czwartek, 30 kwietnia 2015

Majówka i schematy życia

Zapytał mnie ktoś niedawno, dlaczego, zamiast poruszać w felietonach gorące aktualne tematy i dawać słuszny odpór, opowiadam drobne historyjki i przytaczam rozmowy toczone przy kawie z ciastkiem. „Bo ktoś musi” – wykonałem intelektualny unik. Na twarzy mojego rozmówcy zagościło rozczarowanie, więc po namyśle dorzuciłem mniej zdawkowo: „Przecież ludzkie życie nie składa się z samych wielkich problemów. Te naprawdę duże pojawiają się od czasu do czasu, natomiast na co dzień zajmujemy się mnóstwem spraw drobnych i na pozór całkowicie nieistotnych. Okazuje się jednak czasami, że one również mają dla kształtu naszego życia znaczenie”.
Po tym wstępie, który wydał mi się bardzo wzniosły i wyczerpujący, streściłem mojemu rozmówcy wydarzenia sprzed kilku dni, jako ilustrację adekwatną do tematu. A było tak:
Gdy już wszyscy, którzy byli na imprezie, podzielili się z resztą towarzystwa swoimi wrażeniami i refleksjami o charakterze ogólniejszym, niespodziewanie głos zabrał wysokiej rangi pracownik korporacji, który pojawiał się na naszych spotkaniach niezbyt systematycznie. „Korzystając z okazji chciałem wszystkich państwa zaprosić do mnie w najbliższy czwartek na majówkę. Będzie grill, coś do picia, żona zamierza zrobić kilka sałatek, karkóweczka już się marynuje...” – kusił. „Będziemy czekali już od siedemnastej” – uzupełnił niezbędne dane.
„W czwartek czy w piątek?” – upewnił się wykładowca akademicki. Pracownik wielkiej firmy na moment stracił pewność siebie, zajrzał do smartfona i odzyskawszy rezon potwierdził swoje wcześniejsze słowa. „W czwartek” – stwierdził z naciskiem. „W piątek wyjeżdżamy” – dodał wyjaśniająco.
„Ale w czwartek jest jeszcze kwiecień” – zauważył nauczyciel akademicki i znacząco podniósł palec. Przedstawiciel korporacji wpatrywał się w niego bez zrozumienia. „Więc?” – zapytał niezobowiązująco. „Zaprosił nas pan na majówkę” – przypomniał z naciskiem wykładowca. „Czepia się pan szczegółów” – włączył się do dyskusji student. „Popatrzcie” – poprosił i pokazał wszystkim na ekranie swego telefonu zdjęcie kartki, która kilka dni wcześniej pojawiła się na bramie jednego z krakowskich kościołów. „Nabożeństwa majowe rozpoczynają się 30 kwietnia. Codziennie o godz. 17.00” – głosił wydrukowany na komputerze napis. Prawie wszyscy wybuchnęli śmiechem, tylko wykładowca akademicki zrobił obrażoną minę.
„To straszne, że schematy życia składają się w poważnej części z elementów nie tylko nieciekawych, ale również do niczego nieprzydatnych” – przeczytał nagle na głos zdystansowany jak zwykle profesor. W rękach trzymał książkę. „Disneyland” Stanisława Dygata.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 kwietnia 2015

Ludzie mówią

Czekaliśmy na rozpoczęcie imprezy i chcąc nie chcąc słuchaliśmy rozmów, które toczyły się wokół nas. „Zamiast się cieszyć, że wszystko zorganizowałam, to jeszcze pretensje. Wiesz co zauważyłam? Że kobieta to musi pewnymi rzeczami się zajmować, bo inaczej to nikt się nimi nie zajmie” – mówiła z lekkim przydechem elegancka pani koło trzydziestki w rzędzie za nami. „Tak się rodzi feminizm” – skomentował wykładowca akademicki szeptem, nachylając się w naszą stronę.
W rzędzie przed nami młoda matka relacjonowała swoje dokonania podczas jakiejś innej imprezy. „Twarz mi się nie zamykała, taka byłam zdenerwowana tym, co spotkało moją Asię w przedszkolu. Wszystko wywaliłam, bez żadnej cenzury. I nagle popatrzyłam dokoła i mało nie zakopałam się pod ziemię. Bo ja tu gadam i gadam, a obok stoi bliska znajoma przedszkolanki mojej Joasi i gapi się na mnie tak, jakby chciała sobie w mózgu wypalić moją fotografię”. „No i niczego się nie nauczyła” – skomentował wykładowca, efektownie wskazując wzrokiem, o kogo mu chodzi.
„Pan tak nie macha tymi gałkami ocznymi, bo pan zeza dostanie” – upomniał go właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu, swoją kwestię wygłosił również szeptem.
„Wyglądamy, jakbyśmy mieli coś do ukrycia” – zauważył urzędnik samorządowy, który siedział najbardziej po prawej. Nie szeptał, ale mówił półgłosem, rozglądając się dokoła niczym jakiś przejęty rolą konspirator.
„Nie uważacie, że to wszechogarniające gadulstwo, pozbawione jakichkolwiek zahamowań obgadywanie innych w miejscach publicznych, to znak czasu?” – wysilił się na szerszą refleksję wykładowca akademicki. Mówił głośno, wyraźnie oczekując, że będzie dobrze słyszany zarówno w rzędach przed nami, jak i tymi z tyłu.
„Pozytywny czy negatywny?” – domagał się uściśleń przedsiębiorca. Zanim pracownik wyższej uczelni zdążył odpowiedzieć, tonem znawcy odezwał się urzędnik samorządowy. „To bardzo dobry sposób przekazywania informacji tym, do których powinny dotrzeć, bez potrzeby bezpośredniego kontaktu” – powiedział. „A przy okazji pokazania, że nie ma się nic do ukrycia” – uzupełnił.
„Co pan z tym ukrywaniem co chwilę wyskakuje?” – zirytował się wykładowca akademicki. Urzędnik popatrzył na niego z wyższością. „U was na uczelni każdy mówi przełożonym szczerze, co myśli?” – zapytał tak głośno, że kilka osób spojrzało w naszą stronę. Wykładowca wyraźnie się zmieszał. „Mamy wolność słowa” – odrzekł wymijająco. Urzędnik chciał drążyć dalej, ale impreza właśnie się zaczęła.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 kwietnia 2015

Polityka kadrowa i Karel Čapek

Na marginesie szumu medialnego, jaki powstał ostatnio wokół obsadzenia pewnego ważnego stanowiska, zebrało się nam na dyskusję o szeroko rozumianej polityce kadrowej. Nie tylko w wymiarze państwowym, ale wszelakim. Nastrój wokół stolika z kawą i ciastem był raczej daleki od optymizmu.
„Straciłem świetnego specjalistę” – pożalił się biznesmen z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Zanim zdążył coś więcej powiedzieć, wtrącił się kąśliwie wykładowca akademicki: „Co, konkurencja go podkupiła?”. Właściciel firmy pokręcił głową, ignorując zaczepkę. „Nie, wyjechał za granicę” – powiedział smutno. „Czyli jednak chodziło o kasę” – trzymał się swego pracownik uczelni. „Nie tylko. Były tam jakieś względy rodzinne” – wyjaśnił przedsiębiorca i dorzucił pospiesznie: „Nie mogę znaleźć nikogo na jego miejsce”.
„Bo pan by od razu chciał mistrza świata i to najlepiej za śmieszne pieniądze” – odezwał się niespodziewanie student w podobnym tonie jak przed chwilą adiunkt. Biznesmen podniósł na niego znużone spojrzenie. „A co w tym złego?” – zapytał szczerze. „Nie stać mnie na to, aby nieustannie uczyć moich pracowników fachu. Ja mam firmę produkcyjną, a nie zakład doskonalenia kadr albo uniwersytet” – odciął się przedsiębiorca, tym razem już wyraźnie rozdrażniony.
„Problem jest poważny” – pospieszył z odsieczą właścicielowi firmy urzędnik samorządowy. „Niby tylu ludzi, nawet w wyższym wykształceniem, szuka pracy, ale okazuje się, że znaleźć dobrego pracownika jest bardzo trudno. Mam na myśli takiego, który naprawdę posiadałby potrzebną wiedzę i umiejętności. Przeważają ludzie, w których trzeba bardzo dużo zainwestować. Nie tylko pieniędzy, ale także mnóstwo czasu”.
„Wam się marzy, że szkoły i uczelnie będą produkować gotowych fachowców wysokiej klasy? Z czego?” – wykładowca akademicki starał się brzmieć ironicznie. Wyszło mu nie najlepiej. „No pewnie, najprościej powiedzieć, że materiał do niczego” – student natychmiast poczuł się dotknięty. „To system jest do chrzanu, a nie uczniowie i studenci” – zadeklarował, biorąc na siebie rolę reprezentanta całej młodej generacji.
„Kto chce pomagać ludziom i zbawiać świat, zawsze uderzy w czyjś interes. Wszystkim nie możesz dogodzić, to niemożliwe” – odezwał się nagle ze swego kąta pod oknem profesor. Wpatrywał się z uporem w ekran urządzenia, które było za duże na telefon komórkowy, a za małe na tablet. Nikt poza nim nie wiedział, że cytat pochodził z opowiadania Karela Čapka o pewnym piekarzu, które właśnie sobie czytał.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 10 kwietnia 2015

Między słuchaniem a opowieścią

Pewien autor zaczął w ten sposób: „Opowieść jest zawsze ta sama. O człowieku, jego nielicznych sukcesach, licznych upadkach, nadziejach, oczekiwaniach, zawodach i rozczarowaniach. No i o miłości, której pragnie i nieustannie szuka”. Tu przerwał, bo na sali wciąż panował szum i nieprzyjemny dla ucha przyciszony hałas, złożony z szurania butów, przesuwania krzeseł, a przede wszystkim z prowadzonych półgłosem rozmów.
Zdesperowany autor nacisnął klawisz komputera. Wygłoszony przez niego przed chwilą tekst pojawił się na ekranie, a z głośników wydobyła się dość drażniąca muzyka, która skutecznie utrudniała zebranym porozumiewanie się. Wielu z nich zamilkło i wbiło wzrok w widniejące na białej powierzchni litery.
Jeden ze współczesnych duńskich pisarzy (Peter Hong) stwierdził: „Bardzo niewielu ludzi potrafi słuchać. Pośpiech wybija ich ze skupienia albo w duchu próbują polepszyć sytuację lub też zastanawiają się, jakie zrobić wejście, gdy rozmówca się wreszcie zamknie i nadejdzie ich kolej, by pokazać się na scenie”.
Coś jest na rzeczy. Słuchanie nie jest dzisiaj najmocniejszą stroną nie tylko uczniów, tkwiących w szkolnych ławkach. Słuchanie sprawia trudności coraz większej grupie ludzi, także tych, którzy znają wartość słowa i nie tęsknią do kultury obrazkowej. Wielu z nich woli czytać, niż słuchać. Niejednokrotnie z żalem przyznają, że nie potrafią korzystać z audibooków, ponieważ niewiele zostaje im w pamięci po wysłuchaniu nawet najbardziej porywającej książki.
Zmarły niespełna miesiąc temu Terry Pratchett stwierdził, że jeśli ktoś słucha dostatecznie pilnie i długo, ludzie w końcu powiedzą mu więcej, niż sądzą, że sami wiedzieli. Myślę, że miał rację. Jednak takie słuchanie wymaga kolejnej deficytowej w naszych czasach cnoty  - cierpliwości.
Gdy niedawno próbowałem podzielić się swoimi spostrzeżeniami w kwestii słuchania w pewnym gronie, ktoś mi przerwał uwagą, że być może problemy ze słuchaniem wynikają z tego, że najpierw zatraciliśmy umiejętność przykuwającego uwagę opowiadania.
Papież Franciszek w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Środków Przekazu napisał, że wyzwaniem, które dzisiaj staje przed nami, jest nauczenie się na nowo opowiadania, a nie po prostu wytwarzania i konsumowania informacji. „W tym właśnie kierunku popychają nas potężne i cenne środki współczesnego przekazu. Informacja jest ważna, ale nie wystarcza, bowiem zbyt często upraszcza, przeciwstawia sobie różnice i odmienne zapatrywania, zachęcając do opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie, zamiast dawać ogólny obraz sytuacji” – stwierdził Następca św. Piotra.
Zastanawiam się, w jaki sposób się do tej nauki opowiadania zabrać...
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 2 kwietnia 2015

Poza schematem

Każdy, kto w miarę świadomie używa języka, zdaje sobie sprawę, że to samo można powiedzieć na wiele sposobów. Można poezją i prozą. Można uderzyć krzykiem, niczym kijem bejsbolowym, albo wyłożyć rzecz spokojnie, choć nie mniej przekonująco. Problem leży przede wszystkim w tym, żeby dobrać odpowiedni sposób przekazu nie tylko do konkretnego odbiorcy, ale również do sytuacji, okoliczności, uwarunkowań.
Należę do ludzi, którzy preferują przekaz pozytywny. Podobnie, jak biskup Jan Wątroba, który w polskim episkopacie przewodniczy Radzie do spraw Rodziny. Uważam, że chociaż czasem trzeba wytknąć i pokazać, zło, to jednak obecnie, gdy media epatują nim wszystkich dokoła z ogromnym zapałem i skutecznością, warto szukać metod i środków, aby przynajmniej nachalnie nie powiększać jego pola rażenia. Także, a może nawet przede wszystkim w sprawach ogromnej wagi, tych, które zasługują na nazwę fundamentalnych. Tych, w których naprawdę chodzi o życie, bez jakichkolwiek dwuznaczności tego sformułowania.
Tak się złożyło, że obecny od kilku dni na ekranach polskich kin film „Doonby. Każdy jest kimś” obejrzałem akurat wtedy, gdy kończyłem czytać książkę „Kości księżyca”, którą napisał dość dawno temu Jonathan Carroll. W obydwu dziełach pojawia się podobny temat. W obydwu został on pokazany w sposób odbiegający od szablonu, który wielu odbiorcom się z nim kojarzy. Nie ma tu wspomnianej już przeze mnie nachalności.
„Kości księżyca”, to historia kobiety, która w snach przeżywa liczne przygody ze swoim synem, któremu nigdy nie dane było się narodzić. „Doonby” to opowieść o tym, jak jeden człowiek wpłynął na życie wielu innych, niemal na życie całej miejscowości. Dopiero pod koniec widz dowiaduje się, że tak naprawdę ma do czynienia z wielką przenośnią i relacją opartą niekoniecznie na tym, co się faktycznie wydarzyło. Choć odkrycie przesłania filmu nie jest trudne, wymaga jednak ze strony odbiorcy pewnej własnej aktywności. Według mnie, to dobrze.
Muszę wyznać, że jako osobnik dostający do głowy na widok polskich tłumaczeń tytułów zagranicznych filmów, także tu mam pewien problem z dopowiedzeniem dodanym przez polskiego dystrybutora do oryginału. Moim zdaniem ono i tak nie oddaje ani jasno nie wskazuje zawartego w angielskim, zawierającym dokładnie jedno słowo tytule, anagramu. Ale to tylko takie moje czepialstwo.
Powiem wprost. W czasach, w których podobno mimo genialnego wypracowania można nie zdać egzaminu z powodu braku w tekście wymaganych przez komisję słów kluczowych, każda twórczość, wymagająca od odbiorcy ruszenia głową i wyjścia poza myślowy schemat, wydaje mi się niezwykle potrzebna. Wręcz konieczna.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM