czwartek, 24 kwietnia 2014

Cyngle

Minął już ponad rok od czasu głośnego zakończenia współpracy znanego publicysty zajmującego się taktyką kościelną z tygodnikiem zaliczanym do tak zwanych opiniotwórczych. Publicysta ów z kart czasopisma dowiedział się, że tym razem nie wydrukowano jego cotygodniowego felietonu, za to zamieszczono tekst redakcyjny, który śmiało można zaliczyć do kategorii połajanek.

Felieton znanego publicysty dotyczył gorącej kwestii in vitro. A dlaczego go nie zamieszczono? Ano dlatego, że nie pasował do linii programowej czasopisma. W opublikowanym na łąmach redakcyjnym uzasadnieniu decyzji o wstrzymaniu druku tekstu znanego (także ze swych poglądów w sprawie in vitro) publicysty znalazł się passus, który mnie zafascynował. Przypominając, że o in vitro tygodnik pisał wcześniej wielokrotnie, autorka pouczenia stwierdziła, że „zdanie redakcji na ten temat powinno być jasne nie tylko dla naszych stałych czytelników, lecz także dla naszych stałych autorów”. Inaczej mówiąc, albo publicysta pisze zgodnie z linią redakcji, niezależnie od tego, jakie jest jego zdanie w jakiejś sprawie, albo wynocha. Warto zwrócić uwagę, że redakcja wspomnianego czasopisma oczekiwała od swego stałego współpracownika wypowiedzi nie tylko sprzecznej z jego poglądami w danej materii, ale również niezgodnej z jego sumieniem.

Jest takie słowo „cyngiel”. Oprócz militarnego zastosowania, jest ono również używane w świecie pracowników mediów. Mówiąc w uproszczeniu, medialny „cyngiel” to, ktoś, kto nie tylko wyjątkowo starannie i precyzyjnie wykonuje bez dyskusji wszystkie polecenia szefów, ale również znakomicie wyczuwa tak zwaną linię redakcyjną, nadąża za jej meandrami i gwałtownymi zwrotami, wyprzedza nawet oczekiwania właścicieli, wydawców i postawionych wyżej redaktorów. Medialny „cyngiel” nie tylko chowa swe poglądy w każdej sprawie głęboko do kieszeni przekraczając próg redakcji i nie pokazuje ich w żaden sposób na łamach czy na antenie. Coraz częściej medialny „cyngiel” nie ujawnia swego zdania w jakiejkolwiek drażliwej sprawie także na prywatnym blogu, a nawet na fejsbukowym profilu. Niektórzy postępują tak z własnej inicjatywy, ale są redakcje, gdzie po prostu się tego od zatrudnionych dziennikarzy wymaga.

Rozmawialiśmy o upowszechnianiu się zjawiska „cynglizmu” w niedużym gronie, robiąc smutne miny i mnożąc słowa pełne ubolewania. Nagle jeden „wolny strzelec” burknął nieprzyjemnie: „Najpierw zróbmy porządek we własnym ogródku” i opowiedział, jak to pewna katolicka redakcja najpierw sugerowała mu, jaka powinna być wymowa zamówionego u niego materiału, a gdy się nie zastosował w kilku szczegółach, po prostu obstalowani spełniające ich oczekiwania dziełko u kogoś innego. Zrobiło się nam wszystkim bardzo przykro. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie radia eM

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Więc co w tej sytuacji?

Ksiądz Józef Tischner wyjaśniał, czytając Katechizm: „Jeżeli ktoś jest niezdolny do tego, aby ufać ludziom, jeśli nie doświadczył nigdy zaufania, to nie zrozumie istoty chrześcijaństwa. Będzie szukał Boga w scenie, w przedmiotach - nie w ludziach”.

Zaufanie – zdaniem wielu – jest dzisiaj zjawiskiem zdecydowanie deficytowym i niebezpiecznym. W cenie jest nieufność, ukrywana często w opakowaniu ostrożności i realizmu. Może dlatego, że zapomnieliśmy, co jest istotą zaufania? Mówimy „Nie mam do niego, do niej zaufania”. A przecież, jak zauważył pewien francuski dramaturg, zaufanie, to nie jest coś, co się posiada. Zaufanie to coś, czym się obdarza. To jest dar.

Trudno powiedzieć, czy tego rodzaju pogłębione refleksje mogły się pojawić późnym wieczorem, a właściwie już nocą, w owej autobusowej zatoczce, w której z włączonym wciąż silnikiem stał samochód. Za kierownicą mężczyzna, obok kobieta, którą spotkał w tramwaju. Połączyło ich tak drobne wydarzenie, jak odjazd autobusu przed czasem. Kobieta nie zdążyła na przesiadkę. Postanowił jej pomóc, zawieźć ją swoim samochodem. Nie przypuszczał, że będzie się musiał zmierzyć z tak ważką kwestią, jaką jest międzyludzkie zaufanie. Ona też nie.

Tkwili teraz przytłoczeni ogromem problemu tuż obok autobusowej, odrażającej nawet po ciemku wiaty, w której na pozostałościach ławki siedziały sąsiadki kobiety. Nieświadome swej roli rozmawiały półgłosem, zerkając niepewnie na stojący już od dłuższej chwili pojazd.

Po tym, gdy pasażerka samochodu niespodziewanie oświadczyła, że zna widoczne na przystanku kobiety, sytuacja uległa zmianie. Mężczyzna zdał sobie sprawę, że obowiązek podjęcia decyzji znów przesuwa się w jego stronę. Poczuł gniew. Nie chciał już podejmować żadnych decyzji. Był przekonany, że tego wieczoru podjął ich wystarczająco dużo. A przecież czekał go jeszcze spóźniony powrót do domu. Rozmowa z żoną. Spojrzenie na córkę. Panika narastała.

„Więc co w tej sytuacji?” – zablokował wyczekujące spojrzenie kobiety. „Pytałam, czy ich panu nie żal” – przypomniała kobieta. Wzruszył ramionami. Szyby samochodu okazały się wystarczającą przeszkodą, aby między mężczyzną a czekającymi na przystanku kobietami nie nawiązała się relacja uzasadniająca konieczność odpowiedzi na pytanie. Spojrzał na zegarek. Niewiele zobaczył w ciemnościach. Czas płynął jak zmęczona toczeniem fal rzeka.

„Mam wysiąść, czy zawiezie nas pan wszystkie trzy?” – zapytała wreszcie pasażerka. Milczał. Kobieta otworzyła drzwi samochodu. Kierowca czekał w napięciu. Ale tak naprawdę wiedział, co ona zrobi. Już po chwili okazało się, że miał rację. Uśmiechnął się. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 10 kwietnia 2014

Co budzi cnota?

Spostrzegawczy słuchacze radia eM już dawno zauważyli, że część moich felietonów układa się w cykle, które się przeplatają. Nie mieli też problemu z dostrzeżeniem, że jeden z tych cykli poświęcony został cnotom. Chociaż niektórzy widzieli rzecz inaczej. „Wybrał ksiądz dość szczególny sposób omówienia siedmiu grzechów głównych” – zrecenzowała mnie pewna nobliwa kobieta. „Nie lepiej było mówić wprost, a nie tak ogródkami, żeby się ludzie musieli domyślać, co ksiądz piętnuje?”. „Zawsze stawiam na inteligencję moich odbiorców” – wybrnąłem we własnym mniemaniu bardzo sprytnie, choć trochę przykro mi się zrobiło. Chyba jak każdemu autorowi, który nie został zrozumiany zgodnie ze swoimi zamiarami.

Na szczęście dość często spotykam takich, którzy rozumieją to, co przekazuję, bez szukania głębokich podtekstów i dopisywania mi przewrotnych intencji. „Wie ksiądz, to bardzo ciekawe, że ktoś w dzisiejszych czasach próbuje mówić o cnotach. Szkoda tylko, że i ksiądz unika tego słowa, jak ognia” – zauważył młody wykładowca uniwersytecki. Wcale nie unikam. Tak sobie wymyśliłem, że na koniec cyklu będę słowo „cnota” odmieniał przez wszystkie przypadki.

Bo coś jest na rzeczy. Cnoty nie wydają się dzisiaj towarem pierwszej potrzeby. Nie tylko w felietonach. Także w tak zwanym zwykłym życiu. Nawet samo słowo „cnota” nabrało trochę niejednoznacznego i mocno zawężonego znaczenia.

Co prawda już Molier w „Świętoszku” przestrzegał, że „Cnota zwykle w świecie obudza nienawiść”, a Szekspir w „Królu Lirze” odnotowywał, że „Mądrość i cnota złym zdaje się zdrożna”, to jednak nadal nie brak ludzi, którzy nie tylko rozumieją, że cnoty są potrzebne, ale nawet nad nimi ciężko pracują.

Nie brak też ludzi, którzy rozumieją, że choć piętnowanie i wytykanie zła jest potrzebne, to jednak samo nie wystarcza. Trzeba też pokazywać dobro. Promować je. Bo to ono jest ważniejsze. Ono jest silniejsze. Ono jest niepokonane. To prawda, choć często wydaje się, że zło jest tak silne, iż dobro nie ma z nim szans.

Pracownicy mediów już dawno się zorientowali, że pokazywanie zła, piętnowanie go, oburzanie się na jego istnienie, jest o wiele łatwiejsze, niż pokazywanie tego, co dobre. Są też przekonani, że opowiadanie zła zapewnia większą liczbę odbiorców, niż prezentowanie dobra. Pewnie mają w tym trochę racji. Ale czy naprawdę najważniejsza jest liczba tych, do których się dociera? stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 3 kwietnia 2014

Szekspir i małpy

Opowiadanie ludziom mniej lub bardziej zmyślonych historii może być zajęciem dochodowym. Zdarzają się autorzy, których dzieła powielane są w milionach egzemplarzy jeszcze w czasie ich ziemskiej egzystencji, co przekłada się na odpowiednio wielocyfrową zawartość konta bankowego. Mogą sobie pozwolić na dostatnie życie dzięki temu, że ich opowieści chciało poznać tak wielu ludzi i jeszcze za to zapłacić.

Najczęściej jednak opowiadanie innym świata i tego, co się na nim faktycznie lub fikcyjnie wydarza, kokosów nie przynosi. Niedawno pewna młoda pisarka bardzo się zdenerwowała, a nawet popadła w publicznie wyrażone rozgoryczenie, bo za książkę, nad którą pracowała szesnaście miesięcy, dostała niespełna siedem tysięcy złotych. Kto biegły w rachunkach, szybko sobie wyliczy, ile średnio miesięcznie zarobiła na swym dziele. Lepiej tej sumy nie porównywać z krajową płacą minimalną.

Gdy o tym dyskutowaliśmy w pewnym gronie, ktoś - odchodząc od kwestii czysto finansowych - rzucił uwagę stawiającą pod znakiem zapytania w ogóle potrzebę istnienia opowiadaczy historii, a już na pewno takich, którym trzeba za to płacić, bo się narracją zajmują zawodowo. „Powiedzcie sami, czy nie jest tak, że każdy ma swoją własną historię, którą w razie potrzeby może sam sobie opowiedzieć? Każdy posiada też wyobraźnię, dzięki której może na własny użytek opowieść ubarwić i uatrakcyjnić. A skoro tak, to nie ma potrzeby poznawania tego, co się lęgnie w innych mózgach. Nie mówiąc już o płaceniu za to” – stwierdził autorytatywnie.

„A co robiłeś wczoraj przez cały wieczór?” – zapytała jego żona, przerywając na chwilę inwentaryzację zawartości swojej znacznych rozmiarów torebki. Wszyscy skupili na nim wzrok. „Czytałem najnowszą powieść” – przyznał niechętnie, wymieniając nazwisko dość znanego pisarza. „Wszyscy o niej mówią, to chciałem sprawdzić, dlaczego” – wytłumaczył się pospiesznie. „Wydałeś na nią czterdzieści złotych” – wypomniała mu zaraz żona, z triumfalną miną znajdując wreszcie to, czego poszukiwała od dłuższego czasu w swojej torebce. Chodziło o telefon.

„A ja myślę, że profesjonalni opowiadacze historii są bardzo potrzebni” – odezwał się jedyny w naszym gronie posiadacz szpakowatej brody. „Oczywiście, znam teorię, że stado małp uderzających przypadkowo w klawiaturę, może napisać „Hamleta”. Ale fakty są takie, że jednak trzeba było Szekspira, aby „Hamlet” i parę innych fantastycznie zrobionych opowieści na stałe zagościło w dorobku ludzkości” – powiedział pogodnie.

W tym momencie przyłapałem się na myśli, że nie brak ludzi na stanowiskach decyzyjnych, którzy bardzo chętnie zastąpiliby Szekspira stadem małp. Nie tylko z powodu oszczędności. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie radia eM