Amerykański dziennikarz Andrew Nagorski zwrócił dwa lata temu uwagę,
że gdy przeanalizowano 14 tysięcy materiałów z jednego dnia w
największym agregatorze internetowego dziennikarstwa, okazało się, że
wszystkie wywodzą się z 24 materiałów informacyjnych. „Tak wyglądają
teraz proporcje. 24 razy ktoś wykonał prawdziwą dziennikarską robotę,
czyli poinformował o wydarzeniu. Reszta dopisała do tego materiały
pochodne. (...) Cała ta publicystyka mogła być dobra albo zła, ale nie
będziemy mieć wartościowej publicystyki bez tekstów informacyjnych. A
ich wciąż ubywa” – ubolewał Nagorski. Wydaje mi się, że jego konstatacja
wymaga pewnego uzupełnienia.
Ktoś spostrzegawczy już dawno
zauważył, że przy odpowiednim poziomie rozrostu każda instytucja osiąga
moment, w którym ma tak wiele własnych problemów, by nie powiedzieć
kłopotów ze sobą, że już niczym innym zajmować się nie musi. Spokojnie
może całą energię zużywać na rozwiązywanie skomplikowanych węzłów, które
sama zaplątała.
Ktoś inny doszedł jakiś czas temu do wniosku, że
mediom nic tak dobrze nie wychodzi, jak zajmowanie się samymi sobą i
skupianie uwagi odbiorców nie na opisywaniu oraz wyjaśnianiu otaczającej
ich rzeczywistości, lecz na problemach ich wewnętrznego mikro świata.
Dodać przy tym trzeba, że wciąganie tysięcy ludzi w kompletnie ich
niedotyczące konflikty i awantury jest prostsze i tańsze, niż mozolne
zdobywanie i weryfikowanie informacji, nie mówiąc już o ich rzetelnym
przedstawianiu oraz komentowaniu. Że tak jest, upewnia nas aktywność
krajowych mediów w ciągu ostatnich kilku tygodni. Uwaga czytelników,
słuchaczy i widzów zajmowana jest aferą rozgrywaną wewnątrz medialnego
świata, choć na pozór dotyka ważnego społecznie tematu. Jednak gdyby nie
pojawiły się w niej aluzje do osób funkcjonujących na co dzień w
środkach przekazu, najprawdopodobniej temat straciłby zainteresowanie
najpierw redaktorów, a potem odbiorców, w najlepszym razie po kilkunastu
godzinach.
Wskazana przed chwilą kolejność nie pojawiła się
przypadkowo. Tak naprawdę o tym, co nas zajmuje, czym powinniśmy się
zainteresować, a co zlekceważyć i zignorować, decydują redaktorzy,
wypychający jedne materiały na czołówki, a inne chowający na dalekich
miejscach. Przekonałem się ostatnio kilka razy, że wśród tych właśnie,
podejmujących decyzje o hierarchii ważności publikowanych materiałów,
ludzi zaskakująco powszechny jest pogląd, zgodnie z którym degrengolada
mediów to wina odbiorców, którzy najchętniej sięgają po treści durne i
pozbawione rzeczywistego znaczenia, za to mocno angażujące emocjonalnie.
Przeświadczeni o tym głęboko redaktorzy podtykają nam materiały coraz
mniej wartościowe, nie dając szansy na rzeczywisty wybór. I koło się
zamyka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
piątek, 20 lutego 2015
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz