi, obraża nawet, zanim da się rozpoznać.

Nauczyliśmy się traktować chrześcijaństwo, naszą religię, Kościół, Ewangelię, jak stare, wygodne bambosze, w których nic nas nie zaskoczy. Często zapominamy, że Dobra Nowina, przyniesiona przez Jezusa Chrystusa, jest nieustannie nowa. Dziś też.

Marcel Proust zwrócił uwagę, że prawdziwy akt odkrycia nie polega na odnajdywaniu nowych lądów, lecz na patrzeniu na stare w nowy sposób. To mądra podpowiedź, która być może pozwoli niejednemu zrozumieć, na czym polega nowa ewangelizacja, o której tak wiele się dzisiaj mówi.

Fakt przyjścia na ziemię Bożego Syna wprowadza ogromną zmianę. Wszystko stanęło w nowym świetle. Świetle Ewangelii. Trzeba więc poskromić w sobie chęć wpasowania tego, co radykalnie nowe, co przyniósł Jezus, w stary, znany, wygodny, pełen zła i bylejakości świat. Dobra Nowina o zbawieniu to nie jakaś niewielka, nieistotna łatka na znanej nam rzeczywistości. To istota naszej rzeczywistości. To treść naszego życia. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 20 stycznia 2013

Prowizorka

Tak może być latami. Wszystko działa, funkcjonuje, jest sprawne. Tylko nikt nie wie, że kiedyś, gdzieś, na jakimś niewielkim odcinku, dosłownie w jednym punkcie, komuś się nie chciało, albo był wczorajszy, albo przepracowany, albo spieszył się na urodziny córki lub na mecz. No i zamiast porządnej roboty, wstawił na chybcika prowizorkę. Tak zrobił, byle jakoś było. Tymczasowo. Byle zadziałało. Byle nie było przerwy. I tak już zostało, bo zapomniał albo uznał, że skoro działa, to po co wracać do sprawy.

Aż któregoś dnia prowizoryczność okazuje całą swoją nietrwałość i byle jakość. Psuje się. Przestaje funkcjonować.

I nagle wszystko się sypie. Nic nie działa. Ogólny chaos i galimatias. Panika i nerwowość. Zagrożenie.

Oczywiście, da się ustalić, w którym miejscu ktoś zawalił. Ale nie od razu. Trzeba na to zwykle bardzo dużo czasu. Naprawienie szkód spowodowanych czyjąś jedną prowizorką popełnioną i zlekceważoną dawno temu, trwa długo i jest bardzo kosztowne.

A co powiedzieć o sytuacji, w której ukrytych i zapomnianych prowizorek jest więcej niż jedna? I gdy wreszcie usunie się skutki tej jednej, wykrytej z powodu awarii prowizorki, niczym w marnym thrillerze, w głębi rzeczywistości czai się już następna...

Zachwycamy się technicznymi i cywilizacyjnymi osiągnięciami, które nas otaczają. Nie myślimy o tym, ile tam tymczasowych, byle jakich rozwiązań. Budujemy na nich ogromny gmach. Skomplikowaną maszynerię. Rozbudowaną strukturę. Budujemy pewność jutra. Na wczorajszych i przedwczorajszych prowizorkach. stukam.pl

sobota, 19 stycznia 2013

Ślizgawka

Jak długo można się ślizgać po powierzchni spraw, nie zagłębiając się w nie ani na moment? W nieskończoność? Bardzo prawdopodobne. Są przecież dyscypliny, w których ślizganie się należy do istoty, a każdy kontakt z głębią uważany jest za niepowodzenie.


Myślę, że nie bez powodu korzystanie z Internetu nazywane jest serfowaniem. Chodzi tu przede wszystkim o prześlizgnięcie się bezpieczne po faktach, komentarzach, myślach, poglądach. Bez zatrzymywania. Bez prób zajrzenia pod powierzchnię. Bo to niebezpieczne.


Ślizganie się po powierzchni może dostarczać wielu emocji. I dostarcza. Powierzchownych. Nawet nie płytkich.


Mnożą się stopniowo narzekania na stagnację i nudę, jaka opanowała Internet. Na brak pomysłów, co do jego przyszłości. Myślę, że jedną z pilnych potrzeb globalnej sieci jest wprowadzenie do niej głębi. Po to, aby przestać wyłącznie serfować, ślizgać się. Po to, aby jak wzywał za Jezusem Chrystusem Jan Paweł II, wypłynąć na głębię. stukam.pl

piątek, 18 stycznia 2013

Medialna szkoła milczenia

Mój niezbyt gościnny znajomy ma zwyczaj zniechęcać odwiedzających go do przedłużania pobytu prostym apelem: "Jeśli nie masz co robić, nie rób tego u mnie". Może niezbyt uprzejme, ale bywa wyjątkowo trafne, przynajmniej w niektórych sytuacjach. Szczególnie w takich, w których ktoś pozoruje intensywne zajęcie, zmuszając w rzeczywistości innych, aby się nim zajmowali.

W pewien sposób podobne zjawisko, tylko o znacznie większym natężeniu, występuje w sferze wypowiadania się. "Jeśli nie masz co powiedzieć, to nie otwieraj gęby" - apelował jakiś czas temu raper Młody M.

Tę samą myśl piękniej, a przede wszystkim od strony pozytywnej, wyraził Julian Tuwim: "Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa". Oj, mało się robi tych błogosławionych.

Jest w narodzie jakaś nieprzeparta potrzeba wypowiedzenia się. Nieważne, o czym akurat toczy się rozmowa, coraz liczniejsi zabierają głos i wykrzykują co im akurat leży na wątrobie, a niejednokrotnie po prostu to, co im ślina na język przyniesie.

Mam nasilające się przeświadczenie, że media są siłą napędzającą to zjawisko. To one pokazują, dowodzą, uczą, że nieważne co mówisz. Ważne, że mówisz. Zawsze znajdzie się przecież ktoś, kto ci przyklaśnie, bez względu na to, jakie androny będziesz opowiadać. Przyklaśnie, bo ulegnie złudzeniu, że się z twoją wypowiedzią identyfikuje. Nieważne, że niczego z niej nie zrozumiał, bo nie mógł. Bo nie było nic do zrozumienia.

Milczenie jest w mediach traktowane jako przejaw klęski. Jako brak słów. Jako uznanie argumentów adwersarzy i brak własnych. Mylnie. Milczenie powinno być przede wszystkim przejawem namysłu.

A gdyby tak stworzyć medialną szkołę uczącą milczenia? stukam.pl

czwartek, 17 stycznia 2013

Bezpieczeństwo

Przy okazji pomysłu kolejnego zaostrzenia rygorów na lotniskach przeprowadzono sondaż, z którego wynika, iż poczucie bezpieczeństwa jest dla nas ważniejsze niż na przykład wygoda.

Znalazłem też sondaż, według którego dwie trzecie ankietowanych (66 procent) uważa Polskę za kraj, w którym żyje się bezpiecznie, prawie co trzeci zaś (31 procent) jest przeciwnego zdania. Dalej wyniki ankiety wskazywały, że w ciągu roku opinie na ten temat się pogorszyły – o 9 punktów zmniejszył się odsetek badanych określających Polskę jako kraj, w którym żyje się bezpiecznie, i o tyle samo przybyło niezadowolonych ze stanu bezpieczeństwa.

Raz po raz słyszę o kogoś, że nie czuje się bezpiecznie. A deklaracje tego rodzaju dotyczą bardzo różnych wymiarów i obszarów życia. Tak różnych, że rodzi się potrzeba chociaż próby ustalenia, co to właściwie jest bezpieczeństwo, które tak bardzo dzisiaj jest w cenie.

„Bezpieczeństwo jest to stan, który daje poczucie pewności istnienia i gwarancje jego zachowania oraz szanse na doskonalenie. Jest to jedna z podstawowych potrzeb człowieka. Odznacza się brakiem ryzyka utraty czegoś dla podmiotu szczególnie cennego – życia, zdrowia, pracy, szacunku, uczuć, dóbr materialnych i dóbr niematerialnych. Bezpieczeństwo jest naczelną potrzebą człowieka i grup społecznych, jest także podstawową potrzebą państw i systemów międzynarodowych; jego brak wywołuje niepokój i poczucie zagrożenia. Człowiek, grupa społeczna, państwo, organizacja międzynarodowa starają się oddziaływać na swoje otoczenie zewnętrzne i sferę wewnętrzną, by usuwać a przynajmniej oddalać zagrożenia, eliminując własny lęk, obawy, niepokój i niepewność. Zagrożenia mogą być skierowane na zewnątrz i do wewnątrz; tak samo powinny być skierowane działania w celu ich likwidowania” (bezpiecznie.blogspot.com) – wyczytałem w Internecie.

I zaraz mi się przypomniało, że przejawem troski o bezpieczeństwo społeczeństwa może być mnożenie przy drogach fotoradarów.

Moim zdaniem jednym z podstawowych elementów poczucia bezpieczeństwo i rzeczywistego bezpieczeństwa jest zaufanie. Można je budować wyłącznie w oparciu o tych, którym ufamy. Ale to zaufanie musi być rozumne. Nie może być przypadkowe. Nie może być irracjonalne, bo skończy się jak w bajce Ignacego Krasickiego „Kulawy i ślepy”:

I ten winien, co kijem bezpieczeństwo mierzył,
J ten, co bezpieczeństwa głupiemu powierzył. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 16 stycznia 2013

Guru

To grozi każdemu, który otrzymuje jakąś funkcję, ale duchownym chyba grozi bardziej niż innym. W sensie intensywności. Bo to ich, częściej niż innych, ludzie próbują ustanawiać swoimi guru.

Choć wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka, że nic w tym złego, iż jakiś ksiądz albo biskup są dla jakiejś grupy guru. Bo to przecież, jak mówi słownik, przewodnik, nauczyciel duchowy, ktoś przekazujący adeptom wiedzę i doświadczenie, także przywódca wspólnoty religijnej, osoba ciesząca się dużym autorytetem, posłuchem w jakimś środowisku, przywódca grupy nieformalnej.

Ale, ale. Także mistrz. I tu już wyznawcy Jezusa Chrystusa powinien odezwać się dzwoneczek alarmowy. Zarówno wyznawcy, który przyjął święcenia, jak i temu, który pozostaje świeckim. Dla chrześcijan jest tylko jeden Mistrz.

W sanskrycie guru znaczy "ciężki, ważny, czcigodny". Właśnie. Ciężki. Ktoś, kto swoją osobą "przygniata" innych. Tym sposobem ich formuje. Niczym w walcowni albo tłoczni. Siłą. Niekoniecznie fizyczną. Manipulacja też jest środkiem siłowym.

Guru potrzebuje wyznawców. Swoich wyznawców. Tych, którzy żyją według jego nauki.

Jezus nie stworzył żadnej szkoły dla guru. Nie formował mistrzów. Chrystus zorganizował grupę apostołów. To znaczy wysłańców. Posłaniec nie tylko nie głosi sam siebie, ale nie tworzy również własnej nauki. Tylko przekazuje czyjąś. stukam.pl

wtorek, 15 stycznia 2013

Pytanie o cel

Pytanie o cel powinno powracać. Bo cele mają to do siebie, że się je osiąga. Ale też zdarza się, że choć cel nie został osiągnięty, stracił on swoją aktualność.


Dlatego cel wymaga, jeśli nie stałej, to przynajmniej systematycznej weryfikacji. Bo może się okazać, że jest pozorny. A skoro tak, to działanie, zmierzające do pozornego celu, traci sensowność.


"Kto chce znaleźć w życiu szczęście, powinien związać się z jakimś celem, a nie z ludźmi czy rzeczami" - powiedział ponoć Albert Einstein. Słusznie. Ale tym bardziej trzeba się temu celowi przyglądać. Bo w przeciwnym razie nie tylko celu się nie osiągnie. Szczęścia również. stukam.pl

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Natychmiast

Gdy Jan został uwięziony, Jezus przyszedł do Galilei i głosił Ewangelię Bożą. Mówił: "Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię".

Przechodząc brzegiem Jeziora Galilejskiego ujrzał Szymona i brata Szymonowego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. Jezus rzekł do niech: "Pójdźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi". I natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim.

Idąc nieco dalej ujrzał Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, którzy też byli w łodzi i naprawiali sieci. Zaraz ich powołał, a oni zostawili ojca swego Zebedeusza, razem z najemnikami w łodzi i poszli za Nim. (Mk 1,14-20)

Nie tylko przy lekturze tego fragmentu Ewangelii zwraca moją uwagę fakt, że tak wielu ludzi na powołanie ze strony Jezusa, na Jego słowa „Pójdź za Mną”, zareagowało natychmiast. Poszli za Chrystusem bez zwlekania, od razu, zostawiając wszystko, czym zajmowali się dotychczas. Wszystko, co stanowiło treść ich życia.

Skąd się bierze w nich zdolność do tak gwałtownej zmiany życia?

Skąd w nich ta siła, że by, jak napisał jeden ksiądz (ks. Mieczysław Maliński) „...tak ostro, tak ostatecznie, tak już, tak natychmiast, tak bez wyboru prawie, tak albo – albo”?.

Bo my dzisiaj to raczej tak „na luzie, na „może”, „ewentualnie”, „jak mi będzie odpowiadało”, „zależy, jak się ułoży”. A my najchętniej: „Zobaczymy, spróbujemy”...”.

Dorota Terakowska w książce „Tam gdzie spadają Anioły” napisała: „Dobro rozpoznajemy natychmiast, żeby zaś rozpoznać Zło, musimy uruchomić rozum”.

To bardzo ciekawa podpowiedź dla zrozumienia nie tylko gotowości Apostołów, żeby pójść za Jezusem. To wskazówka, jak zrozumieć wiele innych gwałtownych, radykalnych nawróceń. Ale też sugestia dla każdego człowieka, aby nie starał się przy spotkaniu z Chrystusem przekombinować. Bo można przegapić najważniejszą chwilę w życiu. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 13 stycznia 2013

Pokusa jednorazowości

Jak raz nie będzie, nic się przecież nie stanie. Dziury w niebie z tego nie będzie. Kto powiedział, że musi być zawsze i każdego dnia? Jest na to jakaś umowa? Nie ma? No to o co chodzi? Weź, odpuść sobie.

To jest pokusa, żeby raz czegoś nie zrobić. Tylko ten jeden, jedyny raz. Jakieś drobnostki. Może nawet nikt nie zwróci uwagi, że ten jeden raz zabrakło. A ci, którzy zauważą, pewnie pomyślą, że coś przeoczyli.

Taka pokusa jednorazowości jest groźniejsza, niż się człowiekowi wydaje. Bo lubi się powtarzać. Zwłaszcza, jeśli faktycznie ten jeden raz przejdzie bez większego echa i pretensji.

Więc nie. Nawet na ten jeden raz nie można sobie pozwolić. stukam.pl

sobota, 12 stycznia 2013

Poziom skomplikowania

Patrząc na to, jak ludzie sami sobie, na własne życzenie, są w stanie skomplikować życie, można wpaść w pesymizm, zafrasowanie, przerażenie, a nawet w depresję. Plącząc kolejne węzły i supły pogłębiają w sobie poczucie bezradności wobec sytuacji, które jest dla nich wystarczającym usprawiedliwieniem, zwalniającym od jakichkolwiek działań naprawczych. Tkwią więc przekonani o nieodwracalności zła, któremu się poddają z całą uległością. A wszelkie próby pomocy traktują jak agresję przeciwko ich wolności, spokojowi i... bezpieczeństwu.


No cóż, wśród statusów na Facebooku raz po raz czytam: "To skomplikowane".


I według tych, którzy je ustawili, wszystko powinno być jasne.


Ale nie jest. stukam.pl

piątek, 11 stycznia 2013

Pole konfliktu

Konflikt można wywołać wszędzie. Inaczej mówiąc, wszystko może stać się polem konfliktu. Każda sprawa może być jego pretekstem. Nawet najbłahsza. A raczej, im błahsza sprawa, tym łatwiej wywołać wokół niej konflikt.

Realna ocena pozwala odkryć, że znaczna część konfliktów ma charakter pozorny. Między jego stronami nie ma rzeczywistych różnic, których nie dałoby się usunąć, i to bez szczególnego wysiłku. Nie ma faktycznych sprzeczności. Nie ma realnego zderzenia.

A jednak niezgoda trwa, nie tylko nie maleje, ale jest coraz silniejsza. Dlaczego?

Bo niezwykle często konflikt jest podsycany. Bo ktoś z samego istnienia nieprawdziwego konfliktu odnosi korzyść.

Bywa, że odnoszą ją strony rzekomego konfliktu. Ale częściej konflikt pozorny przynosi zysk komuś trzeciemu.

Z fałszywymi konfliktami bywa niejednokrotnie bardzo poważny kłopot. Choć sporu nie ma, jego uczestnicy angażują się często kompletnie bez uświadomienia sobie tego faktu. Walczą z całym zaangażowaniem i do upadłego, nie wiedząc, że nie ma o co.


A kiedy przychodzi zmierzyć się z prawdziwym konfliktem, brakuje im sił. stukam.pl

czwartek, 10 stycznia 2013

Lubię posłuchać

Lubię czasami czegoś posłuchać. Zwłaszcza, jak mnie coś zachwyci. A ostatnio zachwyciła mnie pewna blondynka i jej dwóch pomagierów.

Blondynka, występująca w Teatrze Buffo, nie tylko brawurowo wykonała podczas ubiegłorocznego Festiwalu Piosenki Aktorskiej słynny utwór Edith Piaf „Milord”, nie tylko zamieściła w Internecie bardzo fajny cykl fotografii dzieciaków, nie tylko przygotowała kilka wideoklipów do utworów innych twórców, które można oglądać w sieci, ale również przygotowała i zrealizowała własny projekt „Domowe melodie”.

Blondynka nazywa się Justyna Chowaniak.

Te „Domowe melodie”, to właściwie nic wielkiego. Jak napisała sama autorka, „Domowe melodie to projekt kilkunastu własnoręcznie nabazgranych i skomponowanych piosenek. W domu. Razem z płaczem, spalonym garnkiem, gorączką i dziurawą skarpetą. Nagrywam. Rejestruję ulotny fragment mojego życia. Po drodze pojawili się moi muzykanci najlepsi - Staszek i Kuba. I tak sobie klepiemy domowe bity”.

W rezultacie wyszła z tego płyta, której i tak nie można kupić w żadnym salonie muzycznym, tylko trzeba pisać wprost do twórców.

Jeden z krytyków napisał o tej płycie: „Trzynaście znajdujących się tutaj kompozycji kolejny raz każe zastanowić się na kondycją polskiej piosenki, tego jak tutejsi twórcy śpiewają w ojczystym języku, o czym śpiewają i jak to finalnie brzmi. Momentami jest nieźle, jak chociażby w „Miłosnej”, „Tu i teraz” czy „Północ”, ale czasem te teksty brzmią dosyć infantylnie, co w połączeniu z częstochowskimi rymami daje nie najlepszy rezultat – takie smaczki jak „napchany brzuchol”, „Grażka, Grażka, weź przestań, bo do nieba nie pójdziesz”, za bardzo zalatują piosenką aktorsko-studencką i w trakcie słuchania po prostu wywołują pewien zgrzyt. A nie oszukujmy się – Domowe melodie to przede wszystkim tekst z podkładem muzycznym w tle, bo nie jest on specjalnie wyszukany” (Jakub Knera, popupmusic.pl).

A mnie jednak „Domowe melodie” zachwyciły. I chyba nie tylko z powodu delikatnego i subtelnego głosu Justyny, który docenił nawet ów ostry krytyk. Dlaczego?

Może właśnie dlatego, że nie ma w nich ambicji, by – jak chce krytyk – wpisać się „w nurt polskich muzyków, którzy w drugiej dekadzie potrafią o współczesnych sprawach opowiadać, zwinnie operując ojczystym językiem”? Może dlatego, że takie ulotne i bez nadęcia? Może dlatego, że też lubię różnych „Zbyszków”, którzy jak opowiada jedna z piosenek, „jak jadł chleb z pasztetem ukruszył się cały”. A może dlatego, że całkowicie identyfikuję się z cytatem z piosenki „Północ”, który brzmi: „Jestem zbyt nisko, by spadać”?

Dumam i dumam, dlaczego mnie ta blondynka z swoimi prostymi tekstami oraz niewyszukanymi melodyjkami zachwyciła. I chyba wiem. Po prostu jestem zmęczony wszechobecnym zadęciem, diapazonem, koturnem i nieustannym stanem nadzwyczajnym. Tęsknię do zwyczajności. Do takich ulotnych, domowych melodii. Do rozmowy nawet o bardzo poważnych sprawach normalnymi słowami, które wszyscy rozumieją. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 9 stycznia 2013

Czyja wina?

Rozmowy na życie (5)


Przysiadł się i zaczął bez żadnych wstępów mówić.


"Od lat różni spece i rozmaite autorytety przekonywały mnie, że jeśli odbiorca nie zrozumiał przekazu, to wina leży przede wszystkim po stronie nadawcy, bo źle go sformułował i sformatował. Inaczej mówiąc, wpajano mi, że jeśli jakiś czytelnik albo słuchacz, widz, internauta, nie zakumał, o czym do niego rozmawiam, to winny jestem ja.


Długo byłem skłonny częściowo się z tym poglądem zgadzać. Długo uznawałem, że muszę się starać, aby mój przekaz był tak skonstruowany, żeby trafił do wszystkich i był przyjmowany w umyśle odbiorcy jako idealna kopia mojej własnej wypowiedzi.


W pewnym momencie jednak zorientowałem się, że w ten sposób rażąco ograniczam możliwości zarówno treściowe, jak i formalne przy budowaniu przekazu. Spłaszczam tematy i obniżam poziom. Szerokim łukiem omijam wszystko, co wymaga nie tylko elementarnej wiedzy, odrobiny kulturalnego obycia, ale również inteligencji wyższej niż u pantofelka.


Zrodził się we mnie bunt.


Najpierw sam sobie powiedziałem, że nie po to tyle lat uprawiam ten zawód, żeby na koniec przygotowywać sztucznie przyprawioną papkę dla idiotów.


Następnie przedstawiłem tę tezę moim szefom. Nie powiem. Wysłuchali mnie z zainteresowaniem. A potem jeden z troską, ale nie bez źle skrywanego zadowolenia, powiedział, że cieszy się, że sam dostrzegłem w sobie symptomy wypalenia i postanowiłem zakończyć karierę w podległych mu mediach".


Przyjrzałem się mu w słabym świetle, które nam towarzyszyło. Jego twarz, a może nawet bardziej sylwetka, wydały mi się znajome. Nie mogłem jednak przypomnieć sobie nazwiska.


"Co pan teraz robi?" - zapytałem, chcąc przerwać coraz bardziej ciążącą nam obu ciszę.


"Miałem zostać rzecznikiem w jednym urzędzie, ale mnie wydymali i zatrudnili innego kolegę z branży, którego szwagier jest tam dyrektorem. Więc założyłem firmę PR-owo-doradczą...".


"I co, odnalazł się pan jakoś?" - spróbowałem wejść w jego położenie.


Wyprostował się nagle, jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody, obrzucił mnie spojrzeniem i odchodząc bez pożegnania powiedział głośno sam do siebie: "Co ja takiego zrobiłem światu, że wciąż trafiam na idiotów?". stukam.pl

wtorek, 8 stycznia 2013

W niebo

Wielokrotnie próbowałem podczas tzw. wizyty duszpasterskiej, potocznie zwanej kolędą, poruszyć z nawiedzanymi domownikami kwestie religijne. Ciężka sprawa.


Co ciekawe, jeśli już w ogóle udawało mi się skierować rozmowę na tory inne, niż zdrowie (które niezmiennie od lat jest dla przytłaczającej większości przyjmujących mnie, jako księdza po kolędzie, "najważniejsze"), brak pieniędzy, problemy z pracą i rzucanie oskarżeń pod adresem rządu to miało to miejsce wśród ludzi młodych. Starsze pokolenie (poza wąską grupą naprawdę mocno zaangażowanych w życie duchowe) reaguje na tematy wiary, duchowości, z niechęcią nerwowo, a nawet alergicznie. Zauważyłem, że ludzie starsi, nawet ci systematycznie uczęszczający na niedzielną Mszę św, często źle znoszą we własnym domu sformułowanie "życie wieczne". Albo patrzą lękliwie, gdy się mówi o niebie.


Te moje spostrzeżenia występują na szerszym tle. Tak się w jakoś zafiksowaliśmy od pewnego czasu na ziemskich aspektach misji Kościoła, że rzadko kiedy podnosimy wzrok do góry z ufnością i nadzieją. To głupie. I szkodliwe. Dla każdej i każdego z nas. Dla wspólnoty Kościoła. I dla Kościoła jako instytucji też. stukam.pl

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Zbliża się

Gdy Jezus usłyszał, że Jan został uwięziony, usunął się do Galilei. Opuścił jednak Nazaret, przyszedł i osiadł w Kafarnaum nad jeziorem, na pograniczu Zabulona i Neftalego. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza:

"Ziemia Zabulona i ziemia Neftalego. Droga morska, Zajordanie, Galilea pogan. Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło".

Odtąd począł Jezus nauczać i mówić: "Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie".

I obchodził Jezus całą Galileę nauczając w tamtejszych synagogach, głosząc Ewangelię o królestwie i lecząc wszelkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. A wieść o Nim rozeszła się po całej Syrii. Przynoszono więc do Niego wszystkich cierpiących, których dręczyły rozmaite choroby i dolegliwości, opętanych, epileptyków i paralityków, a On ich uzdrawiał. I szły za Nim liczne tłumy z Galilei i z Dekapolu, z Jerozolimy, z Judei i z Zajordania. (Mt 4,12-17.23-25)

„Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie”. Takie samo wezwanie pojawia się na kartach Ewangelii według świętego Mateusza już wcześniej, zanim Jezus rozpoczął nauczanie. Pada z ust Jana Chrzciciela, który wystąpił na Pustyni Judzkiej.

To znamienne, że Chrystus rozpoczyna swoją publiczną działalność od tego samego wezwania. Potwierdza w ten sposób, że Jan naprawdę przygotowywał drogi i ścieżki w ludzkich sercach i umysłach dla Niego. Podkreśla ciągłość dzieła Bożego wobec ludzi.

„Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie”. W niektórych innych tłumaczeniach tego tekstu znajdujemy sformułowanie: „Nawróćcie się, bo nadchodzi już królestwo niebieskie”. Bliskie jest, nadchodzi. Mimo różnic, sens obydwu przekładów jest takich sam. Królestwo niebieskie zbliża się do nas.

Wydawać by się mogło, że z perspektywy dwóch tysięcy lat to zapewnienie brzmi inaczej. Że możemy je traktować z większym dystansem. A jednak nie. Przybliżanie się królestwa niebieskiego jest faktem. Dokonuje się nieustannie, w każdej chwili. Dlatego w równym stopniu, jak wtedy, potrzebna jest nasza mobilizacja i gotowość. Nasze nawrócenie. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 6 stycznia 2013

Samozwańczy inspektorzy

Jezus Chrystus, Boże Syn, narodził się jako człowiek. Przyszedł, aby nas zbawić. Powołał Apostołów. To znaczy wysłanników. Założył Kościół, aby głosił całemu światu Ewangelię - Dobrą Nowinę o zbawieniu.

Chrystus nie stworzył armii. Nie powołał również żadnej formacji typu policja, nie ukonstytuował żadnej inspekcji, straży ani żandarmerii.

Mimo to świat roi się od samozwańczych kontrolerów i inspektorów, którzy uważają, że mają prawo pilnować i sprawdzać, czy inni żyją według tego, co oni uważają za chrześcijaństwo.

To w sumie nieszczęśliwi ludzie, którzy z bardzo różnych przyczyn nie rozumieją, że istotą chrześcijaństwa jest radość. Że Kościół jest katolicki, czyli powszechny po to, aby tę Bożą radość z faktu zbawienia, zanieść wszystkim na całym ziemskim globie, jako dar przeznaczony dla wszystkich i dla każdego.

Niestety, raz po raz pojawiaj się próby uwierzytelniania tego typu samozwańczych żandarmów przez różnych przedstawicieli instytucji Kościoła. Efekty takich usiłowań są niezmiennie opłakane i szkodliwe dla Kościoła oraz dla dzieła ewangelizacji świata... stukam.pl

sobota, 5 stycznia 2013

Ograniczoność

Spotkanie z ograniczonością jest doświadczeniem przykrym, a nawet niejednokrotnie bolesnym. Zwłaszcza, jeżeli jest to odkrycie własnej ograniczoności. Szczególnie wtedy, gdy odkrycie granic niemożności dokonuje się nagle i bez przygotowania.

Stwierdzenie istnienia granic, których nie jest się w stanie z jakichś względów przekroczyć, mimo wewnętrznego przekonania, że powinno się je pokonać, może radykalnie zmienić nie tylko pogląd na życie, ale i samą egzystencję człowieka. Trzeba odtąd uwzględniać je w swoich planach i zamierzeniach. A to nie na wszystkich dobrze działa.

Zgoda na ograniczoność często identyfikowana jest błędnie z postawą rezygnacji, rodzajem poddania się, rzucenia ręcznika na ring. Tymczasem świadomość granic powinna być impulsem mobilizującym. Powinna skłaniać do odnajdywania nowych możliwości tam, gdzie się ich dotychczas nie szukało.

Ktoś stwierdził refleksyjnie: "Ograniczoność niektórych ludzi przekracza ludzkie pojęcie". Ograniczoność, która przekracza? A gdyby tak pójść tym tropem? ;-) stukam.pl

piątek, 4 stycznia 2013

Co z tym szczęściem?

Podobno dwie piąte Polaków uważa się za ludzi, którzy mają szczęście.


Co to właściwie znaczy "mieć szczęście"? Jak się to ma do "bycia szczęśliwym"? Moim zdaniem między szczęściarzami a szczęśliwymi jest ogromna różnica. Przy czym szczęśliwi wcale nie muszą być szczęściarzami i odwrotnie.


Myślę, że w ogóle temat szczęścia jest współcześnie mocno zaniedbany i poważnie wypaczony. Właśnie w stronę "mieć szczęście", kosztem "być szczęśliwym".


To poważnie zubaża sferę ludzkich przeżyć i stanów. Umiemy być szczęściarzami, ale nie potrafimy być szczęśliwi. stukam.pl

czwartek, 3 stycznia 2013

Król i dobro

Kilka dni temu podczas kolędy dowiedziałem się, że wśród krajów, do których wyjeżdżają za pracą parafianie, jest też Norwegia. Być może dlatego zwróciłem uwagę na wiadomość, że w swym dorocznym sylwestrowym przemówieniu do poddanych król Norwegii Harald V powiedział między innymi: „Latem czytałem o trzynastolatce, która chciała chorej na raka siostrze podarować najlepsze lato świata. Dzięki pomocy osób prywatnych oraz firm mała dziewczynka otrzymała wymarzone wakacje”.

Dziewczynki, o których mówił do Norwegów król, to Polki mieszkające wraz z rodzicami w tym północnym kraju. Starsza ma na imię Emilia, młodsza, to Natalia. Natalia jest chora. Poważnie chora.

Emilia wzięła udział w konkursie jednego z norweskich dzienników pod hasłem „Moja praca na lato”. W liście do redakcji napisała:

„Mam fantastyczną pięcioletnią siostrę, która od stycznia jest chora na raka. Wieści były coraz gorsze i po długim czasie lekarze powiedzieli, że niestety Natalii nie da się uratować i być może ma przed sobą jeszcze tylko to lato. A wiec to będzie moje lato. Wykorzystam je najlepiej jak mogę, żeby to było najlepsze, fantastyczne lato dla mojej małej siostry. Rodzice są smutni, dlatego chcę rozsiać jak najwięcej radości w tym trudnym okresie. (...)

Tak chcę wykorzystać lato. Może pomyślisz, że to przygnębiające. Zajmować się kimś przed jego śmiercią... Nie, kiedy się jest razem z naszym małym Słonkiem. To najlepsza praca letnia na świecie, bez wynagrodzenia, ale ze szczęściem, radością i śmiechem. Wszystko inne będzie miało swój koniec, ale to będzie moje najlepsze lato w moim życiu, tego jestem pewna” (za wp.pl).

Król Harald przywołał opowieść o młodych Polkach mieszkających w jego kraju jako ilustrację stwierdzenia, że widzi wśród swoich poddanych wiele dobra.

Zaintrygowało mnie to przemówienie. Poszukałem w Internecie i odkryłem, że norweski król mówił nie jak polityk, ale jak człowiek głęboko zatroskany o innych. Na przykład o potrzebie ofiarowania najbliższym, a zwłaszcza dzieciom, czasu. „Są sygnały, że my, dorośli musimy wziąć pewne sprawy na poważnie. Rodzice i dziadkowie coraz częściej doświadczają, że nigdy nie są w stanie wystarczająco dużo czasu poświęcić swoim dzieciom. Dziesięcioletnia dziewczynka w jednym z wywiadów powiedziała, że: „najlepiej jest po prostu usiąść z kubkiem kakao i porozmawiać”. Czas spędzony razem jest najcenniejszą rzeczą, jaką posiadamy” – przypomniał swoim poddanym (za nportal.no).

Król powiedział jeszcze, że to do każdego człowieka należy zadanie znalezienia swojej życiowej misji. I dodał, mówiąc o różnorodności obywateli Norwegii, że każdy powinien pozostać sobą. „Ale nie zapominajmy, że najważniejszym zadaniem w życiu każdego z nas, jest być dobrym człowiekiem, bez względu na to, jak trudne może być nasze życie” – stwierdził król Norwegii.

W maju ubiegłego roku Harald V był w Polsce. Jego wizyta przeszła raczej bez echa. Może szkoda? stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 2 stycznia 2013

Droga donikąd

Teoretycznie nic nadzwyczajnego. W dziejach Kościoła duchowni niejednokrotnie obrzucali się publicznie inwektywami i wyzywali od najgorszych. Tyle, że nigdy nie wynikło z tego nic dobrego i zwykle był to symptom poważnego wewnętrznego kryzysu danej wspólnoty, w myśl zasady, że ryba psuje się od głowy.


Właśnie jesteśmy w Polsce świadkami niskich lotów pyskówki między katolickimi duchownymi. Z jednej strony padają oskarżenia o "rozbijanie ewangelizacji", o kolaborację z władzami, porównywalną z działalnością tzw. księży-patriotów w czasach PRL-u i sprzeciwienia się nauczaniu Ojca świętego. Z drugiej pojawiają się ataki mówiące o "rojeniach i zniewoleniu umysłu", wizji świata oderwanej od rzeczywistości i obsesji. Ten swoisty "dialog" odbywa się nie w zaciszu jakiejś kościelnej kruchty, lecz publicznie, za pośrednictwem mediów.


Ludzie zatroskani o Kościół (świeccy i duchowni) mówią coś nieśmiało po kątach o zgorszeniu, dawaniu złego przykładu, nawet wspominają o antyświadectwie. Dziwią się  brakiem jakichkolwiek oficjalnych reakcji ze strony przełożonych kościelnych.


"Każde królestwo, wewnętrznie skłócone, pustoszeje. I żadne miasto ani dom, wewnętrznie skłócony, się nie ostoi" - przestrzegał Jezus Chrystus. Ale czy przypominanie Jego słów jest wystarczającym argumentem, który uświadomi komu trzeba, że obrzucanie się przez duchownych niewybrednymi epitetami to prosta, szeroka i wygodna droga donikąd? I że nie wolno na nią spychać dla czyichkolwiek ambicji wspólnoty Kościoła? stukam.pl

wtorek, 1 stycznia 2013

Sposób na kaca

Pojawiające się z raczej ponurą systematycznością m. in. w okolicach Nowego Roku nie tylko w mediach "sprawdzone" recepty na kaca skłaniają mnie nieodmiennie do rozważań nieco ogólniejszych na temat ludzkiej natury i jej skomplikowanych relacji do tego, co złe. Bo nie tylko ci, którzy zjawiska na sobie doświadczyli, ale również ci, którzy zmuszeni byli kiedykolwiek przebywać z człowiekiem dotkniętym tzw. zespołem dnia następnego, nie mają chyba wątpliwości, że kac nie tylko nie jest niczym dobrym, ale jest po prostu jednoznacznie i bez światłocienia czymś złym.

No i tu się pojawia poważny haczyk. Chodzi o to, że kac nie bierze się znikąd. Nie jest skutkiem zmiany daty w kalendarzu. Jest rezultatem nadużywania napojów zawierających alkohol. Wprowadzenia do organizmu zbyt dużej ich ilości. Samo istnienie alkoholu etylowego w rozmaitych produktach dostępnych w sklepach nie powoduje charakterystycznych dolegliwości.

Zdecydowana większość ludzi wie, że nadmiar alkoholu w organizmie wywołuje konkretne objawy. Złe objawy. A jednak decydują się wlać w siebie zdecydowanie za dużo napojów "z procentami". Co ich ku temu skłania? Co ich do tego popycha? Dlaczego świadomie (przynajmniej na początku imprezy) wybierają coś, co spowoduje negatywne, bolesne, a więc niepożądane skutki?

Wymyślanie sposobów na kaca jest jednym z klasycznych dowodów na pokrętność naszego podejścia do tego, co złe. Wysilamy od pokoleń mózgownice, angażujemy nawet duże sumy w zwalczanie czegoś, na co sposób jeden i niezawodny jest prosty. Najlepszy, najprostszy i najskuteczniejszy sposób na kaca polega wszak na tym, aby nie przekroczyć pewnej (różnej u poszczególnych ludzi, ale na ogół przez każdego dobrze znanej) granicy w przyjmowaniu napojów z alkoholem.

Nie ciszy się jednak wzięciem i popularnością, na jaką - wydawać by się mogło - zasługuje.

No i jak tu do istot kierujących się tak zawiłymi zasadami w sprawach zwykłych i oczywistych, mówić o wiecznym zbawieniu? ;-) stukam.pl