czwartek, 31 maja 2012

Wykład o idei

Natknąłem się na wygłoszony kilka tygodni temu wykład księdza profesora Michała Hellera. Jednego z najwybitniejszych polskich naukowców. Tego, o którym nawet niezbyt zainteresowani teologią i filozofią usłyszeli cztery lata temu, gdy państwo nasze miało wielomiesięczny problem, czy kazać ks. Hellerowi płacić podatek od prestiżowej Nagrody Templetona, którą on natychmiast podarował na Centrum Kopernika.

Wykład, którego cały tekst można przy odrobinie cierpliwości znaleźć w Internecie, wygłoszony został z okazji nadania księdzu profesorowi tytułu doktora honoris causa przez Uniwersytet Jagielloński i wcale nie dotyczył pieniędzy, lecz idei. Choć, jak stwierdził w nim sam ks. Heller, „Pieniądze mają jednak coś wspólnego z ideami – jedne i drugie mogą ulec dewaluacji. Ale jest między nimi zasadnicza różnica: jeżeli pieniądze ulegną dewaluacji, jakaś dobra idea może wyprowadzić z finansowego kryzysu, ale jeżeli zdewaluują się idee, nie pomogą żadne pieniądze”.

Ksiądz profesor mówił o idei uniwersytetu. Przypominając, jak się uniwersytety rodziły, zadał niepokojące pytanie: „Czy nie za bardzo odeszliśmy od założycielskiej idei?”.

Mówił też rzeczy, od których od razu zaczerwieniły mi się z emocji uszy, bo dotknął odważnie tematu elitarności nauczania, który i mnie coraz bardziej porusza. Mówił też o reformach edukacji, a mnie, jako synowi nauczycielki, od razu przypomniało się, że odkąd zacząłem rozumieć, co mówią ludzie wokół, wciąż słyszałem o trwającej reformie edukacji. Ustrój zdążył się w międzyczasie zmienić, a permanentne reformowanie systemu nauczania według wciąż nowych pomysłów jak trwało, tak trwa. Ks. Heller, jako doświadczony nauczyciel akademicki, powiedział coś, co zmrozić może każdego: „Po każdej reformie podstawowego i średniego nauczania otrzymywaliśmy na pierwszy rok studiów uniwersyteckich gorzej przygotowanych studentów. Nie pomimo reform, lecz z powodu nich”. Co wydaje się logiczną konsekwencją upowszechniania wykształcenia. „Bo przecież jeżeli nauczanie ma być coraz bardziej dostępne, to trzeba dostosować wymagania do średniego (w więc coraz niższego) poziomu” – uzasadnił ksiądz profesor, ale zaraz dodał, że on już od studenta pierwszego roku wymaga nie tylko podstawowej znajomości języka polskiego, umożliwiającej czytanie ze zrozumieniem i pisanie bez błędów ortograficznych, ale także „żeby miał pewną dyscyplinę myślenia i poprawnego wyciągania wniosków”.

Ks. Heller przypomniał, że uniwersytety powstały na zasadach wysoce demokratycznych. Jednak chwilę później zauważył: „Sama nauka, ze swej istoty, nie jest demokratyczna: jedni pobierają naukę, drudzy uczą, jedni są zdolniejsi, inni mniej. Znaczny procent pobierających naukę eliminuje się niemal automatycznie. Nauka jest elitarna i jeżeli o tym się zapomina, droga do bylejakości staje otworem”.

Muszę się tych słów nauczyć na pamięć, żeby sobie je powtarzać w myślach za każdym razem, gdy spotykam wybitnie uzdolnionych uczniów, marnujących swoje talenty w przeciętnych szkołach, w których - mimo nawet najlepszej woli nauczycieli - po prostu nie mogą się zgodnie ze swymi możliwościami rozwijać. A w dalszej perspektywie, mimo ogromnego potencjału, jaki posiadają, nie zasilą elit. Elit, które, moim zdaniem, wszędzie są po prostu niezbędne. W Kościele także. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 30 maja 2012

Nakładki

Wiadomości nadchodzące w ostatnich dniach z Watykanu (warto odnotować, że mamy do czynienia z nasileniem strumienia informacji określonego charakteru, które w obiegu najpierw nieoficjalnym, potem półoficjalnym, wreszcie medialnym, pojawiają się już od dość dawna) niejednego głęboko przygnębiają, innych dla odmiany cieszą zdecydowanie ponad miarę swojego rzeczywistego znacznie. Przywodzą na myśl przeszłość, opisywaną w niejednej książce zarówno ściśle trzymającej się faktów, jak i w tych, w których autorzy pozwolili sobie na sporo fantazji.

Jedno jest pewne. Takie rzeczy dziać się nie powinny. Ich bagatelizowanie, do którego tendencję można tu i ówdzie dostrzec w komentarzach ludzi uważających się za działających dla dobra Kościoła, byłoby błędem. Poważnym. Nie wolno bowiem pobłażać złu w Kościele, nawet jeżeli dzieje się on w czymś, co można nazwać "nakładką" na to, co w Kościele istotne, na jego pierwotny zamysł. Z pewnością "nakładką" na kościelną rzeczywistość jest istnienie państwa watykańskiego, ze wszystkimi funkcjonującymi w nim strukturami i mechanizmami.

Rodzajem nakładki są również rozwiązania dotyczące sprawowania w Kościele władzy. Rozmawiałem dzisiaj w pewnym gronie ze znakomitym kościelnym prawnikiem-kanonistą. Gdy rozmowa zeszła na kwestię rządzenia w Kościele, prawnik ów jako rodzaj przypomnienia oczywistości stwierdził, że również w nim istnieje trójpodział władzy. Coś mnie podkusiło, aby zrobić zdumioną minę i udać, że słyszę o tym pierwszy raz w życiu. Wielce szanowny prawnik dał się nabrać na moje marne aktorstwo i przyniósł Kodeks Prawa Kanoniczego, aby mi podsunąć przed okulary stosowne zawarte w nim sformułowanie. I chcę od razu podkreślić, że to nie ja komentując ten kanon użyłem słowa "fikcja". Jak już wspomniałem, w rozmowie uczestniczyło więcej osób. A ja ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałem się od zadania złośliwego i kompletnie odjechanego w sferę abstrakcji i idiotyzmu pytania, czy Jezus zakładając Kościół znał monteskiuszowski trójpodział władzy.

Kłopot w tym, że w działalności Kościoła owe (przede wszystkim myślowe)  "nakładki" były zawsze. One wynikają z naszej przyziemności i ograniczoności doczesnością. Miały nawet miejsce w najbliższym otoczeniu Jezusa, gdy nauczał. Wynikiem takiej właśnie "nakładki" była skierowana do Jezusa prośba dwóch uczniów, wspartych przez matkę, aby mogli zasiąść w królestwie niebieskim po Jego prawicy i lewicy. Z "nakładkowego" myślenia zresztą wynikała też pełna oburzenia reakcja reszty towarzystwa, gdy sprawa nabrała rozgłosu...

Mimo swojego wręcz przygruntowego źródła i doczesnego wymiaru, te "nakładki", bez których jako Kościół nie jesteśmy w stanie się obejść i funkcjonować na ziemi, mają wielkie znaczenie nie tylko dla wizerunku naszej wspólnoty. One wpływają na jej realne życie i działanie tu na ziemi, na sposób, w jaki Kościół wypełnia swoje podstawowe zadanie, jak realizuje zleconą mu przez Jezusa misję. Dlatego muszą być jak najdoskonalsze i działać najlepiej jak się da, a gdy się psują i zawodzą, jako wspólnota Kościoła, powinniśmy jak najszybciej reagować i naprawiać, a w niektórych przypadkach, po prostu wymieniać te nakładane na Kościół mechanizmy, struktury, rozwiązania itd.

W przeciwnym razie wadliwe nakładki będą utrudniały, hamowały, a może nawet uniemożliwiały funkcjonowanie Kościoła zgodnie z Chrystusowym zamysłem. A w pewnym momencie będziemy musieli zdać z tego sprawę przed Nim samym. stukam.pl

wtorek, 29 maja 2012

Kompromisy

Gdy wyrażałem bezradne zbuntowanie wobec zła, czynionego przez konkretnego człowieka, zła, wobec którego pozostawałem kompletnie bezsilny, ktoś mi doradził, abym udawał, że to mnie nie dotyczy, żył obok, nie podejmując więcej nie tylko prób interwencji, ale również dostrzegania zła. "Życie wymaga kompromisów" - usłyszałem.

Przypomniało mi się zaraz kilka opinii na temat kompromisów. Wynikało z nich, że kompromis nie jest niczym dobrym. Niejednokrotnie jest próbą oszukiwania nie tylko drugiego człowieka, ale także samego siebie. Jest udawaniem sukcesu, które ma przesłonić klęskę. Pamiętam, że jedna z opinii mówiła, iż kompromis to dzielenie ciastka w taki sposób, aby każdy myślał, że dostał większy kawałek. Wręcz "większą połowę".

Ktoś mi kiedyś tłumaczył, że kompromis jest najlepszą metodą rozwiązywania konfliktów. "Rozwiązywania?" - zdziwiłem się. "Raczej odwlekania chwili, w której trzeba go będzie rozwiązać". Zostałem wtedy nazwany idiotą, który nie nadaje się do życia.

Szczególnie niebezpieczne są kompromisy, w których człowiek "dla świętego spokoju" zgadza się "tolerować" zło. One nie budują niczego świętego. Raczej otwierają szeroką drogę do piekła. W bardzo wielu tego słowa wymiarach. stukam.pl

poniedziałek, 28 maja 2012

Mądra mina

Są ludzie, którzy nie mają z tym problemu. Robią mądrą minę na każde zawołanie. Mają ją na twarzy gadają następnie takie bzdury, że nie tylko uszy odpadają, ale rozum prosi o zgodę na emigrację (przynajmniej wewnętrzną).

To ludzie bardzo szkodliwi. Opowiadając banialuki, a niejednokrotnie ewidentne kłamstwa z wyrazem twarzy absolutnie wiarygodne świadka i znawcy problematyki, są w stanie przekonać, a niejednokrotnie również pociągnąć za sobą wielu innych.

Jeśli wykonują swoją manipulację w pełni świadomie i w imię przewrotności, to jeszcze trzy czwarte biedy. Prawdziwy kłopot powstaje w chwili, gdy zaczynają nie tylko wierzyć w prawdziwość tego, co mówią, ale również w swoją mądrość (i wiedzę). Wtedy stają się nie tylko oszustami, ale fałszywymi prorokami.

Rozglądam się dość uważnie i coraz częściej natrafiam na takich ludzi w moim Kościele. Nie tylko znajdują w nim posłuch niejednokrotnie całkiem licznych grup, ale robią w Kościele coś, co po świecku nazywa się "karierą". Osiągają wpływy, a czasami także władzę. Ale nawet bez jej realnych atrybutów robią rzecz najgorszą z możliwych - niszczą jedność. stukam.pl

niedziela, 27 maja 2012

Ograniczenia

Same osaczające wiadomości. Papieski kamerdyner zatrzymany pod zarzutem wynoszenia tajnych dokumentów. Znani ludzie mówią o zdradzie na wzór Judaszowej. Benedykt XVI, "zasmucony i wstrząśnięty" w samą uroczystość Zesłania Ducha Świętego diagnozuje wszem wobec, że że ludziom coraz trudniej jest porozumieć się ze sobą, a na świecie szerzy się nieufność, podejrzliwość i wzajemny strach.

Jakby tego było mało, okrzyki "hańba!" i "prawda!" rozległy się po spotkaniu Benedykta XVI z wiernymi na południowej modlitwie. Wznieśli je uczestnicy marszu, którzy domagali się ujawnienia prawdy na temat zagadki porwania córki pracownika Watykanu Emanueli Orlandi w 1983 roku.

Na domiar media nagłaśniają właśnie dzisiaj odkrycie sprzed kilkunastu lat dokumentu, który miałby być Ewangelią wg Barnaby. Podają, że ten fakt podkopie Kościół katolicki oraz jego władze i zrewolucjonizuje religię na świecie.

"Bóg cię ogranicza?" - miga mi baner na jakiejś internetowej stronie. Przecieram oczy. Nie, tekst baneru brzmi: "Ból cię ogranicza?".

Ból potrafi ograniczać. Ale czy tylko on? Jest coś, co ogranicza człowieka znacznie bardziej, niż ból. O tym mówią wszystkie zacytowane wyżej informacje. To są wiadomości na temat ograniczeń. stukam.pl

sobota, 26 maja 2012

Rzeczy niepotrzebne

Gdy Jezus zmartwychwstały ukazał się uczniom nad jeziorem Genezaret, Piotr obróciwszy się zobaczył idącego za sobą ucznia, którego miłował Jezus, a który to w czasie uczty spoczywał na Jego piersi, i powiedział: "Panie, kto jest ten, który Cię zdradzi?" Gdy więc go Piotr ujrzał, rzekł do Jezusa: "Panie, a co z tym będzie?"

Odpowiedział mu Jezus: "Jeżeli chcę, aby pozostał, aż przyjdę, co tobie do tego? Ty pójdź za Mną". Rozeszła się wśród braci wieść, że uczeń ów nie umrze. Ale Jezus nie powiedział mu, że nie umrze, lecz: "Jeśli Ja chcę, aby pozostał, aż przyjdę, co tobie do tego?" Ten właśnie uczeń daje świadectwo o tych sprawach i on je opisał. A wiemy, że świadectwo jego jest prawdziwe.

Jest ponadto wiele innych rzeczy, których Jezus dokonał, a które, gdyby je szczegółowo opisać, to sądzę, że cały świat nie pomieściłby ksiąg, które by trzeba napisać. (J 21,20-25)

Ktoś skomentował z pewną bezradnością w głosie: „Dziwna ta rozmowa Zmartwychwstałego Jezusa z Piotrem. Tak, jakby Chrystus mówił mu, żeby pilnował swojego nosa”.

Coś jest na rzeczy. Piotr usłyszał dość szorstką odpowiedź na wydawałoby się całkiem uzasadnione troską o najmłodszego z Apostołów pytanie. Co ciekawe, sam zainteresowany w zaskakujący sposób komentuje cały incydent. Tak, jakby starał się wyjaśnić, że wokół użytego przez Jezusa sformułowania, doszło do czegoś, co dziś nazywamy „nadinterpretacją”.

Słowa, które usłyszał Piotr, pytający o dalsze losy umiłowanego ucznia, to istotna wskazówka. Mnie skojarzyły się z fragmentem 2 Listu św. Pawła do Tesaloniczan. „Słyszymy bowiem, że niektórzy wśród was postępują wbrew porządkowi: wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi” – napisał z wyrzutem Apostoł pogan.

Jezus wyznaczył swoim uczniom jasną i jednoznaczna misję na tym świecie. Tymczasem jak widać od samych początków, nawet Jego najbliżsi doznawali swoistych rozproszeń, ulegali pokusie zajmowania się rzeczami nieistotnymi. Korciło ich też, aby ze słów Chrystusa wyciągać daleko idące wnioski, mogące prowadzić do fałszywego pojmowania Jezusowego nauczania i błędnego rozumienia zapowiedzi. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

piątek, 25 maja 2012

Z myślą, że dla

Byłem kiedyś na wykładzie poświęconym temu, w jaki sposób chrześcijanin powinien podchodzić do swojej pracy. Mówca starał się na różne sposoby przekonać słuchaczy, że praca nie jest wcale karą za grzech pierworodny, jak niejeden wierzący głęboko katolik współcześnie uważa, lecz stanowi pierwotne powołanie człowieka, którego Bóg stworzył, aby "uprawiał ogród".

Duża część wykładu poświęcona była temu, że wykonując jakieś polecenie albo zadanie uczeń Chrystusa powinien się skupić na tym, aby wypełnić je jak najlepiej dlatego, że realizuje je dla drugiego człowieka, dla bliźniego. Wykładowca dowodził, że pracować trzeba w duchu służby i miłości bliźniego, starając się ze wszystkich sił, aby ten, do kogo trafi owoc naszego wysiłku, czuł się w pełni usatysfakcjonowany, aby nie miał wątpliwości, że nie był obojętny temu, kto pracował, nawet, jeżeli nigdy w życiu się nie spotkają i nie poznają.

Wykład słyszałem wiele lat temu i wielu szczegółów nie pamiętam. Nie umiem sobie też przypomnieć bardzo zgrabnych sformułowań, których mówca używał, choć pamiętam, że były dopracowane i celne. Pamiętam też, że czułem, iż wykładowca naprawdę rzetelnie się do swego zadania przygotował i nie wyczułem w nim chęci "odbębnienia" swojego, zgarnięcia kasy i powrotu w domowe pielesze.

Dlaczego nagle dzisiaj przypomniałem sobie tamten wykład?

Być może dlatego, że poprosiłem kogoś, aby zaniósł moje notatki na miejsce, z którego miałem je wygłosić. Gdy się na wspomnianym miejscu znalazłem, moje starannie wydrukowane i przycięte do poręcznego rozmiaru zapiski istotnie leżały przede mną.

Tyle, że do góry nogami... stukam.pl

czwartek, 24 maja 2012

Epoka „Lubię to”

Hermann Hesse w „Grze szklanych paciorków” opisał między innymi epokę felietonu, którą odmalował – łagodnie mówiąc – w dość ciemnych barwach. Przedstawił ją jako czas upadku i zaśmiecania ludzkich umysłów przez utytułowanych i profesjonalnych autorów produktami poświęconymi takim kwestiom, jak „Fryderyk Nietzsche a moda damska około 1870 roku”, „Ulubione potrawy kompozytora Rossiniego” albo „Rola piesków pokojowych w życiu wielkich kurtyzan”.

Odnoszę wrażenie, że jesteśmy już, jako ludzkość, kilka epok dalej, a czas, w którym żyjemy, należałoby nazwać epoką „Lubię to”. Dziś pod niemal każdym tekstem zamieszczonym w Internecie, widnieje charakterystyczny guzik, znany z wielkiego portalu społecznościowego, a oprócz niego kilka innych, w tym samym duchu. Doszliśmy do okresu w dziejach ludzkości, w którym najważniejsze jest pozyskać sympatię, a mówiąc precyzyjniej, dać się lubić.

Mechanizm ten dotyczy nie tylko naiwnie nazywanej przez wielu wirtualną sfery Internetu. W kanałach telewizyjnych mnożą się programy, w których o losie jakiegoś próbującego coś zaprezentować człowieka lub przynajmniej o samym jego dziele, decydują wysyłane przez widzów sms-y. Czy nie tą drogą wybrano utwór nazywany przez niektórych hymnem polskiej reprezentacji na Euro 2012?

Zapytałem kiedyś znajomego, który z oburzeniem opowiadał mi o niesprawiedliwych jego zdaniem wynikach jakiegoś sms-owego głosowania, czym sam się kierował, decydując się ponieść koszty, aby wysłać swój głos na rzecz jednego z uczestników show. „Zwyczajnie, lubię go” – wzruszył ramionami znajomy i popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie przybył z odległej planety i nie przypominał wyglądem człowieka, skoro zadaję takie pytania.

Podporządkowanie regułom epoki „Lubię to” niemal wszystkich dziedzin życia owocuje radykalną zmianą celu ludzkich działań. Nie są one podejmowane po to, aby przyniosły efekty, do których niegdyś zwykle prowadziły. Dzisiaj celem ludzkich działań, zwłaszcza tych podejmowanych w przestrzeni publicznej, jest przede wszystkim przypodobanie się jak największej liczbie obserwatorów. Także tych postronnych, którzy pojęcia nie mają, o co w danej sprawie chodzi, biorą jednak udział w sondażach popularności i wpływają na kształt, jaki przyjmą publikowane nieustannie w mediach słupki.

Nic dziwnego, że ktoś zdobył się na drastyczne i przesycone rozpaczą wyznanie: „Nie musisz mnie kochać. Możesz mnie nawet nienawidzić. Bylebyś mnie lubił”. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 23 maja 2012

Wkrzykiwanie

Jesteśmy podatni na krzyk. Można nam do wnętrza różne rzeczy za pomocą wrzasku wtłoczyć, wepchnąć, wstrzyknąć. Można najrozmaitsze rzeczy narzucić. Gombrowicz nie pozostawił żadnej wątpliwości - można na człowieku dokonać gwałtu przez uszy. Umieścić w nim wbrew jego woli zabójcze słowa, myśli, poglądy. Zawsze dokonuje się tego metodą krzyku. Nawet, jeżeli ten krzyk jest szeptem, nic nie traci ze swej wrzaskliwej, ryczącej, tłamszącej u zagłuszającej istoty.

Da się człowiekowi wkrzyczeć poglądy. To właściwie najprostsza i najtańsza metoda. Wystarczy jakiś zestaw sloganów, opinii, szczątkowych myśli, powtórzyć odpowiednią ilość razy i z odpowiednim natężeniem nie tyle siły głosu, ile nieweryfikalności i bezalternatywności. Można człowiekowi przez ucho wykreować światopogląd, który on rychło uzna za swój i będzie żył w przekonaniu, że ciężko go wypracował.

Można nam, ludziom, także wmówić religię, z którą się będziemy identyfikować, a nawet z nią obnosić. Jesteśmy zdumiewająco mało odporni na wkrzykiwanie nam przynależności do opartej o jakiś rytuał grupy.

Nie da się wkrzyknąć w człowieka wiary. Tej rzeczywistej. Tej będącej pewnością zbudowaną na fundamencie ufności. Tej, która jest spotkaniem. Taką wiarę da się co najwyżej w człowieka wsiać, maleńkim ziarenkiem, które być może rychło zakiełkuje, ale pozbawione odpowiednich warunków, środowiska, pielęgnacji i dbałości, szybko żyć przestanie. stukam.pl

wtorek, 22 maja 2012

Krawędź

Choćbyś nie wiem jak się starał, wcześniej czy później taki moment musi nadejść. Moment, w którym szklanki przepełnionej nie ratuje nawet menisk wypukły. Kiedy najbardziej naciągliwy balon okazuje się za mały i pęka. Kiedy najgrubszy nawet mur nie wytrzymuje i upada. Kiedy wychylając się za krawędź przepaści traci się równowagę.

Przychodzi chwila, gdy po prostu musisz powiedzieć "dość". Poświęcając z trudem utrzymywany względny spokój. Rezygnując z miesiącami wypracowywanej wbrew elementarnym zasadom chwiejnej równowagi. Ryzykując wybuch, konflikt, dotkliwe straty po wszystkich stronach.

Dopiero w takich chwilach najczęściej człowiek uświadamia sobie, jak wielkim błędem jest tolerowanie zła. Zwłaszcza wtedy, gdy dopiero się rodzi. Gdy jest słabe i niepewne. Jak katastrofalne skutki przynosi wyszukiwanie dla niego usprawiedliwień i wytłumaczeń, lekceważenie go i zbywanie pobłażliwym uśmiechem. Przekonywanie siebie, że się nad nim panuje i ma się je pod kontrolą.

To głupie, że aby dojść do takich oczywistych wniosków, trzeba najpierw znaleźć się za krawędzią. Zepchniętym tam przez zło, któremu się w porę nie powiedziało "precz". stukam.pl

poniedziałek, 21 maja 2012

Psuje

Co chwilę coś psujemy. Właściwie, rzec można, że jesteśmy permanentnymi psujami. Nie tyle z natury, co z charakteru. Psujemy własne dzieła i dzieła innych. Te drugie chyba częściej niż te pierwsze. Psujemy z rozmysłem, albo niechcący, przez przypadek, nieuwagę, brak wiedzy.

Od psucia niemal zaczęliśmy nasze dzieje. Popsuliśmy zamysł Boży. Przez resztę dziejów ponosimy tego konsekwencje.

Kiedyś było oczywiste, że jak coś się popsuje, trzeba naprawić. Naprawianie jest czasochłonne. Jest pracochłonne. Bardzo często leży poza naszymi możliwościami. Potrzebujemy do naprawiania czegoś, co popsuliśmy, pomocy innych.

Poza tym naprawione nie jest i nigdy nie będzie tym samym, co było przed popsuciem. Skaza popsucia, nawet jeżeli niewidoczna, jednak w tym będzie.

Być może dlatego od pewnego czasu usiłujemy zmienić ten oczywisty bieg zdarzeń. Zamiast naprawiać, wyrzucamy to, co popsuliśmy, i kupujemy nowe. Próbujemy tę zasadę, zasadę rezygnacji z naprawiania, na rzecz zastępowania popsutego nowym, wprowadzać we wszystkie dziedziny życia. Łącznie z ludzkim istnieniem. Staramy się do realu przenieść myślenie obecne z grach komputerowych. Chcemy zaczynać od nowa, mieć do dyspozycji jeszcze dwa, trzy życia.

Ale tak się nie da. Mamy jedno życie. Wymagające raz po raz naprawiania.

Nie da się zaprzeczyć faktom. A fakty są takie: Bóg po tym, jak zepsuliśmy Jego zamysł, nie wyrzucił świata i zamieszkującej go ludzkości do kosza. Wybrał opcję naprawiania. Bardzo kosztownego dla Niego samego naprawiania. stukam.pl

niedziela, 20 maja 2012

Opowieści

Siedzieli dość długo w milczeniu, popijając tylko od czasu do czasu ze szklaneczek.

- Opowiem ci coś - przerwał ciszę ten bliżej okna.

- Po co? - wzruszył ramionami ten bliżej drzwi.

- Bo to fajna historia.

- Nie pytałem dlaczego. Pytałem po co? Po jaką cholerę chcesz mi wtłoczyć do głowy jakąś kolejną opowiastkę?!

- Nie krzycz.

- Przepraszam.

- Ludzie zawsze snuli opowieści. Myślałem, że je lubisz.

- Mam ich powyżej brwi. Gdziekolwiek się pojawię, gdziekolwiek przysiądę, w knajpie, w pociągu, w parku, na przystanku, w kościele - zaraz zjawia się ktoś, kto chce mi przedstawić jakąś opowieść. Opędzić się nie można.

- Opowieści, to właściwie jedyny przekaz, jakim dysponujemy.

- My?

- My, ludzie.

- Bzdura. Co wszystkich napadło z tym przekazem? Co to za jakaś choroba dziedziczona z pokolenia na pokolenie, że każdy uważa się za uprawnionego i zobowiązanego do dostarczania innym, całemu światu może nawet, jakiegoś przekazu. Nich mi ktoś wreszcie odpowie na pytanie, dlaczego i po co ludzie wciąż tworzą, piszą, malują, rzeźbią, komponują, robią zdjęcia, kręcą filmy? W nadziei, że powiedzą, przekażą coś nowego? Czy wszyscy oślepli i stracili rozum? Czy nie mają dostępu do internetu? Wystarczy tam zajrzeć, żeby się przekonać, że wszystko już zostało milion razy na różne sposoby powiedziane, namalowane, sfilmowane, opisane.

- Wszystko?

- A co, nie? Czym się różnią problemy opowiadane dzisiaj przez tak zwanych twórców i artystów, dziennikarzy i filmowców, od tych, które gnębiły ludzi tysiące lat temu? Te same pytania, te same odpowiedzi, tylko ozdobione innymi słowami albo esami floresami.

Ten przy oknie zaczął chodzić po pokoju.

- A jednak większość ludzi nadal chce opowieści. Jesteś wyjątkiem - powiedział.

- Nie, nie jestem wyjątkiem. Coś się zmieniło. Dzisiaj ludzie bardziej chcą opowiadać historie niż ich słuchać. Chcą mnóstwo treści wyrzucać z siebie, a znacznie mniej przyjmować. Ktoś nawet stwierdził, że dzisiaj wszyscy piszą, ale nikt nie czyta.

- To nieprawda. Ktoś jednak kupuje książki, chodzi do kina i teatru, odwiedza wystawy, chodzi na koncerty, a w najgorszym razie patrzy w telewizor albo do internetu. Przecież są nawet blogi, które czytają dziesiątki tysięcy ludzi.

Ten bliżej drzwi też wstał, ale nie ruszył się z miejsca, tylko tkwił ze szklaneczką w dłoni. Upił z namysłem, po czym powiedział:

- Jeśli już, to ludzi interesują tylko te historie, w których odnajdują siebie takimi, jakimi chcą się widzieć. Trochę tak, jakby patrzyli w lustro. Jeżeli lustro pokazuje im to, co chcą w nim ujrzeć, stoją przed nim godzinami. Ale jeśli obraz w lustrze nie spełnia ich oczekiwań, nie tylko odwracają się od niego, ale dla pewności rzucają w nie kamieniem, aby już nigdy nie musieć oglądać tego wstrętnego widoku, który tam się na nich czai.

- Pięknie powiedziane - pochwalił ten spod okna i znów usiadł. - To też była opowieść.

- Nie, to była diagnoza - obruszył się ten bliżej drzwi i zaczął spacerować wzdłuż ściany trzymając wciąż szklaneczkę.

- Lekarz, który stawia diagnozę, też właściwie opowiada pacjentowi historię. Jego historię. A co ciekawe, ta historia zwykle mówi też o przyszłości - odezwał się ten blisko okna ze swojego krzesła.

- Kolejna bzdura. Nie ma opowieści o przyszłości. Nie ma nawet opowieści o teraźniejszości. Są tylko wspomnienia. Są tylko historie z przeszłości. Nasz przekaz zawsze dotyczy tego, co było. To nasze tragiczne ograniczenie.

- Tragiczne?

- Oczywiście. Ono sprawia, że nie jesteśmy w stanie powiedzieć, przekazać, czegokolwiek nowego. Dlatego w kółko powtarzamy tę samą opowieść. Aż do obrzydzenia.

- Nie przyszło ci do głowy, że to niekoniecznie musi być wada opowieści?

- Ja się szybko nudzę. Łatwo mi się różne rzeczy przejadają. Nagle coś, co mi przez pięć miesięcy smakowało, wywołuje u mnie odruch wymiotny. Tak mam. Dotyczy to także historii, którymi nieustannie wszyscy usiłują mnie uraczyć. Nie chcę. Mam przesyt. Wybieram ciszę. Milczenie.

- A co właściwie robisz, gdy tak zanurzasz się w tej swojej upragnionej ciszy? Napawasz się pustką?

- Nie. Wykorzystuję skwapliwie to, że nikt mi nie przeszkadza. Wtedy nareszcie mogę sam sobie snuć tę jedyną, najpiękniejszą opowieść, jaka nie wiem skąd bierze się we mnie. Nie ma w niej zgranych schematów, wyświechtanych myśli, szablonowych postaci, rozdmuchanych do idiotycznych rozmiarów drobnych problemów. To opowieść o rzeczach naprawdę ważnych, wartych poświęcania im czasu i sił. Nie da się nią znudzić. Nie powoduje przesytu. Jest prosta, ale nie prostacka. Mądra, ale nie przemądrzała. Głęboka, ale nie można w niej utonąć... Nie ma drugiej takiej.

Wrócił na krzesło i ostrożnie, delikatnie odstawił szklaneczkę, w której wciąż w przyćmionym świetle połyskiwał płyn.

- Opowiesz mi kiedyś tę historię? - zapytał ten przy oknie prawie szeptem.

- Może... Kiedyś... stukam.pl

sobota, 19 maja 2012

Powód do radości

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna.

Mówiłem wam o tych sprawach w przypowieściach. Nadchodzi godzina, kiedy już nie będę wam mówił w przypowieściach, ale całkiem otwarcie oznajmię wam o Ojcu. W owym dniu będziecie prosić w imię moje, i nie mówię, że Ja będę musiał prosić Ojca za wami. Albowiem Ojciec sam was miłuje, bo wyście Mnie umiłowali i uwierzyli, że wyszedłem od Boga. Wyszedłem od Ojca i przyszedłem na świat; znowu opuszczam świat i idę do Ojca". (J 16,23b-28)

Jezus powiedział: „Opuszczam świat i idę do Ojca”. Ale nie powiedział do swoich uczniów: „Opuszczam was”. Nie powiedział: „Zrobiłem co do Mnie należy, a teraz sobie sami radźcie”. Nie zostawił nas, którzy w Niego uwierzyliśmy, na pastwę wrogiego świata. Nie należy mylić czegoś, co po ludzku traktujemy jako rozstanie, z opuszczeniem. To chwilowa rozłąka, która prowadzi z absolutną pewnością do ponownego spotkania. Jezus przyjdzie powtórnie na końcu czasów.

Ale również w czasie rozłąki nie przestaje się o nas troszczyć. Nie wypadamy nie tylko ze sfery Jego zainteresowania, ale przede wszystkim ze sfery miłości Bożej. Jezus zapewnił: „O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje”. Powiedział: „Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna”. Zapowiadając rozłąkę, nie mówił o smutku. Mówił o radości, jaką niesie wysłuchanie naszych modlitw.

„Ojciec sam was miłuje, bo wyście Mnie umiłowali i uwierzyli, że wyszedłem od Boga” – powiedział Jezus. Jak się tu nie cieszyć. Czy może być lepszy powód do radości, niż świadomość, że się kocha i jest się kochanym? stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

piątek, 18 maja 2012

Pasmo

- Coś ci dolega? Wyglądasz, jak z krzyża zdjęty.
- Tylko bez pobożnych porównań, bo dam kopa.
- Au, co jest grane? Jakiś ksiądz cię skrzywdził na moralności czy co?
- A żebyś wiedział, że mnie skrzywdził. Na duszy. I na wierze.
- Rozgrzeszenia ci nie dał? Radia pewnego kazał słuchać? Albo od masonów wyzwał?
- Gorzej. Zabrał się za tłumaczenie ludziom, po co Jezus przyszedł na ziemię.
- Co w tym takiego złego? Ksiądz powinien wiedzieć takie rzeczy i innym o tym opowiadać.
- No to życzę ci, żebyś też usłyszał to kazanie. Nareszcie się dowiesz, że Chrystus przyszedł po to, aby zamienić twoje życie w pasmo niekończących się udręk.
- Moje?
- Każdego, a zwłaszcza tych, co w Niego uwierzą.
- Tak mówił?
- Tak to zrozumiałem. Katolik, któremu coś się udaje, a nie daj Boże, odniesie jakiś sukces w wymiarze doczesnym, jest wysoce podejrzany, ma pakt z diabłem i może się pożegnać z szansą na zbawienie. Jezus nawet na niego nie spojrzy, bo to menda i satanista.
- Co takiego?
- Do nieba idą tylko wiecznie prześladowane przez ten świat ofiary i ci, którzy do niczego w życiu nie doszli. Reszta wynocha.
- Tak powiedział ksiądz na kazaniu? Opowiadasz.
- Mówił jeszcze, że chrześcijanin nie ma prawa szukać radości i satysfakcji na tym świecie. A o szczęściu, choćby takim malutkim, zapomnij. Liczy się tylko nagroda w wieczności.
- Ty wiesz, że nie rozumiem twojej reakcji. O ile wiem, ostatnie tygodnie w twoim życiu nie były szczególnie udane. Z roboty mało nie wyleciałeś, bo się postawiłeś szefowi, dziecko ci z roweru spadło i rękę złamało, żona w bardzo trudnej ciąży...
- Też poszedłem szukać pocieszenia w kościele i takie coś usłyszałem! Nic, tylko się upić.
- Taaa... Tylko ci jeszcze kaca brakuje do tego pasma udręk... stukam.pl

czwartek, 17 maja 2012

For Dummies

Zaintrygowało mnie to, co się zaczęło dziać w kraju wokół czegoś, co jeden z poważnych kanałów telewizyjnych z całą powagą nazwał hymnem polskiej reprezentacji na Euro 2012. Okazało się, że nawet w takiej kwestii może dojść do ogólnonarodowych dysput, w których poglądy polityczne będą wytyczać gusty muzyczne, a odwoływanie się do patriotyzmu będzie jednym z podstawowych argumentów.

Przyznam, że gdy rankiem po owej nocy, podczas której selekcjoner przedstawił szeroką kadrę naszych kopaczy na budzącą wiele emocji nie tylko sportowych imprezę, natknąłem się na wiadomość o wyborze piosenki zespołu „Jarzębina”, roześmiałem się na głos. Doszedłem do wniosku, że nareszcie społeczeństwo wykazało się poczuciem humoru i wpadłem w podziw dla narodu, w którym znalazło się aż tylu ludzi potrafiących nabrać dystansu do nadmuchiwanego niczym balon tematu mistrzostw starego kontynentu w bieganiu po trawie za opakowaną w skórę porcją powietrza.

Rychło jednak okazało się, że być może wysyłający sms-y nieźle się przy tym bawili, ale tak naprawdę, żartów z piosenką nie ma. Dyżurni komentatorzy medialni natychmiast zajęli skrajne stanowiska, wytwarzając niebezpiecznie wysokie napięcie pomiędzy hańbą narodową, a obdarzoną tym samym przymiotnikiem dumą. Kolejne publikacje związane z utworem skłaniają mnie do przypuszczeń, że już wkrótce zainteresują się nim Najwyższa Izba Kontroli, CBA, a może nawet Biuro Bezpieczeństwa Narodowego.

W ogólnym zamieszaniu udało się zagdakać nie tylko samą piosenkę, ale również obrzydzić życie grupie kobiet, które dotychczas ze śpiewania kantyczek piosenek czerpały radość i satysfakcję.

Gdy tak w rozmowie dzieliłem się swoimi refleksjami odnośnie „Koko Euro spoko”, jeden ze znajomych stwierdził autorytatywnie, że on się niczemu nie dziwi, bo zna casus polskiego wydania słynnej serii książek poradnikowych „For Dummies”.

Znawcy angielszczyzny twierdzą, że najwłaściwsze tłumaczenie tytułu serii brzmi swojsko i po prostu: „Dla głupich”. Tymczasem w naszym kraju, podobno jako jedynym na świecie, wydawca ze względów marketingowych zdecydował się na całkowitą zmianę sensu tytułu cyklu. Ale i tak trzeba było dokonywać korekty łagodzącej i jeszcze bardziej wypaczającej pierwotny zamysł anglojęzycznych inicjatorów serii, która ponoć liczy już 1700 tytułów.

W Polsce książki dla głupoli ukazywały się początkowo pod hasłem „Dla opornych”. Ale chyba nawet to było dla potencjalnych czytelników w naszym kraju zbyt trudne do przełknięcia, skoro obecnie seria nosi dumne zawołanie: „Dla bystrzaków”.

Jak można przeczytać na polskojęzycznej internetowej stronie całej serii: „Bystry daje radę”. Oj daje.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

PS. Seria "For Dummies" dzieli się na kategorie tematyczne. Jest wśród nich kategoria poświęcona religii i rozwojowi duchowemu. Na oryginalnej (anglojęzycznej) stronie wydawcy jest w tej kategorii dwadzieścia pięć tytułów. Na polskiej stronie, tej "Dla bystrzaków", kategoria jest uwzględniona. Nie ma w niej ani jednego tytułu... stukam.pl

środa, 16 maja 2012

Seria księży pod presją

Jednym z tematów dnia są dziś samobójstwa księży.

W "Rzeczpospolitej" dzisiaj na ten temat dwa teksty. Jeden o. Józefa Augustyna. W wersji drukowanej bardzo mocno okrojony. W wersji zamieszczonej w Internecie głęboko analityczny, skupiający się przede wszystkim na społecznym odbiorze faktu odebrania sobie życia przez księdza. Trochę zawodu odczułem, znajdując na samym początku zastrzeżenie autora "Nie chcę snuć refleksji na temat psychicznej odporności księży czy też o ich przygotowaniu do kapłaństwa, ale jedynie napisać o tym, jak winniśmy przeżywać „skandal" samobójczej śmierci księdza i jaka lekcja płynie z tego tak dla świeckich, jak i duchownych". Chętnie przeczytałbym równie staranną analizę psychicznej odporności duchownych, zwłaszcza w wykonaniu takiego autora, jak o. Augustyn.

Drugi to tekst o charakterze informacyjnym, napisany przez promującą właśnie w całym kraju swoją najnowszą książkę o siostrze Faustynie, Ewę K. Czaczkowską. Tekst mówi wyłącznie o jednej diecezji, już w leadzie stawiając tezę, że "W najbardziej religijnym regionie kraju, w diecezji tarnowskiej, kapłani najczęściej odbierają sobie życie". Tekst można odczytać, jako jedno wielkie oskarżenie dotyczące zarządzania diecezją, formacji księży, ich relacji z przełożonymi, a nawet braku w diecezji ośrodka zajmującego się duchownymi w kryzysie.

Niejeden raz wypowiadałem się już w rozmaitych formach na temat tożsamości księdza w czasach współczesnych. Zwłaszcza księdza w Polsce. W kraju, w którym są dwa bardzo szerokie marginesy, jakie stanowią z jednej strony bardzo głęboko zakorzeniony klerykalizm, a z drugiej ostro się rozwijający i znajdujący nowy, odmienny od urzędowego, PRL-owskiego, kształt antyklerykalizm (którego jednym z wykwitów jest szokujący wielu wynik ostatnich wyborów parlamentarnych). Przestrzeń na "normalność" pomiędzy tymi dwoma skrajnościami w mojej ocenie jest niebezpiecznie mała, a skoro tak, to nie jest ona w stanie pomieścić wszystkich duchownych, którzy pragnęliby się w niej znaleźć. Nakręcanie nastrojów i radykalizacja poglądów (bo niekoniecznie postaw) powoduje, że to, co powinno być marginesem, nie tylko przestaje nim być, ale coraz bardziej się poszerza, obejmując swoim zasięgiem coraz  nowe ofiary.

Nie ma co udawać. Także wśród polskich księży coraz wyraźniej widać dwa obozy, budowane na zdecydowanie różnej wizji  nie tylko kapłaństwa, ale również (co nieuniknione) - Kościoła.

Istnienie coraz wyraźniejszych podziałów w gronie samych księży według mnie jest wynikiem wyjątkowo trudnych czasów, jakie nastały dla duchownych katolickich w Polsce po roku 1989. Dziś, dwadzieścia kilka lat po tamtym przełomie, w mojej ocenie nadchodzi czas fundamentalnych decyzji, dotyczących nie tylko roli i miejsca księdza w Kościele katolickim w Polsce oraz w społeczeństwie, ale również sięgających do fundamentalnej kwestii tożsamości kapłańskiej w rzeczywistości, która właśnie się kształtuje w naszym kraju.

W Polsce dokonują się właśnie bardzo ostre, krańcowe wręcz, zmiany świadomości ludzi ją zamieszkujących. Wstępujące pokolenie ukształtowało się w bardzo skomplikowanych, niestabilnych warunkach, a jego oczekiwania wobec życia są ogromne. Dotyczy to również tych, którzy zdecydowali się odpowiedzieć na głos powołania do szczególnej posługi w Kościele, który według swego przeświadczenia usłyszeli. Swoją wizję kapłaństwa budują oni jednak przede wszystkim patrząc na księży, którzy przygotowywali się do pełnienia posługi w zupełnie innych warunkach, w czasach, w których Kościół katolicki w Polsce podejmował cały szereg zadań zastępczych, bardzo mocno angażując w ich wypełnianie właśnie duchownych, a nie świeckich.

Uważam, że ogromne zmiany w sposobie życia i wypełniania misji, jakie w ciągu minionych dwóch dekad dotknęły polskich księży, nie są w Kościele, zarówno przez hierarchię, jak i przez świeckich (o różnym stopniu zaangażowania w życie wspólnoty) w wystarczającym stopniu dostrzegane i analizowane. Tymczasem wystarczy wskazać tylko radykalne zmiany, jakie wywołało w różnych sferach kapłańskiego życia przywrócenie katechezy do szkół, aby uświadomić sobie, że w praktyce mamy do czynienia z gwałtownym przemodelowaniem z jednej strony sposobu postrzegania sporej grupy ludzi (ksiądz w szkole jest dziś przede wszystkim jednym z wielu nauczycieli), a z drugiej strony kształtu ich codziennej egzystencji (chodzenie "do pracy" do szkoły wymusiło liczne zmiany, na przykład, w formach wspólnotowego życia tam, gdzie jest kilku księży).

W moim odczuciu w ciągu minionych dwudziestu lat nastąpiło znaczące rozluźnienie więzi, łączących polskich księży. Myślę, że mamy do czynienia z postępującą atomizacją tego "środowiska". Równocześnie istniejące struktury i mechanizmy regulujące funkcjonowanie duchowieństwa katolickiego w Kościele w Polsce okazały się niewydolne i zabrakło ich "aktualizacji".

Z informacji, jakie uzyskałem, wynika, że w opisanej w "Rzeczpospolitej" diecezji tarnowskiej temat samobójstw księży był poruszany publicznie i podejmowane były próby analizy. Podobno w sierpniu ubiegłego roku mówił na ten temat ówczesny biskup. Omawiając konkretne wydarzenia, o jednym z nich miał powiedzieć: "W tym przypadku nie zostały wykorzystane ani uruchomione kościelne struktury i mechanizmy. Zmarły nie zwracał się w swojej sprawie do dziekana, ani do ojca duchownego dekanatu; można więc zaryzykować stwierdzenie, że niejako urzędowe struktury pomocy kapłańskiej nie zafunkcjonowały. Z bólem trzeba stwierdzić, że nie zafunkcjonowały również relacje koleżeńsko-przyjacielskie; pewnie nie usłyszał rady: idź do biskupa, ani sam z takiej możliwości nie skorzystał. Wybrał najgorsze z możliwych rozwiązań. Odebrał sobie życie, nie unikając infamii i rzucając poważny cień na osoby duchowne, na parafię". Ponoć mówił też o odpowiedzialności, jaką dźwigają na sobie ci, którzy pozwolili usiąść za kierownicą pijanemu księdzu i o bezradności specjalistów wobec duchownych dotkniętych depresją. Próbowałem znaleźć pełny tekst tego wystąpienia w Internecie. Nie znalazłem. Może szkoda, że go tam nie ma?

Zastanawiam się też, czy stan psychiczny polskich księży katolickich jest przedmiotem systematycznych badań w którejś z uczelni. Bezskutecznie usiłuję sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w programie plenarnych zebrań episkopatu widziałem ten temat. Z drugiej strony niebagatelną kwestią jest, moim zdaniem, podjęcie przemyślanych działań dotyczących kształtowania wizerunku współczesnego polskiego księdza katolickiego w przestrzeni publicznej. Są one szczególnie potrzebne w kontekście wspomnianego przeze mnie wyżej budowania kapłańskiej tożsamości na najbliższe dziesięciolecia, a może nawet na dłuższy okres czasu.

O. Augustyn nie wprost napisał w "Rzeczpospolitej", że księża swoim sposobem prezentowania kapłaństwa i oraz "niejawnym", by nie powiedzieć "maskowanym" sposobem życia przyczyniają się do fałszowania swojego wizerunku (użył sformułowania "przyczyniają się do idealizacji"). Myślę, że ma bardzo dużo racji. Wielu z nas, księży, ulega pokusie "odczłowieczenia" w oczach wiernych, nie protestujemy, gdy traktują nas z przesadną czcią, jak nadludzi, albo wręcz otaczają niesprawiedliwym uwielbieniem.

Utkwił mi w pamięci ponury żart pewnego mocno oddalonego od Kościoła człowieka, nieźle jednak obeznanego z Pismem świętym. Zapytał mnie, czy wiem, dlaczego w Dziejach Apostolskich tak szczegółowo jest opisana reakcja Pawła i Barnaby na próby uznania ich za wcielenie bogów. Gdy odpowiedziałem pytającym spojrzeniem, wyjaśnił mi z goryczą: "Bo to ostatni przypadek, gdy duchowny w Kościele odmówił traktowania go jak Boga".

Ten, kto zgadza się na to, aby inni uważali go za lepszego niż jest, a nawet im w tym pomaga i ich w błędzie utwierdza, sam również jest w znacznym stopniu winien presji, pod która się rychło znajdzie. Presji, która go wcześniej czy później zniszczy. Jak robaka. stukam.pl

wtorek, 15 maja 2012

Nie idzie

Czasami wszystko idzie nie tak w jakiejś jednej, konkretnej dziedzinie. Wszystko inne jakoś się toczy, a w najgorszym razie turla, natomiast w tej jednej materii co chwilę jakaś wpadka. W dodatku nie bardzo wiadomo, dlaczego.

Człowiek się czuje w takiej sytuacji zagoniony do kąta. Całe jego dobre chęci, nie mówiąc o już o dobrych intencjach i takiej samej woli, idą w tak zwany luft, bo nawet nie w gwizdek. W głowie ma pustkę i zero pomysłu, co by tu zaradzić, żeby pomogło.

Im bardziej się stara, spina i szamocze, tym gorzej się dzieje, a efekty zabiegów okazują się coraz bardziej opłakane, by nie powiedzieć żałosne. Jedynym rozsądnym wyjściem wydaje się rezygnacja i wycofanie się z aktywności na tym jednym odcinku.

No i właśnie to z przyczyn niezależnych jest niemożliwe... stukam.pl

poniedziałek, 14 maja 2012

Zohydzanie człowieka

Kiedy brakuje argumentów, najprościej uderzyć w człowieka. Zawsze się coś znajdzie. Nieważne, czy prawdziwe. Wystarczy plotka, czyjś mściwy wymysł, albo ordynarna naciągnięcie faktów i już jest amunicja, za pomocą której można człowieka przygwoździć. Przygwoździć w ludzkich umysłach.

Zohydzanie człowieka nie jest u nas wyłączną domeną znaczącej części polityków i publicystów. To coraz częściej narodowy sport, podejmowana z nudów rozrywka w miejscach pracy, w grupach interesów, w środowiskach, społecznościach, wspólnotach. Tak, we wspólnotach wiary również.

Szczególne zaniepokojenie budzi fakt, że zohydzania innych podejmują się często ludzie młodzi, którzy poza satysfakcją ze zniszczenia komuś wizerunku, opinii, a niejednokrotnie i życia, nie odnoszą z tego rodzaju działań żadnej korzyści. Jednak poczucie pozornej władzy, jakie im wtedy towarzyszy, okazuje się wystarczająco silną motywacją. Czują wtedy, że mają moc. Co prawda nie sprawczą, tylko dokładnie odwrotną, ale jednak moc. Liczy się adrenalina.


Zjawisko, według moich spostrzeżeń, zaczyna nabierać takich rozmiarów, że być może już wkrótce trendy będą specjalne kursy zohydzania innych, przeprawiania im gęby, mieszania z błotem i nie tylko, niszczenia i unicestwiania w przestrzeni publicznej oraz prywatnej. Być może powstaną (a może już są, tylko zakamuflowane w szarej strefie?) firmy, przygotowujące całe strategie i oferujące po przystępnych cenach scenariusze, według których, punkt po punkcie, będzie można w wyznaczonym czasie, z gwarancją skuteczności, zohydzić szefa, koleżankę z pracy, członka rady miejskiej, właściciela sklepu lub baru, księdza albo któregoś z parafian, sąsiada względnie nielubianego członka rodziny.

W umiejętność gdzieniegdzie już wdrażane są dzieci, które potem w szkołach i poza nimi dają dowody, że niszczenie innych nie jest im obce. Nie tylko rówieśników. Także nauczycieli.

A jak najprościej stać się obiektem kampanii zohydzania? Odmówić udziału w zohydzaniu innych. stukam.pl

niedziela, 13 maja 2012

Nieopłacalny czwarty obieg

Podobno w Polsce funkcjonują już co najmniej trzy "obiegi". Na moje oko różnią się jedynie zestawem kolesiów i znajomych królika, którzy podzielili między siebie funkcje guru i zapatrzonych w nich fanatycznych członków sekty. Poza tym mechanizm, a w dużej części również zawartość poszczególnych "obiegów", jest dokładnie taki sam. Istotą tego mechanizmu jest wykluczanie. Coś jak w powiedzonku "Nie ma wolności dla wrogów wolności". A skoro jest wykluczanie, to musi być sąd i wyrok. Więc poszczególne "obiegi" zajmują się nieustannie wynajdywaniem oskarżonych i robieniem pokazowych procesów. W istniejących "obiegach" właśnie o to chodzi. O to, aby było "na pokaz".  Pokazówki muszą być spektakularne. Inaczej nie ma sensu ich robić, a tym bardziej w nie inwestować czasu i pieniędzy.

Eryk Mistewicz przypomniał dzisiaj na Facebooku swoją wypowiedź z kwietnia br. dla jednego z brukowców. Tekst zaczyna się następująco:

"Nie zgadzam się z prezydentem Bronisławem Komorowskim utyskującym na upadek polskiej klasy politycznej. Nie bądźmy hipokrytami. Agresja, a nawet zwykłe chamstwo opłaca się wszystkim uczestnikom tego spektaklu".

Potem w pięciu punktach konsultant marketingu politycznego wykłada, dlaczego agresja opłaca się politykom, dlaczego opłaca się PiS, a dlaczego Platformie.

Dwa ostatnie punkty brzmią:

"Po czwarte, opłaca się mediom. Oglądalność najbardziej szalonych występów Stefana Niesiołowskiego i Joachima Brudzińskiego, jak wcześniej konferencji Rutkowskiego, gwarantuje dużą publikę i zaspokojenie oczekiwań reklamodawców. Proste, miłe, przyjemne.
Po piąte, opłaca się nam wszystkim. Dzięki podnoszącemu się poziomowi agresji polityków możemy się socjalizować, czyli mówiąc inaczej: mamy o czym rozmawiać ze znajomymi. Politycy nauczyli się, jak narzucać mocne tematy. Jak wejść do naszych domów i tam pozostać. A my ich przecież nie wyprosimy, prawda?".

W świetle krótkiej analizy Mistewicza łatwo dojść do wniosku, nie da się nie tylko uprawiać polityki, ale również stworzyć i utrzymać liczącego się medium, w którym agresja byłaby nieobecna.

Zostawiając na boku politykę, skupmy się na środkach przekazu. Tego typu przedsięwzięcia, jeśli wykluczają agresję, muszą mieć charakter niszowy i deficytowy. Jeśli ktoś nie chce dokładać do medium, które prowadzi, musi przyjąć założenie, że ludzie to w zdecydowanej większości żądni krwi idioci, którzy najlepiej bawią się, oglądając, jak inni robią sobie wzajemnie krzywdę.

Założenie to stare prawie jak świat. Równie stary przepis na robienie pieniędzy.

Czy to znaczy, że nie ma w Polsce drugiej dekady XXI wieku miejsca na czwarty "obieg", w którym agresja nie byłaby podstawową siłą napędową? Nie wiem. Nie wiem, czy jest wystarczająco liczna grupa ludzi zmęczonych narzucaną im ze wszystkich stron agresją, którzy mimo to chcą korzystać z dobrodziejstw środków przekazu. Ludzi, którzy rozumieją różnicę między dyskusją a pyskówką, między sporem a mordobiciem, między różnicą zdań a awanturą.

Myślę, że tacy ludzie, którzy mają dość epatowania ich chamstwem, agresją, brutalnością w najrozmaitszych odmianach i odcieniach, muszą się najpierw policzyć. Zobaczyć, ilu ich jest. Być może to już jest licząca się siła społeczna, tyle, że rozdrobiona i zatomizowana. Ktoś ma pomysł na wydarzenie, które pozwoli się takim ludziom zobaczyć, policzyć i zorientować w możliwościach? stukam.pl

sobota, 12 maja 2012

Nie dla pieszczochów

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was miłował jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi.

Pamiętajcie na słowo, które do was powiedziałem: «Sługa nie jest większy od swego pana». Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać. Ale to wszystko wam będą czynić z powodu mego imienia, bo nie znają Tego, który Mnie posłał". (J 15,18-21)

Spotkałem kiedyś człowieka, który nie jest chrześcijaninem, sporo jednak o chrześcijaństwie wie. Zupełnie niespodziewanie powiedział mi, że bardzo się dziwi chrześcijanom, którzy narzekają na to, że są prześladowani. Zwłaszcza w Europie.

„Nie jesteśmy raczej ulubieńcami świata” – zauważyłem w odpowiedzi. „Czyli wszystko jest w porządku. O ile wiem, chrześcijaństwo nie po to zostało powołane do istnienia, aby być pieszczochem wszystkich epok” – powiedział.

To prawda. Jezus wielokrotnie mówił, zapowiadał i podkreślał, że świat nie będzie przepadał za Jego uczniami. Że wcale nie czeka na nich z otwartymi ramionami i bukietami kwiatów na powitanie. Powód takiej sytuacji jest prosty: chrześcijanie nie są własnością świata. Są wybrańcami Chrystusa, którego świat w dużej części nienawidzi i prześladuje. „Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować” – zapowiedział Jezus i to się przez ponad dwa tysiące lat potwierdzało. Nadal się potwierdza.

„Jeżeli świat zacznie was hołubić, to będzie znak, że coś z wami nie w porządku” – przestrzegł mnie człowiek, który wcześniej użył słowa „pieszczochy”.

Istnieje pokusa, aby być przez wszystkich lubianym. Jednak nie da się czegoś takiego uzyskać bez poważnych ustępstw i kompromisów ze światem. Chrystus nie szedł na kompromisy. I tego samego oczekuje od swoich uczniów. Tylko wtedy może się zrealizować Jego zapowiedź: „Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać”.

Chrześcijaństwo to nie profil na Facebooku. Nie chodzi w nim o to, aby zgromadzić jak najwięcej lajków. Tu chodzi o zbawienie. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

piątek, 11 maja 2012

Skąd ta trauma przy pierwszej spowiedzi?

Czytam tekst redaktora-seniora w najnowszym "Tygodniku Powszechnym", mający być chyba łagodnym wprowadzeniem w zamieszczony na sąsiedniej stronie artykuł wzywający do odwrócenia kolejności i spowodowania, aby dzieci do pierwszej Komunii świętej przystępowały bez uprzedniego pierwszego przystąpienia do sakramentu pokuty i pojednania.

Redaktor-senior relacjonuje autobiograficznie:

"Przyznaję: mam kłopot ze spowiadaniem dzieci przed I Komunią. Czuję się bezradny i nieudolny, nie umiem sprostać sytuacji. A sytuacja jest osobliwa. Długa, niespokojna kolejka maluchów (bo ile czasu maluchy mogą spokojnie stać w kolejce?). Konfesjonał. Mały pokutnik klęka i ani go widać, ani słychać. Trzeba powiedzieć, żeby wstał, ale tak, by nie wyszło na to, że już na wstępie zrobił coś nie tak. Mówię, i on wstaje. Teraz jesteśmy blisko siebie. Będziemy rozmawiać... przez kratę. Szeptem. Wiem, że przydarza mu się coś takiego po raz pierwszy w życiu: przez kratę, szeptem. Jak rozmawiać? Mały pokutnik jest przygotowany. Szelest kartki (grzechy pożyczone od kolegi?) albo wyuczony tekst: „Przystępuję do spowiedzi po raz pierwszy...”. Ta formułka tak mu się wbije w pamięć, że do końca życia każdą spowiedź będzie rozpoczynał słowami „przystępuję do spowiedzi”, bez podawania numeru oczywiście. Czasem po wstępnej formułce wyuczony tekst („szczypię, pluję, kopię, drapię, więcej grzechów nie pamiętam”), a czasem zaskakująco poważna, wypowiadana z namysłem konfrontacja z własnym życiem".

Czytam to i od razu w mojej głowie rozlega się zgrzyt. "Mały pokutnik klęka i ani go widać, ani słychać. Trzeba powiedzieć, żeby wstał, ale tak, by nie wyszło na to, że już na wstępie zrobił coś nie tak. Mówię, i on wstaje". Dziwne. Nie rozumiem tego. Nie rozumiem opisanego tu zachowania spowiednika.

Niejednokrotnie w życiu zdarzyło mi się spowiadać dzieci, które po raz pierwszy przystępowały do sakramentu pokuty i pojednania. Dzieci, których sam nie przygotowywałem do tego ważnego wydarzenia, choć uważam, że sytuacja właściwa to taka, gdy pierwszym spowiednikiem jest ksiądz, który uczestniczył w przygotowywaniu małych penitentów.

Jednak znalazłszy się w sytuacji, w której powyższej zasady nie udało się zrealizować, zanim siadam do konfesjonału, staram się dowiedzieć, w jaki sposób dzieci zostały przygotowane. Czy będą klękać, czy stać. Jaką formułkę znają. I to ja się dostosowuję do sytuacji, a nie ustawiam wszystkich, a zwłaszcza dzieci, pod własne oczekiwania i przyzwyczajenia.

Dotychczas wydawało mi się, że to zachowanie oczywiste i nie przyszło mi do głowy, aby na przykład dzieci nauczone przez katechetkę czy innego duchownego, klękać u kratek konfesjonału, stawiać do pionu... Moim zdaniem nie da się takiej operacji przeprowadzić w taki sposób, aby dzieciak nie odczuł, że "już na wstępie zrobił coś nie tak"...

Coś mi się wydaje, że nie zawsze trzeba armii psychologów, aby ustalić przyczyny traumy związanej z pierwszą spowiedzią... :-| stukam.pl

czwartek, 10 maja 2012

Pożądane odpowiedzi

W pierwszym niezwykłym liście, który odkryła w skrzynce czternastoletnia bohaterka powieści „Świat Zofii”, znalazło się pytanie: „Kim jesteś?”. W drugim pytanie było nie mniej istotne: „Skąd wziął się świat?”.

Proste pytania skłoniły od razu młodą Zofię Amundsen do stawiania sobie kolejnych, z dziedziny tych, które niektórzy nazywają egzystencjalnymi. One tak działają. I pewnie dlatego wielu jest takich, którzy uważają je za pytania niebezpieczne, a nawet szkodliwe.

Stawianie pytań nie jest ulubionym zajęciem współczesnego świata. Dokładniej mówiąc, stawianie takich pytań, jak te, od których zaczyna się przywołany na wstępie norweski bestseller. Dzisiaj cała armia specjalistów dba o to, abyśmy skupiali uwagę na zupełnie innych pytaniach i od razu przyjmowali za własne odpowiedzi, które nam podsuwają. To pytania w rodzaju: „Czym się różni zwykły proszek od właśnie reklamowanego?”. Albo „W którym hipermarkecie są najniższe ceny?”. Są też takie, które mają nas doprowadzić do wybrania na swego reprezentanta tego, a nie innego polityka, choć nic o nim nie wiemy.

Dziś liczą się pożądane odpowiedzi, a pytania są jedynie zabiegiem mającym im otworzyć szeroką drogę do ludzkich umysłów i serc. Być może stąd taka wielka kariera na rozmaitych egzaminach tak zwanych pytań zamkniętych, których najważniejszą cechą jest ograniczanie liczby możliwych odpowiedzi. Jak ktoś zwrócił uwagę, tego rodzaju pytania nawet nie muszą się zaczynać od zaimka pytanego, a co ważniejsze, dopuszczają w zasadzie wyłącznie odpowiedź „tak” lub „nie”. Czasami pozwalają na trzecią opcję - „może”.

Dla speców od ugniatania społeczeństw w pożądane kształty, pytania, jakie otworzyły przed Zofią Amundsen całkiem nowy świat, są niepożądane. Są groźne, ponieważ nie da się na nie przygotować wyczerpujących i satysfakcjonujących odpowiedzi bez sięgania w te sfery ludzkiej egzystencji, których nie sposób kontrolować i poddać sprawdzonej manipulacji. To te sfery, w których człowiek podnosi wzrok, odrywa go od kilku centymetrów chodnika przed sobą lub od ekranu, zapełniającego mu życie sprawami pozbawionymi realnego znaczenia zarówno dla niego samego, jak i dla przyszłości świata.

Niedawno kilkoro ludzi odpowiadało na pytanie, czego oczekują od życia. „Aby miło spędzać czas, dobrze się bawić, nie musieć się o nic martwić” – odpowiadali jeden przez drugiego albo jedna przez drugą. „No dobrze” – powiedział pytający. „Jest jednak jeszcze jedno pytanie: po co to wszystko?”. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 9 maja 2012

Podpinacze

Wystarczy uważnie przeczytać Dzieje Apostolskie i Listy w Nowym Testamencie, żeby dostrzec, iż Kościół od samego początku miał problem z różnej maści cwaniaczkami, a czasami szubrawcami, którzy się pod niego podszywali i z wielką gorliwością pod jego szyldem głosili własne ideologie. Widać, że Kościół pierwszych wieków tego typu działań zdecydowanie nie akceptował, lecz starał się na wszelkie sposoby im zapobiegać i je piętnować. Nie zgadzał się firmować każdego, kto się usiłował podeprzeć jego autorytetem.

Coś się od tamtego czasu stało i już nie widzę w Kościele katolickim takiej dbałości o to, aby nie dawać się wykorzystywać przez różnego autoramentu spryciarzy. Wręcz przeciwnie, coraz intensywniej dostrzegam tendencje do udzielania placet na posługiwanie się kościelną marką postaciom, które o nauczaniu Kościoła pojęcie mają mgliste i łagodnie mówiąc, wyrywkowe. Jest milcząca zgoda na to, aby w łonie Kościoła funkcjonowały rozmaite jednostki, ale też grupy i gromady, które co prawda deklarują z nim łączność, ale faktycznie działają na jego szkodę. Przede wszystkim przez to, że niejako występując w imieniu Kościoła, przedstawiają swoje prywatne interpretacje i wymysły, jako jego nauczanie.

Chętnych do podpinania się pod Kościół nie brakuje i brakować nie będzie. Pora chyba jednak z tymi podpinaczami zacząć robić porządek, zanim do reszty rozmyją i zafałszują zarówno rozumienie Kościoła, jako takiego, jak i prawdę Ewangelii. Głosząc sami siebie z aprobatą Kościoła (choćby tylko domniemaną przez milczenie stosownych władz kościelnych), nabierają siły i coraz skuteczniej sieją zamęt w umysłach ludzi, proponując im zamiast zdrowego pożywienia Dobrej Nowiny, wyprodukowaną według własnego przepisu atrakcyjnie doprawioną papkę, która okazuje się trucizną.

Szczególnie przykre i bolesne jest zjawisko uwiarygodniania i promowania tego typu ludzi przez niektórych wysokich przedstawicieli Kościoła. Czują się oni przez to nie tylko bezkarni, ale uprawnieni do przedstawiania się jako rzeczywiści reprezentanci wspólnoty. Przede wszystkim stawiają się w pozycji uprawomocnionych głosicieli Chrystusowej prawdy, chociaż w ich przekazie niejednokrotnie są jej śladowe ilości.

Usłyszałem niedawno, jako świadek rozmowy w nie byle jakim gronie, uzasadnienie dla braku reakcji odpowiednich władz Kościoła na takie postawy, w postaci cytatu słów Jezusa: "Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami". Uzupełniono go wskazówką, że błądzić jest rzeczą ludzką, a skoro ktoś, choć mija się z prawdą, deklaruje łączność z Kościołem, to nie warto wszczynać jakichś szczególnych działań, bo przecież najważniejsza jest dobra wola. "Jeśli ktoś broni Kościoła, to choćby czynił to nieudolnie i błędnie podawał jego naukę, nie należy mu przeszkadzać w sytuacji, jaką obecnie mamy. Na wojnie każdy sprzymierzeniec się liczy, a nikt nie zaprzeczy, że jesteśmy w sytuacji wojny" - padło wyjaśnienie.

Nie wiem dlaczego, ale zacząłem się obawiać, że za chwilę usłyszę, iż w obronie Kościoła warto zawrzeć nawet pakt z diabłem. Więc czym prędzej przestałem się przysłuchiwać tej rozmowie. stukam.pl

wtorek, 8 maja 2012

Obrona konieczna

Przed agresją trzeba się bronić. Metody są rozmaite. Na przykład taka, jak to opisał Éric-Emmanuel Schmitt: "Odpowiadanie na agresję miłością oznaczało zadawanie gwałtu przemocy, podsuwanie jej pod nos lustra, by ujrzała swoje pełne nienawiści, wykrzywione i szpetne oblicze".

Agresji nie wolno się poddawać biernie, bez protestu. Wszystko jedno, jakiej sfery dotyczy.

Najgorzej chyba i najtrudniej jest wtedy, gdy agresja jest zakamuflowana w skrajnym egoizmie. W zderzeniu z egoizmem, który jest uważany za cnotę, szczególnie trudno znaleźć skuteczny sposób, aby się jej przeciwstawić. Bo taki egoizm od razy broniącego się okrzykuje agresorem.

poniedziałek, 7 maja 2012

Inna perspektywa

Ból. Gorączka. Choroba. Inaczej mówiąc, nagła zmiana perspektywy. Nie tylko na horyzontalną, bo człowiek nawet intuicyjnie więcej czasu spędza na leżąco.

Zmiana perspektywy z uwagi na fakt, że bez ostrzeżenia (dopiero teraz, już z perspektywy choroby, pewne drobne sygnały dawane przez organizm nabierają znaczenia) ciało przestaje być posłusznym narzędziem, lecz staje się czymś, czym trzeba się zajmować, co trzeba uwzględniać przy każdej decyzji o ruchu, nawet o głębszym oddechu. Ciało zaczyna stawiać własne warunki. Wysuwa żądania, które są znacznie bardziej, niż irytujące. Próbuje mieć głos decydujący.

Więc zmiana. Zmiana perspektywy. Zmiana priorytetów. Zmiana tempa. Zmiana planów. Zmiana nawet w poczuciu własnej wolności.

Nic w tym dziwnego. Każda agresja przynosi mnóstwo zmian... stukam.pl

niedziela, 6 maja 2012

Doradzanie

Ludzie proszą o radę. Doradzasz w najlepszej wierze i według, jak to mówią niektórzy w slangu zawodowym, najlepszej wiedzy. A właściwie mówisz, jak to widzisz.

Mija czas jakiś. Okazuje się, że twoje rady potraktowane zostały z całą powagą i wcielone w życie. Już zaczynasz odczuwać pewien dyskomfort.

Potem siedzisz i słuchasz, jakie owoce przyniosło twoje doradzanie. Słuchasz, słuchasz, a włosy ci dęba staja coraz bardziej, bo do głowy ci nie przyszło, że jedno czy drugie zdanie, które bardziej było twoją opinią niż, wskazówką, może przynieść tak liczne i tak różnorodne rezultaty. Niekoniecznie pożądane.

Potem już jest tylko gorzej. Zaczynasz się poczuwać do odpowiedzialności za wszystko to, co ci opowiedziano. No bo gdyby nie twoja rada, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie masz pewności, że tak by było, ale nie masz też pewności, że by  nie było.

Teraz z lękiem siedzisz i czekasz, aż znów ktoś cię poprosi o radę... stukam.pl

sobota, 5 maja 2012

Wystarczy

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Gdybyście Mnie poznali, znalibyście i mojego Ojca. Ale teraz już Go znacie i zobaczyliście". Rzekł do Niego Filip: "Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy".

Odpowiedział mu Jezus: "Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze Mnie nie poznałeś? Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. Dlaczego więc mówisz: «Pokaż nam Ojca»? Czy nie wierzysz, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie? Słów tych, które wam mówię, nie wypowiadam od siebie. Ojciec, który trwa we Mnie, On sam dokonuje tych dzieł. Wierzcie Mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie. Jeżeli zaś nie, wierzcie przynajmniej ze względu na same dzieła.

Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto we Mnie wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem i większe od tych uczyni, bo Ja idę do Ojca. A o cokolwiek prosić będziecie w imię moje, to uczynię, aby Ojciec był otoczony chwałą w Synu. O cokolwiek prosić Mnie będziecie w imię moje, Ja to spełnię". (J 14,7-14)

„Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy”. Znamienne są te słowa Filipa. Zdumiewająco aktualnie brzmią w naszych czasach, po dwudziestu wiekach. Świetnie oddają sposób, w jaki wielu wierzących traktuje dziś Pana Boga.

To słowa, które wyznaczają Bogu granice. W których człowiek mówi Bogu „wystarczy”. Daje Mu do zrozumienia: „Mam wobec Ciebie jasno określone oczekiwania i niczego więcej nie chcę”. To słowa, w których człowiek usiłuje wskazywać Bogu, jakie miejsce powinien zajmować w jego życiu.

Jest coś szokującego w takim traktowaniu samego Boga. W próbach ograniczania Jego działania w życiu człowieka. W dążeniach do stawiania granic Jego obecności w świecie. W precyzyjnym wyznaczaniu, co Bóg może i powinien dla nas, ludzi zrobić, a do czego mieszać się nie powinien.

Warto w kontekście tych słów Filipa przyjrzeć się swojej modlitwie. Czy nie brzmi czasami podobnie? Czy nie jest zwykłym składaniem zamówienia na zdrowie, powodzenie, bezpieczeństwo tu na ziemi? Czy w tle tak rozumianej modlitwy nie brzmi pełne nerwowości i pretensji pytanie o bezmiar łask, jakimi Bóg nas obdarza? Czy nie ma tam wołania adresowanego do samego Boga: „Zbawienie? A na co mi to?”.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 4 maja 2012

Przesłowienie

Dochodzi do sytuacji, w której człowiek, atakowany ze wszystkich stron ich nadmiarem, zaczyna mieć dość słów. Nie ma już sił, aby w potopie pustosłowia wyławiać pojedyncze, niosące jeszcze jakąś treść. Czuje się osaczony i bezradny. Broni się więc przed osaczającymi go słowami. Zatyka uszy. Zasłania oczy. Ma dość.

Czyt ratunkiem jest w tej sytuacji powrót do cywilizacji obrazkowej? Niekoniecznie. Obrazki też mogą się zachowywać jak słowa.

W najgorszej sytuacji znajduje się ten, który za jedyne narzędzie i jedyną materię, ma słowa. Zostaje z pustymi rękami.

Pozostaje tylko świadomość, że na początku było Słowo. I płynąca z tego faktu nadzieja. stukam.pl

czwartek, 3 maja 2012

Długi weekend

W drodze niezbyt intensywnych obserwacji zauważyłem, że upowszechnia się w Polsce w tym roku nowy sposób rachuby czasu. „Nareszcie długi weekend” – wyprężył się w ubiegły poniedziałek znajomy. „Coś ci się pomyliło” – pospiesznie zgasiłem jego entuzjazm. „Dziś dopiero 23 kwietnia, więc czeka cię jeszcze tydzień roboty” – uświadomiłem mu suche fakty. Popatrzył na mnie z mieszaniną rozbawienia i zawodu w oczach. „Gdzie ty żyjesz, człowieku? Rozejrzyj się, posłuchaj, o czym społeczeństwo rozmawia. Długi weekend w ludzkich głowach zaczyna się już dzisiaj i nic na to nie poradzisz”.

Rozejrzałem się, posłuchałem i faktycznie. Przez cały ubiegły tydzień mnóstwo ludzi w moim bliższym i dalszym otoczeniu skupionych było na przygotowaniach do długotrwałego nieróbstwa. W domu albo na wyjeździe.

Przy okazji wykryłem, że zdarzył nam się rok tak specyficzny, że można go podzielić na okresy od długiego weekendu do długiego weekendu. „Według kalendarza na 2012 rok czeka nas 7 długich weekendów, z czego 5 wymaga wzięcia 1 dnia urlopu, by w zamian uzyskać nieprzerwane 4 dni odpoczynku” – wyczytałem w jakimś poradniku. Po starannej i pogłębionej lekturze zauważyłem jednak, że autor cytowanego opracowania zignorował zupełnie możliwości, jakie tegoroczny układ świąt i dni wolnych stwarza dla ludzi umiejących liczyć.

Na szczęście w innym poradniku ktoś podszedł do tematu z większym zaangażowaniem i odnotował, że w roku 2012 mamy okazję na dwa bardzo długie weekendy – na przełomie kwietnia i maja oraz pod koniec grudnia. Według jego skrupulatnych rachunków pierwszy naprawdę długi weekend potrwa od 28 kwietnia do 6 maja. „Należy wziąć urlop 30 kwietnia, 2 maja i 4 maja, aby mieć aż 9 dni wolnego” – podpowiedział analityk. Ale nie poprzestał na tym, i sprawnie policzył, że zimą będzie jeszcze lepiej: „Od 22 grudnia 2012 do 1 stycznia 2013 odpoczniemy aż 11 dni” - zapowiedział. Wystarczy wziąć urlop 24, 27, 28 i 31 grudnia. „Sądzę, że gospodarka będzie wtedy w takim zastoju, że nie powinno być problemu z ustaleniem dyżurów w zakładach pracy i pozwolenia pracownikom na przykład na zimowe tanie wakacje” – dodał krotochwilnie samozwańczy ekspert.

A mnie zrobiło się jakoś nieprzyjemnie. Uświadomiłem sobie, że to, co się tych wiosennych dniach dzieje w Polsce, jest trochę dziwne i niekonsekwentne. No bo wychodzi na to, że z jednej strony świętujemy ku czci Ojczyzny, a z drugiej, kombinujemy na wszelkie możliwe sposoby, jakby tu od pracy dla jej dobra zrobić sobie jak najdłuższą przerwę. „Nie uważasz, że te długie weekendy są demoralizujące?” – zapytałem znajomego. „Weź się odczep z tym swoim malkontenctwem. Przez ciebie pomyliłem się w obliczeniach”. „A co liczysz?”. „Jak to co?! Ile kiełbasy i karkówki muszę kupić, żeby starczyło aż do przyszłej niedzieli”. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 2 maja 2012

Wierzący rodacy

Napisałem dzisiaj dla Deon.pl niewyskich lotów tekścik, odnotowujący jako przykład żałosnego upadku to, co się działo wczoraj (1 maja) w Sali Kongresowej. Produkt z założenia był taki, jaki jest, bo wszak trwa długi weekend i rozleniwienie w narodzie obejmuje także sfery intelektualne (co widzę nie tylko po sobie), a i samo wydarzenie - choć zasługujące z pewnych względów na dostrzeżenie - żadnych głębszych analiz warte nie jest.

Otóż wkrótce po publikacji moją produkcję skomentowali "wierzący rodacy". Dokładnie tak się ktoś był łaskaw podpisać. Po czym ten zbiorczy głos wierzącej części narodu obwieścił: "Wolimy treści o większym poziomie głębokości bądź przestrzeni, zostawmy płaskości dla zwolenników płaszczaków każdego rodzaju".

Komentarz niczego sobie, tylko czy ten, kto go wpisywał, ma plenipotencje na piśmie i z odpowiednimi pieczęciami, aby się w imieniu jednak dość sporej grupy ludzi wypowiadać? :-|

A już całkiem poważnie, to dodam, że mam alergię na ludzi, którzy nie dość, że chowają się mało odważnie w anonimowości, równocześnie sugerują, że mają prawo do wypowiadania się w imieniu narodu, rodaków, społeczeństwa, Kościoła, obywateli, Ojczyzny itd. Nie mają takiego prawa. Dlatego nawet jeśli powiedzą coś istotnego, ich głos jest praktycznie bez znaczenia. Bo jest głosem niczyim. O wiele więcej byłby wart, gdyby występowali we własnym imieniu. Bez kominiarki na twarzy (chciałem najpierw napisać "z odsłoniętą przyłbicą", ale przecież takie odniesienie obrażałoby rycerzy, dla których honor był wielką wartością). stukam.pl

wtorek, 1 maja 2012

Zabawa w chowanego

- Powiem tak - poprawił się na krześle i wyprostował, jakby za chwilę miał ogłosić jakąś wiekopomną prawdę. - To, co wy nazywacie wiarą, w wielu przypadkach w ogóle nie zasługuje na to określenie. Jako produkty konsumpcyjnej pseudo cywilizacji, macie w głowach żałosne pomieszanie pojęć, a odbiór treści filtrujecie posługując się narzuconymi wam przez system matrycami.

W kącie ktoś poruszył się niespokojnie i zaczerpnął powietrza, ale przyciśnięty spojrzeniem mówiącego, ani pisnął.

- Wasze życie to rodzaj zabawy w chowanego. Nie dążycie do jakiegoś celu, nie macie wytyczonej drogi, której się trzymacie, podążając nią niezależnie od tego, czy świeci słońce, czy leci grad wielkości strusich jaj. Nie. Wy skaczecie od jednej bezpiecznej kryjówki do drugiej, często cofając się, zamiast postępować naprzód. A to, co nazywacie wiarą, to jedna z tych kryjówek. Uciekacie w nią, gdy trzeba zmierzyć się z jakimś realnym problemem. Chowacie się w nią, jak w wygodną i bezpieczną ideologię, która niczym zbroja ma was obronić przed agresją świata wokół was. Macie tak zaćmione spojrzenia, że nie dostrzegacie jak słabe to schronienie. Jak ta zbroja w wielu miejscach przerdzewiała i pozbawiona możliwości ruchu. Okazuje się, że chociaż taka słaba, dla wielu z was staje się faktycznym ograniczeniem, niszczy waszą wolność, a nawet staje się więzieniem!

Powiódł badawczym wzorkiem po słuchaczach. Ktoś niepewnie podniósł rękę.

- Nie czas teraz na pytania - zgasił go błyskawicznie. - Wasze pytania to też rodzaj tchórzliwej rejterady. Uczą was tego od najmłodszych lat - mnożyć pytania pozorne, omijające istotę rzeczy, za to budujące barykadę z pozornych problemów. Dyskutujecie godzinami na temat właściwej temperatury zupy, a zapominacie, że stoją przed wami puste talerze, bo nie ma komu obrać warzyw. W końcu, gdy już głód wam daje się we znaki, walicie się po głowach łyżkami, zamiast zabrać się za gotowanie. Dzielicie się na zwolenników i przeciwników, na grupy, frakcje, partie i bandy. Prowadzicie między sobą walki, spory, żyjecie w nieustannych konfliktach nawet nie o błahostki, ale o nic, o pustkę! Przywdziewanie takiej czy innej barwy, przynależność do kibiców takiej czy innej ekipy, to totalna ucieczka przed próbą spojrzenia na świat własnymi oczami i wyrobienia sobie w jakiejkolwiek kwestii własnego zdania...

Rozejrzał się za czymś do picia, ale wszystkie naczynia były próżne. Ktoś rzucił się w stronę drzwi.

- A nie mówiłem? - zawołał wstając od stołu mówca. - Wszystko, każdy najwątlejszy nawet pretekst, traktujecie jak okazję do ucieczki i ukrycia się. Przed światem, przed sobą samym, przed prawdą, która boli, przed tym, co w waszych wyobrażeniach nazywane jest Bogiem...

- Co za cholerny demagog - szepnęła jakaś dziewczyna pod ścianą i otrzepała spódnicę.

- Słyszałem - wymierzył w nią palec. - Inwektywy, to też kuszące pole dezercji. To łatwe. To nie wymaga wysiłku..

- Wy się nawet do gry w chowanego nie nadajecie - podjął po chwili, gdy podniósł się lekki szum i pomruk. - Wam się nawet nie chce pobiec i samemu się samemu zaklepać. Tylko czekacie w tych swoich żałosnych miejscach schowania, widoczni z daleka, drżący z nadziei, że może jednak ktoś was przeoczy i dzięki temu wygracie.

- Z zaklepywaniem to już jest wersja zmodyfikowana. W wersji podstawowej wygrywa ten, kto zostanie najpóźniej odnaleziony - powiedział zaskakująco mocnym głosem chłopak w kapturze.

- Niesamowite! - zafascynował się mówca. - Skąd to wiesz?

- Sprawdziłem w międzyczasie w Wikipedii... stukam.pl