czwartek, 29 października 2015

Pragnienie zmiany

„Podobno dużą cześć ludzkości od czasu do czasu dopada nieopanowane pragnienie zmiany. Ludzie mają dość stabilizacji, utartego trybu, schematycznego następstwa wypadków, szablonowości dominującej gdzie tylko uda się jej wkraść. Chcą, żeby było inaczej. Niektórzy widzą dokładnie, co i jak powinno się zmienić, a przede wszystkim są głęboko przeświadczeni, że chcą zmiany na lepsze. Innym wystarcza po prostu, że już nie będzie tak, jak było dotychczas.
Znawcy ludzkiej natury, poszukując przyczyn pojawiającego się okresowo parcia na zmiany, wskazują na przykład na znudzenie. Albo stagnację. Albo zmęczenie brakiem ruchu i postępu.
Co ciekawe, spora grupa pragnących zmiany uświadamia sobie możliwość wystąpienia w związku z nią perturbacji. Już Ania z Zielonego Wzgórza wiedziała, że „Zmiany nie są przyjemne, lecz są bardzo pożyteczne”.
Oczywiście, nie brak również takich, którzy do zmian podchodzą bez entuzjazmu. Pewien angielski polityk, żołnierz i pisarz w siedemnastym stuleciu przestrzegał, że „Kiedy zmiana nie jest konieczna, koniecznie należy niczego nie zmieniać”. Australijski literat z ubiegłego wieku poszedł jeszcze dalej i oznajmił, że „Każda zmiana jest katastrofą. Nawet nie dlatego, że może zakończyć się niepowodzeniem, ale dlatego, że najpierw trzeba zniszczyć to, co jest”.
Osobną kategorię specjalistów od zmiany stanowią sceptycy, usiłujący analizować jej istotę. Na przykład jeden francuski pisarz i publicysta w dziewiętnastym wieku doszedł do wniosku, że „Im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same”. A współczesny powieściopisarz rodem z Brazylii, będący faktycznym guru intelektualnym niemałego fragmentu naszych elit, stwierdził, że „Ludzie tęsknią za całkowitą odmianą, a jednocześnie pragną, by wszystko pozostało takie jak dawniej”.
To interesujące spostrzeżenie zachęca niejednego do podjęcia głębszej refleksji, która może doprowadzić do wniosku, jaki sformułował argentyński twórca, zmarły w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Doszedł on do przekonania, że „Jedyną rzeczą niezmienną w człowieku jest jego chęć zmieniania”. A stąd już tylko krok do konstatacji, którą król Franków i cesarz z dynastii Karolingów ujął w słowa, zanim nasi przodkowie postanowili przyjąć chrześcijaństwo: „Czasy się zmieniają i my zmieniamy się wraz z nimi”...”.
Wykładowca akademicki zawiesił dramatycznie głos i popatrzył w naszym kierunku przez całą długość sali, bo zajęliśmy miejsca w ostatnim rzędzie. Wśród słuchaczy siedzących przed nami rozległy się niepewne oklaski. „Jak to się stało, że tu wylądowaliśmy?” – zapytał szeptem urzędnik samorządowy. „Sami chcieliście” – przypomniał student i tęsknie spojrzał w stronę drzwi. Wyraźnie pragnął zmiany.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 23 października 2015

Chopin w świecie mobilnym

„Wesoły jestem zewnątrz, szczególnie między swoimi, ale w środku coś mnie morduje – jakieś przeczucie, niepokoje, sny albo bezsenność – tęsknota – obojętność – chęć życia, a w moment chęć śmierci – jakiś słodki pokój, jakieś odrętwienie, nieprzytomność umysłu, a czasem dokładna pamięć mnie dręczy. Kwaśno mi, gorzko, słono, jakaś szkaradna mieszanina uczuć mną włada” – napisał Fryderyk Chopin w jednym liście. I lepiej chyba się nie zastanawiać, co by pisał, gdyby żył ze swoim geniuszem i wrażliwością w naszych czasach.
Choć podczas naszych spotkań bardzo często telewizor był włączony i migał sobie w tle obrazami przy bardzo ściszonej fonii, tym razem już na samym początku wykładowca akademicki poprosił, żeby włączyć transmisję Konkursu Chopinowskiego i nie wyłączać dźwięku. Student natychmiast wyrwał z kieszeni smarfona i na jego ekranie zaczął podsuwać wszystkim pod oczy mema, zatytułowanego „Polacy w napięciu obserwują Konkurs Chopinowski”. Istotą rysunku były liczne wulgaryzmy, adresowane przez ukrytych wewnątrz sporego bloku mieszkalnego widzów do domniemanych wykonawców utworów wielkiego kompozytora. „To głupie” – skrzywiła się pani domu, a jej mąż tylko pokiwał głową. Urzędnik samorządowy zrobił zniesmaczoną minę.
Tylko biznesmen z grupy małych i średnich przedsiębiorstw podszedł do sprawy refleksyjnie: „Ciekawe, ilu ludzi naprawdę na bieżąco śledzi ten konkurs”. „Podobno dużo. Zwłaszcza na urządzeniach mobilnych” – pospieszył z informacją student i szybko wyszukał kolejną ciekawostkę w smarfonie. Odczytał na głos fejsbukowy wpis pewnego znanego publicysty, który z rozbrajającą szczerością zawiadamiał obserwatorów swego profilu, że zamiast książki lub gazety zabrał do toalety komputer z otwartym kanałem konkursowym na youtubie.
„A mnie trochę drażni, że ten konkurs traktowany jest, zwłaszcza przez media, jak mecz futbolowy” – powiedziała pani domu i wskazała na ekran telewizora. Faktycznie, toczone w studiu rozmowy przypominały komentarze podczas przerwy w zmaganiach sportowych. Zamiast kolejnych bramek i zagrań, komentowano fragmenty utworów. „Przecież to konkurs. Rywalizacja” – z naciskiem wyjaśnił jej wykładowca akademicki. „No tak, ale jednak sztuka powinna być ważniejsza” – broniła się słabo pani domu.
Ponieważ pojawiła się potrzeba głosu rozstrzygającego, wszyscy popatrzyli w stronę profesora. Ale on się nie odezwał. Siedział w kącie koło pianina, na kolanach miał tablet, a w uszach słuchawki. Gdy zauważył skierowane na siebie spojrzenia, uśmiechnął się przyjaźnie. I tyle.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 października 2015

Życie jak zawody

Pewien współczesny niemiecki filozof sugeruje niedwuznacznie, że dzisiejszy sport w założeniach kształtowany był na wzór religii. Jego zdaniem pomysłodawcy takiego wykorzystania sportu nie odnieśli jednak sukcesu. Pewnie ma rację. Trudno jednak zaprzeczyć, że próby kreowania sportowców i trenerów na bogów i kapłanów wciąż są podejmowane. Nie mówiąc już o budowaniu jedności ogromnych ludzkich mas wokół nich. No i o gotowości do daleko posuniętej identyfikacji z nimi, którą skwapliwie wykorzystują na swoją korzyść media. I nie tylko one.
„Wygraliśmy!” – z nieskrywaną satysfakcją krzyknął po meczu wykładowca akademicki i pokrzepił się kolejnym łykiem napoju, który miał w szklance. Urzędnik samorządowy, który właśnie w minionym tygodniu dowiedział się, że tak bardzo wyczekiwany awans przejdzie mu koło nosa, popatrzył na niego z niechęcią. „Jasne. Pan wygrał. Aż się pan spocił” – powiedział z przekąsem, wyraźnie nawiązując do słynnego dowcipu o chłopie, koniu i węglu. Tego, w którym chłop krzyczy „Węgiel przywiozłem!”, a koń się odwraca i ledwo zipiąc ironizuje: „Ty przywiozłeś, akurat”.
Wykładowca zaniemówił zaskoczony, ale w jego obronie stanęli natomiast student oraz właściciel przedsiębiorstwa z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „No przecież nasi wygrali” – powiedzieli chórem, jakby się wcześniej umówili. „O co panu chodzi?” – zdziwiła się świeżo upieczona dyrektorka szkoły. „W zeszłym tygodniu chłopcy z mojej szkoły wygrali zawody i nikt nie miał do mnie pretensji, gdy powiedziałam, że wygraliśmy. To chyba oczywiste, że identyfikuję się z sukcesem moich uczniów” – przywołała życiowy przykład. „Jasne, sukces ma wielu rodziców, tylko porażka jest sierotą” – nie ustępował zawiedziony w swych nadziejach samorządowiec.
„Naprawdę nie cieszy się pan, że polscy piłkarze wygrali?” – zapytała z troską i niedowierzaniem pani domu. „A co ja z tego mam?” – wybuchnął urzędnik. „Co za idiotyczna maniera podpinania się pod cudze sukcesy. To wstrętne. Jesteśmy społeczeństwem nieudaczników, żerujących na powodzeniu innych” – wyprowadził bardzo daleko idące wnioski.
Zrobiło się nieprzyjemnie. Wykładowca sprawdził godzinę na ekranie telefonu i najwyraźniej zamierzał opuścić zgromadzenie. „Niech pan zostanie, to nie my źle się czujemy w tym gronie” – odezwał się znacząco pan domu i zabrał się za napełnianie rozstawionych na stoliku naczyń. Urzędnik zrozumiał aluzję i już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, gdy rozległ się głos profesora. „Życie ludzkie to jakby olbrzymie zawody sportowe, których jesteśmy zarówno uczestnikami, jak i widzami” – oświadczył nie za cicho i nie za głośno. „To cytat czy pańska myśl?” – zapytał student. „A jak pan myśli?” – odrzekł profesor, kładąc nacisk na ostatni wyraz.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

poniedziałek, 12 października 2015

Nie bój się, katoliku

Jedną z ambicji polityków i mediów jest „zarządzanie strachem”. Wywoływanie i podsycanie w ludziach lęków uważane jest za bardzo skuteczny sposób manipulowania nimi. Aby sięgnąć po tę metodę nie trzeba odwoływać się do realnych zagrożeń. Wystarczy je wykreować. Można też wyolbrzymić jakieś faktycznie istniejące, ale niewielkie niebezpieczeństwo. Warto w tym celu wykorzystać autorytet jakieś liczącej się instytucji. Na przykład Kościoła. Tak, moim zdaniem, dzieje się w Polsce w sprawie imigrantów. Podejmowane są próby instrumentalnego traktowania Kościoła katolickiego, jako narzędzia do podsycania obaw przed ewentualnym napływem ludzi odmiennych kulturowo i religijnie.
Jakiś czas temu, komentując dwie demonstracje, jedną za przyjmowaniem uchodźców w Polsce, drugą przeciw wpuszczaniu ich do naszego kraju, pewien publicysta napisał na portalu społecznościowym, że Kościół był tylko na pierwszej z nich. To nieprawda. Kościół był na obydwu manifestacjach. Czy się to komuś podoba, czy nie.
Apel papieża Franciszka o przyjmowanie uchodźców przez każdą europejską parafię, każdy zakon i każdy klasztor nie spotkał się wśród polskich katolików z masowym entuzjastycznym przyjęciem. Publiczne dystansowanie się od niego stało się nawet sposobem na zdobywanie popularności nie tylko dla części podkreślających swoje związki z Kościołem polityków i publicystów, ale również dla niektórych duchownych.
W ich wypowiedziach znaleźć można przede wszystkim odwołanie do lęku i strachu. Wskazują zagrożenia, jakie może nieść z sobą fala imigrantów ukształtowanych w innej kulturze i wyznających inną religię. W społeczeństwie, które za jedną z najważniejszych wartości i zdobyczy uważa poczucie bezpieczeństwa, łatwo znajdują oddźwięk.
Przedstawiciel Papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie wyjaśniał w mediach, że strach, który Polacy czy Europejczycy odczuwają w związku z falą imigracji, to naturalny lęk wobec ludzi, których nie znamy. „Tylko musimy pamiętać, że lęk, który się w nas rodzi, nie może rodzić w nas nienawiści” – podkreślał.
Myślę, że potrzeba czegoś więcej, niż tylko niedopuszczenie do wybuchu nienawiści wobec przybyszów. Kościół w naszej Ojczyźnie stanął przed pilną i wymagającą dużego zaangażowania misją przezwyciężania strachu. „To poważne wyzwanie i próba dla naszego chrześcijaństwa, by ten strach i lęk przełamać” – powiedział Prymas Polski abp Wojciech Polak. Nic dziwnego, że delegat polskiego episkopatu ds. imigracji bp Krzysztof Zadarko jest przekonany, iż Kościół w Polsce problem uchodźców powinien wpisać do programów duszpasterskich. „Potrzeba wiedzy, nie wolno zaś wywoływać i podsycać strachów i lęków” – stwierdził.
Jeden z europejskich biskupów zdiagnozował, że strach mieszkańców Starego Kontynentu przed uchodźcami wyznającymi inną wiarę jest wynikiem ich słabej tożsamości chrześcijańskiej. To dobra wskazówka, w jaki sposób Kościół może i powinien prowadzić dzieło pokonywania lęków wśród swoich członków. Ktoś zauważył, że odważny, to nie ten kto się nie boi, ale ten kto wie, że istnieją rzeczy ważniejsze niż strach. Prymas Polski zaapelował, by kierując się słowami Chrystusa „byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”, rozpoznać Jego twarz w uchodźcach. „To wezwanie, by bardziej przejąć się Ewangelią, niż własnymi lękami czy obawami” – wyjaśnił.

czwartek, 8 października 2015

W ręce innych

Laureatka literackiej nagrody Nobla sprzed dwóch lat, Alice Munro, w swoim opowiadaniach opisuje między innymi historię miejscowości, dla której mieszkańców fabryka fortepianów była czymś więcej niż tylko źródłem utrzymania, a jej właściciel kimś więcej niż tylko pracodawcą. Pojawia się jednak w pewnym momencie opowieści potomek właściciela, który szybko doprowadza firmę do upadku. Na szczęście ten, dla którego była ona sensem życia tego nie musiał oglądać, bo umarł.
Nie zawsze tak jest. Często człowiek, który bardzo mocno związany był z jakimś dziełem, który je z pełnym zaangażowaniem i oddaniem współtworzył, musi patrzeć, co robią z nim jego następcy. I niejednokrotnie cierpi. Bo sprawy idą nie w tym kierunku, którego by oczekiwał.
Pani Józefa Hennelowa, która przez kilkadziesiąt lat byłą zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, wydała w tych dniach oświadczenie, w którym odnosi się do kryzysu, w jaki ostatnio wpadło pismo. W krótkim, pełnym konkretnych ocen i wskazówek tekście widać ból i zawód. Pani redaktor wspomina przeszłość, używając bardzo osobistego języka. Zarówno treść jej oświadczenia, jak i sam fakt jego opublikowania dowodzą, jak bardzo jest zatroskana o los i kształt czasopisma, które przez dziesięciolecia współtworzyła. Pokazują też, że mimo ogromnego zaniepokojenia, wciąż nie traci nadziei, że te wartości, które jej wtedy przyświecały, wciąż będą w pracy redakcji obecne. Że nadal będzie mogła to dzieło uważać za swoje.
To ważne. Znam ludzi, którzy stworzyli liczące się dzieła, firmy, instytucje, przedsięwzięcia, które z różnych względów przekazali w ręce innych. Wszyscy oni budowali na fundamencie pewnego systemu wartości. Wszyscy spodziewają się, że ich następcy będą się tego systemu trzymali. A gdy, patrząc czasem z bardzo daleka, czasem z bliska, dostrzegają odchodzenie od najistotniejszych dla nich i dzieł zasad, bardzo cierpią. Czasami próbują interweniować. Najczęściej jednak nie mają takich możliwości.
Pani Hennelowa przypomina, że jedną z podstawowych zasad, którą kierowała się redakcja za jaj czasów, była odpowiedzialność za Kościół. To bardzo ważne przypomnienie w czasach, gdy również media katolickie funkcjonują na ogólnym rynku i zmuszone są do konkurowania z tymi, którzy stawiają przede wszystkim na sukces.
Pewien młody człowiek, komentując oświadczenie redaktor Hennelowej napisał na Facebooku: „Smutna konstatacja: środowisk, w tym medialnych, kierujących się odpowiedzialnością i troską o Kościół, obecnie po prostu nie ma”. Mam wielką nadzieję, że jednak nie ma racji.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

poniedziałek, 5 października 2015

Casus księdza, czyli media nie wybaczają

Jeszcze tydzień temu pochodzący z diecezji pelplińskiej urzędnik Kongregacji Nauki Wiary był anonimowym księdzem. Nikt się nim nie interesował. Nikogo nie obchodził. Nikt nie powoływał się na jego autorytet.
Ta było do wtorku, gdy pojawiły się pierwsze informacji o jego tekście na łamach katolickiego tygodnika. Tekście dotykającym sprawy, która od dawna czekała na poruszenie w sferze publicznej. Bo to, jakim językiem mówią przedstawiciele Kościoła, zwłaszcza duchowni, o bardzo istotnych, a  równocześnie delikatnych kwestiach, jest ważne. Brakowało jednak kogoś, kto zdobyłby się na odwagę i odwołując się do konkretnych przekładów nazwał rzeczy po imieniu. Dlatego długi wywód jego autorstwa, jaki pojawił się na łamach katolickiego tygodnika, niejeden przyjął westchnieniem ulgi „Nareszcie”. Być może niektórzy poczuli ukłucie połączonego z zazdrością podziwu. Ten i ów już zapewne rozmyślał, jak włączyć się w strumień wypowiedzi, wywołanych tekstem watykańskiego prałata. Już ubierał w słowa swoje stanowisko. Budował nadzieje, że temat wreszcie zafunkcjonuje i będzie można przez jakiś czas ogłaszać długo gromadzone uwagi, opinie, oceny, oczekiwania i pretensje.
Minęły niespełna trzy dni. W piątek późnym popołudniem nazwisko polskiego księdza zatrudnionego w bardzo ważnej kongregacji pojawiło się w zupełnie innym kontekście. Początkowo nadal w aurze aktu odwagi i przejawu bezkompromisowości. Oto wyjście z szafy w samym Watykanie. I to tuż przed synodem, który – przynajmniej według listy życzeń pod jego adresem przez część mediów kierowanej – ma się nad tego rodzaju problemami pochylić.
Jednak bardzo szybko w kilku medialnych miejscach, w paru redakcjach, rozległy się nadzwyczaj głośno dzwonki alarmowe. Coś tu nie grało. Ktoś palił temat. Zaczął się wyścig. Ale już było za późno. Nie dało się ukryć, że watykański prałat potraktował media instrumentalnie. Zrobił sobie darmową reklamę, wykorzystując niemiłosiernie ich pęd do sensacji, skupienie na wynikach oglądalności, klikalności, liczbie sprzedanych egzemplarzy. I łapczywość na pewien typ tematów.
Jeszcze w niedzielę trwała akcja pod hasłem „ratujmy co się da”, ale zasadniczo już w sobotę wiadomo było, że jest pozamiatane. Uważające się za poważne i opiniotwórcze media zostały przez księdza-urzędnika (czy jak sam się określa, funkcjonariusza) bezwzględnie wykorzystane i wystawione do wiatru. I to w taki sposób, że nie da się tego ukryć ani zatuszować. Ani udać, że nie ma tematu. Że nigdy nie zaistniał. Mleko się rozlało i z daleka widać, że prałat okazał się sprytniejszy, niż wielu przypuszczało.
Nic więc dziwnego, że tej sytuacji, chociaż poniedziałkowe media wciąż poświęcają mu duże miejsca i uwagi, to jednak nawet szukając ze świecą trudno znaleźć głosy nie tylko gloryfikujące go za akt odwagi (co przy innym rozwoju wypadków jest łatwą do wyobrażenia opcją pewnej części mediów), ale nawet pokazujące go w pozytywnym świetle. Nikt nie użala się nad ogłoszoną przez watykańskiego rzecznika decyzją wyrzucenia go z pracy. Można nawet wyczuć rozczarowanie, że od swojego biskupa dostał póki co tylko upomnienie. Prezentowany jest raczej jako pełen hipokryzji kłamczuch i hipokryta, który, nawet jeśli chciał wystąpić w słusznej sprawie, to zdecydowanie jej zaszkodził, zamiast pomóc.
Media nie wybaczają. Zwłaszcza tym, którzy uważają się za sprytniejszych i cwańszych niż one. Media również nie zapominają. Dlatego można się spodziewać, że zapowiadana przez księdza-urzędnika książka przez dużą część z nich albo wcale nie będzie zauważona, albo zostanie bardzo powściągliwie odnotowana. Nawet, jeśli przyniesie niebywałe sensacje, łącznie z nazwiskami.
Za jakiś (raczej krótszy niż dłuższy) czas pochodzący z diecezji pelplińskiej urzędnik Kongregacji Nauki Wiary znów będzie anonimowym księdzem (wszystko jedno, byłym czy nie – to nie będzie miało znaczenia). Ci, których prestiż najbardziej przez niego ucierpiał, najprawdopodobniej włożą dużo wysiłku w to, aby został zapomniany. Wszak proces ewaporacji został już dawno wymyślony przez autora „Roku 1984”...

piątek, 2 października 2015

Słowo i adresat

Dawno, dawno temu, gdy stukając w klawisze maszyny do pisania, składałem pierwsze litery, słowa, zdania z zamiarem ich opublikowania, a tym samym przekazania ukrytej w nich treści do szerokiego odbioru, nie miałem wątpliwości, że jak coś powiem, to już powiem i wszyscy, którzy na moje dzieło natrafią, identycznie odczytają to, co zamierzałem im powiedzieć. Rychło przekonałem się, że nawet moje najbardziej jednoznaczne opisy i wynurzenia, interpretowane były rozmaicie, a znienawidzone na lekcjach polskiego pytanie „Co autor miał na myśli?” w istocie nie jest skierowane przeciwko twórcy, lecz jest próbą obrony jego pierwotnego zamysłu.
Halina Poświatowska w jednym z utworów opublikowanych w zbiorze „Oda do rąk” napisała:
„drzazga mojej wyobraźni
czasem zapala się od słowa”.
Znam to uczucie, choć może w mniej poetyckim wymiarze. Od czasu do czasu wciąż odkrywam, jak wielką siłę może mieć jedno słowo i jak wiele może zmienić. Na przykład zupełnie inaczej zdefiniować grupę odbiorców.
Obejrzałem niedawno kolejne dzieło twórców filmu „Bóg nie umarł”. Do polskich kin weszło ono pod tytułem „Czy naprawdę wierzysz?”. W oryginalnym, angielskim tytule, nie ma słowa „naprawdę”. Jest tylko pytanie „Czy wierzysz?”. Jedno słowo, a wielka różnica. Polska wersja tytułu zupełnie inaczej definiuje adresata dzieła niż amerykańska. I inaczej stawia problem.
W polskiej wersji nie chodzi o wiarę, jako taką, lecz o jej prawdziwość. O jej realność. O jej autentyczność. O to, co z niej wynika.
Aż się chce stwierdzić, że polska wersja tytułu filmu adresuje go do wierzących. Ale nie. Nie tylko. Faktycznie kieruje go do tych, którzy deklarują, że wierzą.
W marcu bieżącego roku Centrum Badania Opinii Społecznej opublikowało wyniki sondażu, dotyczącego „Kanonu wiary Polaków”. Jeden z wniosków brzmiał: „Uważanie się za wierzącego, a nawet regularne uczestnictwo w praktykach religijnych, często nie oznacza akceptacji wielu podstawowych prawd wiary katolicyzmu, a ponadto nierzadko wiąże się z uznawaniem przekonań niezgodnych z nauczaniem Kościoła katolickiego”.
Aldous Huxley w książce „Nowy wspaniały świat” zauważył, że słowa mogą być jak promienie Roentgena; jeśli używać ich właściwie, przenikną wszystko. „Czytasz i słowa cię przeszywają” - napisał. Ktoś mi ostatnio zrobił wykład na temat bezwartowości słów, do jakiej, jego zdaniem, doprowadziły media, zalewając nas zwielokrotnionym ich potopem. Nie zgodziłem się z jego wywodem. Nadal uważam, że nawet pojedyncze słowo może rozpalić „drzazgę wyobraźni” i przeniknąć człowieka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM