czwartek, 21 czerwca 2018

Zawłaszczenie przekazu, czyli o dyktaturze

Zostałem niedawno przyłapany. Ktoś ze znajomych, który podzielił się ze mną pewną ważną informacją, nakrył mnie na weryfikowaniu podanych przez niego rewelacji w rozmowie z kilkoma innymi osobami. „Myślałem, że mi ufasz” - powiedział z nieskrywanym rozżaleniem w głosie. „Ależ ufam” - zapewniłem szczerze. „To dlaczego sprawdzałeś prawdziwość tego, co ci przekazałem?”. „Tak już mam” - odrzekłem z poważną miną. „Zawsze staram się korzystać z wielu źródeł wiadomości”. Znajomy nie krył rozczarowania. Wyraźnie chciał mieć monopol na informowanie mnie o niektórych sprawach.
Ostatnio mało kto zauważa, że papież Franciszek w homiliach podczas porannych Mszy św. w Domu Świętej Marty porusza bardzo ważne i aktualne tematy. Kilka dni temu komentował fragment Starego Testamentu opowiadający o tym, co spotkało Nabota, który nie chciał królowi Achabowi sprzedać swojej odziedziczonej pod przodkach winnicy. Rychło został oszczerczo oskarżony o bluźnierstwo i w atmosferze religijnego uniesienia ukamienowany. Król mógł już bez przeszkód przejąć jego winnicę i przerobić ją na ogród warzywny.
Franciszek zauważył, że taka sama historia wydarzyła się w dziejach Jezusa, to samo spotkało św. Szczepana, a także wielu innych męczenników. Papież zwrócił uwagę, że ten schemat pojawia się także w działaniach wielu szefów państw. Zaczyna się od kłamstwa, a zniszczywszy człowieka doprowadza się do jego osądzenia i potępienia.
„Także dziś, w wielu krajach, stosuje się tę metodę: niszczenie wolnej komunikacji” - powiedział Franciszek, wskazując jako przykład monopolizację środków przekazu i ich zafałszowanie, co według niego prowadzi do osłabienia demokracji. Kolejnym trybem tego mechanizmu jest, według Papieża, sądownictwo. Sędziowie osądzają i skazują ofiary oszczerstw. Franciszek powiedział, że w ten sposób rodzi się i narasta dyktatura. „Wszystkie dyktatury zaczynały w ten sposób, poprzez zafałszowanie przekazu, umieszczanie środków przekazu w rękach ludzi bez skrupułów, czy rządu pozbawionego skrupułów” - powiedział. „Pierwszym krokiem jest zawłaszczenie przekazu, a następnie zniszczenie, osądzenie i śmierć” - dodał bardzo ostro.
Przypomniało mi się, co dziewiętnaście lat temu mówił w polskim parlamencie inny Następca św. Piotra - Jan Paweł II. Przestrzegał, że pojawia się dzisiaj poważna groźba zanegowania podstawowych praw osoby ludzkiej i ponownego wchłonięcia przez politykę nawet potrzeb religijnych, zakorzenionych w sercu każdej ludzkiej istoty. Jest to groźba sprzymierzenia się demokracji z relatywizmem etycznym, który pozbawia życie społeczności cywilnej trwałego moralnego punktu odniesienia, odbierając mu, w sposób radykalny, zdolność rozpoznawania prawdy. „Jeśli bowiem "nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm"».
Ostateczna prawda, aby ludzie mogli ją odnajdywać, poznawać i nią się kierować,, potrzebuje wolnej, niezmonopolizowanej komunikacji. To naprawdę fundamentalna sprawa.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 14 czerwca 2018

Kontekst, czyli o wprowadzaniu w błąd

„Chyba wiem, co widziałem. Oczu nie da się okłamać” - powiedział niedawno jeden z moich znajomych, gdy delikatnie usiłowałem postawić pod znakiem zapytania jego pełną emocji relację z pewnego wydarzenia, zakończoną oskarżycielskimi wnioskami. „Jesteś pewien, że właśnie to widziałeś?” - dociekałem, powodując wzrost jego wzburzenia. Nie dopuszczał do siebie myśli, że obraz, który widzi, może go wprowadzać w błąd.
Ludzie już dawno odkryli, że nawet najprawdziwsze cytaty, wyrwane z kontekstu, mogą oszukiwać. Umiejętnie dobierając urywki czyjejś wypowiedzi, bez większego trudu można wypaczyć, a nawet całkowicie zmienić jej sens. Ale nawet bez czyjejś złej woli i manipulacji można wyrobić sobie fałszywe przekonanie o treści przekazu, słysząc albo czytając jedynie fragment jego albo jej wypowiedzi. Reszty się domyślamy. Dopowiadamy ją sobie, najczęściej na podstawie skojarzeń, jakie usłyszane właśnie sformułowania budzą w nas samych. Nie przychodzi nam do głowy, że dla autora usłyszanej właśnie części wypowiedzi nasze skojarzenia wcale nie są oczywiste.
Kontekst, w jakim pojawiają się konkretne słowa, nadaje im ostateczną treść, decyduje o ich faktycznym znaczeniu. Nawet opierający swą wiedzę wyłącznie na Wikipedii mogą się dowiedzieć, że „W wielu przypadkach chwilowy kontekst dyskusji/rozmowy/intencji/negocjacji zmienia istotnie znaczenia używanych słów, ale nie zawsze jest wychwytywany przez rozmówców, co w efekcie może prowadzić do nieporozumień i konfliktów”.
A co z obrazem? Czy on zawsze jest jednoznaczny i nie zmienia swego sensu zależnie od kontekstu?
Ktoś pokazał mi filmik, zarejestrowany samochodową kamerką na jednej z głównych tras komunikacyjnych w regionie. Widać na nim było samochód lawirujący z wielką prędkością między innymi pojazdami. „Kolejny wariat za kierownicą. Takim powinno się odbierać prawa jazdy” - usłyszałem komentarz. Na pierwszy rzut oka bardzo trafny i sensowny. Ale tylko na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości za kierownicą sfilmowanego samochodu nie siedział rozwydrzony pirat drogowy, lecz przerażony ojciec, który chciał jak najszybciej dowieźć do szpitala swoje malutkie dziecko, które nagle straciło przytomność i nie reagowało na podstawowe zabiegi reanimacyjne.
Tak naprawdę to nie wyrwane z kontekstu słowa i obrazy wprowadzają nas w błąd. W rzeczywistości niejednokrotnie sami się okłamujemy, budując na własny użytek nie tylko wyobrażenie o całości, ale także radykalne, emocjonalne  oceny, osądy i definitywne przekonania na podstawie cząstkowych danych. Co gorsza media dzisiaj rzadko pomagają pokonać tego rodzaju pokusę. Raczej zachęcają, do jej ulegania, wrzucając nam lawinę fragmentów, wziętych z zupełnie różnych puzzli.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 7 czerwca 2018

Gapie, czyli bez odpowiedzialności

Szwedzcy policjanci opisali w portalu społecznościowym, co się zdarzyło w Dzień Dziecka w centralnym regionie ich kraju. Dostali zgłoszenie o tonącym w jeziorze nastolatku. Po dwudziestu minutach znaleźli go i wydostali na brzeg, jednak nie udało się go uratować. Zdaniem funkcjonariuszy, być może siedemnastolatek żyłby nadal, gdyby nie... gapie, przyglądający się całemu zdarzeniu. Nie tylko nie pomagali, ale wręcz utrudniali akcję ratowniczą. Policjanci musieli się wśród nich przepychać, a oni filmowali i fotografowali topielca. „Co zamierzacie zrobić z tymi fotografiami? Umieścić je w albumie rodzinnym? Czy to rozsądne, by ekipa ratunkowa musiała podczas pracy mieć do czynienia z takimi zachowaniami?” - zapytali w swoim wpisie szwedzcy stróże prawa.
O ile znam znam życie, miało tam miejsce jeszcze jedno typowe dla takich sytuacji zjawisko. Gapie zapewne obficie komentowali działania ratujących i najprawdopodobniej mieli dla nich wiele wskazówek, jak lepiej i skuteczniej przeprowadzić całą akcję.
W Polsce też nie brakuje tego typu wydarzeń. W lutym bieżącego roku wcześnie rano w Lubinie na przejściu dla pieszych autobus potrącił młodego mężczyznę.  Nikt nie próbował go ratować. Dopiero policjanci, którzy po kilku minutach przyjechali na wezwanie, podjęli próbę reanimacji. Bez skutku. Chłopak zmarł. „Być może, gdyby ktoś z gapiów spróbował pomóc, szanse 19-letniego mieszkańca Podkarpacia byłyby znacznie większe” - napisali potem w internecie policjanci.
Jesienią ubiegłego roku podczas wypadku na autostradzie w Niemczech wielu kierowców zatrzymało się tylko po to, aby kręcić filmy i robić zdjęcia tragedii. Przybyli na miejsce strażacy stracili cierpliwość i skierowali w stronę gapiów silny strumień wody. Ja im się nie dziwię.
Ktoś powiedział, że jesteśmy cywilizacją gapiów. Ludzie chyba od zawsze wokół najrozmaitszych wydarzeń tworzyli zbiegowiska, gapili się i komentowali. Powstanie mediów nie tylko tego nie zmieniło, ale wręcz umocniło tego rodzaju postawy. Dzięki nim gapiący się nie musi już osobiście biec na miejsce zdarzenia. Zrobią to za niego inni. On może siedzieć na kanapie, gapić się i wyrażać swoje zdanie lub dzielić się emocjami. Nowe media jeszcze bardziej ułatwiły gapiom życie. Poszerzyły i zwielokrotniły ich możliwości.
Cechą charakterystyczną gapia jest całkowity brak poczucia odpowiedzialności za los uczestników zdarzeń. Jest z założenia bierny. Nie męczą go moralne dylematy. Skupia się na sobie i nie ma poczucia winy, że nie tylko nie pomaga innym, ale najczęściej przeszkadza pomagającym, siejąc zamęt. Do głowy mu nie przyjdzie, że przez niego ktoś być może stracił życie lub zdrowie. On się przecież tylko gapił.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 31 maja 2018

Nie do zastąpienia, czyli rzeczywistość

Wyjmując w środowy poranek pranie z pralki zacząłem się zastanawiać, dlaczego wszędobylski internet nie zrobił dotychczas nic, aby mnie w tej czynności zastąpić. Są przecież „inteligentne” pralki, które da się podłączyć do globalnej sieci. Pozwala to zdalnie ustawić odpowiedni program prania - wystarczy wybrać rodzaj znajdujących się wewnątrz ubrań. Wyczytałem niedawno w jakimś artykule, że dzięki temu można nastawić pranie będąc poza domem, tak by cały cykl zakończył się tuż przed naszym powrotem. Wtedy wyciągamy wyprane ubrania i rozwieszamy do suszenia (albo wrzucamy do suszarki). No tak, ale to jednak człowiek musi umieścić ubrania w urządzeniu i je z niego wyjąć. Żadne cyfrowe rozwiązania go w tym aktualnie nie zastąpią.
Właśnie sfilmowano powieść, pokazującą świat w niezbyt odległej przyszłości.  Ziemia jest w niej okropnym miejscem. Zasoby ropy się wyczerpały. Klimat się rozregulował. Na planecie panują głód, bieda i choroby. Większość ludzi ucieka od przytłaczającej rzeczywistości, prowadząc wirtualne życie w  pełnej rozmachu utopii online, gdzie można być, kim się chce i spokojnie funkcjonować, grać i zakochiwać się na jednej z tysiąca planet.
Czy faktycznie da się wszystko przenieść do internetu? Z lektury wspomnianej książki wynika, że nie, bo świat rzeczywisty wciąż się dopomina o swoje. I wcale nie chodzi o tak przyziemne problemy, jak umieszczenie ubrań w pralce oraz ich wyjęcie, gdy już są czyste.
Ostatnio obserwuję w jednym z portali społecznościowych próby tworzenia grup ludzi razem, „na żywo” się modlących. Czy w ten sposób powstają modlitewne wspólnoty XXI wieku? Trudno powiedzieć. Na świecie jest coraz więcej ludzi, dla których komunikacja z innymi za pośrednictwem globalnej sieci jest równie oczywista, jak bezpośrednie spotkanie twarzą w twarz. Niektórzy nawet wolą tę formę kontaktu. Uważają, że jest prostsza, wygodniejsza, może nawet bezpieczniejsza...
Przyszło mi na myśl, czy - jeśli trend internetowych nabożeństw się utrzyma - pojawią się próby zorganizowania w sieci nie tylko adoracji Najświętszego Sakramentu, ale również procesji Bożego Ciała. Myślę, że jest to nierealne. Wiara wymaga bezpośredniego zaangażowania całej osoby ludzkiej. Potrzebuje bliskości, bezpośredniości. Klęcząc przed Jezusem obecnym pod postacią Chleba, doświadczamy jednego i drugiego. Idąc w procesji ulicami swojej miejscowości uczestniczymy w unikalnym wydarzeniu w formie, której nie da się zastąpić patrzeniem w ekran.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 24 maja 2018

Samolubne przekonanie, czyli oskarżony

Wiele lat temu wpadłem w spór ze znajomym, który opowiadał każdemu napotkanemu o swoim oskarżonym sąsiedzie. Oskarżenie było bardzo poważne i mój znajomy, który znał sprawę wyłącznie z drugiej ręki, nie szczędził w swych relacjach słów typu bandzior i innych, mniej nadających się do publicznego powtarzania. Sugerowałem znajomemu, żeby zwolnił tempo, bo - jak wynikało z docierających do mnie z innych źródeł informacji - być może sąsiad był niewinny i padł ofiarą dość grubo ciosanej intrygi. Znajomy upierał się jednak przy swoim. Nie tylko przy przekonaniu, że jego sąsiad był wyjątkowo groźnym przestępcą, ale również przy opinii, że był nadzwyczaj podłym człowiekiem.
Tamta kłótnia przypomniała mi się przy okazji sprawy Tomasza Komendy, który przesiedział w więzieniu osiemnaście lat za czyn, którego nie popełnił. Tydzień temu został uniewinniony przez Sąd Najwyższy.
Po ogłoszeniu wyroku doszło do pewnego zdarzenia, które raczej nie przykuło uwagi mediów ani odbiorców. A - moim zdaniem - powinno.
 Podczas konferencji prasowej po wydaniu orzeczenia uniewinniony zauważył, że na sali jest dziennikarz, który „przez 18 lat go oczerniał”. „Jak ta osoba może dzisiaj popatrzeć w moją stronę? Jak ta osoba może mnie przywitać z uśmiechem? Dla tej osoby przez 18 lat byłem pedofilem, gwałcicielem, mordercą. Przepraszam, ta osoba chyba pomyliła zawody” - powiedział.
To bardzo mocne zarzuty i daleko idące wnioski. Dziennikarz, o którego chodziło został szybko zidentyfikowany. Przyznał, że ma problem. „Najgorsze jest to, że żyłem w samolubnym przekonaniu, że rzetelnie relacjonowałem sprawę karną” - stwierdził. Następnie wyjaśnił, co uważa za swój największy błąd: „Bardzo rzetelnie relacjonowałem punkt widzenia oskarżenia w tej sprawie. Natomiast punkt widzenia obrony jest taki urywany. Są momenty, kiedy zwracałem na to uwagę. A potem dalej nie było to kontynuowane” - tłumaczył.
Tendencja do traktowania od razu jako winnego, każdego komu zostaną postawione zarzuty, nie jest niczym nowym. Wielu ludzi na całym świecie jej ulega. To niedobra i niesprawiedliwa tendencja, która może zaowocować poważną krzywdą. Szczególnie niebezpieczna okazuje się, gdy ulegają jej ludzie pracujący w mediach. A pokusa jest spora, ponieważ przy tego typu materiałach oddziałuje się nie tylko na rozum, ale również na emocje odbiorców. Łatwo ich sprowokować do fałszywej oceny, której skutkiem będzie pozbawienie jakiegoś człowieka czci, godności, dobrego imienia. Naprawienie takich szkód jest niezwykle trudny, a bywa czasami niemal niemożliwe.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 17 maja 2018

Anteny, czyli Chrystus i internet

Kilka lat temu byłem w Świebodzinie. Najpierw nawiedziłem kościół - sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Potem, bez zaglądania do pobliskiego hipermarketu, ruszyłem w stronę figury Chrystusa. Wdrapałem się na niewielkie wzniesienie i stanąłem u jej stóp. Nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Obchodząc ją dookoła przyłapałem się na myśli, czy dałoby się do niej wejść, jak do Statuy Wolności w Nowym Jorku. Nie zastanawiałem się natomiast, czy na szczycie pomnika znajduje się cokolwiek oprócz korony. Nie przyszło mi do głowy, że cokolwiek poza nią mogłoby się tam znajdować. Drony nie były wtedy jeszcze tak popularne, jak obecnie.
Tak się złożyło, że w chwili, gdy tkwiłem pod świebodzińską figurą, oprócz mnie przyglądali się jej wyłącznie przybysze z zagranicy. Oglądali ją jak turystyczną ciekawostkę, nie jak obiekt sakralny. Nie zdziwiło mnie to ani nie zbulwersowało.
Dlaczego więc, gdy kilka tygodni temu media przyniosły fotografie umieszczonych na głowie figury Chrystusa anten, poczułem nieprzyjemne ukłucie, pojawiło się coś więcej niż zawód i rozczarowanie? Dlaczego to odkrycie odebrałem jako bardzo poważny zgrzyt? Dlaczego było mi zwyczajnie przykro, gdy czytałem pierwsze wypowiedzi przedstawicieli Kościoła na ten temat? Przecież na niejednym kościelnym obiekcie w Polsce, np. na wieżach świątyń, zamontowano różnego rodzaju urządzenia, niejednokrotnie bardzo komercyjne.
Rychło okazało się, że na szczycie figury w Świebodzinie też znajdują się anteny należące do firmy dostarczającej dostęp do internetu. Że została zawarta umowa, przynosząca parafii określone korzyści. Globalna sieć zaroiła się od niezbyt wysokich lotów żartów i memów na ten temat. A mnie zrobiło się smutno. Jakby mi coś ważnego odebrano. Jakby zupełnie bez powodu wprowadzono mnie w błąd w ważnej sprawie. Nadal próbuję ustalić, co mnie bardziej zabolało: wykorzystanie mającego nieść przesłanie wiary obiektu czy początkowe zaprzeczenia ze strony reprezentantów wspólnoty Kościoła, do którego należę.
Dzisiaj nie ma już anten ukrytych w koronie wielkiej figury Chrystusa w Świebodzinie. Zostały zdemontowane na polecenie miejscowego biskupa. Być może w okolicy uległ pogorszeniu dostęp do internetu, ale cała sprawa zeszła już z pola medialnego zainteresowania.
Dlaczego więc do niej wracam? Ponieważ pokazuje ona bardzo wyraźnie, jak nieustannie aktualne są ostrzegawcze słowa Jezusa, mówiące o tym, że nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome (por. Łk 12,2). W świecie zdominowanym przez media, ścigające się w poszukiwaniu newsów, warto o tym w sposób szczególny pamiętać.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 10 maja 2018

Cywilizacja terroru, czyli o agendzie

Donato Carrisi, włoski prawnik, dziennikarz, scenarzysta, autor powieści „Zaklinacz” i reżyser filmu „Dziewczyna we mgle”, powiedział niedawno w wywiadzie, że żyjemy w cywilizacji terroru, w której tragiczne newsy sprzedają się znakomicie. Po czym opowiedział, jak opisywał dla jednej z gazet zaginięcie młodej dziewczyny w małym miasteczku. „Nie finał tej sprawy jest tu istotny, ale towarzyszący jej istny cyrk. Z całego kraju i z zagranicy ściągali reporterzy, media długo żyły tą sprawą” - zauważył, relacjonując, jak to wszyscy przedstawiciele mediów spotykali się w jedynym czynnym lokalu, małej pizzerii, która przed aferą była wręcz na skraju bankructwa. „Horror jednej rodziny przyniósł zysk całemu miasteczku. Wpływy z turystyki wystrzeliły w kosmos. Myślę jednak, że nie samo śledztwo tak zainteresowało dziennikarzy, ale to, by być pierwszymi, którzy namierzą sprawcę i go pokażą szerokiej publiczności” - stwierdził refleksyjnie.
Dodałbym do tego wniosku Carrisiego coś jeszcze. Ta pogoń za newsem, za tym, aby być pierwszym, moim zdaniem ma głębsze podłoże. Ten, kto w tym wyścigu zwycięży, ma szansę stać się w pewnym sensie właścicielem narracji dotyczącej danego tematu. Jeśli umiejętnie wykorzysta sytuację będzie decydował nie tylko o stopniu zainteresowania sprawą, ale również o tym, że ludzie się nią w ogóle zajmują, że o niej rozmawiają, a przede wszystkim, że o niej myślą i w jaki sposób myślą. To daje uzależniające poczucie władzy nad innymi.
Dzisiaj nie jest już dla nikogo powodem do zdziwienia, że to właśnie media w ogromnej mierze wskazują tematy, którymi ludzie się w swej codzienności zajmują. Swoim przekazem media nie tylko zaprzątają umysły, ale również zagospodarowują emocje. To one układają agendę tematów i spraw, którymi żyją miliony ludzi. Wręcz ją narzucają. Jedne robią to bardzo skutecznie, inne natomiast ograniczają się do reagowania, powtarzania i komentowania, równocześnie utwierdzając i upowszechniając przekaz liderów. A skoro tak, to trzeba zapytać, w której grupie znajdują się media katolickie.
Papież Franciszek podczas niedawnego spotkania z dziennikarzami katolickimi zachęcał ich, by nie zadowalali się jedynie relacjonowaniem tego, o czym mówią już inni. „Niech nikt nie wyznacza waszej agendy poza biednymi, ostatnimi i cierpiącymi. Nie powiększajcie kolejki tych, którzy biegną, by opowiedzieć tę część rzeczywistości, która już jest rozświetlona przez reflektory świata. Zaczynajcie od peryferii, mając świadomość, że nie są one końcem, ale początkiem miasta” - powiedział.
To bardzo ważna podpowiedź. Zmiana perspektywy to znakomity sposób, aby przykuć uwagę odbiorców. Nie po to, aby mieć nad nimi władzę, lecz po to, aby ich uwolnić z medialnego terroru.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM