czwartek, 26 listopada 2015

Sojusz z tronem

Kilka lat temu pewien dziennikarz przy okazji spotkania w ratuszu z wysokiej rangi urzędnikiem samorządowym dopytywał, czy władze miejscowości mają świadomość, że wprowadzone w niej rozwiązania komunikacyjne są mocno nieprzyjazne wobec mieszkańców i bardzo utrudniają im życie. Samorządowiec wysłuchał go z uwagą, po czym zareagował błyskawicznie i zdecydowanie. „Damy panu taką specjalną kartę, dzięki której będzie pan mógł nie tylko jeździć zamkniętymi dla ruchu ulicami, ale również parkować tam, gdzie innym nie wolno” – oświadczył, sięgając po telefon.

Dziennikarza początkowo zatkało i przez długą chwilę milczał, mrugając powiekami. W końcu jednak się ocknął, wdrapał na najwyższy możliwy stopień oburzenia i odmówił, podkreślając, że poruszył temat w interesie społecznym, w imieniu mieszkańców miasta, a nie po to, aby uzyskać dla siebie jakieś udogodnienia. Urzędnik rozłączył się, obrzucił go rozbawionym spojrzeniem i z ironicznym uśmiechem zauważył: „Pański naczelny nie miał takich obiekcji. Zresztą nie tylko on. Kilku kolegów z pana redakcji też ma karty”. Sięgnął do szuflady w biurku, wydobył z niej listę posiadaczy wspomnianych zezwoleń i odczytał kilka nazwisk. „To jak?” – zapytał, chowając spis posiadaczy przywileju do biurka. „Nie chcę” – burknął dziennikarz i zaczął zbierać się do wyjścia.

Kilka miesięcy później odkrył, że wydarzenie szybko zyskało status anegdoty, opowiadanej przez wspomnianego lokalnego VIP-a nie tylko innym urzędnikom, ale również jego kolegom z mediów. Niektórzy z nich patrzyli potem na niego z podziwem, ale wielu pukało się w czoło. „Jak dają, to brać, jak biją, to uciekać” – przypomniał mu starą maksymę jeden z młodych, ale już znanych reporterów. Był przy tym pełen szczerej życzliwości.

Panuje dość powszechne przekonanie, że zjawisko określane jako „sojusz ołtarza z tronem” nieodmienne przynosi szkody Kościołowi a pożytki władzy świeckiej. Można postawić pytanie, jak sprawa wygląda w relacji na linii środki społecznego przekazu – władze różnych szczebli. Czy sojusz mediów z tronem jest dla nich szkodliwy? A może, w ostatecznym rozliczeniu, okazuje się korzystny?

Napoleon Bonaparte wyznał kiedyś, że bardziej boi się trzech gazet niż trzech tysięcy bagnetów. To daje do myślenia.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 19 listopada 2015

Nowy podział

Kornel Morawiecki, marszałek senior, na pierwszym posiedzeniu sejmu ósmej kadencji mówił, że marzy mu się nowa Konstytucja dla Polski. Konstytucja na miarę dwudziestego pierwszego stulecia. Streszczając jej potencjalną zawartość wspomniał między innymi o „nowym podziale władzy, uzupełniającym obecne, tradycyjne podziały, o koniecznej dziś separacji władzy politycznej, ekonomicznej i informacyjnej”.
Zastanowiło mnie to sformułowanie. Zwłaszcza, że bardzo szybko w niektórych prasowych relacjach przybrało nieco inny kształt. „Dodał, że dzisiaj mamy „podział władzy na władzę polityki, pieniądza i mediów”...” – przeczytałem w Internecie na stronie jednej ze stacji telewizyjnych. Tak naprawdę marszałek senior stwierdził: „Przed laty nie zgadzaliśmy się na komunistyczną dominację polityki nad gospodarką i mediami. Dziś nie możemy zgadzać się na panowanie pieniądza nad polityką i nad prawdą”.
Media od dawna nazywane są czwartą władzą. Czwartą, po ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Wciąż jednak nie pojawił się nowy Monteskiusz, który oficjalnie ogłosiłby zamianę trójpodziału władzy na czwórpodział. Więc ta władza środków przekazu, czy też środków międzyludzkiej komunikacji, wciąż ma status jakiejś takiej nieformalnej, nieumocowanej, choć przecież realnej. Nikt dzisiaj nawet nie ośmiela się wyrażać wątpliwości w to, że mass media są w stanie wpływać na wydarzenia i na kształt świata. Nie tylko na jego, obraz, który każdy sobie dzięki nim tworzy w głowie.
Jeszcze do niedawna za element dzierżących czwartą władzę mediów uważany był Internet. Dzisiaj globalna sieć zaczyna się emancypować, usamodzielniać. Nie podporządkowuje się zasadom, które dotąd regulowały funkcjonowanie medialnej części ludzkiej egzystencji. Coraz częściej pojawiają się opinie, że Internet to kolejna, piąta już władza. Realna siła, która wpływa na rzeczywistość, nie tylko tę wirtualną.
W najnowszym filmie Paola Sorrentino, zatytułowanym „Młodość”, wielka, nieco posunięta w latach gwiazda odmawia sławnemu reżyserowi zagrania w jego kolejnej produkcji, uzasadniając to trzyletnim kontraktem na udział w meksykańskim serialu. Tłumaczy zbulwersowanemu twórcy, że to nie kino, lecz telewizja jest przyszłością, a właściwie teraźniejszością.
Nawet ja, choć mam już swój wiek, oglądałem tę scenę z lekkim uśmieszkiem. Wielka gwiazda filmowa powinna raczej powiedzieć, że przyszłością, a po prawdzie teraźniejszością, jest Internet. Zjawisko o wciąż czekających na poznanie i rozpoznanie możliwościach. Nie tylko w sferze informacyjnej. Zastanawiam się, jakich narzędzi trzeba użyć, aby odseparować w nim władzę polityczną, ekonomiczną i informacyjną. Mnie nic nie przychodzi do głowy. Ale na szczęście są głowy znacznie tęższe i mądrzejsze od mojej.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 12 listopada 2015

Diabeł i stereotypy

Monica Bellucci, która w skali globalnej przypomniała właśnie o sobie w najnowszym filmie o Bondzie, podzieliła się kiedyś następującą refleksją: „Ludzie mogą wybaczyć talent i inteligencję. Ale nie urodę. Piękna kobieta w potocznej opinii musi być głupia i trudno zmienić ten stereotyp”.
Internetowa skarbnica wiedzy, która coraz bardziej zastępuje wszelkie, wciąż reformowane systemy edukacyjne, definiuje stereotyp z wdziękiem. Jest to według niej „konstrukcja myślowa, zawierająca komponent poznawczy (zwykle uproszczony), emocjonalny i behawioralny, zawierająca pewne fałszywe przeświadczenie, dotyczące różnych zjawisk, w tym innych grup społecznych”.
Prof. Jerzy Olędzki, w książce poświęconej komunikowaniu w świecie zwrócił uwagę,, że stereotyp występuje wszędzie jako metafora zjawisk niezindywidualizowanych, powtarzalnych, jako coś schematycznego, banalnego, powtarzalnego. Zauważył też, że stereotypów nie odnosimy zwykle do siebie, lecz do innych narodów i kultur, naszych sąsiadów i odległych geograficznie społeczeństw, do przyjaciół i do wrogów.
Uczestniczyłem niedawno w rozmowie na temat stereotypów i mediów. Dyskutanci podzielili się na dwie grupy. Jedna twierdziła, że media kształtują stereotypy, natomiast druga przekonywała, że jedynie się do nich odwołują. Ktoś z rozmówców był bardzo dobrze przygotowany do uzasadniania pierwszej tezy. Powoływał się na brytyjskie dane, według których wyspiarze dzięki mediom są przekonani, że np. imigranci stanowią 31 procent populacji, podczas gdy jest ich maksimum 15 procent. Albo są przekonani, że 27 procent wsparcia socjalnego trafia do oszustów, podczas gdy rzeczywista skala zjawiska to 0,7 procenta.
Reprezentant mediów dowodził natomiast, że odwołują się one do stereotypów, do pewnych gotowych schematów myślowych, ponieważ bez tego nie da się dotrzeć do odbiorców. „Ludzie myślą szablonowo i nic na to nie poradzimy” – oświadczył z miną kogoś, kto uważa się za całkowicie usprawiedliwionego.
Władimir Nabokow w swej najbardziej znanej powieści napisał, że diabeł pomimo całej swej wynalazczości powtarza dzień w dzień ten sam schemat. Myślę, że to ważne spostrzeżenie. Pozwala popatrzeć na kwestie stereotypów, schematów myślowych i szablonowego myślenia z innej perspektywy, niż bezradność. Ze stereotypami da się walczyć. I może to robić każdy. Znam na przykład dwie młode kobiety, które postanowiły przeciwstawić się stereotypowemu myśleniu o Śląsku. Co ciekawe, robią to, pokazując mężczyzn, Ślązaków, którzy w ten czy inny sposób odnieśli sukces.
Współczesna brytyjska pisarka (Rowan Coleman) w jednej ze swych powieści podpowiada: „Nie rezygnuj z uśmiechu losu tylko dlatego, że nie pasuje do ram i stereotypów”. To bardzo dobra rada. Zwłaszcza dla tych, którzy usiłują kształtować opinie innych.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 5 listopada 2015

Everest odpowiedzialności

Wyświetlany właśnie w kinach film „Everest” opowiada o tragedii, która rozegrała się na zboczach najwyższej ziemskiej góry w roku 1996. Chociaż relacjonuje historię znaną, której opisy bez trudu można znaleźć w Internecie, dzieło trzyma w napięciu. Nie tylko za sprawą świetnej gry aktorskiej i sprawnej reżyserii.
Dla mnie „Everest” to przede wszystkim film o odpowiedzialności. Odpowiedzialności, jaką biorą na siebie ludzie, którzy podejmują zadanie prowadzenia innych. Jest to także opowieść o tym, jak bardzo kwestia odpowiedzialności za innych łączy się z przestrzeganiem sprawdzonych zasad i wiernością własnym przekonaniom. O tym, jakie są skutki ulegania zachciankom tych, których się prowadzi. Nawet, jeśli te zachcianki przybierają postać ambitnych zamierzeń i wydają się uzasadnionymi pragnieniami.
Wśród tych, którzy współcześnie podejmują się prowadzenia ludzi, na poczesnym miejscu lokują się media. Nie ukrywają, że chcą być przewodnikami, którzy bezpiecznie doprowadzą odbiorców do celu, przeprowadzą przez meandry skomplikowanej rzeczywistości, dadzą radość odnoszenia sukcesu i pomogą spokojnie go skonsumować. „My wiemy, którędy wiedzie właściwa ścieżka, daj nam rękę, z nami nic ci się nie stanie” – zdają się zapewniać pracownicy mediów XXI stulecia. Oferują usługę bardzo zbliżoną do tej, którą oferowali doświadczeni himalaiści swoim klientom. Niestety, w dużej części popełniają też ten sam błąd, który zdarzyło się popełnić jednemu z pilotów wysokogórskich wypraw. Wbrew logice, wbrew zasadom i wbrew własnemu przekonaniu dopasowują się do pragnień i oczekiwań swoich odbiorców. Dlaczego? Bo dzięki nim mogą funkcjonować. Bez nich tracą rację bytu. Nie istnieją.
Ekspedycja na Everest z roku 1996 zakończyła się tragedią. Zginęli klienci i przewodnicy. Okazało się, że nie wszystko, czego oczekują płacący, ma sens i jest bezpieczne. Okazało się, że jeśli w porę nie podejmie się stanowczej decyzji odmownej, później przestaje się panować nad sytuacją. Katastrofa staje się nieunikniona. A ratunek – niemożliwy.
Umiejętność mówienia „nie” powinna być nieodzownym wyposażeniem każdego, kto odważa się prowadzić innych, by mogli dojść do celu, jaki sobie wyznaczyli. I warto pamiętać, że gdy się wyrusza na czele innych na niebezpieczną wyprawę, jej istotą nie jest zdobycie trudno dostępnego szczytu, lecz bezpieczny powrót do domu.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM