sobota, 30 kwietnia 2011

Mało nas

Dostałem dzisiaj maila z Watykanu. Bardzo mnie ten mail zmartwił, a nawet zafrasował. Mail dotyczył oczywiście planowanego na 2 maja spotkania blogerów z całego świata. Dowiedziałem się z niego, że "ze względu na minimalną liczbę zgłoszeń ze strony polskich internautów, którzy zgłosili chęć uczestnictwa w powyższym spotkaniu, nie będzie tłumaczenia na język polski".

Po pierwsze zmartwiłem się, jako językowy nieuk, że mało co zrozumiem z przebiegu spotkania. No, ale w tej materii do nikogo poza sobą nie mogę mieć poważnych zapytań, a tym bardziej pretensji.

O wiele poważniejsze jest zmartwienie "po drugie". Otóż po drugie, zmartwiłem się poważnie, a raczej zafrasowałem głęboko, że ze strony polskich internatów pojawiła się na to spotkanie "minimalna liczba zgłoszeń". Dlaczego?

Czy to wynika z faktu, że polscy internauci w ogóle stosunkowo rzadko organizują spektakularne i tłumne spotkania w realu? Czy też z jakiegoś innego powodu?

Szukam w pamięci i nie mogę sobie przypomnieć, aby polscy katolicy zorganizowali na przykład za pomocą Facebooka jakieś istotne w swej treści i gromadzące dostrzegalną z daleka liczbę uczestników, spotkanie wokół jakiejś kwestii związanej z ich codziennym funkcjonowaniem. Czy ktoś mi może przypomnieć tego typu wydarzenie?

Gryzę się tym dość poważnie. Bo zaraz mi się gdzieś w tyle głowy odzywa myśl mająca swe źródło w Soborze Watykańskim II o "milczącym olbrzymie". On w Polsce jest chyba nie tylko milczący (a może raczej mruczący pod nosem), ale też mocno nieruchawy...

piątek, 29 kwietnia 2011

Ślub Williama i Kate: Efekt dodatkowy

Zdaje się, że tego wcześniej nie przewidywano. A to się chyba jednak stało. Wygląda na to, że ślub Williama i Kate swoim przebiegiem przypomniał, jak ważne jest małżeństwo w najbardziej podstawowej swej treści. Pojęcia nie mam, co w tym wszystkim było wyreżyserowane, a co naturalne, jednak w świat, w te miliardy ludzi na całym globie, poszedł pewien istotny przekaz. W dodatku podany został w sposób pozbawiony nachalności i taniej dydaktyki.

Mam wrażenie, że bracia anglikanie nie zmarnowali okazji, by posłać w świat całkiem dobrą katechezę na temat małżeństwa pojmowanego w kategoriach życia duchowego. Richard Chartres, anglikański „biskup Londynu”, (bo na moje oko to nie Rowan Douglas Williams, ale właśnie on, który w grudniu ubiegłego roku trafił do mediów, bo wyraził sprzeciw wobec możliwości korzystania przez wiernych wstępujących do katolickiego Ordynariatu Personalnego ze świątyń anglikańskich [do których dotychczas uczęszczali i które wspierali] z chwilą utworzenia tej struktury kościelnej) kazanie potraktował wyraźnie w kategoriach duszpasterskich, a jego uwaga, że w chwili zawierania małżeństwa każda para młoda jest parą królewską z pewnością utkwiła w niejednej głowie.

Także para młoda - przynajmniej w telewizyjnym odbiorze - była skupiona w opactwie właśnie na zawieraniu sakramentalnego związku małżeńskiego, a nie na zewnętrznym blichtrze i celebrytowaniu.

To się może komuś wydać dziwne, ale myślę, że z takich uroczystości mogą wyniknąć wielkie korzyści nie tylko dla bulwarówek, ale także dla chrześcijaństwa.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Dwa miliardy

Znajomy złośliwiec, który myśli, że jest tak samo złośliwy jak ja, podsunął mi pod nos jakiś świstek i zapytał zaczepnie: „No i co? Łyso ci?”.

Świstek zawierał dwie skopiowane z Internetu wiadomości. Jedna mówiła o tym, że strasznie mało Polaków wybiera się na beatyfikację Jana Pawła II, a i w ogóle zainteresowanie tą uroczystością w świecie wcale nie jest takie duże, jak się spodziewano początkowo. Druga była o tym, że dwa miliardy ludzi zamierzają obejrzeć w telewizorze transmisję ślubu wnuka Elżbiety II, księcia Williama i Kate Middleton.

Przeczesałem palcami fryzurę i powiedziałem: „Dlaczego miałoby mi być łyso?”. „Nie udawaj durnia” – zirytował się mój znajomy i wysilił się na trudne słowo: „Nic ci nie daje do myślenia ta dysproporcja?”.

Co do moich myśli, to akurat pomyślałem sobie w tym momencie, że widać, iż mój znajomy mający ambicję dorównać mi w złośliwości, lubi bardzo jednego z prezenterów telewizyjnych, który zaprosiwszy do studia księdza i katolickiego publicystę w związku ze zbliżającą się beatyfikacją Papieża-Polaka całą rozmowę usiłował oprzeć o jeden felieton z amerykańskiej gazety, w dodatku nie przeczytawszy go uważnie.

„A co ma piernik do wiatraka?” – powiedziałem na głos. „Dwa miliardy, człowieku, jedna trzecia ludzkości będzie śledzić z zapartym tchem ślub w Londynie. To są sprawy, które ludzi naprawdę interesują, a nie jakaś tam świętość!” – wyłożył interpretację zawartości świstka mój znajomy. „Ludzi nie obchodzą jakieś głębokie tematy, poważne i zmuszające do myślenia. Ludzie chcą płytkiej rozrywki, bo ogół ludzkości to przede wszystkim gapie, które im bardziej kolorowo i bzdurnie, tym chętniej na tym skupiają uwagę” – wydyszał mi nad uchem.

„Bo ja wiem...” – powiedziałem powoli i z namysłem, czym go jeszcze bardziej poirytowałem. „Mnie się wydaje, że takimi ocenami krzywdzisz poważną część ludzkości”. „Serio tak uważasz?” – zapytał z kpiną w głosie. „Serio. Moim zdaniem w tym wielkim zainteresowaniu ślubem Kate i Williama chodzi nie tylko o próżną ciekawość. To też wyraz tęsknoty za czymś wyższym, lepszym, piękniejszym... Poza tym zwracam ci uwagę, że zawieranie małżeństwa to nie jest błaha sprawa. To poważna decyzja na całe życie, wszystko jedno czy dotyczy książąt czy sprzedawców w hipermarkecie”.

Mojego znajomego zatkało. Gapił się na mnie z wysiłkiem łapiąc powietrze. A ja dodałem z całą miską złośliwości w głosie: „Nie można wszystkich oceniać po sobie, mój drogi”. Normalnie, nie daję rady z tą moją złośliwością. Zawsze mnie coś podkusi i potem mam wyrzuty sumienia.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 27 kwietnia 2011

Sytuacja jest dynamiczna

Jakoś tak koło 16.00 przyszło "personal invitation to the meeting of bloggers". W czterech językach: hiszpańskim, angielskim, francuskim i włoskim. Z tego, co udało mi się zrozumieć, wychodzi, że impreza jest mocno spontaniczna. Do tego stopnia, że aż sprawdziłem, czy się nie zwołujemy przez Facebooka. Ale nie. Aż się rozczarowałem nawet. Na FB nic nie wyskakuje, jak się szuka "meeting of bloggers". Zdaje się, że coś się na Twitterze w tym temacie pojawia, ale ja jak na złość tam raczej nie patrzę :-|

Martwię się, bo dotarła do mnie wieść, że dwie polskie blogerki, które na sto procent miały być, przez fatalną pomyłkę jakiejś urzędniczki nie przyjadą. Może jeszcze się coś w tej kwestii zmieni. Mam nadzieję. W końcu sytuacja jest dynamiczna...

A tak swoją drogą, ilu jest blogerów na świecie? I ilu z nich jest katolikami? Tego pewnie nikt nie wie.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Banał

Tuż przed Wielkanocą „Rzeczpospolita” zrelacjonowała badania amerykańsko-kanadyjskiego zespołu psychologów, którzy postanowili się dowiedzieć, mówiąc w skrócie, jak obraz Boga, który człowiek nosi w sercu i umyśle, wpływa na jego postawę moralną. „Wiara w Boga nie powstrzymuje ludzi przed oszukiwaniem, chyba że w ich mniemaniu jest on istotą surową i karzącą. Osoby postrzegające Stwórcę jako wyrozumiałego są bardziej skłonne do niemoralnych zachowań” – wywnioskowali badacze z serii wykonanych na studentach podstępnych testów, w których znaczącą rolę odgrywało miedzy innymi naciskanie klawisza spacji na klawiaturze komputera. Inaczej można powiedzieć, że ten, kto wierzy w Boga, który przede wszystkim „rozgniewany siecze” (jak mówią słowa znanej pieśni kościelnej), wiedzie żywot bardziej moralny niż ten, kto skupia się na Bożym Miłosierdziu. Albo jeszcze krócej: „Kto się boi, ten jest grzeczny”.

Podzieliłem się tym amerykańsko-kanadyjskim odkryciem z kilkoma osobami, zarówno świeckimi, jak i duchownymi. Niektórzy wzruszyli ramionami, ktoś mruknął „Banał”, ale ze dwóch, w tym jeden ksiądz i jeden świecki wygłosili dłuższe mowy. Ich przedłożenia były o tym, jak to Kościół dzisiaj zaniedbuje głoszenie prawdy o piekle i w ogóle wmawia ludziom fałszywy wizerunek Boga, który już nie jest sędzią sprawiedliwym, za dobro wynagradzającym, a za zło karzącym.

Głosiłem niedawno rekolekcje na temat Miłosierdzia Bożego, więc podciągnąłem się w temacie i mam pewność, że nie podważa ono w niczym Bożej sprawiedliwości. Dlatego robi mi się chłodno, gdy słyszę propozycje opierania przekazu Kościoła w sferze moralnej wyłącznie na strachu. I na fascynacji złem.

Jakiś czas temu pewien znajomy, uważający siebie za dziennikarza śledczego, ze szczerością w głosie wyznał, że mnie, jako dziennikarzowi i księdzu w jednym, czegoś bardzo zazdrości. „Zazdroszczę ci możliwości spowiadania” – wyszeptał z przejęciem. „A to czemu?” – zdziwiłem się. „To przecież wyjątkowa okazja, aby zetknąć się z ludzkim złem, móc dociekać, analizować, badać jego rozmaite odmiany i przejawy, wgłębiać się w ludzką nieprawość, poznawać tak bezpośrednio ludzką ułomność i słabość” – rozmarzył się. „E tam, nic z tego. A w ogóle zło jest banalne. I nudne. Każdy spowiednik ci to powie” – odparłem obcesowo. Spojrzał na mnie bez przekonania i stwierdził z powagą, że chyba marny ze mnie spowiednik, skoro tak mówię. Pewnie tak…

Dawno temu usiłowałem całej klasie nastolatków wyjaśnić, na czym polega bojaźń Boża. Szło mi opornie. A najgorzej było, jak przekonywalem, że Pan Bóg nie chce, aby ludzie się Go bali. „A moja babcia bez przerwy powtarza ‘Bój się Boga’” – ogłosił największy łobuz w całej grupie. „W miłości nie ma miejsca na strach” – palnąłem szybko. Zrobiło się cicho. A w tej ciszy łobuz zawołał radośnie: „Powiem to babci. Na pewno przez księdza straci wiarę!”.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Blogmeet w Watykanie, czyli kto tu kryśli?

Było tak. Jak natrafiłem na informację, że w 2 maja w Watykanie organizowane jest spotkanie blogerów, a na jej końcu na adres do zgłoszeń, pomyślałem: "A zgłoszę też swojego bloga, żeby było więcej zgłoszeń z Polski". Napisałem krótkiego maila, całkowicie po polsku, łącznie z tym, że w temacie wpisałem "Zgłoszenie", nie pomijając "ł". Do głowy mi nie przyszło, żeby sprawdzać listę zakwalifikowanych. Dlatego o tym, że jestem na liście dowiedziałem się od jednej z blogerek, które też się na listę dostały.

Przez wiele dni wszystko wskazywało na to, że nawet nie mam co myśleć, aby 2 maja w Watykanie się pojawić, choćby nawet tylko dla samej obecności, bo jako notoryczny analfabeta obcojęzykowy i tak nic nie skumam, co będzie gadane.

A tu nagle dzisiaj pojawia się pewna szansa, że da się być przynajmniej na części spotkania, oczywiście pod warunkiem dwóch nocnych podróży...

No i teraz nie wiem, co będzie dalej. Czy warto podróżować dwie noce, angażując w to innych ludzi, żeby być na dwóch godzinach niespełna czterogodzinnego spotkania? I rozumieć piąte przez dziesiąte, co mówią?

Swoją drogą, jak to na losy człowieka radykalnie może wpłynąć jedno zdanie napisane lub wypowiedziane zupełnie przypadkiem lub w zgoła innych intencjach, niż potem się okazuje...

Bolesław Prus stwierdził: "Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli". Coś mi się wydaje, że naprawdę jest dokładnie odwrotnie. Człowiek kryśli, Pan Bóg myśli. Zupełnie inaczej niż człowiek.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Alleleluja flash mob

Zwykły dzień w centrum handlowym. Ludzie kupują, wybierają, ale też siedzą przy stolikach jedząc lub pijąc kawę z papierowych kubków. Gdzieś tam w tle leci jakaś muzyka, której i tak nikt nie słucha..

Nagle od stolika wstaje śliczna dziewczyna, która jeszcze przed chwilą przeżuwała jakiś fast food i z komórką przy uchu silnym głosem zaczyna śpiewać słynne "Alleluja" Haendla. Kolejną frazą hymnu "odpowiada" jej chłopak w dresie z kapturem, siedzący kilka stolików dalej. Teraz coraz szybciej w różnych miejscach wstają kolejni ludzie w różnym wieku i dołączają do śpiewu.

Zaskoczenie, ale też zachwyt, poruszenie. Kolejni ludzie włączają się w wydarzenie, choćby tylko przez to, że wstają. A gdy śpiew "Alleluja" dobiega końca, widać las wzniesionych w górę radośnie rąk.

To się nazywa flash mob. I zdarzyło się naprawdę w listopadzie ubiegłego roku gdzieś w Ameryce. Podobne niespodziewane wykonania "Alleluja" miały też miejsce w kilku innych miejscach.

Ta dziewczyna jest jak Maria Magdalena. Od radosnego krzyku tej jednej dziewczyny dwa tysiące lat temu poszło w świat radosne "Alleluja!", bo Jezus Zmartwychwstał, bo Jezus żyje.

Ten wielkanocny flash mob trwa. Niech trwa. Aż do powtórnego przyjścia. Jego przyjścia.

sobota, 23 kwietnia 2011

Cisza

Nie ma żadnego fragmentu Ewangelii przeznaczonego do odczytywania w czasie Mszy świętej w Wielką Sobotę. Próżno go szukać w lekcjonarzu i w kalendarzach liturgicznych. Teksty biblijne, które usłyszymy w naszych świątyniach dzisiaj wieczorem, nie są na sobotę. To teksty Wigilii Paschalnej w Wielką Noc. To teksty Niedzieli Wielkanocnej Zmartwychwstania Pańskiego.

Wielka Sobota jest w Kościele katolickim dniem ciszy. Dniem milczenia. Nie odprawia się tego dnia nie tylko Mszy świętej. Nie odprawia się żadnych nabożeństw.

„W dzisiejszym zgiełku, hałasie, tłumie uciekamy od tego, co nam najbardziej potrzebne – ciszy. Zagłuszamy ją stale, boimy się jej. Dlaczego?” – pyta benedyktyn Jan Bereza. I dodaje: „Cisza, z pełną premedytacją i okrutnie, objawia prawdę o nas samych. To właśnie cisza jest przestrzenią spotkania się ze sobą i z Bogiem. To w ciszy Bóg przemawia do człowieka, do jego serca. Czasami żałujemy wypowiedzianych lub usłyszanych słów. A czy kiedykolwiek żałujemy tego, że milczeliśmy?” (za Wiara.pl).

W ludzką pamięć na długo zapadła słynna modlitwa w ciszy Ojca Świętego Jana Pawła II w wawelskiej katedrze. „To była najdłuższa emisja ciszy w światowych mediach” – podsumował jeden z dziennikarzy.

Cisza jest trudna. Cisza jest brzemienna w skutki. Ale jest niezbędna. Potrzebujemy jej. Więc się jej nie bójmy. Zamilknijmy. Wejdźmy w ciszę...

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 21 kwietnia 2011

Dorastanie

Przychodzą na człowieka chwile autorefleksji. Bywa różnie. Bo takie chwile autorefleksji wcale nie muszą się pojawiać tylko wtedy, gdy człowiekowi nie idzie. Gdy odnosi wrażenie, że sobie nie radzi. Gdy dochodzi do wniosku, że w ogóle się pomylił i jak najszybciej powinien znaleźć odpowiedź na pytanie: „Co ja tutaj robię?”.

Dobrym czasem na autorefleksję jest również ten, gdy wszystko idzie jak po maśle. Gdy kroczy się od sukcesu do sukcesu. Gdy znajomi w oczy chwalą, a za plecami rzucają zawistne spojrzenia i mówią do siebie: „Jak to możliwe, że taka miernota tyle osiągnęła?”. Także w takich chwilach warto się zastanowić, czy naprawdę robię to, co powinienem. Czy przypadkiem szukając łatwej drogi i sukcesu nie zaniechałem tego, co naprawdę jest moim zadaniem na tym świecie?

Każdy człowiek stoi nieustannie przed wyborem. Nawet klienci internetowych serwisów z gotowymi wypracowaniami znają cytat z wiersza Jerzego Lieberta brzmiący: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Trzeba wybierać. „Kiedy wypowiadałam moje tak przed ołtarzem, myślałam, że dokonałam wyboru raz na zawsze” – powiedziała mi kobieta z długim stażem małżeńskim. „Nie zdawałam sobie sprawy, że będę ten wybór musiała powtarzać każdego ranka i każdego wieczoru”. – dodała. Niemal identyczne słowa usłyszałem kiedyś od księdza na emeryturze. „Przyjmując święcenia byłem przekonany, że najważniejsze życiowe decyzje mam już za sobą. Okazało się, że każdego dnia musiałem na nowo odpowiadać na pytanie, czy chcę być kapłanem Chrystusowym” – powiedział. „I wcale nie byłem pewny odpowiedzi”.

Dorastamy. Dojrzewamy do tych wyborów. Im bardziej nasze wybory potrzebują potwierdzenia i ponowienia, tym większej dojrzałości trzeba, aby ich dokonać. Tym usilniejszego dorastania.

Bo to nie jest tak, że tylko my wybieramy. Nie. Jesteśmy wybierani. I chociaż wydawałoby się, że to nasze wybranie również dokonuje się jednorazowo, to przecież życie udowodniło nam już nieraz, że dokonuje się ono wciąż i wciąż na nowo. Że nie da się rozdzielić tego, iż jesteśmy wybierani od tego, że sami wyborów dokonujemy. Że jedno z drugim jest ściśle powiązane i dopiero kiedy nasz wybór pokrywa się jak najdokładniej z wybraniem, które się wobec nas dokonuje, wtedy wszystko zaczyna nabierać sensu. Wtedy dopiero zaczynamy dostrzegać, że życie – moje, konkretne, jednostkowe życie i życie tych wszystkich ludzi wokół mnie - nie jest jakąś chaotyczną składanką, tylko pełnym sensu tokiem słów, zdarzeń, myśli, decyzji.

Podobno w ogóle nie wspomniałem w tym felietonie o Bogu? Jak to nie? Może powtórzę go jeszcze raz?

Przychodzą na człowieka chwile autorefleksji…

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 20 kwietnia 2011

Raport większości

Czytam w mediach streszczenia wyników ogłoszonych właśnie w ramach projektu "Raport Mniejszości". "Ponad 85 tys. komentarzy z obraźliwymi sformułowaniami wobec mniejszości znaleźli badacze realizujący projekt Raport Mniejszości" - podaje Wirtualna Polska. "Specjalne narzędzie do monitoringu sieci znalazło ponad 150 tys. fragmentów tekstów, które zakwalifikowało jako mowę nienawiści" - wyczytałem w "Gazecie Wyborczej". Jednak nie o wyłapywanie tego typu różnic w leadach chodzi. Chodzi o istotę tego, co ogłoszono.

"Wśród postów zawierających negatywne emocje wobec mniejszości, najwięcej dotyczyło Żydów (21,3 tys.), Rosjan (17,9 tys.), gejów i lesbijek (12,1 tys.) oraz Niemców (10 tys.). Wśród grup religijnych, najczęściej wyrażano negatywne emocje wobec muzułmanów (8,9 tys. postów). W badaniach na potrzeby "Raportu Mniejszości" uwzględniono posty nie tylko odnoszące się do mniejszości mieszkających w Polsce, ale wszystkie opinie na temat danego narodu lub wyznania" - donosi wp.pl.

Ostatniego zdania, przyznam szczerze do bólu, nie rozumiem. Ponieważ nijak nie mogę z niego się zorientować, czy badano jedynie mniejszości, czy na przykład, stosunek internetowych komentatorów do wszystkich wyznań. Aby to wyrazić inaczej, posłużę się cytacikiem z serwisu inspiredigital.pl: "Pytanie tylko jakie wzorce ma zakodowane oprogramowanie".

Mnie, jako katolika, zainteresowałyby też wyniki na temat tzw. mowy nienawiści, wobec takich, jak ja. Katolików, którzy nie kryją tego, kim są. Co prawda oficjalnie katolicy w Polsce nie są mniejszością, ale może warto by opublikować dane na ten temat?

Być może po opublikowaniu tego posta dowiem się z "Gazety Wyborczej" z tekstu podpisanego, na przykład, przez panią Katarzynę, że dołączyłem do tych, którzy krzyczą "Ateista mnie bije". Ale będzie to niesłuszne zakwalifikowanie. Bo mam niepokojące przeczucie, że ten zalew "mowy nienawiści" wobec katolików, księży, Kościoła, z jakim mamy do czynienia w Internecie po polsku, w co najmniej sporej części jest efektem wysiłków ludzi, którzy są katolikami. Dlatego właśnie myślę, że przydałby się dogłębny "raport większości" w tej materii. Bo jeśli opluwa mnie ateista, to jakoś to zniosę. Ale jeśli robi to współbrat w wierze...

wtorek, 19 kwietnia 2011

Odstawione

„Ile katoliczek stosuje antykoncepcję? Nie uwierzysz”. „Katoliczki na potęgę biorą pigułki i stosują prezerwatywy - HIPOKRYZJA?”. Tego typu i trochę łagodniejszych anonsów pojawiło się w ostatnich dniach sporo w Internecie. A wszystko dlatego, że opublikowano wyniki kolejnego sondażu (przez niektórych nazywanego badaniami), na temat stosowania antykoncepcji. Nie, nie w Polsce. W USA. Z powielanych gdzie się da informacji wynika, że w Stanach 98 procent katoliczek użyło kiedykolwiek którejś z zakazanych przez Kościół metod niedopuszczania do poczęcia dziecka.

Łatwo się domyślić, że spora część internetowych doniesień kończyła się jeśli nie wprost sugestią, że w „katolickiej” Polsce jest dokładnie tak samo, to przynajmniej pytaniem, jak to u nas wygląda. Niestety, nie tylko ja nie znalazłem żadnych danych pozwalających odpowiedzieć na to pytanie.

Nie mam więc wiedzy na ten temat, nawet takiej opartej na sondażach. Mam jednak co innego. Długoletnie, mimowolne obserwacje i wywołane nimi rozmowy, które za każdym razem głęboko mnie zasmucają.

Czego dotyczą obserwacje? Przystępowania do Komunii świętej w czasie Mszy świętych. Już dawno zwróciło moją uwagę, że chociaż w kościele są obecne młode kobiety, to gdy przychodzi moment Komunii świętej, zdecydowana większość z nich nie rusza się z ławek. Starsze kobiety – jak najbardziej. Dziewczęta i młode kobiety – nie przystępują do Stołu Pańskiego. Dlaczego?

Od czasu do czasu zaczepiam więc po Mszy i podpytuję. Powtarzają się dwie odpowiedzi: masturbacja i stosowanie różnych form antykoncepcji. Z przewagą tej drugiej. Gdy mówię o spowiedzi, słyszę: „Przecież i tak zaraz znowu do tego wrócę”.

Nie, nie piszę tego po to, aby sugerować złagodzenie nauczania Kościoła w sprawie antykoncepcji. Wręcz przeciwnie. Piszę to, aby zwrócić uwagę, że nauczanie sobie, a praktyka sobie. I że generalnie nic z tego nie wynika. Przecież w Kościele nie chodzi o to, aby grzeszników odstawiać od Stołu Pańskiego, ale żeby im pomóc do niego jak najczęściej przystępować. A młodym kobietom i dziewczętom, katoliczkom, jakoś nikt w tej materii nie pomaga. Nie mówiąc już o tym, że nikt się jakoś nie interesuje ich partnerami, mężami itp., a to często oni wymuszają na swych kobietach stosowanie rozmaitych form antykoncepcji.

„Zakazać jest łatwo, ale nikt nie uczy, jak zakazy pogodzić z normalnym życiem” – powiedziała mi kiedyś rozżalona młoda mężatka, której mąż słyszeć nie chciał o dzieciach, dopóki nie zbudują domu, a gdy mu zaproponowała stosowanie metod zalecanych przez Kościół, to się jej spytał, czy wobec tego ma korzystać z usług prostytutek, bo własna żona mu odmawia. Wcale nie żartował.

Coś w tym pytaniu rozżalonej kobiety jest. Idziemy często w Kościele na łatwiznę, wykrzykujemy z ambony zakazy i nakazy, i zostawiamy z nimi wiernych, niech sobie jakoś radzą. A oni często nie wiedzą jak. I coraz bardziej czują się w Kościele odstawieni. Na boczny tor. Bo nie dotyczy to tylko kobiet, choć wydaje mi się, że one to odstawienie przeżywają ze szczególnym bólem.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Palma odbija

Zapytała mnie internautka: "Co sądzisz o spędzaniu Wielkanocy przy jednym stole z ludźmi, którzy siadają do tego stołu tylko tradycyjnie - bez uczestnictwa w sakramentach, bez udziału w Eucharystii, bez modlitwy. Za to święcą palmy, a potem jajka".

Znalazłem to zapytanie w kompie z samego rana w poniedziałek po Niedzieli Palmowej. Spiesząc się do rozmaitych zajęć, odpisałem: "Że to trudne, ale też okazja misyjna :-)"

Ale to jej pytanie dręczy mnie przez cały dzień. A właściwie moja odpowiedź. Bo przecież w pierwszej chwili chciałem jej odpisać: "W Wielką Sobotę będzie jeszcze gorzej". Dręczy mnie tym bardziej, że internautka później jeszcze dodała, że zawarta w pytaniu do mnie refleksja ogarnęła ją, gdy widziała wczoraj święcące palmy tłumy ludzi, dla których "to tylko pogański zwyczaj, a normalnie na co dzień nie mają potrzeby zbliżenia się do Niego".

Dręczy mnie ta moja odpowiedź, bo sam się wczoraj wieczorem przyłapałem na smutnych myślach, gdy ogłaszano w mediach, że w Lipnicy Murowanej znów pobito rekord w wysokości palmy. "Rany, przecież to zabija istotę Niedzieli Palmowej" - pomyślałem i nie zdołałem uciec przed następną myślą: "Sami, jako Kościół, sobie tę krzywdę robimy".

Zresztą osobiście wcześniej widziałem w co najmniej dwóch kościołach, których stan "zapełnienia" w zwykłą niedzielę znam, że frekwencja wczoraj znacznie odbiegała od "normy".

Od lat siedząc w konfesjonale w Wielką Sobotę wpadam w rozdrażnienie, bo czuję kompletną bezradność wobec tłumów, które co godzina wypełniają świątynię z koszyczkami do święcenia. Trzeba by cudu, aby w ten niespełna kwadrans dotrzeć do nich z Dobrą Nowiną o zbawieniu i Zmartwychwstaniu. A tu w sobotniej "Wyborczej" znany jezuita, o. Wacław Oszajca, deklaruje, że nie musi wierzyć w cuda, jako katolik. No, nie musi. Ale o ile pamiętam z Ewangelii, to jak nie było wiary, to cudów i sam Pan Jezus nie robił. Więc koło się zamyka.

Gdy Kamila Szejnoch stawiała tu i ówdzie "Holy Machine", mówiła przy okazji o rytuale. No właśnie. Ilu milionom ludzi, którzy uważają się w Polsce za katolików, rytuał zastąpił wiarę? Nie, nie pomyliłem się. Chodzi o miliony. Ile?

Może następnym razem pani Kamila zmajstruje maszynę do kropienia wodą potraw na "wielkanocny" stół? Postawiłoby się ją przed kościołem, a takiemu prostemu księdzu, jak ja, oszczędziłoby się stresu w czasie spowiadania tych, którzy w ogromnej mierze, zwyczajowo, rytualnie, przystępują dwa razy w roku przed świętami do spowiedzi i zwykle wymieniają tylko dwa grzechy: że nie chodzili do kościoła i kłócili się z mężem albo żoną...

Oj, chyba mi palma odbija...

niedziela, 17 kwietnia 2011

Ostatnia (?) lekcja miłości

W szkole miłości Jezusa - rekolekcje wielkopostne 2011 (6)

Zajrzyj koniecznie do Afro
Kolejne, niezwykle ważne wydarzenie opisane w Ewangelii, którego próżno szukać w "Jesus Christ Superstar". Maryja i Jan pod krzyżem i to, co usłyszeli od konającego Jezusa.

"Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: «Niewiasto, oto syn Twój». Następnie rzekł do ucznia: «Oto Matka twoja». I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie" (J 19,26-27).

Co znaczy: "Niewiasto, oto syn Twój"? Czyż nie znaczy - oto ktoś do kochania? Czyż nie znaczy - oto ktoś, kto ma ciebie kochać?

Co znaczy: "Oto Matka twoja"? Czy nie znaczy - oto ktoś do kochania? Czyż nie znaczy - oto ktoś, kto ma ciebie kochać?

W Biblii Tysiąclecia ten fragment zatytułowano "Testament z krzyża". W niektórych innych wydaniach w ogóle nie jest wyodrębniony ani wyróżniony. A to przecież wielka lekcja! Wielka lekcja miłości, której Jezus udzielił w chwili, gdy umierał dla naszego zbawienia. Niezwykle trudna lekcja miłości z krzyża. Właśnie w takiej chwili! Bo w szkole Miłości Jezusa krzyż ma miejsce szczególne. Jest symbolem, znakiem, dowodem zwycięstwa Miłości. Nad wszystkim, co usiłuje ją zniszczyć.

W"Jesus Christ Superstar" wszyscy, dokładnie wszyscy zostawiają Jezusa na krzyżu i odchodzą. To zakończenie jest nie tylko rozpaczliwie nieprawdziwe. Ono jest rozpaczliwie prawdziwe z naszego, dzisiejszego punktu widzenia. Dlatego, że być może nie dosłyszeliśmy, przeoczyliśmy tę liczącą dwa zdania, ale fundamentalną lekcję...

Słuchając i oglądając być może łatwiej zrozumiesz...
Zajrzyj koniecznie do Afro

sobota, 16 kwietnia 2011

Kupiła kozę, albo i nie

Nie miała baba kłopotu, kupiła kozę. Dobre powiedzenie. Mądre powiedzenie. Nie miał człek problemu, to się postanowił zaangażować, tak właściwie na dodatek. Coś tam raz czy drugi machnął, coś tam kichnął, coś tam zaznaczył swoją obecność, i ani się obejrzał, jak został dostrzeżony, odnotowany i w pewnym momencie na sam przód, by nie powiedzieć front, wypchnięty.

No i teraz czuje się zaszczuty i marzy tylko o jednym, aby się z całej zabawy jak najszybciej wykręcić.

Ale to nic. Inny znajomy dostał z nagła, a niespodziewanie, dwie wielkie paczki. Pod nieobecność jego ktoś grzecznie kurierowi z uprzejmości podpisał. A w paczkach pełno ciężkiego towaru, którego w życiu nie zamawiał, bo i po co? Wcale nim zainteresowany nie jest, a i groszem nie śmierdzi.

W jednej z paczek list: "Pozwoliliśmy sobie przesłać, bez jakichkolwiek zobowiązań, zestaw (i tu nazwa rzeczonego towaru), ponieważ oglądając go łatwiej ocenić jego wartość. Jeżeli chce Pan go zatrzymać, prosimy o zakupienie w cenie promocyjnej... (i tu suma zbliżona do średniej płacy krajowej). Po otrzymaniu zamówienia, wyślemy fakturę VAT i będziemy oczekiwać zapłaty. Jeżeli decyzja będzie negatywna, uprzejmie prosimy o informację - uzgodnimy termin odbioru przesyłki przez kuriera na nasz koszt. W takim przypadku przepraszamy za spowodowanie niedogodności i zajęcie czasu".

Znajomy cały nerwowy chodzi. Paczki mu w domu zawadzają, wścieka się, że go ktoś na siłę uszczęśliwić próbuje i ma poczucie wielkiego naciągactwa. Co gorsza, jest głęboko przekonany, że nie ma obowiązku nikogo o swej niechęci do obu paczek informować (trzeba zadzwonić, nie da się maila wysłać) i tylko zastanawia się, co będzie, jak oba pakunki po prostu na śmietnik wywali. Czy go firma, która mu bez jakiejkolwiek zachęty z jego strony towar podesłała, do sądu nie odda. No bo nie wie, czy ktoś tam kurierowi w jego imieniu jakiej umowy niechcący nie podpisał. "W Polsce wszystko możliwe" - powiada i z bezradnej złości na twarzy sinieje.

Jaki z tego wniosek? Że czasem nawet jak baba nie kupi kozy, to ją ktoś cichaczem podsyła, fakturą machając w tle i ma baba kłopot.

A potem się jeden i drugi znajomy mnie pyta, czy to po chrześcijańsku...

piątek, 15 kwietnia 2011

Co tam, panie, w tygodnikach?

Komentarz dnia
Tak się złożyło, że musiałem "jednym cięgiem" (jak mawia pewna moja znajoma o przedwojennych korzeniach) przeczytać cztery wydawane w Polsce tygodniki opinii: "Uważam Rze", "Wprost", "Newsweek" i "Politykę" (Kolejność wymienienia tytułów jest przypadkowa. Akurat w takim układzie leżą w tej chwili na moim biurku. A właściwie odwrotnym. Wymieniony jako pierwszy ma najbliżej do blatu). Wyszedłem z tego eksperymentu obolały i kompletnie zdołowany.

Przede wszystkim degustująca jest monotonia tematyczna. W każdym z wymienionych tytułów duża część tematów się pokrywa, przy czym czytając człowiek ma poczucie marnowania czasu i energii, bo niczego nowego się nie dowiaduje (zwłaszcza, jeśli na co dzień korzysta z innych mediów), a wynikające z sympatii politycznych i nastawienia ideologicznego różnice niczego do dyskursu społecznego nie wnoszą. Nikt nikogo nie zamierza do niczego przekonywać (tak zwane tygodniki opinii nawet nie udają, że chciałyby być miejscem dyskusji i dyskusję między sobą prowadzić), a jedynie utwierdzić konkretny, przypisany do danego tytułu target, że nie jest odosobniony w swym postrzeganiu spraw. Czasy, kiedy pisma "opinii" były emanacją konkretnych środowisk i stanowiły platformę wymiany poglądów zdecydowanie minęły. W tej sytuacji jednak nie potrafię się oprzeć pytaniu, po co są wydawane? Tylko dla kasy?

Pewnie nikogo to nie zdziwi, że szczególnie interesowały mnie teksty dotykające tematyki kościelnej.

Tutaj też ogólna ponurość mnie ogarnęła i zniechęcenie. Co prawda czytając we "Wprost" tekst Renaty Kim "Seminarium toksyczne" sam siebie pocieszałem słabym żartem, że być może, gdyby mogła wziąć udział w akcji łódzkiego seminarium duchownego "Zostań klerykiem na 48 godzin", być może nie namalowałaby wszystkiego w aż tak czarnych barwach ("Bo na razie, jak twierdzi były kleryk Karol, seminarium duchowne to miejsce toksyczne, gdzie dzieje się więcej złego niż dobrego" - to konkluzja tekstu Renaty Kim, w którym pojawiają się nieśmiałe postulaty reformy). Jednak po lekturze w "Uważam Rze" reportażyku Piotra Szymaniaka, który we wspomnianej akcji wziął udział i bez snucia głębszych refleksji zrelacjonował, co przez te dwie doby go spotkało, nastrój mi się tylko pogorszył. Szczególnie dobiła mnie relacja z oglądania przez kleryków (ciekawe, że w całym tekście nie pada słowo alumn) meczu Polska-Litwa z nawiasem "zamiast piwa jest cola" i spostrzeżeniem: "kolejne fatalne zagrania naszych piłkarzy sprawiają, że z ust przyszłych księży wyrwie się co najwyżej 'kurka', 'kutna;' lub 'kurna'". Od razu skonstatowałem, że chłopaki nie oglądają programu prowadzonego przez Marcina Mellera, bo znaliby jeszcze jedną możliwość... Co do jednego osiągnąłem pewność. Ani do seminarium w wersji "Wprostu", ani do seminarium w wersji "Uważam Rze" bym się nie palił...

Tytuł tekstu Artura Madalińskiego i Jarosława Makowskiego w "Polityce" też może sugerować, że dotyczy seminariów duchownych. Brzmi "Technikum Duchowlane". Ale nie. Tekst jest o tym, że Kościół katolicki w Polsce odpycha intelektualistów, ludzi kultury itp. A tytułowe "technika", to zdaniem autorów wydziały teologiczne na uniwersytetach. Z wieloma spostrzeżeniami artykułu się zgadzam, więc lektura nie tylko mnie nie podnosi duchowo, ale jeszcze bardziej spycha w depresję. Aczkolwiek najbardziej zafascynowało mnie sformułowanie "W kreślonych zapamiętale przez episkopat listach nie przeczytamy zachęty do wolności poszukiwań teologicznych...". Odrobinę wiem, jak powstają listy episkopatu i nijak nie pasuje mi tu określenie "kreślone zapamiętale". Wiem, że wpisuję się w nową modę, ale bardzo chciałbym się dowiedzieć, co autorzy tego urywka mieli na myśli...

W "Newsweeku" prawie nic w tematyce kościelnej. Oprócz felietonu Szymona Hołowni "Pomyśl, zanim zdemaskujesz". A w nim opowieść o księdzu Marcinie Strachanowskim, pracującym w Brazylii, którego w maju ubiegłego roku także w Polsce media powszechnie oskarżały o pedofilię. "Ksiądz Strachanowski spędził w areszcie cztery miesiące. Wypuszczono go we wrześniu. W listopadzie brazylijski sąd oczyścił go ze wszystkich zarzutów, sugerując, że mógł paść ofiarą szantażu. Żaden ze świadków oskarżenia nie potwierdził zarzutów. Świadkowie obrony wskazywali, że ministrant, na którego zeznaniach oparła się sprawa, w zmowie z mamusią najpierw wyłudzał od księdza pieniądze, po czym – gdy ten zaczął się orientować, że coś jest nie tak – zmontowali intrygę" - relacjonuje Szymon Hołownia. I zwraca uwagę, że o tym fakcie sprzed pół roku nikt w Polsce nie poinformował z wyjątkiem jednego kościelnego portalu.

Jasny gwint! (no przecież nie napiszę, jak naprawdę zareagowałem czytając tekst Szymona).

Na stronie z felietonem Hołowni "Newsweek" na czerwono wyakcentował wyimek: "Dziennikarstwo to nie surfowanie na emocjonalnej fali, to umiejętność weryfikacji rzeczywistości". Na pewno nie wiedzieli, że w ten sposób oszczędzili mi wysiłku szukania pointy dla tego przeglądu tygodników opinii.

Cały tekst Szymona Hołowni

czwartek, 14 kwietnia 2011

Świat według eksperta

Jakiś czas temu próbowałem przedstawicielce jednej z telewizji wyjaśnić, dlaczego nie mogę wziąć udziału w programie jako ekspert od pewnych kwestii w relacjach Kościół-społeczeństwo. „Po prostu słabo znam ten temat, więc niewiele miałbym do powiedzenia w dyskusji” – tłumaczyłem. „Ale przecież ksiądz na ten temat napisał artykuł!” – naciskała pani z telewizji. Fakt. Sporo lat temu napisałem na ten temat jeden artykuł. Dokładnie jeden. A ponieważ nie mam zwyczaju uczyć się swoich tekstów na pamięć, niewiele mi w danej kwestii w głowie zostało.

Ten incydent zwrócił moją uwagę na pewne zjawisko, które chyba zaczyna nabierać rozmachu. Chodzi o ekspertów. A właściwie o ekspertów objaśniających nam złożoność świata w mediach. To oczywiste, że pracownicy gazet, radia czy telewizji nie znają się na wszystkim. Odwołują się więc do pomocy ekspertów. Problem jednak w tym, że mnóstwo ekspertów z naukowymi tytułami ma tendencje do posługiwania się językiem skomplikowanym i pełnym słów rzadko używanych w mowie potocznej, a przez to dla wielu niezrozumiałych. Nie wypada to dobrze ani w gazecie, a tym bardziej na jakiejkolwiek antenie. Odbiorcy nic z tego nie pojmują, a w dodatku czują się jeszcze bardziej zagubieni.

Okazuje się, że media usiłują wyjść z tego impasu sprytnym sposobem. Zamiast prawdziwych ekspertów, zaczynają zapraszać do pełnienia tej roli dziennikarzy. Gdybyż to jeszcze byli rzeczywiście dziennikarze zajmujący się stale tematem i dysponujący odpowiednio dużym zasobem wiedzy. Niestety, z moich obserwacji wynika, że zaczyna się tworzyć nowy zwyczaj, a może nawet nowa maniera, polegając na tym, że aby występować w mediach w charakterze eksperta od tego czy owego wystarczy zajrzeć do dwóch książek i zerknąć w Internecie na kilka artykułów danej dziedziny dotyczących. A cała ich eksperckość wyraża się głównie w tym, że nie mają zahamowań, aby z miną najwyższego autorytetu podawać strzępki informacji jako koncentrat wiedzy i wyjaśnienie wszelkich zawiłości. Nie wahają się też własnych domysłów i interpretacji przedstawiać jako rzeczywisty stan rzeczy w danej kwestii.

W świecie mediów funkcjonuję od bardzo dawna i staram się, jak mogę nadążać, ale wciąż jeszcze nie mogę się przestawić na zasadę, że dzisiaj publicysta w Polsce powinien się wypowiadać na każdy temat o jaki go zapytają, niezależnie od tego, czy ma coś w danej kwestii do powiedzenia czy nie… Może się w końcu nauczę być ekspertem od wszystkiego, ale to jeszcze potrwa…

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 13 kwietnia 2011

Wszystko na nie

Co jest takiego w nas, ludziach, że w każdej sprawie musimy koniecznie się dzielić? Dlaczego nawet w kwestiach oczywistych i wydawałoby się jednoznacznie weryfikowalnych, zawsze znajdzie się ktoś, kto krzyknie, że jego zdaniem jest zupełnie inaczej, niż wszyscy widzą? I natychmiast okazuje się, że ten i ów zaczyna się ogłaszać jego zwolennikiem, udziela mu poparcia, nagania kolejnych wyznawców…

Kiedyś, dawno temu, ludziom przekonanym o miłości Boga, ktoś powiedział, że to wszystko ściema, przekręcił słowa Boga, zasiał w ludzkich sercach i umysłach wątpliwości, a wreszcie dał do zrozumienia, że jest oszustem, który ma coś do ukrycia. Dlaczego ludzie wtedy mu uwierzyli? Dlaczego przestali wierzyć Bogu?

Dlaczego od tej pory coraz bardziej wierzą temu, kto ich okłamuje, a nie temu, kto mówi prawdę?

wtorek, 12 kwietnia 2011

Czy można przebaczyć Katyń?

Komentarz dnia

„Co z was za chrześcijanie, skoro przez tyle lat nie potraficie zdobyć się na przebaczenie sprawcom mordu katyńskiego?” – zapytał mnie ktoś, kto wcześniej podkreślał swój dystans do Kościoła i do wiary w ogóle. „Skoro wasi biskupi potrafili krótko po wojnie pisać do Niemców ‘Przebaczamy i prosimy o przebaczenie’, to czemu podobnego w treści listu nie wyślą za przeciwległą granicę? Po co wciąż i wciąż podsycacie w sobie i w innych chęć odwetu za tamtą zbrodnię? Jak długo zamierzacie to jeszcze ciągnąć?”. Dodał też coś o katastrofie smoleńskiej w podobnym tonie.

To fakt. Czasu od tamtej zbrodni upłynęło sporo. Wciąż jednak mówienie o niej odbywa się w tonacji, którą wielu odbiera jako „Katyń pomścimy”, niż w atmosferze gotowości do przebaczenia.

Czy Katyń da się przebaczyć? Z pewnością. Da się. Nie tylko się da. Zbrodnię katyńską trzeba przebaczyć, ponieważ bez przebaczenia niemożliwe są normalne relacje między ludźmi, także między narodami i społeczeństwami.

Ale przebaczenie nie jest i nie może być działaniem jednostronnym. Nie wystarczy gotowość strony pokrzywdzonej, tej, w którą uderzyło zło wraz ze wszystkimi swoimi skutkami. Konieczne jest uznanie zła przez tego, kto je popełnił. Niezbędne jest, by stanął odważnie wobec prawdy o sobie. By naprawdę chciał otrzymać przebaczenie.

Bez tego zamiast przebaczenia mielibyśmy akt pobłażliwości, lekceważenia zła. To byłoby dokładania zła do zła. To nie byłoby miłosierdzie, lecz ignorowanie go. Miłosierdzie nie może funkcjonować na fundamencie kłamstwa. Co więcej, miłosierdzie nie może funkcjonować w oderwaniu od sprawiedliwości.

Z drugiej strony ten, kto przebacza, musi pozbyć się chęci, by używać prawdy i miłosierdzia do pognębienia tego, kto zawinił, do poniżania go i odbierania mu godności. Przebaczenie nie jest okazywaniem swojej wyższości. Także moralnej. Przebaczenie jest pochyleniem się nad tym, kto popełnił zło z miłością, a nie z satysfakcją, że nareszcie szydło wyszło z worka.

Katyń nie tylko można przebaczyć. Katyń trzeba przebaczyć. Bez gotowości (i to jasno okazanej) do przebaczenia tej zbrodni, nie da się na dłuższą metę budować relacji międzyludzkich. Ale też dopóki odpowiedzią na gotowość przebaczenia przez jedną ze stron nie będzie autentyczny żal i gotowość naprawienia zła z drugiej strony, samo wybaczenie nie będzie możliwe. Tu potrzebna jest prawda. Prawda ściśle związana z miłością.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Z dala

Znalazłem się wcale nie tak znowu daleko od “cywilizacji”, w miejscu, w którym wcześniej bez problemu łączyłem się z Internetem. A jednak dzisiaj przez wiele godzin, mimo pozornie wciąż tych samych, co dawniej, parametrów technicznych, sieć pozostawała poza moim zasięgiem. A może to ja znalazłem się poza jej zasięgiem? Pewnie chodzi o to, abym się skupił na tym, po co tym razem znalazłem się w tym miejscu. Aby mnie nic nie rozpraszało, nie zakłócało toku moich myśli, nie odwracało mojej uwagi od istoty zadania, którego się podjąłem… Dawniej odchodziło się na pustynię. Dzisiaj wystarczy, że jeden czy drugi nadajnik ma problemy techniczne, a już człowiek czuje się jak na pustyni Na pustynię szło się, by odczuć obecność Boga. Ale wcześniej trzeba było się zmagać ze złym duchem. Nie dać się mu skusić. Nie pozwolić, by skpił na sobie całą uwagę, odwracając ją od Boga.

niedziela, 10 kwietnia 2011

W szkole miłości Jezusa - rekolekcje wielkopostne 2011 (5)
Zajrzyj koniecznie do Afro
Głupia sprawa, ale kto lubi, gdy ktoś przepowie jakąś jego, choćby drobną wpadkę, i niedługo potem okaże się, że miał rację? Nie wiadomo, co bardziej irytujące: sama wpadka czy fakt, że ktoś, na podstawie tego, co o mnie wie, był w stanie bezbłędnie ją przewidzieć? Zwłaszcza, że oczywiście zwykle traktujemy tego typu zapowiedzi w kategoriach ataku, w kategoriach podawania w wątpliwość naszej dobrej woli, a nawet w kategorii osobistego poniżenia.

Jakbyśmy się czuli na miejscu Szymona Piotra, w końcu nie byle kogo w gronie Apostołów, gdybyśmy publicznie, wobec innych usłyszeli z ust Jezusa zapowiedź "zanim kur zapieje, trzy razy się Mnie zaprzesz"? Powiedzieć, że nie byłoby nam miło, to stanowczo za mało. Nie dziwią gwałtowne zaprzeczenia ze strony Piotra. Nie dziwią jego deklaracje. Czuje się przecież, że on tego nie mówi na pokaz, ale szczerze w to wierzy. Jest przekonany o swej wierności i gotowości do poświęceń dla Jezusa. Dałby sobie głowę uciąć, że jest znakomitym uczniem i Apostołem. Mógłby pod przysięgą zeznać, że nie ma rzeczy, której by dla Chrystusa nie zrobił, i żaden wariograf by kłamstwa nie wykazał.

Piotr czuł się silny. Czuł się silny tylko pozornie mocą pochodzącą od Chrystusa. W rzeczywistości budował tylko na samym sobie. Sam dla siebie był fundamentem. Było by dziwne, gdyby nie upadł. Byłoby nielogiczne, gdyby nie zaparł się Jezusa. On się go zaparł bardziej w tej chwili, gdy tak gorąco zapewniał o swej wierności i gotowości do poświęceń, niż wtedy, gdy był przyciskany przez przypadkowych przechodniów o znajomość z Jezusem.

Paradoksalnie Piotr potrzebował tego zaparcia się. Inaczej nie odkryłby, że wciąż nie jest tą skałą, którą miał być, na której Chrystus postanowił zbudować swój Kościół.

Trzykrotne zaparcie się Piotra sprawia, że słynne trzykrotne pytanie o miłość, jakie zadał mu już po Zmartwychwstaniu Jezus, nabiera jedynego w swoim rodzaju charakteru. Gdyby Piotr usłyszał te pytania przed męką, śmiercią i Zmartwychwstanie Jezusa odpowiedziałby na nie z łatwością kogoś, kto nie rozumie ich głębokiej treści. W chwili, gdy Jezus mu je zadał, Piotr już wiedział, jak wiele kosztuje miłość. Chrystus pytał go o miłość aż trzy razy nie dla prostej symetrii z trzykrotnym zaparciem się...

Słuchając i oglądając być może łatwiej zrozumiesz...
Zajrzyj koniecznie do Afro

sobota, 9 kwietnia 2011

Zimno w Smoleńsku

Komentarz dnia
To, co widziałem w sobotnie przedpołudnie na ekranie telewizora, budziło moje przygnębienie. Smoleńsk. Brzoza z wbitym fragmentem tamtego samolotu. Czarne parasole, biel śniegu, zawieja śnieżna, a wszystko przez "zapłakany" obiektyw. Mimo ciepłych słów, padających w tle, w sumie - dla mnie - wiało wielkim chłodem. Symbolicznym chłodem. Chłodem, który wcale nie studzi emocji. Chłodem, który je raczej podkreśla. Chłodem, którego nie zdołały przezwyciężyć słowa wspólnych modlitw...

Przypomniałem sobie człowieka, który zwrócił się do mnie z zapytaniem, dlaczego Kościół katolicki, tak - jego zdaniem - chętny do interpretowania wielkich nieszczęść dotykających ludzi w różnych częściach świata jako kary Bożej, w sprawie katastrofy smoleńskiej milczy i unika nawet przyznania, że za całym dramatem stoi wola Boża. Wstrząśnięty tym pytaniem odpowiadałem, przywołując słowa Jezusa "Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloe i zabiła ich, było większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie". Ale widziałem, że do niego to nie dociera, bo w istocie oczekiwał ode mnie potwierdzenia, że Bóg jest po jego stronie politycznej barykady...

Rodziło się we mnie jakieś poczucie winy, że właśnie w taki sposób postrzegam tę relację, że drugorzędne zjawiska pogodowe i skrajne reakcje ludzie są w stanie tak bardzo wpłynąć na to, w jaki sposób odbieram ważne historyczne wydarzenia...

Zmieniałem kanały informacyjne w telewizorze, szukając najlepszego obrazu wydarzeń, śledząc, jak w kształt krzyża ustawiane są kolejne znicze, po wyczytaniu nazwisk poszczególnych ofiar. I akurat w chwili, gdy w TVN24 prof. Jan Hartman mówił o pięknych gestach ze strony Rosjan, jakimi według niego były cerkiewne śpiewy i tłumaczenie przemówień na rosyjski, w TVP Info pojawiła się informacja o zmianie społecznej polskiej tablicy, umieszczonej pół roku temu między innymi przez rodziny ofiar, na rosyjską tablicę z zupełnie innym dwujęzycznym napisem, w którym zabrakło fundamentalnych treści o Katyniu, a nawet wyróżnionego nazwiska śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. I bez krzyża...

Zmroziło mnie...

Zrodziła się we mnie smutna konstatacja. W Smoleńsku wiele razy wzywano dzisiaj imienia Bożego. Ale chyba jednak Bóg nie był tam dzisiaj mile widziany...

piątek, 8 kwietnia 2011

Rozdarta żałoba

Komentarz dnia
Rok po katastrofie smoleńskiej widać, że jednym z jej skutków jest utrwalenie, zakonserwowanie, wręcz zabetonowanie istniejących w Polsce podziałów. Zaczynające się powoli obchody rocznicy tragedii sprzed roku są drastycznym i dla wielu nadzwyczaj dramatycznym potwierdzeniem, że na długo, bardzo długo, nie będzie w Polsce, w Ojczyźnie Jana Pawła II, nawet cienia możliwości, by jego rodacy przestali patrzeć na siebie z nienawiścią.

Bo to jest właściwe słowo. Straszną ranę, która oddziela jednych Polaków od drugich, w tym jednych chrześcijan od drugich, jednych katolików od drugich, wypełnia nienawiść. To ona rozdziera naszą żałobę. Żałobę, w której wielu upatrywało drogi i szansy na zjednoczenie szarpanej podziałami Ojczyzny. Żałobę, którą dzisiaj Polacy wyrywają sobie jak połać skrwawionego płótna. Żałobę, którą wyrywają sobie nawet rodziny ofiar strasznej katastrofy.

Dokładnie 15 kwietnia ubiegłego roku, pięć dni po katastrofie, ks. Włodzimierz Lewandowski napisał w portalu Wiara.pl prorocze słowa: "W wielu rozmowach wraca pytanie o to, jak długo uda się zachować tę atmosferę jedności, sprowokowaną przed dramatyczne wydarzenia ostatnich dni. Jedności nie da się zbudować na bólu. Trzeba szukać czegoś, co sięga głębiej i jest niezależne od nastroju, koniunktury, poglądów".

To prawda. Jedności nie da się budować na fundamencie zła. Nie można jedności konstytuować wokół tragedii, dramatu, nieszczęścia, cierpienia. Jej pożywką nie mogą być łzy, smutek, ból.

Ks. Lewandowski tuż po smoleńskiej tragedii pisał dalej: "Na tę rzeczywistość wskazuje św. Paweł. „Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest.” Spojrzenie na siebie i na bliźnich z tej perspektywy sprawia, że można nawet gniewać się i nie grzeszyć. Bo jedna wiara i jeden chrzest nie niweluje różnic. Jedynie sprawia, że stajemy się zdolni wznieść ponad różnice. Nie wierzę w to, że przeżywany dramat i żałoba jest w stanie zmienić nasze życie. Co nie znaczy, że nie wierzę w jakąkolwiek zmianę. Wierzę. Ale ta przemiana dokona się na wskazanym przez św. Pawła fundamencie. Wtedy nawet różnice okażą się darem".

Dzisiaj, rok później, można usłyszeć pełne rozczarowania głosy pod adresem Kościoła, że nie wykorzystał okazji, aby jednoczyć. Myślę, że nie są to głosy pozbawione podstaw. Nie stanęliśmy, jako wspólnota Kościoła, na wysokości zadania. Za mało chyba było wskazywania na jedyny fundament, który nas po takiej strasznej tragedii może przywrócić do jedności. "Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest". Przede wszystkim, jeden jest Pan.

Próbowaliśmy tę naszą żałobę przeżyć jeśli nie całkiem bez Boga, a nawet wbrew Niemu, to przynajmniej bardzo obok Niego. I dlatego wciąż nie przeżyliśmy jej dobrze. Dlatego jest ona taka rozdarta.

Tekst ks. Włodzimierza Lewandowskiego z 15 kwietnia 2010 r.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Odwaga niezależności

Przy okazji rocznicy śmierci Jana Pawła II dowiedziałem się z mediów między innymi, że Papież-Polak, który już wkrótce będzie beatyfikowany, to autorytet dla ludzi niezależnie od ich światopoglądu. Przyszło mi na myśl, że zmarły sześć lat temu Ojciec święty zasługuje z pewnością na miano autorytetu niezależnego. Ale też doszedłem do wniosku, obserwując nie tylko nasze życie polityczne, że dzisiaj miałby wyjątkowo ciężko w relacjach z własnymi rodakami. Właśnie przez swoją niezależność.

Są ludzie, którzy cenią sobie niezależność. Być niezależnym to nie jest prosta sprawa. Między innymi dlatego, że człowiek niezależny z jednej strony narażony jest na groźne pokusy, z drugiej musi się liczyć z bardzo poważnymi konsekwencjami niezależności.

Zdarzyło mi się kiedyś odwiedzić miasto, w którym istnieją dwie renomowane drużyny piłkarskie. Ze zdumieniem odkryłem, że nawet ludzie bardzo sceptycznie nastawieni do sportu i kibicowania w tym mieście jednoznacznie opowiadali się, z którą drużyną sympatyzują. Postanowiłem nie angażować się po żadnej ze stron i zachować w sporze między zwolennikami obydwu zespołów niezależność. Okazało się, iż moją niezależność różnie interpretowano. Każdy traktował mnie albo jako swojego człowieka, albo jako zażartego wroga, którego należy natychmiast zatłuc. „Ależ ja nie jestem ani po jednej ani po drugiej stronie!” – wrzasnąłem w końcu mocno przestraszony. „Jak to?” - zdziwili się zaskakująco zgodnie. I równie zgodnie orzekli, że nie mogę być niezależnym obserwatorem i komentatorem poczynań obydwu drużyn, lecz muszę się po którejś ze stron zadeklarować.

Człowiek, który próbuje być niezależny, musi też uważać na pokusę wywyższania się. Bardzo łatwo potraktować dosłownie sformułowanie „Ja jestem ponad to” i rzeczywiście zacząć patrzeć na innych, tych, którzy się opowiedzieli po którejś ze stron, z góry, z politowaniem, a nawet z pogardą. Taka niezależność nie ma sensu. Nikomu nie pomaga, a samego zainteresowanego sprowadzą na manowce.

Jan Paweł II był niezależny od ludzkich podziałów. Był wyłącznie po stronie Boga. Wydaje mi się, że nadal wielu ludzi tego nie rozumie, także w Ojczyźnie Papieża. Dlatego tak wielu z tak różnych stron i opcji usiłuje go zawłaszczyć i uczynić swoim stronnikiem. I tak wielu z bardzo różnych stron i opcji odrzuca jego osobę, jego nauczanie i postawę. Bo nie mogą go przeciągnąć na swoją stronę, do swojej partii, grupy, ekipy lub po postu bandy.

Niezależność zawsze wymagała odwagi. A tej Janowi Pawłowi II nigdy nie brakowało.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 6 kwietnia 2011

Zamrażanie, podwyższanie i beatyfikacja

Komentarz dnia

Zmęczony trwającym od kilku dni szumem medialnym wokół rozmaitych poczynań i wypowiedzi jednej z partii opozycyjnych, postanowiłem się dowiedzieć, czym w tym czasie zajmuje się rząd. Chciałem uzyskać jakąś informację, w jaki sposób realizuje on to coś, co Jan Paweł II określał jako roztropną troskę o dobro wspólne.

Zajrzałem na stronę kancelarii premiera i dowiedziałem się, że nie dalej jak we wtorek rząd przyjął cztery następujące dokumenty:

1 Uchwała w sprawie aktualizacji "Wieloletniego planu finansowego państwa 2011-2014", przełożona przez ministra finansów.

2. Założenia do projektu budżetu państwa na rok 2012, przedłożone przez ministra finansów.

3. Wstępna prognoza dotycząca stanu transpozycji dyrektyw rynku wewnętrznego w Polsce (Internal Market Scoreboarad 23) – III Aktualizacja, przedłożona przez ministra gospodarki.

4. Propozycja średniorocznych wskaźników wzrostu wynagrodzeń w państwowej sferze budżetowej na rok 2012 oraz informacja o prognozowanych wielkościach makroekonomicznych stanowiących podstawę do opracowania projektu ustawy budżetowej na rok 2012, przedłożona przez ministra finansów.

To ostatnie z czymś mi się skojarzyło. Z wiadomością podaną przez środowy "Dziennik Gazetę Prawną", że "Ponad pół miliona pracowników państwowej sfery budżetowej w 2012 roku nie otrzyma wyższych pensji. Dla tej grupy osób to już kolejny rok bez podwyżek. Tak zdecydowała Rada Ministrów, która wczoraj postanowiła zamrozić płace 0,5 mln pracowników państwowej sfery budżetowej. W efekcie ta grupa osób nie otrzyma podwyżek nawet o prognozowany w 2012 r. wskaźnik inflacji (2,8 proc.)".

Z artykułu DGP wynika m. in., że urzędnicy, żołnierze i funkcjonariusze kolejny rok z rzędu nie otrzymają podwyżek. To znaczy, że np. żołnierze zawodowi otrzymają płacę w identycznej wysokości jak styczniu 2009 r. A przecież od tego czasu ceny wielu podstawowych rzeczy ostro poszły w górę.

Natychmiast przyszło mi do głowy pytanie: "Czy to jest moralne?".

Pytanie to wróciło zresztą do mnie przy lekturze kolejnego tekstu w DGP, dotyczącego podniesienia przez Radę Polityki Pieniężnej (RPP) stóp procentowych o 25 pkt bazowych. "Wzrośnie oprocentowanie kredytów w złotych. Nie ma co liczyć na szybki wzrost zysków z lokat" - przeczytałem w gazecie.

Czy to jest moralne? Dlaczego nie wzrosną oprocentowania lokat? Gdzie tu elementarna uczciwość? Dlaczego rząd na to pozwala?

Tak samo trzeba zadać głośno pytanie, czy moralne jest podnoszenie cen benzyny pod lada pretekstem, że gdzieś w pobliżu jakiegoś szybu naftowego ktoś wystrzelił? "Chyba ksiądz rozumie, że im wyższa cena paliwa, tym więcej z akcyzy wpływa do budżetu, a tam mamy co łatać" - tłumaczył mi jeden z obrońców rządowej taktyki. I ironicznie zauważył, że jakoś ludzie się nie burzą, więc widać to rozumieją. Tylko ja - nie.

Jan Paweł II był zdecydowanie przeciwny wyjmowaniu polityki spod zasad moralnych. Uczył, że "władza nie otrzymuje prawowitości moralnej sama z siebie", że powinna działać na rzecz dobra wspólnego jako "siła moralna, oparta na wolności i świadoma ciężaru przyjętego obowiązku". A to oznacza m. in., że nie wolno jej sięgać po niemoralne środki dla jakichkolwiek wyższych celów, bo cel nie uświęca środków.

"Władza jest sprawowana w sposób prawowity tylko wtedy, gdy troszczy się o dobro wspólne danej społeczności i jeśli do jego osiągnięcia używa środków moralnie dozwolonych. Jeśli sprawujący władzę ustanawiają niesprawiedliwe prawa lub podejmują działania sprzeczne z porządkiem moralnym, to rozporządzenia te nie obowiązują w sumieniu" - uczył Jan Paweł II.

Z niecierpliwością czekam, jak nasi rządzący będą się wkrótce ogrzewać w cieple uroczystości beatyfikacyjnych i jak będą się wypowiadać o Janie Pawle II... Ciekawe, czy któryś głośno powie: "E tam, my to, co mówił, mamy w serdecznym poważaniu. My robimy politykę".

wtorek, 5 kwietnia 2011

Kolejka do bicia

Komentarz dnia
Piotr Semka w tygodniku „Uważam Rze” skonstatował, że Kościół w Polsce jest „poręcznym chłopcem do bicia”. Nie jest to stwierdzenie odkrywcze. Co gorsza, czytając tekst Piotra Semki raz po raz miałem wrażenie, że on sam dołączył do kolejki bijących. Cała różnica w tym, że uprzednio nałożył rękawiczki.

Prawdą jest (co odnotował publicysta „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”), iż bicie w Kościół to (zwłaszcza dzisiaj) żadna sztuka. Nie wymaga ani szczególnych umiejętności, ani szczególnego wysiłku. Ani nawet szczególnej wiedzy o Kościele. Niestety, jako Kościół, łatwo się podkładamy i zdecydowanie ponad potrzebę nadstawiamy nie tylko drugi policzek. Między innymi pozwalając na dzielenie nas na rozmaite sposoby.

Jednym z najczęściej stosowanych przez chętnych do bicia Kościoła zabiegiem jest wbijanie klina między duchowieństwo i świeckich, wieńczone najczęściej redukowaniem pojęcia Kościoła do „księży i biskupów” lub nawet tylko do episkopatu. Zabieg ten stosują chętnie reprezentanci najrozmaitszych stron. Z przykrością muszę zauważyć, że znalazł on zastosowanie również w tekście Piotra Semki. Zawarte w nim tezy o podzielonym na frakcje episkopacie, który trzyma w niepewności co do istotnych kwestii biedne zagubione owieczki, zdarzyło mi się czytać u komentatorów ze skrajnie różnych opcji.

Pod wieloma względami słuszne (choć niezbyt nowe) wywody Piotra Semki w „Uważam Rze” uzupełnia wywiad z przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski abp. Józefem Michalikiem zrobiony przez Jacka i Michała Karnowskich. Być może jestem uprzedzony, ale czytając go miałem wrażenie, że przeprowadzający rozmowę dziennikarze aż się palą do tego, aby ustawić swego interlokutora w pozycji chłopca do bicia. I to nawet nie dla siebie. Dla innych.

Takiej okazji nie zmarnowała „Gazeta Wyborcza”, w której Katarzyna Wiśniewska za pomocą wyjętych z wywiadu cytatów gładko „przerobiła” abp. Michalika na niemalże aktywistę jednej partii i to w dodatku nielojalnego wobec innych biskupów.

Ręce opadają...

Podobno kard. Armand Jean de Richelieu westchnął kiedyś: „Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam”. Mam ochotę sparafrazować tę myśl duchownego, którego negatywny wizerunek niezwykle skutecznie utwierdził w świadomości świata Aleksander Dumas i westchnąć: „Boże, strzeż Kościół od obrońców, z atakującymi go jakoś sobie poradzi”.

W czasach PRL-u w Kościele w Polsce dość często kierowano się zasadą, aby głośno nie krytykować błędów, a czasami nawet ewidentnego zła, które się we wspólnocie zdarzyło, aby nie dawać ówczesnej, walczącej z Kościołem bez pardonu, władzy argumentów do atakowania. Broń Boże nie namawiam do powrotu w Kościele do takiej taktyki. Jednak jestem przekonany, że jeśli ktoś chce zasłaniać Kościół przed ciosami, na które nie zasłużył, powinien to robić w taki sposób, aby nie tylko nie pogarszać jego sytuacji, ale żeby faktycznie jego zabiegi przyniosły pożądany skutek. Tylko trzeba pamiętać, że wtedy można samemu nieźle oberwać...

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Jan Paweł II: Widać, że Ślązak cierpliwy i twardy

Komentarz dnia
"Widać, że Ślązak cierpliwy i twardy". To słowa Jana Pawła II. Jedne z wielu pokazujących, że nie tylko dostrzegał on i doceniał specyfikę śląskiej tożsamości, ale również znał historię tej ziemi i rozumiał jej wpływ na kształtowanie się śląskiego etosu. Trzeba je przypomnieć w chwili, gdy sprawa śląskości jest od pewnego czasu traktowana instrumentalnie i stała się przedmiotem rozgrywek politycznych.

Jan Paweł II wielokrotnie na Górnym Śląsku bywał jako metropolita krakowski, przemawiając przez całe lata do mężczyzn podczas piekarskich pielgrzymek. Nie tylko przemawiał, ale również rozmawiał z ludźmi, umiał słuchać. Dlatego zdawał sobie sprawę, że słynne słowa Prymasa Polski kard. Augusta Hlonda "Ludu śląski! Ktokolwiek dochodzi przyczyn twej głębokiej wiary, musi iść do Piekar. Bez nich nie można ani twej duszy zrozumieć, ani twego życia religijnego ogarnąć. Tylko ten je zupełnie pojmie, kto cię widział przed cudownym obrazem" trzeba traktować szerzej, nie tylko w odniesieniu do sacrum, ale również do profanum życia Ślązaka. Nie ma wciąż o Piekarach Śląskich ani naprawdę dobrej książki, ani filmu, które pokazywały na przykładzie tego sanktuarium, co w śląskości jest rzeczywiście istotne, a co nie.

"W Piekarach dopominaliśmy się zawsze o wolność religii i sumienia; o obronę świętości niedzieli i o wolność kultury; o prawo do nauczania teologii. Wyrażaliśmy sprzeciw wobec bezbożnego wychowania, wzywaliśmy do poszanowania praw pracowniczych; broniliśmy rodziny. Wskazywaliśmy na odpowiedzialność za własne człowieczeństwo, na znaczenie narodu i patriotyzmu, na moralny wymiar pracy i odpoczynku, na etykę solidarności i na potrzebę prawdy w życiu społecznym. Wiele z tych kwestii nadal stanowi ważne wyzwanie dla nas i dla przyszłych pokoleń" - przypomniał metropolita katowicki abp Damian Zimoń w ubiegłym roku z liście z okazji 85. rocznicy utworzenia diecezji katowickiej.

W roku 1979 komunistyczne władze nie wpuściły Papieża na Górny Śląsk. Wspólne spotkanie dla mieszkańców Górnego Śląska i Zagłębia odbyło się na Jasnej Górze. Jan Paweł II powiedział wtedy: "Historycznie zarówno Śląsk, jak i Zagłębie — ale zwłaszcza Śląsk — pozostawały zawsze w bliskiej łączności ze stolicą św. Stanisława. Jako dawny metropolita krakowski pragnę wyrazić szczególną radość z tego naszego spotkania, które dzisiaj dochodzi do skutku u stóp Jasnej Góry. Zawsze byłem sercem bliski Kościołowi katowickiemu i temu całemu Kościołowi, który „siedzi na węglu” i mieszka wśród fabryk, hut. Temu Kościołowi, który w całokształt życia katolickiego w Polsce wnosi szczególne doświadczenia oraz szczególne wartości".

Cztery lata później Jan Paweł II, stojąc w Katowicach wobec prawie dwóch milionów Ślązaków (w roku 1993), powiedział: "Niegdyś - gdy jeszcze nie było współczesnego Śląska, ale był już wizerunek Matki Bożej w Piekarach - w tę modlitwę włączył się król polski Jan III Sobieski, idąc na odsiecz Wiednia. Dziś ja - Biskup Rzymu, a równocześnie syn polskiego Narodu pragnę włączyć się w modlitwę współczesnego Śląska, który w wizerunek Pani Piekarskiej wpatruje się jako w obraz Matki sprawiedliwości i miłości społecznej. I dlatego też tę modlitwę pragnę wyprowadzić z wielorakiej pracy, tak jak wy ją na co dzień wyprowadzacie, kiedy - właśnie pośród pracy - wymieniacie to pozdrowienie: Szczęść Boże! - Szczęść Boże! Tak jest. Ażeby sięgnąć do samego korzenia pracy ludzkiej - czy to będzie praca w przemyśle czy na roli, czy to będzie trud górnika, hutnika, czy też pracownika umysłowego, czy domowe krzątanie się matki, czy trud służby zdrowia przy chorych - aby sięgnąć do samego korzenia jakiejkolwiek ludzkiej pracy trzeba odnieść się do Boga: Szczęść Boże!".

A w Gliwicach, w roku 1999, Papież, który za niespełna miesiąc będzie wyniesiony na ołtarze, zwracał się do Ślązaków: "Pozostańcie wierni doświadczeniu pokoleń, które żyły na tej ziemi z Bogiem w sercu i z modlitwą na ustach. Niech zawsze na Śląsku zwycięża wiara i zdrowa moralność, prawdziwy duch chrześcijański i poszanowanie Bożych przykazań. Zachowujcie jak skarb największy to, co było źródłem duchowej siły waszych ojców. Oni umieli włączyć Boga w swoje życie i w Nim zwyciężać wszelkie przejawy zła, czego wymownym symbolem jest owo górnicze «Szczęść Boże!». Umiejcie zachować serce zawsze otwarte na wartości głoszone przez Ewangelię, strzeżcie tych wartości, które stanowią o waszej tożsamości".

"Ale w Krakowie padało. Wyście zawsze lepsi!" - powiedział Jan Paweł II w czasie luźnej rozmowy z mieszkańcami Górnego Śląska w Gliwicach. To sformułowanie zostało wypowiedziane w tonie żartobliwym, ale mało kto poza ziemią śląską zdaje sobie sprawę, że dla wielu jej mieszkańców zabrzmiało ono nie tylko jako pochwała, ale również jako zobowiązanie na przyszłość. I wciąż traktują je z najwyższą powagą.

Myślę, że przynajmniej tyle powinni wiedzieć wszyscy politycy, którzy w taki czy inny sposób zabierają się za wypowiadanie opinii o Górnym Śląsku, jego mieszkańcach i o śląskości jako takiej.

niedziela, 3 kwietnia 2011

Ofiara okoliczności

W szkole miłości Jezusa - rekolekcje wielkopostne 2011 (4)
Zajrzyj koniecznie do Afro
Nie tylko w "Jesus Christ Superstar" pojawia się teza, że Judasz "musiał" zdradzić Jezusa. Że był uwarunkowany okolicznościami. Wręcz zdarzyło mi się słyszeć, że takie było jego przeznaczenie, zadanie, a nawet... misja. Że bez jego zdrady nie mogłoby się dokonać zbawienie. Że ktoś musiał wziąć na siebie to ciężkie zadanie i on się poświęcił...

Dla każdego zła, draństwa, podłości, nienawiści, po prostu dla każdego grzechu, da się jeśli nie znaleźć, to przynajmniej wykombinować "okoliczności łagodzące". Da się znaleźć "usprawiedliwienie", a nawet "wytłumaczenie". Coś, co pozwoli "zrozumieć"...

Wynaleźliśmy metody, które pozwalają każdego szubrawca pokazać jako ofiarę, a nie sprawcę. Każdego łajdaka, jako chodzący zbiór dobrych intencji. Każdego zdrajcę, jako dobroczyńcę ludzkości...

Spoko. Zdrada Judasza nie jest warunkiem niezbędnym, aby Jezus nas zbawił. To nie jest tak, że gdyby on okazał się porządnym człowiekiem i nie postawił własnych interesów i wizji wydarzeń ponad miłość do Jezusa, całe posłannictwo Bożego Syna na ziemi ległoby w gruzach i trzeba by wszystko zaczynać od nowa. Dopisywanie głębokich motywacji do wrednych działań jest starym niemal jak świat zabiegiem PR-owym. Już szatan w raju namawiając Adama i Ewę do nieposłuszeństwa wobec Boga, twierdził, że robi to dla ich dobra. A potem to już poleciało. Okazaliśmy się, jako ludzie, bardzo pojętnymi naśladowcami tej taktyki. Potrafimy dorobić ideologię o pozytywnej wymowie do wymordowania całych narodów. Przy tym zdrada, a nawet zabicie na krzyżu Bożego Syna, wygląda jak "pikuś". Nawet jak "Pan Pikuś".

Rzadko się dzisiaj zwraca uwagę na fakt, kiedy Judasz zdradził Jezusa. Nie, nie w Ogrójcu, słynnym pocałunkiem. On Go zdradził znacznie wcześniej, w o wiele mniej romantycznych okolicznościach...

W "Jesus Christ Superstar" Judasz ma poważne opory przed wzięciem kasy za swój czyn. Dlatego trzydzieści srebrników, które kapłani proponują mu za wskazanie miejsca, gdzie Jezusa będzie bez kłopotów aresztować, nazywają "honorarium". Po czym, gdy Iskariota jednak decyduje się przyjąć, rzucają mu je na ziemię. Pełna pogarda i upokorzenie...

To zadziwiające, jak bardzo właśnie w naszych czasach, w ostatnich kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu latach, wiele wysiłku poświęcono, aby pokazać "ludzką twarz Judasza". Aby przynajmniej częściowo, a najchętniej całkowicie, zdjąć z niego odium interesownego zdrajcy, który dla własnych interesów i satysfakcji sprzedaje kogoś, komu ma tak wiele do zawdzięczenia.

Dlaczego tak bardzo zależy nam na "oczyszczeniu" Judasza? No, dlaczego?

Zobacz i posłuchaj, o co chodzi
Zajrzyj koniecznie do Afro

Zachęcam też do tego

sobota, 2 kwietnia 2011

Jan Paweł na naszą miarę

Komentarz dnia
Szósta rocznica śmierci Jana Pawła II. Media pełne mocno odgrzewanych wspominkowych materiałów. Zresztą nie tylko w nich niewiele nowych pomysłów na promowanie postaci "największego Polaka". Widać pewną koncepcyjną pustkę. Tak, jakbyśmy nie bardzo wiedzieli, kogo chcemy promować: sympatycznego Lolka, chłopaka z sąsiedztwa, czy wielkiego przywódcę religijnego. Bo na pewno nie świętego. Chociaż szykujemy się do beatyfikacji, unikamy dotykania jego świętości. A tym bardziej zagłębiania się w nią.

Sześć lat po śmierci Jana Pawła II my, Polacy, jesteśmy rozczarowani sami sobą. Nie potrafimy sobie z tym rozczarowaniem poradzić. Czujemy się winni. Nie nadajemy się do pokazywania, jako naród i jako społeczeństwo, które dało światu tak wielkiego człowieka. Czujemy się winni, więc szukamy, nawet w takim dniu, jak 2 kwietnia, na kogo by tu tę winę zwalić.

Bardzo szybko odkryliśmy, że 2 kwietnia 2005 roku o 21.37 nie zatrzymały się wskazówki zegarów. Ani w Polsce, ani na świecie. Czas płynie dalej. Jan Paweł II jest wobec efektów tego upływającego czasu bezbronny. Nie może przeciwstawić się budowaniu na jego postaci nieprawdziwych mitów i fałszowania jego nauczania przez wybiórcze traktowanie.

Zaczynamy coraz bardziej w dziejach Jana Pawła II szukać siebie. Zaczynamy je pisać na nowo na naszą miarę. Zaczynamy dopasowywać jego osobę, jego słowa, jego działania, do naszej małości, płytkości, powierzchowności, szarości i nijakości. Nie czujemy się jego wielkością porwani ani zmobilizowani. Mamy jego wielkość w nosie, a nawet coraz bardziej nam przeszkadza. Bo przecież ona jest wyzwaniem, zadaniem, wyrzutem sumienia.

Pojawiają się przy okazji szóstej rocznicy śmierci Jana Pawła II informacje, że Papież krzyczał na polityków, m. in. w PRL-u. Myślę, że pokrzyczałby na nich i dzisiaj. Bo nie taką Polskę proponował w swoich wypowiedziach.

Ale Jan Paweł II krzyczał nie tylko na polityków. Krzyczał też na Polaków (na przykład w Kielcach). Zasłużyliśmy, aby pokrzyczał na nas i dziś, że trwonimy czas i marnujemy jego wysiłek.

piątek, 1 kwietnia 2011

Komentarz dnia. Dwie rocznice

W związku z przygotowaniami do zapowiedzianej na 1 maja beatyfikacji Jana Pawła II w części środowisk kościelnych w Polsce zrodził się pomysł, aby cały kwiecień potraktować jako czas wyciszenia, jednoczenia, przekraczania podziałów i wygaszania konfliktów. W świetle tego, co dzieje się od kilku dni, widać, że pomysł jest nie do zrealizowania. A z licznych treści, przekazywanych przez przedstawicieli Episkopatu Polski z kard. Nyczem na czele, podczas briefingu 30 marca, do mediów i świadomości społecznej przebiła się jedynie sugestia, by finalizować czas żałoby. Niektóre reakcje na nią mocno kojarzą się z sierpniową próbą przeniesienia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego do pobliskiego kościoła.

Szósta rocznica śmierci Jana Pawła II i pierwsza rocznica katastrofy smoleńskiej nakładają się na siebie. Można powiedzieć, że mamy do czynienia nawet ze swoistą rywalizacją obchodów, spowodowaną między innymi bliskością dat. Z moich obserwacji wynika, że w niejednej parafii w tym roku o wiele więcej czasu i uwagi poświęcono rocznicy tragedii spod Smoleńska, niż rocznicy odejścia Papieża-Polaka do domu Ojca. Przyczyn tego zjawiska zapewne jest wiele. Byłoby dobrze, gdyby ktoś się im przyjrzał i zechciał przeanalizować, zarówno z perspektywy socjologicznej, jak i duszpasterskiej.

"Po katastrofie smoleńskiej tylko na moment potrafiliśmy się zjednoczyć tak jak 2 kwietnia 2005 r. Przeżywana niebawem 6. rocznica śmierci Papieża i oczekiwanie na jego beatyfikację są okazją, byśmy na nowo uczyli się jedności, do której wzywał nas Jan Paweł II i w takim duchu przeżywali pierwszą rocznicę katastrofy" - podpowiadają polscy biskupi. Problem jednak w tym, że różne środowiska chcą się jednoczyć wokół różnych kwestii.

Szczególnie uderzający jest brak w Polsce widocznej i powszechnej radości z faktu wyniesienia Jana Pawła II na ołtarze. Można odnieść wrażenie, że doceniając wagę wydarzenia, w dużej części traktujemy je jako pewną formalność, potwierdzenie oczywistości.

Nie, nie chodzi mi o to, aby wokół beatyfikacji Jana Pawła II zapanowało coś na wzór Małyszomanii. Ale może jednak udałoby się nam wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu? I bardzo proszę, żeby nie zrzucać winy za istniejący stan na polityków. Oni tylko dopasowują się do naszych nastrojów...

Więcej... tutaj