czwartek, 25 lutego 2016

Ballada o sępach

„Co to za sępy?” – zapytał znajomy, wskazując grupę dziennikarzy czekających niecierpliwie w nie najlepszej pogodzie i podobnej atmosferze pod drzwiami jednego z ważnych państwowych urzędów. Zrobiło mi się przykro. Sępy nie budzą pozytywnych skojarzeń. Nie cieszą się ludzką sympatią. Nie tylko nie są lubiane, ale również ich wysiłek na rzecz dobra świata spotyka się z niezrozumieniem. Negatywny wizerunek sępa sięga korzeniami mitologii greckiej, która kazała temu całkiem pożytecznemu zwierzęciu wyżerać wątrobę nie byle komu, ale dobroczyńcy ludzkości Prometeuszowi. Jak on mógł, ptak niewdzięczny? Obrzydliwość.
Sępy zasadniczo żywią się padliną. Stąd przekonanie, że żerują na cudzym nieszczęściu. A w konsekwencji – niechęć. Nawet przerażanie i groza. Iluż reżyserów skutecznie sprawdziło, że pokazanie krążących na niebie sępów wywołuje ciarki u widzów i mocniej wbija ich w fotel. Panuje przeświadczenie, że jeśli pojawiają się w okolicy sępy, to tragedia jest nieunikniona. Pozostaje tylko kwestią czasu, i to niezbyt długiego.
Czy ktoś oprócz ornitologów pochyla się nad rzeczywistą, ze wszech miar korzystną, misją, jaką sępy pełnią w przyrodzie? Nad tym, że czyszczą i dbają o higienę, zapobiegając licznym chorobom, nie tylko w klimacie gorącym, ale również w Europie? Raczej rzadko. Sęp to sęp. Padlinożerca, by nie powiedzieć ścierwojad. Paskudny - nawet z wyglądu - zwiastun dramatu. Chociaż, są kraje, w których sępy objęto ochroną i nawet specjalnie dla nich wykłada się padlinę. Tam patrzą na sępa pod innym kątem.
Kojarzenie dziennikarzy, w ogóle mediów, z sępami to nic nowego. Tak się składa, że często opisują i pokazują nieszczęścia, dramaty, wypadki, katastrofy, tragedie, krzywdy, niepowodzenia, zło w różnych postaciach. Nie da się ukryć, że czerpią z tego profity. Oczywiście, pokazują też dobro, ale już dawno odkryto, że efekty „sępienia” spotykają się ze znacznie większym zainteresowaniem odbiorców niż pogodne opowieści o ludziach, którzy wiodą bogobojne i uczciwe życie, cieszą się powodzeniem i sukcesami, a nieszczęścia omijają ich szerokim łukiem.
Myślę, że problem w tym, w jaki sposób i po co pokazuje się czyjeś nieszczęście. Znam ludzi zatrudnionych w mediach, którzy robią to z poczuciem głębokiej wewnętrznej satysfakcji, bo patrzenie na czyjąś krzywdę, ból, epatowanie złem, sprawia im przyjemność i staje się sposobem dowartościowania samego siebie. Znam jednak i takich, którzy opowiadają o złu nie po to, aby dobijać człowieka i napawać się jego upadkiem, lecz aby pomóc, przestrzec, współczuć.
Ktoś powiedział „Sęp sępowi nierówny”. No właśnie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 18 lutego 2016

Świat według seriali

W powieści „Świat według Garpa” można znaleźć taki fragment: „Słuchaj, ta książka jest cholernie dobrze napisana - powiedział Wolf - ale mimo wszystko to jest jednak serial; aż zanadto "jednak".
Garp westchnął.
- Życie - powiedział - też jest często zanadto jednak”.
Pomijając głęboką refleksję o życiu, zawartą w tej krótkiej wymianie zdań, warto przy jej okazji zastanowić się nad pytaniem: Czy można sobie jeszcze wyobrazić świat bez seriali? Czy taki świat w ogóle jest możliwy?
Podobno najdłuższy z zakończonych już seriali liczył 15762 odcinki i był emitowany w mediach przez 57 lat. Wygląda na to, że do pobicia tego rekordu daleko jest wszystkim z wciąż kontynuowanych tasiemców.
Istnieje pewien rodzaj seriali, którym fascynuje się jeden z moich znajomych. Nie odpuści żadnego odcinka. Niecierpliwie czeka na każdy kolejny epizod, jakby miała się w nim wydarzyć jakaś przełomowa scena. Problem w tym, że podstawową zasadą tego rodzaju produkcji jest powtarzanie w każdym odcinku pewnego schematu, realizacja szablonu. Z góry wiadomo, jak się tym razem skończy przebieg wydarzeń. Zaskoczenia nie będzie. Główni bohaterowie powtórzą nawet pewne kwestie, które już wielokrotnie wypowiadali.
Zapytałem znajomego, dlaczego z takim zaangażowaniem i poświęceniem ogląda te seriale. „Toż to nuda i sztanca, odcinki niczym się nie różnią” – uzasadniłem swoje zdumienie. „Co w tym znajduje człowiek tak inteligentny i ciekaw życia, jak ty?”. Obejrzał mnie od stóp do głów z wyraźnym zatroskaniem i odrzekł: „Nie rozumiesz tego? Właśnie to jest intrygujące, jak twórcy serialu tym razem wypełnią gotowe ramki. To wielka sztuka znajdywać wciąż nowe sposoby na opowiedzenie tej samej, prostej historyjki. Z drugiej strony, schematyzm seriali daje pewne poczucie bezpieczeństwa, niezmienności, ustalonego rytmu i sprawdzonych wartości”. W tym momencie mnie olśniło. „Czy z tego samego powodu namiętnie oglądasz programy publicystyczne?” – zapytałem z miną odkrywcy. Tym razem obrzucił mnie spojrzeniem, w którym zauważyłem cień uznania. „Oczywiście. Przecież z góry wiem, jakie stanowisko zajmie każdy z uczestników. Ale lubię patrzeć, jak się wysilają, aby czymś mnie, jako odbiorcę, zaskoczyć. Aby tę swoją narrację, z góry ustaloną, jakoś uatrakcyjnić. Czuję się wtedy dowartościowany” - wyznał. „Nie nudzi cię to?”. „Ależ skąd! Daje mi przekonanie, że ogarniam rzeczywistość”.
Bohaterka jednej z książek Stephena Kinga tak relacjonuje swoje samopoczucie: „Czułam się, jakbym znów zaczęła oglądać serial, którego przez jakiś czas nie oglądałam. Nawet jeśli masz kilka lat przerwy, natychmiast rozpoznajesz ludzi i ich problemy, ponieważ ludzie i ich problemy prawie nigdy się nie zmieniają. Wrócić do takiego filmu, to jak zdjąć buty i włożyć wygodne, rozdeptane kapcie”.
Wygląda na to, że nie tylko w kwestii seriali głównie chodzi o te wygodne kapcie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 11 lutego 2016

Kto niszczy ciekawość?

Jak zapowiedział, tak zrobił. Jeden z moich znajomych zabrał się za porządki wśród swoich znajomych na fejsbuku. Miał ich sporo, więc postanowił odchudzić grono. Musiał więc przyjąć jakieś kryteria, kogo zostawić, a kogo usunąć. Szybko zorientowałem się, że oczyścił listę przede wszystkim z tych, z którymi wiódł ostatnio gorące spory w najrozmaitszych kwestiach. „Co robisz?” – zaniepokoiłem się. „Jeśli pozbędziesz się wszystkich, którzy myślą inaczej niż ty i w inny sposób postrzegają świat, będziesz się dusił we własnym sosie. To nie jest twórcze” – przestrzegłem go, szczerze zatroskany. „Nie interesuje mnie, jak inni patrzą na rzeczywistość. Mam dość jałowych sporów. I uważaj, bo ciebie też wywalę” – odpowiedział chłodno, jak na luty przystało, nie kamuflując wcale groźby pod moim adresem.
Lekko zmrożony takim obrotem sprawy przypomniałem sobie niedawną rozmowę z kilkoma znaczącymi w mediach ludźmi. Takimi, których czasem nazywa się „twórcami mediów”, ponieważ to oni w dużej mierze decydują, co odbiorca, widz, słuchacz, telewidz, internauta, otrzymuje.
Rozmowa dotyczyła ciekawości. Uczestnicy dyskusji, chociaż wywodzili się z różnych kręgów, byli zadziwiająco zgodni w opinii, że współczesny odbiorca przestał być ciekawy. „Zupełnie?” – dopytywałem. „Ogół ludzi zdradza nienasyconą ciekawość wszystkiego, z wyjątkiem tego, co warte jest poznania” - zasłonił się cytatem podebranym irlandzkiemu dziewiętnastowiecznemu poecie jeden z dysponentów mediów. „To znaczy?” – drążyłem. „Nie chcą wiedzieć, jak inni widzą świat. Dlatego sięgają tylko do tych mediów, które pokazują rzeczywistość w taki sposób, w jaki oni ją postrzegają” – pospieszył mu w sukurs przedstawiciel dużego czasopisma. „Taką postawę świetnie widać w telewizyjnych programach publicystycznych. Zauważył ksiądz, że ich uczestnicy ostentacyjnie się wzajemnie nie słuchają? Gdy mówi ktoś inny, nie patrzą na niego, tylko najczęściej wpatrują się intensywnie w jakiś element scenografii” – podzielił się obserwacją radiowiec.
Niestety, zabrakło czasu, żeby zapytać, skąd, ich zdaniem, ten brak ciekawości cudzego spojrzenia i czyichś poglądów się bierze. Chociaż mam pewne przypuszczenia, co by odrzekli. Kilka lat temu jeden ze znanych dziennikarzy ogłosił teorię, według której dziś największą słabością mediów jest odbiorca. „Na rynku nie można abstrahować od tego, czego chce widz” – wyjaśnił twardo, odrzucając sugestię, że to media „wychowują” sobie odbiorców.
Ktoś jednak tę ciekawość cudzego spojrzenia na świat w ludziach zabija. Tylko kto? Jakieś sugestie?

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 4 lutego 2016

Oszalało miasto całe

Kto jest najważniejszy na obrazie niderlandzkiego malarza Pietera Bruegla zatytułowanym „Walka karnawału z postem”? Czy opasły reprezentant karnawału, siedzący okrakiem na wielkiej beczce i uzbrojony w rożen z nadzianą głową prosięcia, kaczką i kiełbasą? A może jego adwersarz, wychudzony asceta na lichym krześle, za cały oręż mający piekarską łopatę, na której widnieją dwa smutne śledzie? Może oni obydwaj? Wszak artysta umieścił ich na pierwszym planie, ustawiając niewątpliwie do pojedynku, niczym rycerzy z kopiami walczących w turnieju ku uciesze widzów.
Otóż nie. Wbrew temu, co najpierw rzuca się w oczy, a nawet wbrew tytułowi dzieła, to nie starcie przedstawicieli postu i karnawału znajduje się w centrum przekazu, jaki skierował malarz do widzów. W samym środku obrazu, w najjaśniejszym jego punkcie, znajduje się błazen. W biały dzień maszeruje on przez rynek z płonącą pochodnią w ręce, prowadząc dwóje ludzi, którzy ani nie biorą udziału w karnawałowej hulance, ani nie oddają się postnym umartwieniom. Kim są wędrowcy, idący krok w krok za błaznem? Wiele profesjonalnych interpretacji dzieła podpowiada, że symbolizują oni tych, którzy właśnie na obraz spoglądają. Widzów. Odbiorców.
Jacek Kaczmarski w piosence „Wojna postu z karnawałem”, która została zainspirowana opisanym przed chwilą obrazem wielkiego niderlandzkiego artysty, umieścił refren, pośrednio uzasadniający, dlaczego to błazen jest najistotniejszy w dziele Breugla.
„Oszalało miasto całe,
Nie wie starzec ni wyrostek
Czy to post jest karnawałem,
Czy karnawał - postem!”
Zagubienie. Nadmiar bodźców, informacji, treści, wiadomości, zachęt. Jedni wzywają do nieograniczonej konsumpcji. Drudzy krzyczą przerażeni, że tylko rózgi, kołatki i woda święcona mają sens na tym łez padole. Jedni bawią, drudzy straszą. Każdy ciągnie w swoją stronę. Przekonuje, że racja jest po jego stronie. Toczą się widowiskowe pojedynki. Ktoś kogoś zmasakrował. Ktoś inny kogoś zaorał. Jeszcze inny zmiażdżył swoich przeciwników. A może nawet rozsmarował. Rynek przestał być agorą, miejscem dialogu, rozmowy. Stał się polem walki. Wydawałoby się ostatecznego zmagania. Albo wygra post, albo triumf odniesie karnawał. I już zawsze będzie post. Albo zawsze będzie karnawał.
A błazen? Błazen i ci nieliczni, którzy podążają za nim, idzie środkiem. I jak niegdyś Diogenes, w jasny dzień niesie zapaloną pochodnię. Interpretatorzy dzieła Breugla nie mają wątpliwości, że błazen nie tylko oprowadza, ale też objaśnia, co się wokół dzieje. Nie opowiada się po żadnej stronie. Nie jest zwolennikiem karnawału ani stronnikiem postu.
Czyż nie takie, jak ten Breuglowski błazen, powinny być dzisiaj mass media? Środki społecznej komunikacji? Prowadzić, opowiadać, wyjaśniać, szukając człowieka, bez opowiadania się za wiecznym karnawałem lub nieustannym postem?
To taki błazeński felieton z okazji „tłustego czwartku”. Smacznego pączka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM