piątek, 27 lutego 2015

Uwaga na sukces

W popularnym przed laty serialu amerykańskim, którego współproducentem wykonawczym był między innymi Ridley Scott, jeden z drugoplanowych bohaterów szczerze dziwił się, że ludzie tak wcześnie zdołali wymyślić i dość powszechnie zaakceptować teorię heliocentryczną. Jego zdaniem powinniśmy raczej wciąż być zwolennikami geocentryzmu. „Przecież mamy naturalną skłonność do stawiania siebie w centrum” – uzasadniał swoje zdziwienie. Przypuszczam, że twórcom serialu nie przyszło do głowy, iż niecałe dziesięć lat później świat obiegnie nagranie, którego rzeczywisty, a nie zagrany przez aktora, bohater za pomocą szklanki wody i tras samolotów dobitnie wykaże, iż ziemia nie może się kręcić wokół swojej osi. No bo jak udaje się dolecieć, na przykład, do Chin?
Jest prosty sposób, aby stać się obiektem zainteresowania ludzi, którzy nigdy w życiu by się tobą nie zafrapowali i nawet by im do głowy nie przyszło, żeby rozejrzeć się, czy istniejesz. W końcu każdy zajęty jest swoimi sprawami i bez powodu nie będzie podejmował wysiłku stawiania kogoś innego w zasięgu swego zaciekawienia.
Ów prosty, a zarazem nadzwyczaj skuteczny sposób skupiania na sobie ludzkiej uwagi, polega na odniesieniu sukcesu. Nie jest szczególnie istotne, w jakiej dziedzinie się go odnosi. Ważne, żeby, jak to się mówi, osiągnąć powodzenie, którego nie da się ukryć. Na przykład, zdobyć medal na jakichś zawodach albo uzyskać nagrodę w efekcie rywalizacji z innymi. Albo po prostu zrobić coś wyraźnie i widocznie lepiej niż cała reszta.
Pragnących sukcesu trzeba w tym miejscu uczciwie ostrzec, że osiągnięcie go wiąże się z poważnym ryzykiem. „Człowiek, który osiągnął sukces, nigdy nie wie, czy jest kochany dla samego siebie” – ostrzegał już drugim stuleciu po Chrystusie piszący po grecku rzymski retoryk Lukian z Samosaty, uważany za twórcę satyry społecznej.
Niejeden człowiek sukcesu przekonał się o prawdziwości tego spostrzeżenia. Zwłaszcza ci, którzy swoim sukcesem nie tylko wzbudzili podziw, ale również poważnie uszczuplili czyjeś dobre samopoczucie. Jeszcze gorzej mają ci, których sukces wzbudził zazdrość. Zamiast kochania nieraz otrzymują nienawiść, a przynajmniej niechęć, i to ze strony, z której się tego najmniej spodziewają.
„Moim zdaniem nie warto odnosić sukcesów” – podzielił się ze mną swoimi egzystencjalnymi przemyśleniami pewien student zarządzania. Ponaglony pytającym spojrzeniem uzasadnił: „Jak się człowiek nie wyróżnia, przynajmniej ma święty spokój i nie musi się martwić, co inni o nim myślą”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 20 lutego 2015

Koło się zamyka

Amerykański dziennikarz Andrew Nagorski zwrócił dwa lata temu uwagę, że gdy przeanalizowano 14 tysięcy materiałów z jednego dnia w największym agregatorze internetowego dziennikarstwa, okazało się, że wszystkie wywodzą się z 24 materiałów informacyjnych. „Tak wyglądają teraz proporcje. 24 razy ktoś wykonał prawdziwą dziennikarską robotę, czyli poinformował o wydarzeniu. Reszta dopisała do tego materiały pochodne. (...) Cała ta publicystyka mogła być dobra albo zła, ale nie będziemy mieć wartościowej publicystyki bez tekstów informacyjnych. A ich wciąż ubywa” – ubolewał Nagorski. Wydaje mi się, że jego konstatacja wymaga pewnego uzupełnienia.
Ktoś spostrzegawczy już dawno zauważył, że przy odpowiednim poziomie rozrostu każda instytucja osiąga moment, w którym ma tak wiele własnych problemów, by nie powiedzieć kłopotów ze sobą, że już niczym innym zajmować się nie musi. Spokojnie może całą energię zużywać na rozwiązywanie skomplikowanych węzłów, które sama zaplątała.
Ktoś inny doszedł jakiś czas temu do wniosku, że mediom nic tak dobrze nie wychodzi, jak zajmowanie się samymi sobą i skupianie uwagi odbiorców nie na opisywaniu oraz wyjaśnianiu otaczającej ich rzeczywistości, lecz na problemach ich wewnętrznego mikro świata. Dodać przy tym trzeba, że wciąganie tysięcy ludzi w kompletnie ich niedotyczące konflikty i awantury jest prostsze i tańsze, niż mozolne zdobywanie i weryfikowanie informacji, nie mówiąc już o ich rzetelnym przedstawianiu oraz komentowaniu. Że tak jest, upewnia nas aktywność krajowych mediów w ciągu ostatnich kilku tygodni. Uwaga czytelników, słuchaczy i widzów zajmowana jest aferą rozgrywaną wewnątrz medialnego świata, choć na pozór dotyka ważnego społecznie tematu. Jednak gdyby nie pojawiły się w niej aluzje do osób funkcjonujących na co dzień w środkach przekazu, najprawdopodobniej temat straciłby zainteresowanie najpierw redaktorów, a potem odbiorców, w najlepszym razie po kilkunastu godzinach.
Wskazana przed chwilą kolejność nie pojawiła się przypadkowo. Tak naprawdę o tym, co nas zajmuje, czym powinniśmy się zainteresować, a co zlekceważyć i zignorować, decydują redaktorzy, wypychający jedne materiały na czołówki, a inne chowający na dalekich miejscach. Przekonałem się ostatnio kilka razy, że wśród tych właśnie, podejmujących decyzje o hierarchii ważności publikowanych materiałów, ludzi zaskakująco powszechny jest pogląd, zgodnie z którym degrengolada mediów to wina odbiorców, którzy najchętniej sięgają po treści durne i pozbawione rzeczywistego znaczenia, za to mocno angażujące emocjonalnie. Przeświadczeni o tym głęboko redaktorzy podtykają nam materiały coraz mniej wartościowe, nie dając szansy na rzeczywisty wybór. I koło się zamyka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 13 lutego 2015

Wszystko się komplikuje

„Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy” – napisał Juliusz Słowacki w Prologu do „Lilli Wenedy”. Chodziło o to, że Lilla użalała się nad losem własnym i swojej rodziny, gdy naród pławił się we krwi. Dzisiaj cytat ze Słowackiego przywoływany jest raczej po to, aby wytknąć komuś, że zajmuje się drobnostkami, błahostkami, zamiast skupić się na kwestiach naprawdę wielkiej wagi.
Moim zdaniem, zajmować się trzeba zarówno problemami wielkimi, jak o drobnymi, bo życie pokazuje, że niejedna ogromnej wagi sprawa upadła z powodu zlekceważenia jakiejś rzeczy na pozór nieistotnej i trzeciorzędnej. Bywało, że mimo geniuszu wodzów przegrywano bitwy, bo jakiś ciura obozowy o czymś zapomniał albo zaspał.
Pochylanie się nad kwestiami wagi ciężkiej prowadzić może zresztą do zaskakujących i niespodziewanych wniosków. Może tak się stać na przykład wtedy, gdy dyskutuje się o kwestiach dobra i zła w polityce. A zwłaszcza o tym, którzy są tymi dobrymi, a którzy są tymi złymi. Bo jak pokazuje życie, nie tylko w filmach modna jest fraza „To my jesteśmy ci dobrzy”, mająca przekonać zagubiony lud. Raz po raz ktoś zapewnia ze wszystkich sił, patrząc prosto w oko kamery, że jest po stronie dobra, a wszyscy pozostali, to zawodowi słudzy zła, niegodni zaufanie i w ogóle czyjejkolwiek uwagi.
Ktoś spostrzegawczy zauważył, że od wieków toczy się także w sferze politycznej walka nie tyle dobra ze złem, co dobrych ze złymi. „Być może państwo nie zauważyli, ale zasady tej walki wcale nie są takie oczywiste” – powiedział absolwent filozofii, który co prawda od dawna na życie zarabiał w zupełnie innej dziedzinie, ale nadal lubił wygłaszać kontrowersyjne tezy. „Prawda jest taka, że dopóki rządzą ci źli, wszystko jakoś toczy się w miarę zrozumiale. Dobrzy walczą ze złem, czyli tak naprawdę ze złymi. Wszyscy mają zajęcie, podziały są proste i łatwo się jest opowiedzieć po którejś ze stron. Wszystko się komplikuje, gdy władza trafia w ręce tych dobrych...”. Zrobiło się nieprzyjemnie. „Jak to?” – zapytał ktoś po długiej chwili ciszy.
Nagle odezwała się żona profesora: „Kto jest dobry? Kto zły? Nie ma ludzi dobrych i złych, są tylko złe lub dobre uczynki. I ludzie, którzy miotają się między nimi” – powiedziała cytując pewnego współczesnego francuskiego dramaturga. Wszyscy popatrzyli na nią ze zdumieniem.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 6 lutego 2015

Skrzynka z przerwą

Dyskusja rozkręcała się bardzo powoli i nic nie wskazywało na to, że wyjdzie w końcu poza fazę dwustrunnych pogaduszek z sąsiadką lub sąsiadem z miejsca obok. Czasami tak bywa na nieformalnych spotkaniach, gdy uczestnicy w miarę dobrze się znają i niewielkie są szanse, by mogli jeszcze czymś wzajemnie się zaskoczyć. Wystarcza im coś w rodzaju okresowego potwierdzania, że wszystko trwa po staremu, nikt nie dokonał gwałtownej wolty, a rzeczywistość toczy się zgodnie z przewidywaniami.
Tylko młody adept dziennikarstwa był wyraźnie niezadowolony z sytuacji. Sprawiał wrażenie człowieka nastawionego na duże audytorium, który nie bardzo wie, w jaki sposób skupić na sobie uwagę obecnych. To znaczy właściwie wie, ale obawia się, że jeśli sięgnie po sposób, który mu podpowiada intuicja, potencjalnych odbiorców może do siebie nastawić od razu negatywnie. A tego nie chciał. Potrzebował życzliwej uwagi. Wiercił się więc na krześle i bawił widelczykiem, wypatrując tęsknie okazji, aby jednak przemówić do wszystkich.
Nie wiadomo na ile świadomie pomogła mu pani domu. Z pustym dzbankiem w dłoni wstała i spytała: „Ktoś jeszcze chce kawy?”. Zgłosiło się kilka osób. Adept dziennikarstwa zwietrzył szansę. „A ja chciałbym poznać państwa opinie w pewnej sprawie” – powiedział dość głośno, ale bez krzyku. „O co chodzi?” – poczuł na sobie kilka spojrzeń. Wziął oddech i powiedział: „Kilka dni temu musiałem posłać list. Taki zwykły, w kopercie. Wiedziałem, że w niedalekim centrum handlowym jest punkt pocztowy, więc się tam wybrałem. Chciałem tylko wrzucić list do skrzynki. I nie mogłem” – zawiesił dramatycznie głos. „Dlaczego?” – zapytała jedna z kobiet głosem pełnym troski. „Bo punkt pocztowy miał półgodzinną przerwę regeneracyjną” – odpowiedział z niewinną miną adept dziennikarstwa. „Był zamknięty” – uzupełnił informacyjnie. „Skrzynka też?” – zdziwił się urzędnik samorządowy. „Dokładnie! Skrzynka znajdowała się za drzwiami punktu. Jak państwo myślą, dlaczego?” – adept dziennikarstwa przystąpił do zbierania opinii.
„Ktoś nie pomyślał?” – zaryzykowała znów jedna z kobiet. „Żeby jej nie ukradli” – podsunął właściciel firmy. Adept dziennikarstwa z satysfakcją słuchał padających propozycji. Nagle odezwał się profesor: „To proste. Z pewnością za postawienie skrzynki na zewnątrz punktu trzeba by dodatkowo zapłacić właścicielom centrum” – powiedział tonem wykładowcy i sięgnął po ciastko. Adept dziennikarstwa poczuł, że stracił zainteresowanie uczestników spotkania.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM