poniedziałek, 31 października 2011

Kwestia wrażliwości

Istnieje hipoteza, że kapłani w starożytnym Egipcie wierzyli w jedynego Boga. Z nikim się jednak tą wiarą nie dzielili, lecz strzegli jej zazdrośnie. Dla gawiedzi (szeroko pojętej, bo miałby w nią być wliczany nawet faraon i jego ekipa) natomiast wymyślili całą religię, pełną atrakcyjnych bogów na rozmaite okazje i potrzeby.

Przypomniało mi się tow związku z pewną konstatacją dotyczącą wrażliwości religijnej i jej dużego zróżnicowania u poszczególnych ludzi. Ktoś mi zwrócił uwagę, że w Kościele katolickim chrzcimy ludzi nie znając zupełnie ich wrażliwości religijnej, a więc także ich potrzeb, oczekiwań i możliwości życia zgodnie z tym, co się popularnie jako katolicyzm określa.

Potem się okazuje, że wśród ochrzczonych katolików znajdują się na przykład tacy, którzy wrażliwość religijną mają niewielką i płytką. Taką, która słabo rozróżnia między wiarą a ideologią. Taką, która sytuuje się na poziomie identyfikacji z grupą, jest bardziej potrzebą przynależności, zaciągania się pod jakiś sztandar. Co jako Kościół mamy wobec nich począć? Co z nimi robić, skoro bardziej niż zbawienia szukają możliwości manifestowania? Skoro bardziej pragną funkcjonować w jakimś rytuale, obrzędzie niż tęsknią do spotkania Boga?

Czy wrażliwość religijna, religijność sama, jako cecha człowieka, jest czymś wrodzonym i praktycznie niezmienialnym czy też da się ją kształtować, a więc i pogłębiać? A jeśli tak, to jak to robić? Nie pamiętam, aby mnie ktoś kiedykolwiek uczył rozbudzania w ludziach potrzeb religijnych, cyzelowania ich wrażliwości religijnej. Chodzi mi tu nie o kształtowania sumienia, ale jakby o coś krok wcześniej. O jakieś sprawdzone sposoby, które pozwoliłby pomóc wielu ludziom przekroczyć linię między "światopoglądem", czyli identyfikowaniem się z pewnym zestawem idei, a realną wiarą rozumianą po chrześcijańsku, katolicku, jako odpowiedź dawaną Bogu...

Mam wrażanie, że niejednokrotnie wybieramy drogę trochę podobną do tej hipotetycznie stosowanej przez egipskich kapłanów, usiłując przykroić jakieś pseudochrześcijaństwo dopasowane do ich potrzeb i... no właśnie, czy możliwości?

niedziela, 30 października 2011

Temperatura języka

Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Kultury kard. Gianfranco Ravasi od niedawna prowadzi bloga. Nie założył go jednak na stronie Stolicy Apostolskiej lub którejkolwiek z watykańskich dykasterii. Ma bloga na stronach "Il Sole-24 Ore", o którym Wikipedia po polsku informuje krótko i konkretnie: "włoski dziennik ekonomiczny o nakładzie 390 tys. egzemplarzy".

Nie będę krył, że bliski mi jest ten sposób widzenia działalności także bardzo ważnych ludzi Kościoła, ale generalnie wszystkich katolików i chrześcijan. Blog bądź co bądź ważnej figury kościelnej firmowany jest (oprócz osobne notatki, z podaniem funkcji), jedynie imieniem i nazwiskiem autora. Ze zdjęcia można tylko się dowiedzieć, że to jakiś duchowny, bo ma koloratkę. I tyle. Nie znam włoskiego, ale coś mi się zdaje, że te inne blogi, z którymi sąsiaduje blog szefa Papieskiej Rady ds. Kultury nie są przesadnie pobożne... Choć zdążyłem się już dowiedzieć, że samo pismo od tematów religijnych nie ucieka, zwłaszcza w niedzielnym dodatku. Warto to odnotować, przypominając raz jeszcze, że jest to dziennik ekonomiczny (to tak à propos pewnych zmian dokonujących się aktualnie w polskich mediach).

Miałem okazję uczestniczyć w spotkaniu z kard. Ravasim, który nawiedził Polskę z okazji Międzynarodowego Kongresu Biblijnego pod hasłem "Biblia kodem kulturowym Europy" (Ravasi jest biblistą i to nie byle jakim). Do refleksji, jakie to spotkanie we mnie zrodziło będę wracał w najbliższych dniach, bo muszę sobie to i owo przemyśleć i poukładać.

Dziś tylko kilka słów o języku. Kard. Ravasi rozróżnił język ciepły i zimny. Ciepły, to język bezpośrednich kontaktów międzyludzkich. Zimno, to jego zdaniem, język kontaktów zapośredniczonych technicznie, np. ten, którym posługujemy się siedząc godzinami przed ekranem kompa. Podkreślił, że język religijny zawsze był językiem ciepłym.

Rodzi się więc we mnie pytanie, czy na przykład w Internecie nie ma miejsca na język religijny? Zgadzam się, że język religijny musi być językiem ciepłym (by nie powiedzieć gorącym, ale tu zachodzi niebezpieczeństwo, że mógłby parzyć, a przecież nie o to chodzi). Czy jednak rzeczywiście nie da się ocieplić języka kontaktów zapośredniczonych narzędziami technicznymi? Wydaje mi się, że są tu pewne szanse, związane między innymi z unikalności zjawiska, jakim jest Internet, z jego możliwościami wykraczającymi daleko poza dotychczas znane sposoby zapośredniczonego kontaktu międzyludzkiego.

Oczywiście, nie da się w tym języku osiągnąć takiej ciepłoty, jak w kontaktach bezpośrednich (które wszak dodatkowo da się ocieplić choćby przez zwykły ludzki dotyk), ale jednak nie musi to chyba być mowa mroźna, lodowata, a przez to odrzucająca i odpychająca...

sobota, 29 października 2011

Skromność i bieganie

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. Opowiedział wówczas zaproszonym przypowieść, gdy zauważył, jak sobie pierwsze miejsca wybierali. Tak mówił do nich:

"Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: «Ustąp temu miejsca». I musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce.

Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: «Przyjacielu, przesiądź się wyżej». I spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony". (Łk 14,1.7-11)


Na bardzo popularnej w Internecie stronie demotywatory.pl można znaleźć zdjęcie naszej znakomitej narciarki Justyny Kowalczyk. Zdjęcie zrobiono w chwili, gdy otrzymywała srebrny medal olimpijski w narciarskim sprincie w Vancouver. Pod fotografią ktoś wpisał fragment wywiadu z zawodniczką: „Czy srebro to spełnienie marzeń?”. „Oj, ja już dawno jestem spełniona. Teraz już tylko biegam” – odpowiedziała wicemistrzyni olimpijska. Całość dodatkowo została opatrzona napisem: „Skromność. Cnota, której winniśmy się uczyć od najlepszych”.

Francuski malarz Paul Cézanne twierdził, że „Skromność jest cnotą wypływającą ze świadomości własnej mocy”.

Ale w naszych czasach skromność nie ma dobrej opinii. Często zarzuca się ludziom fałszywą skromność. Tym, którzy nie pchają się na afisz lub przed kamery za wszelką cenę, niejednokrotnie zarzuca się zakompleksieni, obłudę lub zwyczajne lenistwo. „Skromność jest dla nieudaczników” – można usłyszeć na szkoleniach motywacyjnych. „Swoje atuty i umiejętności należy traktować jak produkty, które trzeba dobrze sprzedać. (…)Praktyka pokazuje, że osoby, które robią wokół siebie dużo hałasu, częściej osiągają sukces” – można przeczytać w jednym z artykułów (Barbara Sielicka, Bankier.pl).

Czyżby słowa Jezusa „Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony” w naszych czasach straciły aktualność? Na pewno nie.

Niedawno znany na całym świecie z braku skromności polityk słysząc o tragicznym końcu jednego z dyktatorów rzucił tylko łacińską sentencję „Sic transit gloria mundi”. Tak przemija chwała tego świata. Nic dodać, nic ująć.


Komentarz dla Radia eM

piątek, 28 października 2011

Powtarzanie

"Ile razy można powtarzać to samo?" - zapytał ktoś, krzywiąc się na modlitwę różańcową i inne "koronki". Potem rozwinął myśl, bo przypomniał sobie, że we Mszy świętej też wciąż powtarza się te same lub podobne słowa, gesty, myśli. "Zanudzić się można. Dzisiejszy człowiek potrzebuje zmienności, wciąż czegoś nowego, nowych bodźców, nowych treści, nowych podniet, emocji..." - wyliczał.

Już chciał odejść w poczuciu racji absolutnej, gdy odezwała się starsza pani w charakterystycznym nakryciu głowy. "Ciekawe, co byś zrobił, gdyby twoje serce myślało tak, jak ty. Albo twoje płuca". Zatrzymał się zaskoczony,a kobiecina zrobiła mu w prostych słowach wykład na temat powtarzalności obecnej wszędzie w świecie, od ludzkiego organizmu aż po wschody i zachody słońca oraz pory roku.

Próbował coś wtrącić, ale kobieta nie dała sobie przerwać. "Do powtarzania trzeba dojrzeć" - mówiła bez podnoszenia głosu, ale dobitnie. "Nie tylko w modlitwie, ale także w życiu. Bo widzisz, są różne powtarzania. Na przykład powtarzamy kroki. Ale można je powtarzać, drepcąc w miejscu lub można je powtarzać, posuwając się do przodu. Albo na rowerze. Można kręcić w kółko na treningowym rowerku w domu, tak jak moja sąsiadka, albo można powtarzać wciąż te same ruchy nóg, pędząc na rowerze przed siebie".

"E tam" - dorwał się w końcu do głosu. "Pani tak mówi, bo jest stara. Ale młodzi nie lubią powtarzania". "Dlatego mówię, że trzeba dojrzeć" - powiedziała niezrażona kobiecina...

czwartek, 27 października 2011

Opowieść

Kolejka nie była długa, ale czasy mamy takie, że nawet te kilka osób ustawionych w hipermarkecie do kasy, denerwuje. Człowiek by chciał zostać obsłużony od razu, szybko, sprawnie i ze szczerym uśmiechem na twarzy.

Co jest bardziej denerwujące dla kolejkowicza od powolnej kasjerki? To jasne jak słońce. Inni klient, który ma jakieś fochy i problemy, o coś pyta, czegoś nie rozumie albo, nie daj Boże, w jakiejś kwestii postanawia się uprzeć. Zatłuc takiego by się chciało. A przynajmniej wrzasnąć na niego na tej samej zasadzie, na jakiej trąbi się ze zniecierpliwieniem na ślamazarnego kierowcę, który nie rusza z kopyta natychmiast po pojawieniu się zielonego światła.

No i właśnie taki klient trafił się w jednym hipermarkecie. Pani kasjerka sprawnie przytknęła do czytnika te kilka produktów, które przywiózł w koszyku, a on nagle wytężył wzrok i zapytał niczym oficer śledczy: „Ile to kosztuje?”. Pani kasjerka uprzejmie odczytała cenę widniejącą na wyświetlaczu. „A na półce była inna cena. Niższa” – stanowczo oświadczył klient. Nawet powiedział, jaka.

Pani kasjerka nie straciła uśmiechu na twarzy. „Nie wydaje mi się” – powiedziała. „Ale sprawdzimy”. Kolejka stanęła. Stanowiący ją klienci zaczęli obrzucać hamulcowego nieżyczliwymi spojrzeniami. Niechęć w ich oczach narastała stopniowo, wraz z wydłużaniem się czasu oczekiwania na sprawdzenie ceny. „Wujek, kup se nowe okulary” – rzucił z końca kolejki jakiś gimnazjalista, który dzierżył w dłoniach jedynie dwa napoje energetyzujące.

Co sprytniejsi klienci zaczęli się rozglądać, do której kasy by się przenieść. Dwóch już zmieniło kasę docelową, gdy pani kasjerka mogła z głębokim przekonaniem powiadomić klienta, że jest w błędzie. „Ta cena dotyczy innego gatunku” – powiedziała bez cienia satysfakcji w głosie. Nie zdenerwowała się także, gdy klient zrezygnował ze spornego towaru, a w dodatku oświadczył: „Niemożliwe. Ja to sprawdzę”. Zapłacił za pozostałe rzeczy i zostawiając je przy kasie ruszył kłusem w stronę półek.

„Palant” – podsumował gimnazjalista z napojem. „Spryciarz, chciał naciągnąć sklep na kilka złotych” – zasugerowała klientka, która wyglądała jak dwie naraz. Wszyscy kolejkowicze z niepokojem obserwowali opornego klienta, który z tajemniczym wyrazem twarzy właśnie wracał do kasy. „Bardzo panią przepraszam” – zwrócił się do kasjerki. „Miała pani rację. Pomyliłem się” – powiedział i zabrał to, co kupił. Kasjerka odpowiedziała uśmiechem.

„A nas kto przeprosi?” – zdenerwował się jakiś milczący dotąd facet. „Jak czytać nie umie, to niech na targu zakupy robi”.

Ktoś powie: Ale o co chodzi w tej opowieści? No właśnie. O co chodzi? Nie tylko w tej opowieści.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 26 października 2011

Ciasno

Dzieje się. Zaskakująco się dzieje. Okazuje się, że po lekturze mojego tekstu w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” o tym, że wyborczy sukces Ruchu Palikota to nie klęska Kościoła katolickiego w Polsce, ale poważne ostrzeżenie, a przede wszystkim ewangelizacyjne wyzwanie, niejeden poczuł się poruszony do tego stopnia, by szukać kontaktu z autorem. Ktoś zadał sobie trud, aby odnaleźć mnie na Facebooku. Ktoś inny odszukał w Internecie mój numer telefonu i zadzwonił, długo rozmawiając o Kościele i dzieląc się swymi doświadczeniami bycia katolikiem w różnych krajach…

To ważne, że nadal ludziom się chce. Że nie wzruszają obojętnie ramionami i zapominając o tym co przeczytali przed chwilą wracają do swoich zajęć. Że czują, iż poruszone sprawy są także ich sprawami.

Czytany dzisiaj w czasie Mszy św. fragment Ewangelii należy do tych, które we mnie zawsze wywołują dreszcz. I niepokój. Brzmi mi bardzo, ale to bardzo aktualnie. Mówi o nas, uczniach Jezusa. O nas, którzy uważamy, że jesteśmy w porządku w wystarczającym stopniu, aby wejść do domu z Jezusem. Bo przecież powinien nas znać. Bo przecież „jadaliśmy i piliśmy” z Nim. Bo wielokrotnie byliśmy wśród audytorium Jego nauczania. Może nawet klaskaliśmy i wzdychaliśmy z zachwytem.

A jednak okazuje się, że to może być niewystarczająca rekomendacja. Że to za mało i drzwi okażą się dla nas za ciasne. Mało tego. Że przez te drzwi gładko przechodzą ci, których my nigdy nie dopuścili nawet na odległość kilometra…

Skąd my to znamy, że ci najpewniejsi siebie, ci z początku kolejki niejednokrotnie, gdy przyszło co do czego, ostatecznie znaleźli się na tak dalekich miejscach, że nie dali rady przekroczyć progu? Bo na przykład okazało się, że ustawili się w kolejce do pięknie ozdobionego wejścia, a wpuszczali akurat tymi niedużymi drzwiami, co wyglądały, jak dla dostawców i służby?

wtorek, 25 października 2011

Wielkie zatroskanie

Media w Polsce pełne są dyskusji o Kościele. Świeckie media. Komercyjne i niekomercyjne. W ostatnich tygodniach poświęcono w nich Kościołowi tyle zatroskanych słów, że można odnieść wrażenie, iż media katolickie i kościelne zostają pod tym względem w tyle. Jeden z tygodników na przykład w najnowszym numerze zamieścił na temat Kościoła pięć czy sześć tekstów (to zależy od tego, jak zinterpretujemy wywiad z byłym księdzem).

W temacie Kościoła głos zabiera kto żyw. Wszystko jedno, czy się zna, czy nie. A zwłaszcza, czy na co dzień ma z Kościołem coś wspólnego czy wręcz przeciwnie. Kiedyś Stańczyk dowodził, że wśród Polaków najwięcej jest medyków. Dzisiaj można odnieść wrażenie, że liderujemy w statystykach jeśli chodzi o specjalistów od Kościoła.

Oczywiście, można się oburzać, że ci i owi, mając co najmniej umiarkowane pojęcie o temacie, wtykają nos w nasze kościelne sprawy i chcą nam mówić co i jak powinniśmy w Kościele urządzić, pozmieniać, zreformować. Można łypać na nich podejrzliwie, snując domysły, że co, jak co, ale dobro Kościoła, to niejednemu z jego medialnych reformatorów i naprawiaczy nie leży na sercu. Można im metodą kolejnego francuskiego prezydenta zwrócić uwagę, że oto zmarnowali znakomita okazję, aby w tematyce kościelnej siedzieć cicho. Albo programowo ignorować, podpierając się powiedzonkiem o karawanie i psach. Niech se tam gadają, my i tak wiemy swoje.

Jest jednak też inna możliwość. Można się zadumać, dlaczego oni aż tak bardzo się tym Kościołem zajmują. Można spróbować podjąć refleksję, o czym świadczy to tak wielkie zainteresowanie Kościołem i jego sprawami. Można się zastanowić, co z tego ich zainteresowania i zatroskania (mniej lub bardziej szczerego) dla nas, jako wspólnoty Kościoła, wynika. Jak to świadczy o roli i miejscu Kościoła katolickiego w społeczności zamieszkującej granice Polski. I czy przypadkiem jednej albo drugiej sugestii nie warto obejrzeć z bliska, przeanalizować, potraktować nie jako bezczelną ingerencję w nasze wewnętrzne sprawy, ale jako dowód, w jaki sposób jesteśmy postrzegani...

poniedziałek, 24 października 2011

Rozejm

"Bojowaniem jest życie człowieka na ziemi" - skonstatował Hiob. Dziś znawcy ludzkiej egzystencji mówią prościej: "Życie to nieustanna walka". Dlatego trzeba być w nieustannej mobilizacji. W gotowości nie tylko do odparcia ataku, ale także do tego, by samemu zaatakować. I bić, tłuc, dążyć do zwycięstwa, do pokonania przeciwnika (czy raczej wroga?).

Ale przecież nie da się bez przerwy walczyć. Nawet najdłuższa wojna kiedyś się kończy. Ale nawet w jej trakcie walka nie trwa nieustannie. Są przerwy. Walczące ze sobą strony ogłaszają rozejm. Czyli zawieszenie broni. "Po zawarciu rozejmu strony, które go zawarły nadal pozostają w stanie wojny, przy czym jest to tylko stan formalny" - podpowiada główne źródło wiedzy współczesnego inteligenta, czyli Wikipedia.

Do zawarcia rozejmu potrzebna jest zgoda wszystkich walczących stron. A co zrobić, gdy jedna strona jest już zmęczona walką, a inne nie? Kapitulować?

Czy da się zawrzeć rozejm z życiem? Ze współczesnym światem? Jak namówić, aby dały chwilę oddechu, po której na nowo podejmie się walkę?

Ale to nie wszystko. Bo rozejm ma też drugą stronę. Daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Rozleniwia i osłabia czujność. A chętnych do jego złamania nie brakuje...

Nie mówiąc już o tym, że sam rozejm może się okazać stronniczy. Może w ukryciu sprzyjać jednej ze stron. Więc trzeba uważać z bezgranicznym ufaniem rozejmowi. Nawet jeżeli uda się do niego doprowadzić, to i tak trzeba mieć na niego oko. Szeroko otwarte ;-)

niedziela, 23 października 2011

Marketing misyjny

- Ilu to mamy ludzi na ziemskim globie?

- Siedem miliardów, zdaje się.

- Nie zdaje się, tylko na pewno. Ilu z nich to wyznawcy Jezusa Chrystusa?

- Coś ponad dwa miliardy...

- Czyli procentowo ile?

- Mniej więcej jedna trzecia. Co to za egzamin?

- A ile już trwa misja Kościoła?

- Chodzi ci o to, że dwadzieścia wieków?

- Czyli dwa tysiące lat, prawda?

- Zgadza się, ale nadal nie wiem, do czego zmierzasz.

- Próbuję ustalić, na ile skutecznie Kościół wypełnia swoją misję.

- Ach tak...

- No i co wynika z naszych dotychczasowych badań?

- Bo ja wiem...

- Nie żadne "Bo ja wiem", tylko odważnie... Dwa tysiące lat pracy, a tu ledwie jedna trzecia ludzkości wierzy w Jezusa Chrystusa. Na kolana to ten wynik nie powala. Mało skuteczna ta kampania.

- Jak kampania?

- Wiesz, ilu ludzi na świecie rozpoznaje markę Coca Cola?

- Nie...

- Dziewięćdziesiąt cztery procent ludzkości! A wiesz, kiedy wymyślono Coca Colę?

- Nie...

- Sto dwadzieścia pięć lat temu. W roku 1886. Czyli można?

- Co można?

- Można w nieco ponad sto lat dotrzeć z konkretnym przekazem do niemal wszystkich ludzi na świecie? Można. To powiedz mi, co Kościół, co chrześcijanie robili przez minione dwa tysiące lat, że mają takie marne wyniki? A wydałoby się, że są mistrzami marketingu.

- Tobie się w głowie poprzestawiało czy co? Chrystus i Jego Ewangelia to nie produkt do sprzedania!

- Ale wiesz, że w 1886 roku wypijano średnio 9 szklanek Coca-Coli dziennie, a dziś 1,3 miliarda?

- Daj ty mi spokój z tymi liczbami! Głoszenie Dobrej Nowiny to nie handlowanie jakimś gazowanym napojem. Tu chodzi o coś zupełnie innego. Wiesz co Jan Paweł II stwierdził w roku 1990?

- Co takiego?

- Że misja Kościoła dopiero się rozpoczyna!

- Po dwóch tysiącach lat? Czyli, że co z całym dotychczasowym okresem? Zmarnowany?

- Ależ nie! Kościół to nie producent, który ma zdobywać nowych klientów dla swoich towarów. Nie chodzi o jakieś super efektywne misyjne strategie marketingowe. Nie chodzi o rozpoznawanie marki i rekordy w liczebności.

- Pewnie, każdy, komu się nie wiedzie, tak mówi. Ja tylko chcę pomóc. Moim zdaniem Kościół też powinien mieć dobrą strategię marketingową.

- Wiesz co? Zacznij może na początek żyć naprawdę po chrześcijańsku, zamiast proponować jakieś chwyty i sztuczki. Mam ci wymienić, co przydałoby się zmienić w twoim życiu?

- No i właśnie takim gadaniem Kościół tylko zniechęca do siebie...

sobota, 22 października 2011

Cierpliwość nadziei

W tym czasie przyszli niektórzy i donieśli Jezusowi o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: „Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie.

Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloe i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam: lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie”?.

I opowiedział im następującą przypowieść: «Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł.

Rzekł więc do ogrodnika: «Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia?»

Lecz on mu odpowiedział: «Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć»”. (Łk 13,1-9)


Przychodzą takie momenty, że nie możemy już dłużej wytrzymać. Ogarnia nas oburzenie, że Bóg nie reaguje na zło, które się mnoży wokół nas. Wołamy „Panie Boże, Ty widzisz i nie grzmisz?”. Sugerujemy nawet konkretne działania wobec sprawców zła: „Panie Boże spuść bombę i zabij tę trąbę”. Formułujemy pytania o charakterze całościowym i pogłębionym: „Gdzie był Bóg, gdy działo się tak wielkie zło? Dlaczego na nie zezwolił? Dlaczego dopuścił?”.

Chcielibyśmy, zwłaszcza wobec innych, by Bóg stosował proste mechanizmy. Coś za coś. Wet za wet. Bez zwlekania. Bez odkładania w bliżej nieokreśloną przyszłość. Za zło widzielibyśmy natychmiastową karę. Za dobro, zwłaszcza to, które sami czynimy, błyskawiczną nagrodę.

Że to przypomina tresurę? Że to sprowadza Bożą sprawiedliwość do działania automatu, który na konkretny żeton zawsze reaguje tak samo? Że nie ma w takim podejściu w ogóle miejsca na Boże Miłosierdzie?

Mamy poważne problemy z cierpliwością. Z dawaniem drugiemu człowiekowi kolejnej szansy. Z nadzieją, że się zmieni, nawróci. Nie chcemy czekać. Chcemy mieć sprawę z głowy.

Dlatego tak nas denerwuje Boża cierpliwość i niepojęta nadzieja, którą Bóg się wobec każdego człowieka kieruje. Bo mamy świadomość, że też tak powinniśmy. Wszak jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 21 października 2011

Odwrót

Jest mi wstyd, bo uległem pokusie i wziąłem w tym udział. Słyszałem przecież wyraźnie ten głos, który mówił w moich myślach: "Nie bądź idiotą. Nie klikaj na ten link. Co z tego, że jest jako pierwszy na głównych stronach największych portali? Przecież wiesz, co tam będzie...". Kliknąłem...

Nie, nie obejrzałem do końca. Uciekłem czym prędzej, ale jednak mam świadomość, że wziąłem w tym udział. W tym, co śmiało zasługuje na określenie "Cywilizacyjny odwrót". Tak. Odwrót. Nie pojedynczy krok do tyłu. To było cofnięcie się o... nie wiem, o ile. Ale bardzo daleko wstecz.

Chętnie bym zrzucił winę na innych. Na to, że przecież skoro największe portale wyeksponowały to na czołowych miejscach, to miałem prawo im zaufać i bezpiecznie klikać, bez spodziewania się, że sam fakt, iż zobaczyłem kilka sekund jednego czy drugiego filmu, będzie mnie dręczył i prześladował. A jednak tak jest. Nie potrafię pozbyć się poczucia odpowiedzialności, że dołączyłem do grona setek, tysięcy, milionów (?), które również to zobaczyły.

Nie usprawiedliwiają mnie nawet szokujące wypowiedzi różnych komentatorów wydarzenia, w tym bardzo znanych polityków, którzy cieszyli się i czuli zadowolenie, jakby co najmniej stało się jakieś wielkie dobro. Nie oczyszcza mnie fakt, że ktoś napisał, że "to są momenty satysfakcji dla obrońców wolności", a ktoś inny zapewnił, iż świat bez niego "będzie lepszy". I że w ogóle dostał to, na co zasłużył.

To wszystko kruche podpórki, na których nie zbuduję mocnego uzasadnienia, a tym bardziej usprawiedliwienia, wobec faktu, że siedząc wygodnie w ciepełku i popijając herbatkę, wziąłem udział w robieniu widowiska ze śmierci drugiego człowieka. Że z gorącymi uszami i rozszerzonymi oczami oglądałem, jak pastwią się nad nim najpierw żywym, a potem nad jego zwłokami. Że wsłuchiwałem się w ich okrzyki, choćby przez te kilkanaście sekund, zanim resztkami człowieczeństwa zamknąłem okno przeglądarki.

Internet zamienił świat w globalną wioskę. Ale dlaczego jest to wioska tak bardzo pozbawiona wszystkiego tego, co nazywamy cywilizacją? Że nie wspomnę o chrześcijańskich korzeniach. Wiele razy myślałem bez szczególnego szacunku o ludziach, którzy przyszli na Golgotę napaść oczy i emocje umierającym na krzyżu Chrystusem i dwoma łotrami. Po tym, co zrobiłem wczoraj, gwałtownie straciłem pewność, że gdybym miał okazję, nie znalazłbym się pośród nich.

czwartek, 20 października 2011

Walczy się

Dwaj chłopcy tłukli się niemiłosiernie na przystanku. Ludzie stali obok i albo udawali, że tego nie widzą, albo z nieskrywaną ciekawością śledzili przebieg walki. Nikt nie kwapił się, aby zainterweniować, chociaż teren wokół poznaczony był krwią. Wreszcie zjawił się jakiś facet w średnim wieku i zadziwiająco łatwo przerwał bijatykę.

Stojąc między zziajanymi chłopakami jak sędzia na ringu, zapytał: „A właściwie o co wam poszło?”. Walczący jeszcze przed chwilą z wielką zażartością popatrzyli na niego ze zdumieniem. Ani jeden ani drugi nie pamiętali, co było powodem bitwy. Naprędce zaczęli wymyślać jakieś wzajemne oskarżenia, ale z zamkniętymi oczami można było namacać, że powód, dla którego walczyli akurat tego dnia ze sobą, tak naprawdę nie miał żadnego znaczenia. Właściwie każdy pretekst był dobry. Bo chodziło o to, żeby walczyć. O to, żeby okazywać wzajemną wrogość. Aby być po przeciwnych stronach. Aby w jakiejkolwiek sprawie postawić na swoim. A czy są lepsze argumenty, niż pięści i kopniaki?

Słysząc opowieść o tym wydarzeniu na przystanku pomyślałem sobie, że to świetny obraz naszego życia społecznego od wielu lat. Właśnie społecznego, nie tylko politycznego. To, co wyprawiają politycy, a z upodobaniem nagłaśniają media, jest tylko szczególnie widocznym czubkiem wielkiej góry naszych międzyludzkich relacji. Relacji opartych nie na współdziałaniu, współpracy, jedności, ale na nieustannym dzieleniu się na grupy i grupki, na bezpardonowej walce, na wykluczaniu innych ze swojego, mozolnie budowanego świata.

Raz po raz napotykam dowody, że taki sposób podejścia do rzeczywistości upowszechnia się również w Kościele w Polsce. Okazuje się, że od głoszenia pozytywnego przesłania Dobrej Nowiny, ważniejsze jest tropienie wrogów, wytykanie innym, dzielenie na prawdziwych i nieprawdziwych, na swoich i cudzych.

Przed laty Skaldowie śpiewali, że „nie o to chodzi by złowić króliczka, ale by gonić go”. Mam wrażenie, że coś podobnego wkradło się i rozgościło w nasze życie społeczne i dotyczy walki. Walka stała się celem samym w sobie. Już nie walczymy o coś. Nawet nie walczymy po to, aby kogoś pokonać. Walczymy, żeby walczyć. Dlatego tak wiele wysiłku wkładamy w kreowanie wciąż nowych podziałów. Dlatego z taką nerwowością wyszukujemy wciąż nowych wrogów. Robimy wszystko, aby walka się nie skończyła. Bo póki trwa, nie trzeba zadawać sobie żadnych fundamentalnych pytań. Także tych o powód i cel walki, którą z takim zaangażowaniem toczymy.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 19 października 2011

Dziecko z Downem

- Czytałeś ten tekst o kobiecie, która nie chce wychowywać dziecka z zespołem Downa i oddaje je do domu dziecka?

- Czytałem.

- I co?

- Musimy o tym gadać?

- Dlaczego mielibyśmy nie gadać? Według mnie jest o czym.

- A ja bym wolał nie. Po prostu mi się odechciewa. Nawet myśleć, że takie rzeczy są możliwe. Że to się dzieje w moim kraju. Że być może spotykam taką kobietę gdzieś w firmie, z którą współpracuję. Było kiedyś takie określenie "wyrodna matka". To się chyba nadaje do tego przypadku.

- Łatwo potępiasz.

- A ty zamierzasz jej bronić?

- Przynajmniej próbować zrozumieć.

- Co tu jest do rozumienia?!

- Czego głos podnosisz? Próbowałeś wniknąć w jej motywy?

- Sama przyznaje, że chodzi o zwyczajne wygodnictwo. Skrajny egoizm. Baba nie jest zdolna do zwyczajnej ludzkiej miłości. Do brania na siebie odpowiedzialności.

- Tylko ona ponosi winę?

- No ten jej "partner" to też niezły kawał...

- Nie o to mi chodzi. Mnie utkwiły w głowie słowa tej socjolożki: "Nie nauczyliśmy tych młodych ludzi, którzy mają dziś po trzydzieści, trzydzieści parę lat i brali udział w tym słynnym wyścigu szczurów, odpowiedzialności. Przychodzą więc do domów dziecka i nie wstydzą się powiedzieć, że oddają dziecko, bo im zwyczajnie nie pasuje". To jest dla mnie wstrząsające.

- Gadanie. Każdy odpowiada za siebie.

- Czyli jak twoje dzieci wyrosną na morderców, to nie będzie w tym żadnej twojej winy?

- Ja ze swej strony robię wszystko, co mogę, aby wyrosły na porządnych ludzi. Ale przecież nie wejdę im do głów i nie poukładam wszystkiego tak, jak ja chcę.

- No to po jaką cholerę w ogóle wychowywać?

- Nie obracaj wszystkiego w absurd. Zgoda. Ten powszechny egoizm to także zasługa poprzedniego pokolenia. Ale...

- Ale konkretnie. Rodziny? Szkoły? Kościoła?

- Co ma do tego Kościół?

- Pewnie bohaterowi tekstu to katolicy.

- Raczej ochrzczeni niż faktyczni katolicy, jeśli już. Katolik by tak nie postąpił. Katolik wie, co to jest miłość i poświęcenie. Poza tym pewnie głównie Kościół zajmuje się takimi porzuconymi dziećmi... Mówili kiedyś w telewizji, że nikt oprócz Kościoła nie chce prowadzić ośrodków dla takich trudnych dzieci i dorosłych. Tylko Kościół to robi. A potem jeszcze się dziennikarze czepiają, jak się kogoś mocniej szturchnie. Sami niech się zajmą takimi dziećmi! Ale oni pewnie raczej się zachowują tak, jak ta z reportażu. Jak to się nazywa? "Mentalność korporacyjna", czy jakoś tak. Cholerne kukułki.

- Nie przyszło ci do głowy, że rodzice tego dziecka też przeżywają dramat?

- Dramat? Pewnie taki sam dramat przeżywają, gdy odkrywają, że nowy telewizor nie spełnia ich oczekiwań, bo nie ma jakiejś tam funkcji, na której im zależy.

- Spłycasz.

- To ty spłycasz! Zaraz mi tu każesz kanonizować tę kobietę, bo nie usunęła ciąży. Bo łaskawie mówi, że "dzieci z zespołem Downa też mają prawo żyć". Człowieku, oprzytomnij. Ona potraktowała człowieka jak rzecz i jeszcze uważa, że dobrze zrobiła, bo "byłaby złą matką"!

- A co, twoim zdaniem byłaby dobrą?...

wtorek, 18 października 2011

Kulą w płot

Napisałem tydzień temu, odwołując się do przykładu grecko-prawosławnego, o kwestii finansowego wsparcia państwa przez Kościół. No i wychodzi, że trafiłem dokładnie kulą w płot, bo zaraz potem medialnego rozgłosu nabrało w Polsce zagadnienie wręcz odwrotne. Nagłośniona została, obecna od wielu miesięcy w kuluarach nie tylko kościelnych, propozycja jednego procenta.

Przynajmniej część naszych polityków nie powinna słysząc o niej ze zdumieniem wybałuszać oczu, bo przecież była jakiś czas temu poruszana w całkiem oficjalnych rozmowach.

Ale, jak mawia bohater jednego z seriali emitowanych na kanale dziecięco-młodzieżowym, "Każdy słyszy to co chce". Przykładów na prawdziwość tej tezy w kwestii majątku kościelnego, choćby tylko w ostatnim tygodniu, namnożyło się co niemiara. Ale po co sięgać w przeszłość, skoro wystarczy zajrzeć do dzisiejszej (wtorek, 18 października) "Gazety Wyborczej", gdzie Marek Borowski, wprowadzony właśnie ponad setką tysięcy głosów wyborców do senackiego życia, powtarza mantrę, że "zabrany" (powinno być chyba ukradziony?) Kościołowi w czasach PRL-u majątek "oddano". Można do upadłego powtarzać, tak jak to dzisiaj robi w "Rzeczpospolitej" Ewa K. Czaczkowska, że Kościołowi oddano zaledwie to, co "zostało mu zabrane z pogwałceniem peerelowskiego prawa, czyli ustawy z marca 1950 r." Nie zwrócono więc całego mienia zabranego wspólnocie Kościoła katolickiego w Polsce w czasach Polski Ludowej. Można to powtarzać milion razy dziennie, a i tak duża część polityków i ich mniej lub bardziej uważnych słuchaczy, chętniej będzie powtarzać populistyczne bzdury niż nawiąże bezpośredni kontakt z rzeczywistością i faktami.

Dobra doczesne, znajdujące się w dyspozycji Kościoła, zawsze będą tematem drażliwym dla jakiejś grupy ludzi. Także ludzi identyfikujących się z Kościołem. Z jakiegoś powodu w dziejach Kościoła pojawiali się święci zdecydowanie odrzucający przywiązanie do dóbr tego świata i promujący rzeczywiste ubóstwo. Jednak równie oczywiste jest, że działalność ewangelizacyjna Kościoła wymaga także środków materialnych i to niejednokrotnie sporych.

Myślę, że nie należy traktować tematu majątku i pieniędzy kościelnych wstydliwie. Ale trzeba go poruszać w sposób nie tylko otwarty, lecz również z roztropnością. Pewnym przykładem jest ostatnio działalność niektórych pracujących w Polsce zakonów, które stawiając rzecz konkretnie i uczciwie, potrafią zebrać, posługując się wyłącznie internetem, naprawdę duże sumy.

Nie brak w Kościele (i pewnie poza nim też) ludzi, którzy rozumieją, że skoro głoszenie Dobrej Nowiny odbywa się w doczesności, to potrzebne są środki materialne na jego prowadzenie. Ale nie brak też ludzi, którzy obserwując niektóre poczynania reprezentantów i członków Kościoła w sferze dóbr przemijających, mają wrażenie pazerności i zbytniego do nich przywiązania.

Moja babcia mawiała: "Dał Pan Bóg zajączka, będzie i łączka". A Pan Jezus wskazywał lilie i mówił, żeby się nie martwić na zapas kwestiami tego żywota. I proszę mi nie mówić, że traktowanie poważnie w dzisiejszych czasach takich wskazań, to naiwność. Nie. Dla katolika ufność wobec Boga jest przecież częścią zdrowego rozsądku.

poniedziałek, 17 października 2011

Jak węże

"Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!" (Mt 10,16). Chodzi to zdanie za mną od pewnego czasu. Wydaje mi się brzmieć wyjątkowo aktualnie i adekwatnie. Choć równocześnie zastanawia mnie przywołanie przez Jezusa węża, będącego wszak pierwszym biblijnym symbolem szatana, w aspekcie pozytywnym.

Zauważyłem, że przymiotniki z drugiego zdania są rozmaicie tłumaczone na polski. Węże są według jednych tłumaczeń roztropne, według innych przebiegłe, przezorne albo ostrożne. Gołębie są nieskazitelne, ale też niewinne lub proste, a nawet zwyczajnie dobre.

Zauważyłem coś jeszcze. Niejednokrotnie wskazówka odwołująca się do węża traktowana jest jako usprawiedliwienie. Może nawet jako przyzwolenie. Na co? Na cynizm w działaniach ludzi Kościoła. Na kierowanie się zasadą "Cel uświęca środki". Na traktowanie doczesnego dobra Kościoła czy poszczególnych katolików, jako czegoś, czego można i nalezy bronić za wszelką cenę i wszelkimi istniejącymi sposobami.

Jezus w swej ziemskiej działalności kierował się roztropnością. Zdrowym rozsądkiem. Wielokrotnie nie afiszował się w sytuacjach, gdy groziło Mu i Jego uczniom niebezpieczeństwo. Nie szukał zwarcia bez potrzeby...

Ale nigdy, ani raz, w żadnej sytuacji, nie poszedł na najmniejszy nawet kompromis. Nigdy nie poświęcił swej misji zbawczej dla jakichś, choćby nawet dużych i wyglądających sensownie, ziemskich korzyści. Nie pozwolił się też manipulować i wykorzystywać przez innych. Ani wypaczać sensu swojej misji.

niedziela, 16 października 2011

Trwanie

Według części zaprezentowanych publicznie recepcji filmu "Ludzie Boga" podstawowym problemem pokazanych w nim zakonników jest decyzja "trwać czy odejść". Myślę, że to dość powierzchowne podejście do problemu. Moim zdaniem prawdziwe pytanie, które stawia sobie w takich sytuacjach człowiek, brzmi nie tyle "Czy trwać?", ale "Dlaczego trwać?". Lub dokładniej "W imię czego trwać?".

Mam wrażenie, że to pytania, przed którymi każdy chrześcijanin, z powagą traktujący swoją wiarę, staje po wielokroć w życiu. Wystarczy się rozejrzeć, aby gołym okiem dostrzec, jak różne mogą być odpowiedzi. Oraz ich konsekwencje.

Bohaterowie "Ludzi Boga" (Czy oryginalnego tytułu nie należy raczej przetłumaczyć "Ludzie i Bóg"?) pozornie wszyscy podejmują tę samą decyzję. Ale ich motywacje są radykalnie różne.

Powie ktoś: "Cóż to ma za znaczenie? W końcowym efekcie i tak mamy to samo". Otóż nie. W tym filmie wcale nie wszyscy zapracowują na tytuł męczenników za wiarę.

Sama decyzja trwania to za mało. Oprócz wspomnianej powyżej kwestii powodu trwania, liczy się również bardzo to, jaki sposób się trwa (choć to niewątpliwie jest związane z motywacją). Trwanie, które nie jest świadectwem, lecz jego faktycznym zaprzeczeniem, nie ma sensu.

Ktoś mi niedawno opowiadał, że ma sąsiada, który jest bardzo uciążliwy dla wszystkich wokół. Podobno sam też się bardzo w tym wszystkim męczy. Ale na wszelkie propozycje zmiany miejsca zamieszkania odpowiada negatywnie. "Ja tu muszę tkwić, jak drzazga w palcu" - mawia podobno w przypływach szczerości podlanych alkoholem. "Bo jak odejdę, to oni będą mieli za dobrze. Nie mogę na to pozwolić".

sobota, 15 października 2011

Łatwiej w życiu

Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który [go] uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Wytrwajcie we Mnie, a Ja [będę trwał] w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie - jeśli nie trwa w winnym krzewie - tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami. (J 15,1-8)

Podobno ładni mają łatwiej w życiu. Ale ta podzielana przez wielu reguła chyba się nie zawsze sprawdza. Święta Teresa od Jezusa, zwana również Teresą z Avila lub Teresą Wielką była ładna. Ale wcale w życiu łatwo nie miała.

Sporo już w młodości chorowała. Ale choroba jej nie zniszczyła, lecz pogłębiła w Teresie życie wewnętrzne. Ktoś napisał: „Poznała znikomość świata i nauczyła się rozumieć cierpienia innych. Właśnie w długich godzinach samotności i cierpienia zaczęło się jej życie mistyczne i zjednoczenie z Bogiem”.

Kiedy została karmelitanką, odkryła w zakonie wielkie rozluźnienie. Jak można przeczytać w jednym z życiorysów Teresy: „Siostry prowadziły życie na wzór wielkich pań. Przyjmowały wizyty, a ich rozmowy były dalekie od ducha Ewangelii”.

Teresa, nastawiona początkowo wyłącznie na uświęcanie samej siebie, zrozumiała, że jej misją jest uświęcenie także współsióstr. Zabrała się za reformowanie zakonu.

Nie wzbudziła tym powszechnego entuzjazmu. Wiele karmelitanek nie zamierzało rezygnować z dotychczasowego wygodnego życia. Teresa znalazła się w areszcie domowym. Nasyłano na nią ważne figury, a nawet odwołano się do ówczesnych służb specjalnych, czyli inkwizycji.

A jednak odniosła sukces. Dzięki sobie? Nie. Dzięki temu, że trwała Jezusie. Była mistyczką i wizjonerką, a jednocześnie osobą bardzo rzeczową i praktyczną. I jak mówili ci, którzy ją znali – „opętańczo piękną”. A generalnie była zwyczajnie – świętą.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 14 października 2011

Co mnie wkurza?

Zasadniczo nie czytam tabloidów. Ale wsadzam co chwilę nos w Internet, a tam przecież trzeba wciąż nowych treści, więc i te tabloidowe się szybko upowszechniają. No i się właśnie dowiedziałem co mnie wkurza, jako księdza. Według jednego z tabloidów księży (a więc i mnie) najbardziej wkurza:

"- Komentowanie na głos kazań. Wierni potrafią nawet podejść do księdza

- Kucanie zamiast klękania. Wygląda to na udawaną pobożność

- Używanie telefonów komórkowych. Głośne dzwonki straszą innych wiernych

- Guma do żucia i cukierki. Żucie czy jedzenie to lekceważenie mszy

- Mówienie księdzu po imieniu. Celują w tym starsze parafianki

- Skąpy, obcisły strój u pań. Nadmierne dekolty rozpraszają wiernych

- Zabawki dla dzieci typu klocki. Mamy bawią maluchy jak w piaskownicy

- Pospieszanie księdza, szczególnie przy spowiedzi. Wyznanie grzechów wymaga powagi

- Biznesmeni proponujący lewe interesy. Chcą zarobić na fikcyjnych darowiznach

- Palenie papierosów przed kościołem podczas mszy. Msza nie przewiduje przerw na dymka".

"Houston mamy problem" - pomyślałem po lekturze tego spisu. Coś chyba ze mną nie tak. Bo mnie wkurzają w Kościele i w kościele zupełnie inne rzeczy...

czwartek, 13 października 2011

Znana

Lepiej przyznam się od razu, bo sprawa pewnie i tak wyjdzie na jaw. Otóż nie załapałem się na specjalną zamkniętą VIP-owską imprezę z udziałem pewnej celebrytki. Przybyła ona po raz pierwszy do Polski, aby – jak podały media – „uświetnić” swoją obecnością jedną handlową uroczystość.

Przyznać muszę również, że cała wina w tej kwestii leży po mojej stronie, ponieważ nie zrobiłem nic, aby na to wyjątkowe i unikalne w skali kraju spotkanie się dostać. Nawet nie kiwnąłem palcem. Nawet nie sięgnąłem po komórkę, aby gdzieś zadzwonić i zaproszenie wybłagać. Okazałem w tej materii niezrozumiałą dla wielu obojętność.

A przecież znana celebrytka, jak tylko dotknęła swymi stopami naszej ziemi ojczystej, szepnęła w stronę dziennikarzy, że nas kocha... A przecież przyleciała do nas z niemal godzinnym opóźnieniem prostu z USA, z Los Angeles, z krótkim tylko międzylądowaniem we Frankfurcie. W dodatku skorzystała ze zwykłego rejsowego samolotu! Nie użyła swojego prywatnego odrzutowca. Jak przeczytałem w jednej z gazet, „Wystarczyła jej pierwsza klasa, w której ulokowała się ze swoim kilkunastoosobowym orszakiem”.

To nie wszystko. Ta wyjątkowa osoba, znana zasadniczo tylko z tego, że jest znana no i z tego, że odziedziczyła wielką fortunę, specjalnie dla nas bardzo się poświęciła. Wyruszyła na dwa dni do naszego kraju bez choćby jednego ze swoich piesków. Jak się udało dowiedzieć mediom, nie chciała, „by zwierzaki męczyły się w czasie podróży” i dlatego „zostały w domu z opiekunką”. No proszę. Psa by nie wygonił w daleką podróż do Polski, a celebrytka podjęła ten niebywały trud. Nic dziwnego, że jej pobyt tutaj jest starannie i szczegółowo (niemal sekunda po sekundzie) dokumentowany oraz podawany do publicznej wiadomości w odpowiedniej oprawie. „Zobaczcie naszą relację z pobytu celebrytki w stolicy województwa” – zachęcał w Internecie jeden z dzienników. Nic dziwnego, że nawet na specjalistycznych forach internetowych poświęconych lotnictwu podano precyzyjne wiadomości na temat przylotu „światowej sławy celebrytki”. Łącznie z tym, że samolot został ustawiony na stanowisku dziewiątym na płycie postojowej nr jeden.

Jak wynika z badań, jeszcze dwa lata temu praktycznie nie używaliśmy w Polsce słowa „celebryta”. Co nie znaczy, że nie marnowaliśmy mnóstwa czasu i energii na zajmowanie się ludźmi, którzy są znani tylko z tego, że są znani. Marnowaliśmy. Marnujemy. I pewnie będziemy marnować. Pusty blichtr przyciąga gawiedź w każdych czasach.

Ktoś się obraził, że użyłem słowa „gawiedź”? Spokojnie. Sam się do niej też zaliczam. Przecież poświęciłem tylko jednej celebrytce, która zawitała w moją okolicę, aż cały felieton.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 12 października 2011

Dysproporcja

"Jestem głęboko zasmucony epizodami przemocy, jakich dopuszczono się ubiegłej niedzieli w Kairze. Łączę się w bólu z rodzinami ofiar oraz całym narodem egipskim, rozdzieranym przez próby podminowania pokojowej koegzystencji wśród jego społeczności, której należy bronić, zwłaszcza w tym momencie przemian" - powiedział dziś Benedykt XVI.

Chodzi o wydarzenia dramatyczne i tragiczne. Koptowie, czyli egipscy chrześcijanie, protestowali przeciwko niedawnemu atakowi na jedną z ich świątyń. Doszło do zamieszek, w którym zginęło według różnych źródeł od 25 do 36 osób, a 200 zostało rannych.

Czytam tę informację i widzę dysproporcję. Ogromną dysproporcję między problemami, które zajmują nas, chrześcijan, katolików w Polsce a problemami chrześcijan na przykład w Egipcie. A przecież nie tylko tam. Wystarczy pogrzebać w Internecie, żeby się przekonać, że wyznawcy Jezusa Chrystusa na świecie dają świadectwo swej wierze heroicznie i z narażeniem życia. Chcieliby zapewne mieć takie problemy, jak my. Na przykład, że jakaś grupa krzykaczy uważa, że Kościół ma wpływ na zbyt wiele sfer życia.

Nie chodzi o lekceważenie i ignorowanie problemów i trudności, które nas, polskich katolików, dotykają. One są ważne. Chodzi jednak o zachowanie proporcji. U uświadomienie sobie, że zajęci swoimi drobnymi potyczkami nie możemy zapomnieć, że w licznych miejscach na świecie nasi bracia w wierze toczą prawdziwe zmagania, w których stawka jest najwyższa. Oni nas potrzebują.

wtorek, 11 października 2011

Granice współodpowiedzialności

W mediach pojawiła się zaskakująca wiadomość. "Kościół powinien pomóc finansowo rządowi w kryzysie" - zatytułował ją jeden z wielkich portali. W portalu Wiara.pl tytuł podobny, tyle, że z pytajnikiem: "Kościół ma pomóc finansowo rządowi?".

Spokojnie, bez paniki. Chodzi o Kościół prawosławny w Grecji. To tam na górze Atos ekumeniczny patriarcha Konstantynopola, zwierzchnik duchowy prawosławnych na świecie Bartłomiej I wezwał Kościół w Grecji do współdziałania z greckim rządem w przezwyciężaniu kryzysu finansowego.

Chociaż z drugiej strony, chyba z tym spokojem przesadzać nie należy. Nie ma przecież gwarancji, że podobne oczekiwania nie zostaną wkrótce zgłoszone również w Polsce i to niekoniecznie przez wysokiego przedstawiciela hierarchii kościelnej. Atmosfera w kraju wydaje się sprzyjać wysuwaniu na forum publicznym tego typu pomysłów. A przecież, Kościół katolicki w Polsce, podobnie jak prawosławny w Grecji, "uchodzi za zamożny" (jak napisano w PAP-owskiej informacji).

Rodzi się całkiem poważne pytanie, czy i na ile w sytuacjach kryzysowych, Kościół jako instytucja, ma obowiązek uczestniczyć w ratowaniu państwa. To pytanie nabiera szczególnego brzmienia w kontekście naszych dziejów. Wszak w przeszłości Kościół na naszych ziemiach nie wahał się brać na siebie również ról zastępczych, czyniąc to w imię poczucia odpowiedzialności za los narodu. Tym ważniejsza wydaje się kwestia granic współodpowiedzialności Kościoła za losy państwa.

Być może komuś stawianie tego pytania dzisiaj wyda się co najmniej przedwczesna, a nawet bezcelowe. Byłoby dobrze, gdyby nie doszło do sytuacji, w której sformułowanie na nie odpowiedzi okaże się nieuniknione. Czy jednak nie byłoby sensowne na wszelki wypadek przynajmniej się nad nią zastanowić?

poniedziałek, 10 października 2011

Nie da się

Nie da się przejść przez życie tak, aby nikogo nie dotknąć ani nie potrącić. Nie sposób przejść od poczęcia aż do śmierci w taki sposób, aby nikogo nie zdenerwować, nie wywołać czyjejś agresji, nie stać się dla kogoś problemem, a może nawet ciężarem.

Jest to nierealne tym bardziej, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć reakcji innych ludzi nie tylko na nasze słowa, na nasze zachowania, ale nawet na sam fakt obecności. Podobnie zresztą, jak sami nie do końca kontrolujemy własne reakcje na innych. Bywa, że od samego początku reagujemy na kogoś alergicznie, a na kogoś innego od razu spoglądamy przychylnie i z sympatią. Irracjonalne. Sami sobie nie potrafimy tego wytłumaczyć, że ktoś budzi naszą odrazę, wstręt, obrzydzenie, a ktoś inny bez powodu wyzwala w nas same miłe odczucia, uczucia i poczucia. ;-)

Nawet z pobieżnej lektury Ewangelii widać, że Jezus budził nie tylko łagodne i pobożne reakcje. Wywoływał także irytację, podenerwowanie, wściekłość, agresję. Traktowano Go z miłością i życzliwością, ale też z niechęcią, a nawet z nienawiścią. Wreszcie Go zabito...

Być może, gdyby to się działo dzisiaj, niejeden publicysta zastanawiałby się, czy przynajmniej część winy nie leżała po Jego stronie. Czy swoim zachowaniem, swoimi wypowiedziami, samą obecnością w konkretnych miejscach i sytuacjach, nie prowokował.

Niektórzy tak bardzo boją się nieprzychylnych, nerwowych, złych, a nawet agresywnych reakcji na siebie, na swoje słowa i działania, że starają się tkwić nieruchomo i niedostrzegalnie w najciemniejszym zakątku. Szybko jednak się okazuje, że także tam ktoś ich dostrzega i nieźle się wkurza. Bo na przykład przeszkadzają w zamiataniu...

niedziela, 9 października 2011

Odwaga zła

"Masz odwagę lekko zgrzeszyć?" - od kilku dni zewsząd, nawet z mojej własnej strony internetowej, atakuje mnie taka reklama. "To do grzeszenia trzeba odwagi?" - myślę sobie, wbity na co dzień w schemat, że to czynienie czegoś dobrego w dzisiejszym świecie wymaga odwagi i coraz częściej bywa heroizmem.

A jednak. W tej reklamie, oprócz przewrotności, jest coś jeszcze. Jest - chyba niekoniecznie za wolą jej twórców, a raczej mimo ich woli - pewna prawda o człowieku i złu w jego życiu.

To nie jest prawda, że grzeszyć jest łatwo. Że to jak oddychanie niemal w ludzkiej naturze zakorzenione. Wcale nie. Człowiek z natury boi się zła. Przecież jest stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Przecież z natury kieruje się ku Bogu, ku dobru. Aby skierować się ku złu, musi najpierw podjąć świadomą decyzję. A wydawać by się mogło, że decyzje zawsze wymagają odwagi.

Świetnie pokazuje to opis grzechu pierworodnego zawarty w Księdze Rodzaju. Ewa, podpuszczana paskudnie przez szatana, boi się grzechu. Cała misterna konstrukcja kuszenia Ewy obliczona jest na wmówienie jej, nie tylko, że nie ma się czego bać. Szatan stawiając w wątpliwość całą dotychczasową konstrukcję jej świata, sugeruje, że złamanie Bożego zakazu będzie czymś wielkim, wartościowym, dobrym.

Na tym polega istota wyboru zła. Na odwołaniu się do... większego dobra.

Wspomniana reklama odwołuje się dokładnie do tego samego schematu. Nikt nie zaprzeczy, że odwaga jest czymś dobrym. Jest wielką wartością. Według reklamy trzeba jej użyć, aby... lekko zgrzeszyć. Przecież odwagi używa się po to, aby zrobić coś dobrego, a nie złego. Taki mamy szablon zakodowany. Uważamy, że dobry środek, dobre narzędzie, dobry mechanizm, prowadzi do dobrego celu. Zawsze. Tak, jak niejednokrotnie hołdujemy zasadzie "Cel uświęca środki", tak o wiele częściej żywimy przekonanie, że środki uświęcają cel.

Czy zło rzeczywiście potrzebuje ze strony człowieka odwagi? Raczej zuchwałości. Brawury. Albo tupetu. Bezczelności.

sobota, 8 października 2011

Pytanie o szczęście

Gdy Jezus mówił do tłumów, jakaś kobieta z tłumu głośno zawołała do Niego: „Błogosławione łono, które Cię nosiło, i piersi, które ssałeś”.

Lecz On rzekł: „Owszem, ale również błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je”. (Łk 11,27-28)


„Chcę być po prostu szczęśliwa” – powiedziała dziewczyna, którą ktoś zapytał o to, czego oczekuje od życia. „A co to znaczy?”. „Nie wiem” – rozłożyła bezradnie dłonie. „To się chyba czuje…” – dodała niepewnie.

„Wiele osób sądzi, że chrześcijańska koncepcja szczęścia i zmysłowa przyjemność są jak ogień i woda. W żadnym wypadku nie można ich ze sobą pogodzić. Tymczasem nie jest to prawda. Dla przykładu św. Tomasz starał się opisać stan szczęśliwości we wszystkich jego aspektach. Zdaniem tego filozofa rzeczywistość szczęścia nie zamyka się w sferze subiektywnych doznań” – napisał ks. Tadeusz Ślipko. I dodał: „Etyka chrześcijańska proponuje uważać za szczęście taki stan, który jest wynikiem osobowego rozwoju każdego poszczególnego człowieka. Jej rozumienie szczęścia jest najpełniejsze, gdyż uwzględnia zarówno jego aspekt obiektywny (dobro) jak i subiektywny (zadowolenie)”.

Adresatami pytań o to, jak żyć szczęśliwie są dzisiaj najrozmaitsi „specjaliści”. Psycholodzy, terapeuci, wróżki, jasnowidze, dziennikarze, a nawet politycy.

Tymczasem to nie jest pytanie do nich. Odpowiedź na pytanie o szczęście, jak je osiągnąć, jak je rozpoznać i nie pomylić ze zwykłą przyjemnością, zna ktoś zupełnie inny.

Dzisiejszy fragment Ewangelii to rozmowa o szczęściu. O jego źródle. Jezus nie pozostawia wątpliwości, gdzie go szukać i jak je już tu, w ziemskim wymiarze osiągnąć. Nie jako cel ostateczny. Jako przedsmak szczęścia wiecznego.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 7 października 2011

Czy polityk może kłamać?

Dwa tygodnie temu zaproponowałem redakcji jednego z dzienników następujący tekst:

Trwa kampania wyborcza. Słyszymy w niej w ust polityków różnej rangi wiele słów dotyczących przyszłości, teraźniejszości i przeszłości. Niestety, raz po raz zdarza się, że tego, co mówią, nie da się nawet przy dużej dozie dobrej woli uznać za prawdę.

Z jednej strony mamy nierealne obietnice, rzucane swobodnie i bez żadnych zahamowań. Obietnice, których dotrzymanie albo przekracza kompetencje polityków, albo doprowadziłoby do upadku rozmaite instytucje życia publicznego, z państwem włącznie. Z drugiej, wielokrotnie napotykamy tak daleko idącą interpretację aktualnych faktów, a jeszcze częściej wydarzeń z przeszłości, że prowadzi ona do powstania w umysłach odbiorców kompletnie fałszywego obrazu konkretnego wycinka obecnej lub minionej rzeczywistości.

Z przykrością trzeba dodać, że media, zamiast weryfikować ten zalew nieprawd i półprawd, jakim częstują nas politycy, zajmują się raczej ich kolportowaniem i powielaniem. Zdarza się, że same stają się źródłem nowych sprzecznych z prawdą materiałów docierających do czytelników, słuchaczy i widzów. Biorąc pod uwagę, jak ogromnym zaufaniem media cieszą się w Polsce, powodowane taką ich postawą szkody (także te długofalowe, dotyczące w ogóle obecności prawdy w sferze publicznej) są trudne do ogarnięcia i do przewidzenia.

Benedykt XVI podczas swojego wystąpienia w Bundestagu kilkakrotnie odwołał się do kategorii prawdziwości. Posunął się nawet do przypomnienia, że już w pierwszych wiekach chrześcijanie zdawali sobie sprawę z tego, że w imię „prawa prawdy” wolno podejmować działania sprzeczne z „obowiązującym prawem”. Odnotował również, że w „przypadku decyzji polityka demokratycznego pytanie o to, co naprawdę odpowiada prawu prawdy, co jest naprawdę słuszne i może stawać się prawem, nie jest równie oczywiste”, jak w sytuacjach ekstremalnych, ale jednocześnie o wiele bardziej jednoznacznych.

Przywołując prośbę Salomona, który zwrócił się do Boga o serce rozumne, Papież wskazał, że było ono potrzebne po to, aby posiąść „zdolność odróżniania dobra od zła oraz tworzenia w ten sposób prawdziwego prawa i służenia sprawiedliwości i pokojowi”. To znamienne, że Następca św. Piotra zdecydowanie wskazuje istnienie prawa „prawdziwego” i nieprawdziwego, podkreślając znaczenie prawdy przy tworzeniu prawa obowiązującego w danej społeczności.

Dość powszechny jest dziś pogląd, że obecność kłamstw i półprawd w publicznym obiegu, w tym również w ustach polityków, jest skutkiem i ceną, jaką społeczeństwo musi płacić za obowiązywanie zasady wolności słowa. To ona miałaby być wystarczającym usprawiedliwieniem dla świadomego wprowadzania w masowy obieg treści jawnie fałszywych lub choćby tylko częściowo mijających się z prawdą. To groźny pogląd, przy czym – moim zdaniem - z gruntu... nieprawdziwy.

„Przypatrzmy się znaczeniu prawdy w naszym życiu publicznym” - apelował dwadzieścia lat temu podczas wizyty w Olsztynie Jan Paweł II. Już wtedy wskazywał, że choć wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, to nie zapewnia ona wolności słowa. „Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych - dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje - może właśnie błędne – stanowisko” – przestrzegał u początków polskiej transformacji Papież-Polak.

Wyjątkowo aktualne w czasie kampanii wyborczych wydaje się zastosowane przez Jana Pawła II porównanie całego ludzkiego bytowania do trybunału, w którym ludzie słuchają i albo dociera do nich prawda, albo nie. Środki przekazu Papież nazwał wtedy spotęgowaną ludzką mową, która albo daje świadectwo prawdzie, albo też przeciwnie. Właśnie w odniesieniu do treści w mediach błogosławiony Jan Paweł II mówił: „Jest szczególna odpowiedzialność za słowa, które się wypowiada, bo one mają moc świadectwa: albo świadczą o prawdzie, albo są dla człowieka dobrem, albo też nie świadczą o prawdzie, są jej zaprzeczeniem i wtedy są dla człowieka złem, chociaż mogą być tak podawane, tak preparowane, ażeby robić wrażenie, że są dobrem. To się nazywa manipulacja. Więc również i to zwięzłe przykazanie Dekalogu otwiera człowieka, otwiera ludzkie społeczeństwa na cały szereg różnych wymiarów egzystencjalnych”.

Wielokrotnie w życiu słyszałem usprawiedliwienia dla faktu, że politycy kłamią. Od utytułowanych specjalistów naukowych dowiadywałem się już wiele razy, że zwłaszcza w czasie kampanii wyborczych „ludzie chcą być okłamywani”, a nawet - jako wyraz pewnej irracjonalnej nadziei - popierają tych, którzy mówią nieprawdę, choć w głębi swej świadomości zdają sobie sprawę z serwowanego im fałszu.

Jeśli istotnie taki jest stan świadomości naszego społeczeństwa, to trzeba pilnie bić na alarm. Widzę tu szczególne zadanie dla Kościoła, dla duszpasterzy, kształtujących sumienia. Komentując życie społeczne i polityczne trzeba, myślę, że większą niż dotąd zwracać uwagę na obecność prawdy w tym, co mówią poszczególni politycy, co przekazują konkretne ugrupowania. Potrzebne jest również akcentowanie roli świadectwa, zgodności słów z czynami. Tego, co nazwać można prawdą życia.

Nie wystarczy powtórzyć raz czy drugi, że „Prawda nas wyzwoli”. Trzeba przypominać, także w kontekście życia społecznego i politycznego, że ludzka egzystencja jest dążeniem do wolności przez prawdę. Jan Paweł II mówił z mocą: „Nie ma prawdziwej wolności bez prawdy. Tylko prawda czyni wolnymi”.

Jestem przekonany, że gorący czas kampanii wyborczej to szczególna okazja, aby przywoływać te słowa i wyciągać z nich daleko idące wnioski.

czwartek, 6 października 2011

Wracająca bajka

Mam znajomego, który się do mnie niemal nie odzywa. A wszystko dlatego, że gdy kiedyś narzekał bardzo, ale to bardzo, na rządzących jego miejscowością, powiedziałem mu spontanicznie i bez jakiejkolwiek ironii: „No to weź i kandyduj do rady miasta albo nawet na burmistrza. Skoro wiesz, jak rozwiązać wiele problemów...”. Powiedziałem tak, bo jestem przekonany, że rzeczywiście nadaje się do tego, aby rządzić. On jednak na moją propozycję zawołał: „Nie namówisz mnie, abym wszedł w to bagno, jakim jest władza”. „No to nie waż się już nigdy przy mnie krytykować rządzących” – odpowiedziałem z całą powagą.

Mam też innego znajomego, który od lat usiłuje dopchać się do jakiejś władzy. Trudno zliczyć wybory, w których brał udział, wciąż zaliczając porażki. „Po co ci to?” – zapytałem go po którymś nieudanym starcie. „Ty tego nie zrozumiesz, co to jest władza nad ludźmi” – odrzekł, a wzrok mu się zamglił rozmarzeniem. „Ludzie muszą robić to, co im każesz. Masz w rękach ich los. Jednym podpisem możesz kogoś uszczęśliwić albo na zawsze obrzydzić mu życie...”. Nie kryję, że z dużym niepokojem myślę, iż temu mojemu znajomemu w końcu uda się któreś wybory wygrać i faktycznie otrzyma do rąk jakąś władzę. Jakoś nie palę się, aby miał ją nade mną.

Zauważyłem, że wielu ludzi myli dwa pojęcia – władzę i panowanie. Utożsamiają je. Myślą, że władza to panowanie, a panowanie to władza. Tymczasem nawet w internetowych portalach dla nastolatków można wyczytać, że „W przeciwieństwie do władzy, która jest szansą realizacji przez jednostki lub grupy ich własnej woli w ramach wspólnego działania, panowanie opiera się na założeniu, że dany rozkaz zostanie wykonany pod wpływem wiary w prawomocność władzy, która wydaje rozkaz. Panowanie opiera się na stosunku nadrzędności i podrzędności” (sciaga.pl). Tymczasem „Władza polityczna to zdolność ukierunkowywania zachowań współzależnych społeczności o sprzecznych interesach za pomocą nakazów i zakazów egzekwowanych uznawanymi za dopuszczalne środkami, na tyle skuteczna i długotrwała, na ile uznawana przez podporządkowanych za prawomocną (Wikipedia)”.

Nie wiem dlaczego tak mam, ale od wielu lat przy każdych wyborach, jakie mają miejsce w Polsce, przypomina mi się zawarta w Piśmie Świętym, w Księdze Sędziów, bajka Jotama. Opowiada ona o drzewach, które zebrały się, aby wybrać sobie króla. Proponowały tron oliwce, drzewu figowemu, winnej latorośli. Ale one odmówiły, przedstawiając rozmaite, mniej lub bardziej egoistyczne, wymówki. Wtedy drzewa zaproponowały koronę krzewowi cierniowemu. Zgodził się natychmiast. „Jeśli naprawdę chcecie mnie namaścić na króla, chodźcie i odpoczywajcie w moim cieniu! A jeśli nie, niech ogień wyjdzie z krzewu cierniowego i spali cedry libańskie” – odrzekł kolczasty kandydat. Komentując tę bajkę o. Jacek Salij napisał: „Bajka Jotama przeciwstawia władcę bezbożnego, którego celem jest wywyższenie się nad poddanych i który nie liczy się z ich dobrem, pobożnemu władcy Gedeonowi, który "walczył za was i życie swoje narażał, aby was wybawić z rąk Madianitów". Uwieńczeniem tego stylu myślenia na temat władzy stanie się ewangeliczna idea władzy jako służby”. Myślę, że coś w tej bajce Jotama jest. Coś wartego przemyślenia.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 5 października 2011

To proste

To proste. Wystarczy ludziom mówić, pisać, pokazywać to, co chcą słyszeć, czytać, widzieć. I już ich masz. Już cię lubią. Już mają cię za swojego. Tę zasadę (bo czy można to nazwać prawdą?) odkryto już bardzo dawno i z dużym powodzeniem stosują ją od stuleci nie tylko politycy i ludzie mediów, ale również wielu innych, którym zależy na ludzkiej akceptacji.

Zresztą wielu ludzi ułatwia innym stosowanie tej reguły. Na wszelki wypadek włączają filtr i modulator, który sprawia, że ich percepcja ogranicza się wyłącznie do potwierdzania tego, co i tak mają zakodowane w sobie. Wystarczy, że w docierającym do nich przekazie choć niektóre elementy pasują do ich wewnętrznego szablonu myślowego, a już tak go samodzielnie przerabiają, że i tak otrzymują to, czego pragną. Trzeba przyznać, że nie brak spryciarzy, którzy chętnie się do tej ludzkiej umiejętności odwołują. Konstruują przekaz w taki sposób, aby każdy znalazł w nim swoje ulubione ziarenko. I na nim się skupił.

Można odnieść wrażenie, że do wspomnianej na początku zasady odwoływał się również Jezus. Ludzie chłonęli Jego słowa i znaki, bo były tym, czego oczekiwali. Jego słowa były głęboko zakorzenione w tym, czego na co dzień doświadczali. Słuchali o sobie. O tym co ich cieszyła, a częściej o tym, co im doskwierało. Jego znaki odpowiadały na zwykłe, codzienne ludzkie potrzeby. Przyjemność, jedzenie, zdrowie.

Aż tu któregoś dnia Jezus nagle powiedział coś, czego ani nie oczekiwali ani przyjąć nie zamierzali. W dodatku powiedział to w taki sposób, że nijak nie dało się Jego przekazu przefiltrować i przemodelować, nie dało się w nim znaleźć nawet odrobiny dla siebie.

Wtedy szybko doszło do sytuacji, której Jezus pytał najbliższych uczniów: "Czy i wy chcecie odejść?"...

wtorek, 4 października 2011

Obecny!

Śledząc wypowiedzi wywołane falą dość w sumie żałosnych i prymitywnych prowokacji wobec polskich katolików, coraz bardziej umacniam się w przekonaniu, że jeden z podstawowych problemów, jaki mamy w Kościele katolickim w Polsce, to kwestia obecności. Nie tylko obecności w mediach, w przestrzeni publicznej. Obecności w świecie. Obecności w tej konkretnej rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. W tym konkretnym czasie i konkretnej przestrzeni. Konkretnych warunkach historycznych, gospodarczych, społecznych, politycznych itd. A także - obecności w Kościele.

To nie jest tylko kwestia braku pomysłu na siebie, poszczególnych katolików i całej wspólnoty Kościoła katolickiego w naszej Ojczyźnie. To również nie jest tylko sprawa, jak reagować na nieprzyjazne akty ze strony "świata".

Istota rzeczy leży o wiele głębiej. Między innymi w ostrym kryzysie tożsamości, jakiego doświadcza dzisiaj zarówno osobiście wielu katolików, jak i w ogromnej mierze odczuwają go rozmaite katolickie instytucje i struktury. Również bardzo podstawowe i fundamentalne struktury kościelne.

Myślę, że słabość katolickiej tożsamości wynika w sporej części z tego, jak jest budowana, na czym się ją w niejednym wypadku niemal wyłącznie opiera, co stanowi jej faktyczny, a nie deklarowany, fundament. Od długiego czasu widzę w wielu miejscach, że kształtowanie katolickiej tożsamości odbywa się zasadniczo tylko na bazie negacji, oparte jest na odrzucaniu, na wykluczaniu (innych albo siebie). Bardzo często na różnych poziomach kościelnego życia nie buduje się katolickiej tożsamości wokół pozytywnych wartości, lecz wyłącznie na byciu przeciw, więcej nawet, na tym, że ma się wszystkim i wszystkiemu "za złe".

Patrząc na codzienną egzystencję wielu polskich katolików, na to, jakie podejmują decyzje i jakich dokonują życiowych wyborów, niejednokrotnie nie sposób dojść do wniosku, że istotnie są członkami wspólnoty Kościoła katolickiego. Że Ewangelia ma dla nich jakiekolwiek znaczenie. Że wierzą w zmartwychwstanie i życie wieczne. Dawanie antyświadectwa jest zjawiskiem co najmniej częstym.

W tej sytuacji wznoszenie przez nas od czasu do czasu okrzyków "Obecny! Jestem!", nie okazuje się pociągającym świadectwem wiary, lecz skłania do ironicznych uśmiechów. A bywa, że staje się dla wątpiących i poszukujących poważną przeszkodą (by nie powiedzieć powodem zgorszenia) na ich drodze.

poniedziałek, 3 października 2011

Zawłaszczanie Boga

"Jeżeli nie jesteś z nami, to znaczy, że jesteś przeciwko nam". Proste, dwudzielne myślenie o świecie. Są tylko nasi i wrogowie. Nie ma trzeciej możliwości. Dualizm, którym posługuje się bardzo dużo ludzi w swoim widzenia wszystkiego dookoła. Dualizm wygodny, bo zwalniający nie tylko z rozmawiania, słuchania, argumentowania. Wygodny, bo zwalniający z myślenia.

Niestety, ten dualizm jest bardzo często obecny w myśleniu religijnym. Mnóstwo ludzi nie jest w stanie pojąć, że Bóg jest ponad nasze ziemskie spory i konflikty. Na siłę przypisują go do swojej partii lub zakładają Mu szalik drużyny, której kibicują. Nie przyjdzie im do głowy, że Bóg nie ma obowiązku wspierać tylko ich. Że równie mocno może wesprzeć ich rywali.

Próby zawłaszczania Boga do własnych, doczesnych interesów, są stare, jak ludzka religijność. Widać to już w historii Kaina i Abla. Historii, w której ginie człowiek, bo Bóg okazał mu życzliwość. Ks. Józef Tischner zwracał uwagę, że Kain, który poczuł się niedoceniony przez Boga, nie skierował się przeciwko Niemu. Swoje rozczarowanie wyładował na drugim człowieku. Myślał, że jeśli wyeliminuje Abla, to Bóg poczuje się zmuszony do sprzyjania właśnie jemu?

Minęło tyle czasu, Boży Syn przyszedł na świat, a Kainowe myślenie w ludzkich głowach ma się jak najlepiej. Owocuje kolejnymi rozczarowaniami. Kolejnymi tragediami. A Kainom wszelkich czasów wciąż brak odwagi, aby wykrzyczeć Bogu swoje credo: "Jeżeli nie jesteś z nami, to znaczy, że jesteś przeciwko nam". Zamiast zastanowić się, zapytać, dlaczego Bóg życzliwe spogląda na Ablów, a na nich nie, usiłują zmusić Boga, by był po ich stronie. Jest coś niesamowitego, że to Bóg zadaje pytanie ponuremu z powodu nieprzyjęcia ofiary Kainowi. I nie otrzymuje odpowiedzi. A raczej, odpowiedzią na pytanie Boga jest zabicie Abla...

niedziela, 2 października 2011

Coś do powiedzenia

Zafascynowała mnie jakiś czas temu wypowiedź organizatora pewnego ważnego sympozjum, który z całą szczerością wyznał, że zgromadzenie wystarczającej liczby prelegentów okazało się zadaniem bardzo trudnym. "Bo żeby zabierać głos na takim forum, trzeba mieć coś do powiedzenia" - niezwykle rozsądnie rzekł organizator.

Z tego, co się później dowiedziałem, sympozjum się odbyło. Czy wszyscy prelegenci mieli coś do powiedzenia, nie wiem.

Coraz częściej napotykam na swej drodze ludzi, którzy nie mają nic do powiedzenia. Powtarzają tylko cudze myśli i sformułowania, zasłyszane, przeczytane, wyrwane z kontekstu. Zdarzyło mi się nawet spotkać redaktora naczelnego czasopisma, który wyznał, że on właściwie nie ma nic do powiedzenia swoim czytelnikom. Tak mnie zatkało, że nie zdołałem zadać pytania, po co wobec tego pisze i wydaje pismo. Gdy później podobne wyznanie uzyskałem od pewnego blogera, już z całą świadomością zrezygnowałem z pytania, po co wobec tego założył bloga i zapełnia go przeklejkami rzeczy znalezionych w sieci.

Zauważyłem, że ludzie lubią słuchać, jak inni rozmawiają. Nawet na Facebooku potrafią czytać długaśne wymiany zdań między kilkoma osobami, nie włączając się w dyskusję lub tylko na końcu informując, że ją całą prześledzili. Ograniczają się tylko do tego. Nie wykładają swojego zdania w danym temacie. Czy dlatego, że nie mają nic do powiedzenia?

sobota, 1 października 2011

Małe

W tym czasie uczniowie przystąpili do Jezusa z zapytaniem: «Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?»

On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł:

«Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego.

Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim». (Mt 18,1-4)


Ludzie często lekceważą to, co małe. Małość rzadko jest w cenie. Imponuje i budzi podziw to, co wielkie, ogromne, potężne. To co małe bywa nawet pogardzane i wyśmiewane.

Również w kwestiach wiary, religii, niejednokrotnie wolimy interesować się tym, co wielkie. Chcemy wielkich dzieł. Wielkich dokonań. Wielkich poświęceń. Wielkich ofiar. Wielkich świętych.

Tymczasem święta Teresa od Dzieciątka Jezus, którą dzisiaj wspominamy, odkryła zupełnie inną drogę dla chrześcijanina. Małą drogę. Drogę dziecięctwa duchowego.

Jak ktoś napisał w Internecie: „Z całkowitą i zupełnie naturalną ufnością dziecka, które czuje, że się je kocha i zawsze wybacza wszelkie popełnione błędy, Teresa pójdzie naprzód swoją "małą drogą ufności i miłości", bez zatruwającego dni lęku i skrupułów. W ten sposób pokonuje liczne przeszkody, które opóźniały jej postęp na drodze do świętości: drodze bez końca i świętości bez granic... Podczas gdy w jej czasach nieliczni ofiarują się Bożej Sprawiedliwości, "słaba i niedoskonała" Teresa oddaje się Miłości Miłosiernej”.

Nie czekała na okazję to tego jednego, wielkiego czynu, który zapewni jej sukces na drodze ku świętości. Teresa uświęcała każdy normalny, powszedni dzień. Mówiła, że nie należy marzyć o czymś nadzwyczajnym, ale wykonywać z miłością to co zwyczajne.

Takie chrześcijaństwo może się wydawać nieatrakcyjne. Ale nie zapominajmy, że na końcu małej drogi jest naprawdę wielki cel.

Komentarz dla Radia eM