czwartek, 26 października 2017

Poradnik, czyli historia wywiadu

Jeden z ważnych polskich katolickich hierarchów miał ostatnio okazję doświadczyć, jak może funkcjonować świat mediów i co może się w nim stać z wypowiedzianymi w jak najlepszej wierze słowami. Otóż wspomniany przedstawiciel Kościoła udzielił wywiadu jednemu z czasopism. W rozmowie był oszczędny w słowach. Niejednokrotnie stawiane mu pytania były znacząco dłuższe niż dawane przez niego odpowiedzi. Powiedział jednak sporo ważnych rzeczy, porządkując wiele kwestii lub prezentując szersze spojrzenie tam, gdzie liczni inni rozmówcy mediów prezentowali znacznie węższą perspektywę.
Zanim jeszcze treść wywiadu została w całości udostępniona odbiorcom, zaczęło w sieci krążyć jedno wyjęte z niej zdanie, odnoszące się do sprawy wzbudzającej od pewnego czasu w kraju ogromne emocje. Zdanie miało charakter stanowczej deklaracji. Bardzo stanowczej. Tak bardzo, że wywoływało u tych, którzy się na nie natknęli, skrajne reakcje. Jedni wpadali w zachwyt. Drugich przepełniało oburzenie. Łatwo się domyślić, jaki był internetowy, widoczny przede wszystkim w tzw. mediach społecznościowych, efekt takiej radykalnej polaryzacji stanowisk.
Paradoksalnie sytuację pogorszyło ukazanie się zawierającego całą rozmowę numeru czasopisma. Okazało się, że na okładce, promującej zawarty w nim ważny wywiad z ważną osobą, widniało o jedno słowo za dużo. Użyto sformułowania, które dokładnie w takim brzmieniu w rozmowie nie padło. Inaczej mówiąc, zastosowano parafrazę, a nie dosłowny cytat. Problem w tym, że chyba tylko ludzie obdarzeni zdolnością jasnowidzenia mogliby o tym wiedzieć. Oczywiście, poza samą redakcją pisma.
Chodziło o jeden krótki wyraz, który osobom nieznającym rzeczywistej treści wywiadu (może dlatego, że długi lub z jakiegoś innego równie istotnego powodu) dał pretekst do mnożenia komentarzy zdecydowanie negatywnych, a nawet odsądzających Bogu ducha winnego hierarchę od czci i wiary.
Jeden z moich znajomych, odnosząc się do zaistniałej sytuacji, przysłał mi do rozpowszechnienia niewielkie opracowanie, które zatytułował: „Krótki kurs udzielania wywiadów”. Trudno mi oceniać intencje autora i stopień jego dobrej woli lub złośliwości. Powiem więc jedynie, że wśród jego wskazówek i sugestii znalazły się m. in. takie: „Nagrywaj rozmowę także na swoim urządzeniu, aby mieć dowód, co faktycznie zostało powiedziane”, „Żądaj autoryzacji całego wywiadu, łącznie z pytaniami (sprawdzaj, czy faktycznie do publikacji idą te, które zostały ci postawione)”, „Domagaj się autoryzacji tytułów, śródtytułów, leadów, okładek zapowiadających wywiad, zajawek go promujących itp.”.
Poradnik kończy się generalną radą adresowaną do wszystkich, którzy stają przed perspektywą wypowiadania się dla mediów: „W kontaktach z przedstawicielami redakcji zachowuj daleko posuniętą ostrożność i nieufność. Zakładaj, że ich priorytetem nie jest wierne przekazanie twoich słów, lecz użycie ich do stworzenia własnego przekazu”.
Przestudiowałem cały przysłany mi podręcznik udzielania wywiadów i zrobiło mi się zimno.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 19 października 2017

Na złość, czyli nie tylko o czytaniu

Przed kolejnymi Międzynarodowymi Targami Książki, które równo za tydzień w czwartek rozpoczną się w Krakowie, słynny benedyktyn o. Leon Knabit zamieścił w internecie filmik, w którym nie tylko zachęca do wzięcia w nich udziału, ale też życzy imprezie powodzenia. Robi to za pomocą zastanawiającego sformułowania. Brzmi ono: „Na złość tym, którzy nie czytają...”. Zauważa też, że w społeczeństwie nastąpił podział na czytających i nieczytających. Na szczęście między tymi nierównymi przecież grupami raczej nie dochodzi do aktów agresji.
Ale uwaga. Łatwo w świetle powyższych słów wpaść w stereotyp. Bo kto jest czytającym, a kto nieczytającym? Niedawno jeden z zaproszonych do programu poświęconego książkom, na pytanie „Co czytasz?”, odrzekł: „Problem polega na tym, że ja cały czas czytam. Tylko nie czytam książek. I to jest chyba największy dramat. Czytanie książek praktycznie ustało w momencie, kiedy dostałem komputer”. Wszystkie treści, które się w tym urządzeniu pojawiały, odciągnęły go od książek. Na szczęście nie definitywnie, bo jak przyznał, czyta książki w czasie urlopu.
Historia ta pokazuje jednak, że podział na czytających i nieczytających wcale nie jest oczywisty i sięganie po książki nie jest w dzisiejszych czasach wystarczającym kryterium, aby to rozstrzygać. Można być bardzo czytającym, a książkę brać do ręki rzadko, albo i wcale. Zwłaszcza w wersji papierowej. Czy kogoś, kto nie przewraca stron w książkach, tylko namiętnie słucha audiobooków, należy zaliczyć do nieczytających? Nie wydaje mi się.
Nowe technologie spowodowały pewne istotne przekształcenie. Doprowadziły mianowicie do tego, że zaczęła się zmieniać proporcja między liczbą czytających (czy szerzej mówiąc, odbierających przekaz) a liczbą piszących (a właściwie pragnących przekazać jakieś treści innym). Niektórzy twierdzą nawet przesadnie, że żyjemy w czasach, w których wszyscy chcą pisać, a nikt nie chce czytać. To nieprawda. Odbiorców wciąż jest sporo, ale faktycznie liczba nadających przekaz o dużym zasięgu wzrosła. Można by z tego wyciągnąć wniosek, że w tej sytuacji treści jest w mediach za dużo. Tymczasem - paradoksalnie - zapotrzebowanie na tzw. kontent wcale nie maleje. Wciąż potrzebne są nowe treści i to w niewyobrażalnych ilościach. Pytanie - dla kogo?
Znajomy opowiadał niedawno, w jaki sposób stara się nakłonić swoje kilkuletnie pociechy do systematycznego czytania. Zbudował skomplikowany system zachęt i nagród. Szybko się przekonał, że małolaty świetnie potrafią go wykorzystać, co nie znaczy, że wzrasta w nich umiłowanie czytania. Mnie osobiście cała operacja skojarzyła się z czymś w rodzaju przekupstwa. I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że dzisiaj tzw. twórcy mediów coraz częściej zachowują się w stosunku do swoich odbiorców podobnie. Przekupują ich, żeby zechcieli w jakikolwiek sposób przyjąć kierowany do nich przekaz. Niekoniecznie ze zrozumieniem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 12 października 2017

Depersonalizacja, czyli o dostosowaniu

Znajomy, który pojęcia nie ma o tym, jak funkcjonuje świat współczesnych mediów, a już kompletnie nie zna się na mechanizmach będących oczywistością w globalnej sieci, podzielił się pewnym doświadczeniem i spostrzeżeniem. „Chciałem kupić pewne urządzenie, bo stare po latach służby odmówiło współdziałania. Ponieważ dawno nie robiłem tego typu zakupów, chciałem się zorientować, jaka jest oferta, ile takie coś aktualnie kosztuje i gdzie można kupić. Co prawda córka namawiała mnie, żebym po prostu kupił przez internet, ale ja muszę nie tylko obejrzeć, lecz też dotknąć, zanim coś kupię. Chciałem w sieci tylko zdobyć trochę informacji”.
„Rozumiem” - powiedziałem, aby zachęcić go do dalszej opowieści. Mówił więc dalej: „Nie powiem, sporą i pomocną wiedzę uzyskałem. Dzięki niej nie musiałem wędrować od sklepu do sklepu. Wystarczyło pójść do jednego, w którym mieli dokładnie to, czego potrzebowałem. Kupiłem i zapomniałem o sprawie. Ale internet nie zapomniał. Chociaż już znalazłem i nabyłem odpowiednie urządzenie, wciąż wyświetlają mi się reklamy zachęcające mnie do jego kupienia. To idiotyczne i irytujące” - powiedział znajomy, nerwowo uderzając dłonią w kolano. „A jak poskarżyłem się córce, to się roześmiała i oświadczyła, że po prostu jestem ofiarą personalizacji contentu. Co to za personalizacja, skoro wciąż reklamują mi coś, co już mam?” - znów przyłożył swojej nodze, jakby była czemukolwiek winna.
Już miałem na końcu języka jakąś płytką uwagę o „wielkim bracie”, który jednak nie wszystko widzi i wielu  rzeczy wciąż nie wie, gdy nagle uświadomiłem sobie, że dostosowywanie formy i treści przekazu do odbiorcy nie jest niczym nowym, a tym bardziej nie jest zdobyczą ani odkryciem nowych technologii. I wcale nie dotyczy tylko reklam. To praktyka bardzo stara i wielokrotnie sprawdzona. Łatwiej dotrzeć do człowieka, jeśli poda mu się coś, czym jest faktycznie zainteresowany. Ale też łatwiej do niego dotrzeć, jeśli treść przekaże mu się w formie najbardziej odpowiadającej jego sposobowi percepcji, jego możliwościom intelektualnym, a także jego emocjom.
Spotkałem się jednak niedawno z opinią, że daleko posunięta personalizacja treści jest w istocie depersonalizacją odbiorcy. Dlaczego? Ponieważ jest faktycznym ograniczeniem jego wolności w poznawaniu świata. Jest, jak to ktoś powiedział, zamykaniem go w złotej klatce. Intensywna personalizacja przekazu powoduje, że obraz rzeczywistości, który do niego dociera, jest niemal całkowicie skonstruowany „pod niego”. Nie tylko pod jego zainteresowania i potrzeby, ale również pod jego przekonania, wyobrażenia, złudzenia, sposób rozumowania, poziom wiedzy itd. Taki ktoś zaczyna żyć w ogromnej ułudzie, w nieistniejącym świecie zbudowanym specjalnie da niego. W świecie istot do niego bliźniaczo podobnych, które widzą, słyszą, czują, myślą i postępują tak, jak on.
Życie w takim świecie może i jest wygodne, ale chyba jednak mało rozwijające.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 5 października 2017

Drzewo wiadomości, czyli o władzy

Ktoś spośród znajomych zapytał, czy podzielam zdanie, że media zastanawiająco i niepokojąco niewiele uwagi poświęciły niedawnej tragedii w Las Vegas. „Zginęło przecież kilkudziesięciu ludzi, setki są ranne, ogromna tragedia” - argumentował. „Tymczasem w wielu mediach to wydarzenie zostało sprowadzone do poziomu ciekawostki. Ot, bogaty szaleniec sobie trochę postrzelał. Tymczasem wystarczy, że terroryści potracą samochodem kilka osób, a zaraz robi się z tego czołówki i wałkuje całymi dniami” - nakręcał się coraz bardziej. „To jest coś więcej niż fałszowanie obrazu rzeczywistości. Jakim prawem jacyś redaktorzy i wydawcy decydują, co ma być dla mnie interesujące, a co nie?” - pytał podniesionym głosem.
Aby go nieco uspokoić przypomniałem, że już jakiś czas temu poświęciłem tej sprawie felieton. Zacząłem coś mówić o decydującej dzisiaj roli oglądalności, słuchalności, klikalności i jej wpływie na przekaz medialny. „Ale mnie chodzi o coś o wiele bardziej podstawowego” - wpadł mi w słowo, machając ze zniecierpliwieniem rękami. „Oni decydują, co ma być dla ludzi takich jak ja, ważne, a co nie. Czym się mają zajmować, o czym myśleć i rozmawiać, a co powinni sobie odpuścić”. Ostrożnie pokiwałem ze zrozumieniem głową, ale to go tylko zachęciło do kolejnych wynurzeń. „Powiem coś księdzu. Moim zdaniem, to media sięgnęły w całkiem nowy sposób po władzę. Chcą decydować o tym, co jest dobre, a co złe. Nawet więcej. Przypisują sobie prawo decydowania, co jest dobrem, a co jest złem. A my, odbiorcy, łykamy to bezrefleksyjnie i nawet nie zauważamy, jak nam się zmieniają najważniejsze punkty odniesienia”.
Gdy on jeszcze perorował, mnie przypomniało się ukłucie, jakie gdzieś mózgu odczułem, gdy niedawno jedna z telewizji pokazywała faceta niszczącego na ulicy wszystko, co popadnie. Zachowywał się przy tym w dość dziwaczny sposób. Całe wydarzenie zaprezentowane zostało na ekranie w konwencji żartu, jako coś, co powinno wywoływać nie oburzenie i potępienie, ale co najwyżej pobłażliwy uśmiech. Przekaz był oczywisty: nieważne, że ktoś dopuścił się zła - ważne, że można się pośmiać. To było bagatelizowanie zła. Znieczulanie. Zaburzanie, odwracanie ocen i wartości.
Potem pomyślałem o drzewie. O jednym z najważniejszych drzew w dziejach ludzkości i świata. Pomyślałem o drzewie wiadomości. Tak przecież kiedyś nazywane było rosnące w raju drzewo, które dziś określane jest jako drzewo poznania dobra i zła. To właśnie z tego drzewa, wbrew Bożemu zakazowi, pierwsi ludzie zerwali owoc i próbowali go skonsumować. Wcale nie po to, aby dowiedzieć się, co jest dobre, a co złe. Podpuszczeni przez szatana zapragnęli decydować. Nie tylko o tym, które ludzkie działanie jest dobre, a które złe. Chcieli po swojemu ustalać, co jest dobrem, a co złem.
Jak widać, Adam i Ewa mają pod tym względem nieustannych kontynuatorów. Niektórzy z nich dziś dysponują naprawdę potężnym narzędziem w postaci mediów. I żeby było jasne:  nie narzędzie jest winne, tylko ci, którzy go do stawiania wszystkiego na głowie używają.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM