środa, 31 sierpnia 2011

Albo rybki, albo polityka

- Wolisz polityka ideowego czy skutecznego? Tylko szczerze!
- Idiotyczne pytanie. To jak wybór "Albo rybki, albo akwarium". Ja chcę rybki w akwarium. Polityk ma być ideowy i skuteczny.
- Marzyciel. I naiwniak. To się nie da. Dlatego musisz wybrać: ideowy czy skuteczny?
- Stanowczo nie zgadzam się na taki wybór.
- Dlaczego?
- Bo on nie ma sensu. Po co mi polityk, który co prawda jest ideowy, ale nie potrafi osiągać postawionych celów? Z ideowego niedojdy nie ma pożytku. Gorzej, jest szkoda dla idei, jeżeli reprezentuje ją zawodowy nieudacznik.
- Czyli wolisz skutecznego, ale bezideowego.
- Absolutnie nie!
- Ponieważ?
- Ponieważ łatwo się domyślić, że będzie się kierował zasadą "cel uświęca środki". Poza tym, jeśli jest bezideowy, to jak będzie dobierał zadania do skutecznego zrealizowania? Według jakich kryteriów? Przecież przy wyznaczaniu celów działalności politycznej trzeba mieć jakiś system wartości, którym się człowiek kieruje.
- No to w ogóle nie będziesz mieć swojego reprezentanta w polityce. Nikt nie będzie zabiegał o twoje sprawy. Nawet nieskutecznie. Gratuluję.
- Wcale nie. Nadal upieram się, że chcę, aby mój polityczny reprezentant był ideowy i skuteczny.
- Utopista!
- Cynik!

W tym momencie pojawił się ktoś jeszcze:

- Cześć, a wy co? Debatę polityczną tutaj odbywacie? Nie szkoda wam czasu?

wtorek, 30 sierpnia 2011

To nie jest błahostka

"Czy należy modlić się do Maryi?" - czytam pytanie na stronie 92 polskiego wydania "Youcat", czyli "Katechizmu Kościoła Katolickiego dla młodych". "Nie, modlić się można tylko do Boga. Ale Maryję powinniśmy czcić jako Matkę naszego Pana" - pada zamieszczona wytłuszczonymi literami odpowiedź. "Rety, a co z modlitwą 'Zdrowaś Mario'?" - wpadam w panikę. Po czym odkrywam, że w tej samej książce, tylko trochę dalej, zamieszczony jest jej cały tekst.

15 sierpnia br. o. Izydor Matuszewski użył na Jasnej Górze sformułowania: " Dziś gdy Polska idzie ślepo drogami bylejakości...". Nie zdołałem się powstrzymać, by nie skomentować tej wypowiedzi na portalu społecznościowym następującymi słowami: "Obawiam się, że drogami bylejakości ślepo idzie dzisiaj w Polsce duża część Kościoła katolickiego...". Werbalizowałem tę obawę na podstawie licznych obserwacji mojego Kościoła, czynionych nie tylko w czasie wakacyjnej wyprawy...

Wpadka z "Youcat" to wręcz wzorcowy przykład tej bylejakości. Bylejakości pewnych mechanizmów. Bo niestety to nie jest problem jednego tłumacza czy redaktora w wydawnictwie. To jest problem niefunkcjonowania wypracowanych już dawno procedur.

Znalazłem w internecie udzieloną w czerwcu br. wypowiedź tłumacza polskiej wersji "Youcat": "Jeśli chodzi o niebezpieczeństwa, to raczej nie odczuwałem jakiegokolwiek lęku. Po pierwsze, byłem świadom, że bazuję na tekście sprawdzonym, po drugie, wiedziałem, że polskim przekładem zajmą się jeszcze rodzimi specjaliści mający ode mnie większe doświadczenie. Pracowałem w przekonaniu, że robię wszystko co w mojej mocy, by polska wersja była taka, jak należy, a jeśli bym coś przeoczył, nie doprecyzował, opacznie wyraził, można to było jeszcze wychwycić w ramach prac redakcyjnych". Została ona udzielona w kontekście błędów w innych przekładach młodzieżowego katechizmu. I moim zdaniem jest w pełni uprawniona. Tłumacz czuł się bezpiecznie, bo przecież wiedział, że ktoś wynik jego pracy sprawdzi, zanim w druku pojawi się kościelna pieczęć w postaci "Imprimatur" i "Nihil obstat".

Niestety, wielu młodym ludziom Kościół kojarzy się z brakiem profesjonalizmu, nieudacznictwem, bylejakością. Wpadka z "Youcat" jest szczególnie przykra właśnie dlatego, że dotyczy dzieła adresowanego wprost do młodych. Dostali więc do ręki potwierdzenie przekazanych im przez starszych schematów myślowych.

Myślę, że warto przypadek "Youcat" potraktować jako niezwykle poważne ostrzeżenie. Ta wpadka nie jest błahostką. Jest dowodem, że nawet w kwestiach bardzo wielkiej wagi, brakuje nam w Kościele staranności i dbałości o przekaz wiary. Cóż z tego, że Kościół w swej wielowiekowej mądrości wypracował potrzebne mechanizmy i procedury, skoro nie są ona stosowane tam, gdzie tego najbardziej potrzeba?

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Cudza

Nie lubię tłumnych imprez i długiego siedzenia przy uginających się od jadła stołach, więc wierciłem się, jakbym siedział na szpilkach i szukałem sposobności, aby się po angielsku ewakuować. Nagle zaczepił mnie jakiś młody w krawacie, który - z tego co wcześniej zarejestrowałem - chyba pomagał w organizowaniu całego przedsięwzięcia. Okazało się, że skojarzył moją twarz z mediów. Usadowił się na miejscu obok mnie, które właśnie moment wcześniej opuściła na chwilę nobliwa niewiasta i bez jakiejkolwiek zachęty z mojej strony zapytał:

- A ksiądz to wie, jakie gwiazdy katolicyzmu lansują się tutaj na Kościele i jego wysokich dostojnikach?

Pytanie było o tyle zasadne, że impreza, na którą trafiłem przez przypadek, miała charakter kościelny, a jej pretekstem była pewna ważna uroczystość.

- Pojęcia nie mam - odmruknąłem, czując się całkowicie zwolniony z obowiązku posiadania takiej wiedzy, zwłaszcza dlatego, że to była "cudza", a nie "moja" diecezja.

- To ja księdzu powiem - zaoferował ochoczo i zanim zdążyłem go potrzymać, już wymieniał osobistości siedzące przez głównym stole: - Po prawej siedzi najważniejszy tutaj polityk samorządowy, którego boją się nawet posłowie różnych partii. Wybitny katolik. Ma już czwartą żonę. Ale nie można powiedzieć, zadbał o poprzednie, wszystkie mają intratne posady w różnych gminnych i powiatowych instytucjach. Stały bywalec nie tylko takich wielkich spędów, ale też cotygodniowych nasiadówek u księdza dziekana...

Słuchałem z obojętną miną, kątem oka odnotowując, że naszej rozmowie uważnie przysłuchuje się jeden z miejscowych duchownych, siedzących po przeciwnej stronie stołu.

- A po lewej też wzór katolika - kontynuował z pasją mój samozwańczy rozmówca. - Wielki biznesmen. Parę kościołów i plebanii tu już wyremontowano za jego kasę. I nikomu nie przeszkadza, że zostawił żonę z trójką dzieci i mieszka z dwoma kochankami.

- Dwoma? - wyrwało mi się.

Młody w krawacie zignorował moje pytanie i po kolei zreferował jeszcze kilka postaci zasiadających pod krzyżem i orłem wiszącymi na głównej ścianie sali. Każdemu, z wyjątkiem jednej kobiety, dyrektorki szkoły, wytknął mniej lub bardziej ostentacyjne dokonania sprzeczne z nauczaniem Kościoła.

- Ksiądz myśli, że tylko ja to widzę i to wiem? - zapytał na zakończenie prezentacji. - Dlaczego Kościół nic z tym nie robi?

- Jak to nie robi? - rzuciłem dla zyskania na czasie.

- Niech ksiądz nie udaje. Pamięta ksiądz, za co męczennikiem został Jan Chrzciciel? Za to, że wytykał ważnemu facetowi, że siedzi z cudzą żoną, prawda? A teraz co? Ksiądz się rozejrzy. Nikt nikomu niczego nie wytyka. Ale cóż się dziwić, skoro podobni ludzie z pierwszych stron gazet są wprost popierani przez Kościół?

Zbierałem już myśli, aby jakoś na to odpowiedzieć, gdy podszedł do nas jeden z miejscowych wikarych i tonem rozkazującym zwrócił się do młodego krawaciarza:

- Chodź, trzeba jeszcze krzeseł przynieść, bo dojechało jeszcze trzech ważniaków ze świtami...

Młodzieniec oddalił się szybko bez słowa pożegnania. W samą porę, bo na horyzoncie pojawiła się pierwotna lokatorka miejsca obok mnie.

- Widział ksiądz, do czego to teraz dochodzi? - odezwał się nagle wprost do mnie duchowny, który nie krył przesadnie, że przysłuchuje się mojej rozmowie z właścicielem krawatu. - Taki ma czelność wytykać, że ksiądz albo i biskup siedzi przy jednym stole z kimś, komu się w życiu nie poukładało. A sam pewnie mieszka z jaką dziwką na kartę rowerową i to mu jakoś nie przeszkadza.

- Skąd ksiądz wie, że mieszka z dziewczyną? - zapytałem z braku lepszego pomysłu na pytanie.

- Nie wiem - wzruszył ramionami duchowny. - Ale oni wszyscy jednacy. Tylko by innych rozliczali... Ciekawe, jak by sobie Kościół poradził, gdyby nie wsparcie takich ludzi, jak tam siedzą - dorzucił, szerokim gestem wskazując ów zreferowany mi "stół prezydialny", przy którym właśnie rozległy się salwy śmiechu. Ciekawe, dlaczego nie śmiała się dyrektorka szkoły?

niedziela, 28 sierpnia 2011

Wolna wola i bohaterstwo

"Co za durny film" - przebiegało mi przez myśl wielokrotnie w czasie oglądania dzieła George'a Nolfi pod polskim tytułem "Władcy umysłów" (tytuł oryginalny "The Adjustment Bureau"). Doprawdy irytujące jest sugerowania przez cały film, że Bóg jest "prezesem", który dysponując armią bezwzględnych agentów nie przebiera w środkach, aby ludzie realizowali absolutnie precyzyjnie jego plan. W dodatku plan, który od czasu do czasu podlega z nieznanych powodów radykalnym modyfikacjom. W tej sytuacji prawdziwym bohaterstwem ze strony ludzi jest przeciwstawianie się jego woli w imię własnego szczęścia.

Co prawda interesujący jest pomysł postawienia bohatera w sytuacji wyboru pomiędzy błyskotliwą karierą własną, a potem również karierą ukochanej kobiety, a prowadzeniem zwykłego życia, którego symbolem ma być uczenie tańca sześciolatków zamiast odnoszenia wielkich sukcesów na scenach świata. Twórcy filmu nie wpadli na to, aby główny bohater zadał narzucające się w tej sytuacji pytanie: "A co jest złego w uczeniu tańca sześciolatków?". Szkoda.

Obraz świata, w którym ludzie są w rzeczywistości pozbawionymi wolnej woli realizatorami planu Bożego nie jest niczym nowym. Co gorsza, jest on stale obecny w wielu chrześcijańskich i katolickich umysłach. Wielokrotnie słyszanemu na przykład w kazaniach interpretację słów Jezusa: "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Cóż bo­wiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?" jako absolutną negację szczęścia odczuwanego na tej ziemi i wezwanie do postawy nawet nie cierpiętniczej, ale wręcz masochistycznej. To bzdura i idiotyzm, ale z niejednej ambony właśnie takie androny można wciąż usłyszeć.

To zdumiewające, jak bardzo łączy się współczesne niezrozumienie, czym jest szczęście doczesne, będące wszak w swej istocie zapowiedzią, przedsmakiem szczęścia wiecznego (a więc czymś dobrym, a nie złym), z kompletnym zapomnieniem i odrzuceniem umartwienia. Moim zdaniem to drugie wynika z pierwszego.

Nie bez pewnego zdumienia odkryłem w ostatnich tygodniach, że polscy biskupi są poważnie zaniepokojeni zjawiskiem, jakie ma miejsce w pewnej "pustelni" i w Internecie równocześnie. Ogłoszony w samą uroczystość Matki Boskiej Częstochowskiej komunikat biskupów diecezjalnych jest dobitnym potwierdzeniem tej mojej uczynionej wcześniej konstatacji. Ciekaw jestem, czy przy pisaniu słów:

"Wśród ważnych propozycji troski o Kościół i o Polskę oraz jej przyszłość są i takie, które budzą uzasadniony niepokój. Biskupi doceniają znaczenie uroczystości Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata, ustanowionej w 1925 r. przez papieża Piusa XI. Od tego momentu wszyscy mamy wspaniałe możliwości ofiarowania swojego życia, życia polskich rodzin oraz całej naszej Ojczyzny Chrystusowi, Królowi Wszechświata. Czynimy to co roku, szczególnie w przededniu Adwentu. Nie ma więc potrzeby szukania nowych, niezgodnych z zamysłem Kościoła, form nabożeństw do Chrystusa Króla. Niepokojące są działania podejmowane poza Kościołem diecezjalnym i wbrew biskupowi miejsca. Posłuszeństwo Kościołowi i troska o Jego jedność są głównymi kryteriami oceny wiarygodności religijnych inicjatyw. Każdy, kto uporczywie uczestniczy w takich pozakościelnych ruchach i grupach, traci jedność ze wspólnotą Kościoła. Biskupi solidaryzują się z Metropolitą Krakowskim i podjętymi przez niego działaniami"

miała miejsce refleksja na temat tego, że popularność owego suspendowanego duchownego i jego widzenia świata oraz religii nie wzięła się znikąd, a jej źródła i podstawy mieszczą się w samym Kościele w Polsce, który nie radzi sobie z tendencjami do traktowania tego świata jako złego z natury. Nie radzi sobie również z podstawowymi kwestiami, jak szczęście doczesne, sukces życiowy, a przede wszystkim wolna wola w kontekście konieczności realizowania woli Bożej. Wierutne głupstwa, jakie można w tych tematach usłyszeć od rozmaitych uprawomocnionych tak czy inaczej reprezentantów Kościoła, nie tylko nie są zabawne, ale wywołują irytację (której zasięg wcale nie ogranicza się do mojej skromnej osoby).

Na końcu wspomnianego filmu okazuje się, że "prezes" zmierza do tego, aby w ogóle przestać planować ludzkie życiorysy i wszystko pozostawić wolnej woli człowieka. Czyli z jednej skrajności w drugą. Z deszczu pod rynnę.

Co najgorsze, te dwie skrajności znakomicie oddają dwie główne wizje człowieka, na których swoje działania opierają (nie tylko w Polsce, ale w Polsce bardzo wyraźnie to widać) politycy. Co ciekawe, u niejednego polityka widać wielką gotowość, aby jako agent samego Boga pilnować, by obywatele skrupulatnie wypełniali to, co on za Boży plan uważa. Za to u innych widać nie mniejszy zapał, aby skłaniać obywateli do ostentacyjnego i pozbawionego jakiejkolwiek logiki negowania jakiegokolwiek zgodnego z jakimś planem działania.

Nic dziwnego, że tej sytuacji prawdziwym bohaterstwem zaczyna być nie tylko wybór pomiędzy opcjami politycznymi, ale zwykłe codzienne życie w realiach dopasowywanych na siłę do skrajnych ideologii...

sobota, 27 sierpnia 2011

Zarzuty dla Boga

Jezus opowiedział swoim uczniom następującą przypowieść:

„Pewien człowiek, mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana.

Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i zaczął się rozliczać z nimi.

Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł: «Panie, przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem». Rzekł mu pan: «Dobrze, sługo dobry i wierny. Byłeś wierny w niewielu rzeczach, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana».

Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty, i powiedział: «Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa talenty zyskałem». Rzekł mu pan: «Dobrze, sługo dobry i wierny. Byłeś wierny w niewielu rzeczach, nad wieloma cię postawię; wejdź do radości twego pana».

Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: «Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność».
Odrzekł mu Pan jego: «Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz w ciemności : tam będzie płacz i zgrzytanie zębów»”. (Mt 25,14-30)


Ta przypowieść, zapisana w Ewangelii według świętego Mateusza, wcale nie jest taka prosta, jak się wydaje. Ona mówi, że nie każdy dostaje tyle samo i nie od każdego Bóg oczekuje takich samych efektów. Od wszystkich jednak wymaga zaangażowania.

Nie wystarczy przejść przez świat nikomu nie czyniąc krzywdy, unikając jak ognia popełniania zła. To za mało. Trzeba czynić dobro. Sprawić, aby dzięki mojej działalności, było go na świecie więcej.

Ta przypowieść mówi o duchowym lenistwie. O radykalnym oddzielaniu spraw Bożych od swojego życia. O stawianiu Bogu zarzutów, że nie chce mnie zostawić w spokoju i ma jakieś oczekiwania wobec mnie.

Bóg ma prawo wymagać ode mnie zaufania i gorliwości. Wyznaczać mi zadania. Ma prawo wkraczać w moje życie. A strach w relacjach z Bogiem na pewno jest złym doradcą.

piątek, 26 sierpnia 2011

Rozczarowanie

"Kościół mnie coraz bardziej rozczarowuje" - powiedział mi ktoś niedawno.

Rozczarowuje? Czym? Czy nie dotrzymuje jakichś obietnic?

Prawdziwe rozczarowanie, to jest na przykład wyprawa kawał drogi samochodem, aby odwiedzić jeden z niedawno otwartych parków rozrywki. A na miejscu? Na miejscu z kartki przylepionej w kasowym okienku człowiek dowiaduje się, że dwie największe atrakcje tego przedsięwzięcia, czyli "prehistoryczne oceanarium" i "kino 6D" z przyczyn technicznych są nieczynne do odwołania. Faktycznie można się rozczarować, że ledwo co otwarte przedsięwzięcie od razu się popsuło w znaczącej dla gościa części... Rozczarowanie z prawdziwego zdarzenia, to jest odkrycie, że gdyby wspomniane atrakcje były czynne, to za ich "zaliczenie" wraz z innymi trzeba by zapłacić ponad pięćdziesiąt złotych, bo za samo wejście i obejrzenie miniatur oraz dinozaurów bilecik dla dorosłego ponad dwadzieścia.

Oczywiście, można było najpierw na stronie internetowej sprawdzić, jak się sprawy mają, chociaż informacji o awarii kinowej i tak by się na niej nie znalazło...

Ale czym może rozczarowywać Kościół?

"Powiem ci, czym mnie rozczarowuje Kościół. Tym, że przestał współczesnemu człowiekowi dawać obietnicę. Według mnie stał się strażnikiem starego, zwyczajowego porządku, który pod wieloma względami się nie sprawdził" - wyjaśnił mi ten ktoś obcesowo.

"Chcesz powiedzieć, że Kościół powinien zmienić prawdy i zasady, które głosi? Takich, co to proponują, jest coraz więcej" - skrzywiłem się z rozczarowaniem. Oczekiwałem czegoś bardziej oryginalnego.

"Nic nie rozumiesz!" - zdenerwował się i machnął na mnie ręką. "Prawdy i zasady są super. Tylko to, co Kościół w ich imię skonstruował na tej ziemi, ma się do nich nijak. Moim zdaniem Kościół zamiast bronić tych zasad, broni swojej pozycji i przywilejów, które w ciągu wieków zupełnie niepotrzebnie zdobył".

"Przesadzasz" - tym razem ja machnąłem ręką.

"No widzisz, widzisz?" - zawołał i rozczarowany rozmową poszedł dokądś. Odchodząc znowu machnął ręką.

"A cóż on tak bez szacunku do przedstawiciela Kościoła się zwracał?" - zapytał ktoś inny, stojący od dłuższego czasu z boku i przysłuchujący się całej rozmowie. "I ksiądz na to nie reagował? Rozczarował mnie ksiądz...".

czwartek, 25 sierpnia 2011

Logika i okulary

- Ludzie to jednak kompletnie nielogiczne istoty.
- Przepadam za tymi twoimi uogólnieniami. Zawsze strzelisz jak dzik w drzewo. Co ci tym razem ludzie zrobili?
- Byłem w sklepie. W supermarkecie...
- Oooo, to rzeczywiście, wielkiej wagi wydarzenie...
- Dasz mi powiedzieć?
- Ależ proszę, proszę... Zamieniam się w żonę Lota.
- Co?
- W słup soli, że przypomnę.
- Mówi się "Zamieniam się w słuch".
- Boże, co za brak polotu. Opowiadasz czy nie?
- Byłem więc w sklepie, stoję przy półce, oglądam pióra, aż tu podchodzi do mnie facet, taki mniej więcej w moim wieku, podsuwa pod nos jakieś słoiki i mówi: "Pan ma okulary, niech mi pan przeczyta datę ważności"...
- No i co dalej?
- Nic, przeczytałem mu, nawet dwa razy, po za pierwszym nie zrozumiał, że do 2013 roku te słoje.
- Dykcję trzeba ćwiczyć. I co w tej całej wstrząsającej historii nielogicznego?
- Jak to co? To, że podszedł do mnie, zamiast do kogoś bez okularów, kto na pewno ma dobry wzrok. I jeszcze na moje okulary się powoływał!
- Sam jesteś nielogiczny. On miał okulary?
- No nie miał. Pewnie zapomniał, bo chyba tylko do czytania potrzebuje.
- No to chyba logicznie postąpił, że podszedł do kogoś, kto ma okulary na nosie i na pewno mu przeczyta? Wolał nie ryzykować, że trafi na takiego samego zapominalskiego, jak on sam. Bardzo logicznie się zachował.
- Logicznie, pod warunkiem, że sam jest pępkiem świata i wszyscy mają się kierować jego logiką.
- Nie rozumiem.
- Bo widzisz, facet miał wyjątkowe szczęście, że akurat miałem te okulary, w których umiem przeczytać etykietę. Bo często zapominam ich i do sklepu wchodzę w tych, które używam za kierownicą. A w tych na pewno bym mu tej daty nie przeczytał. A przecież takich, jak ja, jest dużo, więc logiczniej było podejść do kogoś młodego bez okularów. Mam rację?
- I kto tu na siłę dopasowuje cały świat i ogół ludzkości do swojej logiki i własnego punktu widzenia?

środa, 24 sierpnia 2011

Bóg prywatny

Ludzie od zawsze usiłowali tworzyć sobie bogów na swój obraz i podobieństwo. Patrząc na dzieje religii trzeba przyznać, że szło im to naprawdę nieźle. Zwłaszcza, że błyskawicznie politycy zorientowali się, że używanie boga w tej sferze ludzkiej działalności znakomicie się opłaca. Instrumentalne traktowanie religii, sacrum, bóstw to wynalazek prawie tak stary, jak ludzkość.

Sytuację mocno skomplikowało objawienie się Boga. I ujawnienie, że to ludzie są stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, a nie odwrotnie.

Jednak ludzie się nie zniechęcili. Tyle, że teraz oprócz kontynuowania kreowania prywatnych bogów, zajęli się "prywatyzowaniem" prawdziwego Boga. Okazało się, że w tym są też całkiem nieźli. Iluż kompletnie fałszywych bogów (niejednokrotnie tworzonych na użytek ideologii i polityki) funkcjonuje dziś w ludzkich sercach i umysłach jako Bóg prawdziwy!

Problem jednak w tym, że wielu usiłuje tego swojego prywatnego boga narzucić do wierzenie innym jako Boga prawdziwego. I co gorsza, często im się to udaje...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Smutek... katolików

Co prawda nick, którego użyła ta nastolatka, wydał mi się mocno niekonwencjonalny, a nawet dziwny, to jednak pytania, które mi zadała, wcale takie dziwne nie są. A przede wszystkim są istotne.

Zapytała między innymi: "Dlaczego Kościół i w Kościele i cała religia jest taka smutna, skoro dostaliśmy od Boga najcenniejszy dar jakim jest życie, miłość, jesteśmy jego dziećmi i On się nami opiekuje? Dlaczego księża są smutni, w kościele mówi się głównie o bólu i cierpieniu? Zaręczam, że gdyby było pogodniej i weselej, ludzie chętniej by do niego chodzili. Nie mówię o balandze, ale uśmiechu, nawet drobnych żartach na kazaniach. Czy Bóg zabronił uśmiechu i radości? Chyba wręcz przeciwnie".

Gdy czytałem te pytania i sugestie dotyczące odpowiedzi zaraz mi się przypomniała książka "Smutek tropików", w której znany etnolog dochodzi do wniosków o wyższości prymitywnych szczepów nad europejskim modelem kultury i martwi się smutkami różnych tropików, i tych przeludnionych i tych opustoszałych.

Przypomniało mi się również przypisywane dwóm różnym świętym powiedzenie i w podobnych wersjach istniejące. Według św. Franciszka Salezego "Smutny święty to święty nieszczęśliwy". Natomiast według św. Jana Bosko "Smutny święty to żaden święty".

Pewnie trzeba by przeprowadzić poważne badania, dlaczego w Kościele (m. in. w Polsce) najlepiej wychodzą nam obchody Wielkiego Postu, a mamy poważne problemy z trwającym dłużej niż dwa dni świętowaniem radości Zmartwychwstania. Sam się nieraz irytuję tym "smutactwem" kościelnym, tym rzeczywiście niemal wszechobecnym "smuceniem" z ambon i nie tylko, tym przedkładaniem smutnej miny nad uśmiech, tym cierpiętnictwem i użalaniem się nad sobą zamiast radosnego głoszenia Dobrej Nowiny o zbawieniu.

Bardzo się wkurzałem, jak przeciwstawiano jakiś czas temu tzw. Ewangelię Judasza księgom zawartym w Nowym Testamencie jako tę, w której Jezus się śmieje. Nie cierpię robienia z Jezusa ponuraka. Czy ponurak byłby zapraszany na wesele w Kanie Galilejskiej albo czy matki masowo przynosiłyby do Niego dzieci?

Kościół jest pełen radości i szczerego uśmiechu. Widać to było choćby podczas dopiero co zakończonych Światowych Dni Młodzieży. Widać to w wielu innych miejscach.

Przypuszczam, że pokazywanie smutnego oblicza jest pod wieloma względami łatwiejsze niż ukazywanie pogodnej uśmiechniętej twarzy. Także w mediach. A już pokazywanie szczerej radości to naprawdę duża sztuka. Chyba wciąż musimy się tego uczyć.

A jest od kogo! Znam wielu ludzi bardzo cierpiących, którzy wcale nie są smutni i odpychający. To oni są prawdziwym obliczem Kościoła.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Dziewczyna w ławce

Trudno jej było nie dostrzec. Wyróżniała się na tle obecnych w kościele nie tylko urodą, wzrostem, ale również ubiorem. Tkwiła w ławce usytuowana - chyba nie bez powodu - jako swoisty szczyt lub punkt kulminacyjny całej rodziny. Po bokach miała rodziców, dziadków, młodsze rodzeństwo.

Sprawiała wrażenie ważnego, choć znajdującego się w sytuacji przymusowej, gościa. Prawie nie otwierała ust. Włączyła się zaledwie w "Hosanna" i w "Ojcze nasz", ale ani w jednym ani w drugim nie dotrwała do końca. Zamilkła mniej więcej w połowie.

Do Komunii nie przystąpiła. Została w ławce właściwie sama, tylko z jakimś dzieciakiem siedzącym daleko od niej, na samym skraju. Spoglądała bez wyrazu na pozostałych członków rodziny, czekających na przyjęcie Ciała Chrystusa.

"Bez wyrazu" to właściwie dobre określenie na całe jej zachowanie w czasie Mszy św. Nie okazywała znudzenia. Z daleka można było dostrzec, że to byłoby poniżej jej standardów. Dlaczego przyszła na Mszę, najprawdopodobniej pierwszy raz od bardzo dawna? I to wieczorem w dzień powszedni? Kim był dla niej zmarły, za którego Najświętsza Ofiara była składana? Chyba kimś ważnym, skoro udało się ją skłonić do wizyty w kościele.

Jaki sens miała jej półgodzinna obecność w kościelnej ławce? Jakich argumentów użyto, aby ją do tego namówić? Może zmusić? Co sobie myślała, w swej na oko osiemnastoletniej głowie, obserwując bez zainteresowania nie tyle akcję liturgiczną, co zachowania pozostałych członków rodziny?

Kiedy znowu pojawi się na Mszy?

niedziela, 21 sierpnia 2011

Nitka

Od dawna z tym uchem było niedobrze. Robiło się coraz cieńsze. Aż wreszcie, jakieś dziesięć dni temu, pozostała tylko jedna nitka. A jednak nadal dało się rzecz na tym uchu wieszać. Więc wieszałem. Wiedziałem, że trzeba coś z tym zrobić, a jednak dzień po dniu wieszałem rzecz dosłownie na jednej nitce.

No i w końcu nitka nie wytrzymała. Teraz rzecz nie da się powiesić porządnie na haczyku, bo nie ma stosownego uszka. I nie ma odwrotu od naprawy...

Usiłuję sam sobie wytłumaczyć, dlaczego nie zapobiegłem całkowitemu urwaniu uszka, póki jeszcze było kilka nitek. A zwłaszcza wtedy, gdy była już tylko jedna. Na co liczyłem? Wiedziałem przecież, że pojedyncza nitka długo nie wytrzyma.

Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że z moich obserwacji wynika, iż w tego typu zachowaniu nie jestem oryginalny. Raczej pospolity. Mnóstwo ludzi nie zapobiega ostatecznej katastrofie, nieszczęściu, nie powodzeniu, szkodzie, dopóki coś jako tako działa, funkcjonuje, jest użyteczne. Podobnie jest w relacjach międzyludzkich. Choć z daleka widać, że wymagają pilnej naprawy, w nieskończoność utrzymujemy stan "tuż przed zerwaniem". Aż do momentu, kiedy jest za późno, wszystko się sypie...

Także w życiu społecznym pełno takich pojedynczych nitek, które na pewno się w pewnym momencie urwą. I będzie źle. Ale dopóki sprawy dyndają choćby na jednej niteczce, nikt się nie bierze za ich reperowanie.

A w relacjach z Bogiem?

Oooo, w tej materii spowiednicy mogliby opowiedzieć o wielu, wielu zerwanych nitkach...

sobota, 20 sierpnia 2011

Ponad to

Jezus przemówił do tłumów i do swoich uczniów tymi słowami:

„Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsce na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynku i żeby ludzie nazywali ich Rabbi.

Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus.

Największy z was niech będzie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony”. (Mt 23,1-12)


Krótko po święceniach usłyszałem od jednego ze znajomych słowa, które wtedy mnie zbulwersowały i przeraziły. Powiedział: „Uważaj, żeby ludzie do ciebie nie odnieśli słów Jezusa ‘Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie’. Bo to wielka pokusa, nauczać innych, a nie odnosić tego do siebie”.

Dziś, po latach, wiem, jak bardzo ów znajomy miał rację. Wiem, że wielka jest pokusa, aby mówić innym, jak mają żyć, a samemu uważać się za kogoś, kogo to nie dotyczy. Za kogoś, kto jest ponad to. Kto albo już osiągnął doskonałość albo w ogóle nie musi się starać, aby zostać świętym.

Dziś, po latach wiem, że jest też wielka pokusa, aby nauczając w imieniu Kościoła, nie mówić wyłącznie prawdy Ewangelii, ale to, co ludziom się spodoba. Po to, aby zyskać poklask, i popularność. Aby mieć swoich zwolenników.

Byłem kiedyś świadkiem awantury między nastolatkiem i jego rodzicami. Wykrzyczał im w twarz, że jemu stawiają wymagania, a sami żyją zupełnie inaczej, niż mu nakazują. Na przykład, że każą mu chodzić do kościoła, a sami nie chodzą.

Nie da się połączyć dawania świadectwa wierze i wywyższania się. Prawdziwy świadek Jezusa zawsze jest sługą. Świadomym swej grzeszności.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 19 sierpnia 2011

Wobec prowokacji

Szkoda, że nasze media pokazują wydarzenia w Hiszpanii tak, jakby tam następowało starcie dwóch co najmniej równorzędnych "sił". Szkoda również, że w uspokajanie prowokatorów, atakujących młodzież przybyłą do Madrytu, została zaangażowana policja, która wykazała się - przynajmniej według tego, co pokazują media - brutalnością. To oczywiste, że ujęcia policjantów machających pałkami, aby rozpędzić "przeciwników" papieża, staną się wcześniej czy później kultowym materiałem poglądowym mającym służyć ilustracji tezy, że Kościół odwołuje się do przemocy.

Media niewłaściwie rozkładają też akcenty relacjonując czwartkowe przemówienie Benedykta XVI. Przedstawiają je tak, jakby było jednym wielkim atakiem na niewierzących. Tymczasem przesłanie papieskie miało wydźwięk pozytywny, było adresowane nie do krytyków Kościoła, wiary, papieża, ale do młodych katolików.

Widać, że w Madrycie raz po raz dochodzi do prowokacji wymierzonych w młodych katolików. Mam pewne przypuszczenia, że część z nich jest przygotowywana specjalnie z myślą o mediach.

Co zrobić wobec prowokacji? Nadstawiać drugi policzek? Nie reagować?

Myślę, że reagować. Reagować, broniąc godności człowieka wierzącego. Reagować, bo Jezus uderzony i poniżony bez powodu przez sługę arcykapłana zareagował. Nie nadstawił drugiego policzka. Napomniał tego człowieka. W trosce o niego.

Skąd się bierze agresja tych, którzy atakują w Hiszpanii spokojnych młodych katolików? Z niepokoju, który ich dręczy. Oni wiedzą, że mają problem. Ale póki co na fakcie, że go mają, zbudowali swoją tożsamość. Bo myślą, że tak jest najłatwiej. Jednak proces kształtowania ich tożsamości trwa. To jest ich szansa. Ale też to jest szansa Kościoła. Zadałem na Facebooku pytanie w przestrzeń: "Ciekawe jak w obecnej sytuacji w Hiszpanii wyglądałaby wizyta Jana Pawła II?". Myślę, że to nie jest płytkie pytanie. Szkoda, że nie poznamy nigdy odpowiedzi.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Swoista forma sztuki

Okazuje się, że w Polsce niektóre sądy zajmują się też decydowaniem, czy coś jest sztuką. W sensie artystycznym. Mało tego. Gdy uznają, że coś jest sztuką, choćby tylko jej "swoistą formą", kierowaną do "określonej i hermetycznej publiczności", natychmiast dochodzą do wniosku, że należy autora tego typu działalności uwolnić od wszelkiej winy, nawet jeżeli jej skutki dotykają negatywnie wielu ludzi.

Nie rozumiem, dlaczego wpaja się nam od dawna przekonanie, że artystom "wolno więcej", podpierając się "wolnością wypowiedzi". Tak zwana sztuka to jedna z wielu dziedzin naszego życia, które coraz skuteczniej wymykają się zasadom porządkującym życie społeczne (inne to m. in. polityka i media). Czy o tym, że ktoś jest artystą, któremu wszystko wolno, decyduje wyłącznie fakt, że ma jakąś "publiczność"? Choćby tylko "określoną i hermetyczną"? Jeśli tak, to suspendowany duchowny z Grzechyni jest wielkim artystą. Ma wszak bardzo określoną i liczną publiczność.

Nie jestem zwolennikiem ochrony uczuć religijnych. Uczucia są przecież czymś nieokreślonym, zwiewnym, nieprzemijającym. A żadna religia nie opiera się na uczuciach, lecz jej wyznawanie jest zawsze konkretną decyzją woli. Podobną do wielu innych życiowych decyzji. Atakowanie symboli religijnych z pewnością wywołuje reakcje uczuciowe, ale atak nie jest skierowany przecież w stronę uczuć. Atak tego typu jest zawsze skierowany przeciwko konkretnym ludziom. Jego celem jest naruszenie ich godności. A czy godność ludzka nie powinna podlegać najwyższej prawnej ochronie?

Niedawno sąd kazał jednej z telewizji zapłacić całkiem dużą sumkę pieniędzy jako karę za to, że kilku facetów przed jej kamerami zabawiało się (podobno przy bardzo szlachetnych intencjach) wtykaniem miniaturek polskiej flagi w atrapy psich odchodów. Dlaczego symbol polskiej państwowości jest lepiej chroniony, niż księga wiary wyznawanej przez miliony obywateli tego państwa? Nie rozumiem.

"Zdaniem sądu można także rozważać, czy zachowanie Darskiego nie było jedynie krytyką Kościoła katolickiego jako instytucji, a nie samym atakowaniem wiary chrześcijańskiej" - wyczytałem. Czy to znaczy, że jeśli ktoś uważający się za artystę postanowi skrytykować polskie państwo niszcząc publicznie jego godło albo drąc Konstytucję, również zostanie uznany za kogoś, kto uprawia "swoistą formę sztuki"?

Szymon Hołownia w najnowszym "Newsweeku" napisał:

"Prześledziłem teksty zespołu i twierdzę, że nie znam drugiego tak kompletnego zbioru banalnej antyreligijnej grafomanii dla podstarzałych milusińskich, którym się wydaje, że jak raz na miesiąc pochlapią się farbą i rykną z trzewi, okażą się mężczyznami. A jednak gdy się ich przyciśnie, nie są w stanie wziąć odpowiedzialności za to, co mówią (ryczą), chowając się za bajdurzeniami o artystycznej konwencji. Dającym mi placet, żebym też tworzył ballady wychwalające zabójstwa satanistów. Aż przyjdzie ktoś nieco głupszy od kolegi Nergala i ode mnie, i weźmie to wszystko na poważnie. A my popadniemy w lament, że nie zrozumiał sztuki. Za idiotyzm uważam straszenie Nergala sądem czy dopatrywanie się w jego życiorysie kar boskich, chciałbym jednak go prosić, żeby uwierzył, że jego słowa mają znaczenie. I żeby wreszcie znaczenie im nadał".

Nie zdobyłem się na czyn tak heroiczny, aby śledzić produkcje kapeli uniewinnionego dzisiaj jegomościa. Ale w wypowiedzi Szymona martwi mnie ton prośby. I założenie, że facet, który dziś został uznany za kogoś uprawiającego "swoistą formę sztuki", nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia własnych działań. Tu nie ma nic do proszenia. Tu jest kwestia zasad społecznego współżycia i ich obowiązywania niezależnie od tego, czy ktoś ma jakąś publikę czy nie. Tu jest kwestia odpowiedzialności. W równym stopniu dotyczącej wszystkich. Bez podziału na równych i równiejszych. Na uprawiających choćby tylko "specyficzną formę sztuki" i całą resztę.

środa, 17 sierpnia 2011

Okulary

Kilka lat temu w w jednym z punktów dużej firmy optycznej spotkałem się z ogromną życzliwością i kompetencją. Stojąca za ladą dziewczyna zrobiła bardzo dużo, żeby mnie poratować w trudnej sytuacji. Wykazała się nie tylko wielką uprzejmością, życzliwością, ale też kompetencją i zaradnością.

Nic dziwnego, że za niezbyt długi czas zjawiłem się z jakąś drobnostką dotyczącą okularów w tym samym punkcie dużej firmy optycznej. Za ladą stałą inna dziewczyna, która klientkę przede mną potraktowała w tak chamski i wrogi sposób, że na wszelki wypadek nie czekałem na swoją kolej, tylko czym prędzej zwiałem stamtąd do innego optyka. Obraz tej niegrzecznej ekspedientki tak mi się wrył w mózg, że przez wiele lat szerokim łukiem omijałem ten punkt i sprawy okularów załatwiałem gdzie indziej.

Ostatnio, w związku z tym, że wiele niedużych zakładów optycznych, które odwiedziłem, nie było w stanie zaradzić moim problemom, wykombinowałem, że w takiej wielkiej firmie łatwiej znajdą zausznik, jaki właśnie mi jest potrzebny. Więc, mimo oporów, udałem się do tego punktu, w którym raz zostałem super potraktowany, a potem widziałem traktowanie klienta "z buta".

Za ladą tkwiło dziewczę. Ledwo spojrzało na moje pokiereszowane okulary. Nawet do ręki nie wzięło uszkodzonego zausznika. Na moją sugestie, żeby dobrać podobny, burknęło, że się nie da. Tym samym zbyło zgłoszoną przez mnie propozycję, żeby może przełożyć szkła do innych oprawek. Dziewczę miało tylko jedną opcję, którą przedstawiło mi w sposób obcesowy i niecierpliwy (byłem jedynym klientem). Nowe okulary.

Zniechęcony spakowałem "ranne" okulary i poszedłem szukać kolejnego optyka...

Po drodze wykryłem w swej głowie myśl, że podobne doświadczenia, jak mnie u optyków, ludzi spotykają w Kościele. Natrętnie wracało mi pytanie, czy nastolatka, która widziała, jak ksiądz miesza z błotem jej matkę tylko za to, że przyszła zamówić intencję mszalną nie o wyznaczonej porze, sama kiedykolwiek przyjdzie Mszę zamówić...

Wiem, Kościół nie zakład usługowy ani sklep, ale czy to znaczy, że ludziom, którzy do niego przychodzą z różnymi sprawami, nie należy się uprzejmość, życzliwość, kompetencja, zainteresowanie?

wtorek, 16 sierpnia 2011

Komfort

W czerwcu przytaczałem na swoim blogu opowieść o pacjencie, który zdjął krzyż ze szpitalnej ściany, gdy miał go tuż nad głową, a gdy krzyż został ponownie zawieszony, tyle że daleko od niego, powiedział do żony "On na mnie patrzy. On na mnie patrzy i pyta ‘Dlaczego mnie prześladujesz?", a wkrótce potem poprosił o spowiedź.

Ktoś pod tym moim wpisem zamieścił komentarz: "To smutne, że ani żona, ani zakonnica nie potrafiły uszanować woli chorego".

Zarówno mój post, jak i komentarz przypomniały mi się, gdy czytałem we wtorkowej (16 sierpnia br.) "Gazecie Wyborczej" artykuł o chorym, który w jednym z warszawskich szpitali zdjął krzyż, a następnie został "zrugany" przez pielęgniarkę i salową, które krzyż powiesiły z powrotem. "Czy w szpitalu nie powinien być najważniejszy komfort pacjenta, także duchowy?" - przytacza dziennikarka pytanie kobiety, która była świadkiem całego zamieszania.

W całym tekście mnie zmartwiły dwie sprawy. Po pierwsze, jeśli to prawda, "zruganie" pacjenta przez dwie kobiety, dla których - wedle wielkiego prawdopodobieństwa - zdjęcie krzyża było naruszeniem ich uczuć religijnych. Nie w taki sposób, w mojej opinii, trzeba bronić krzyża.

Po drugie, z końcówki artykułu można się dowiedzieć, że "Gdy po weekendzie pojawili się inni pacjenci, wszyscy głosowali w sprawie krzyża. Większość chciała, by krzyż wrócił na ścianę, i tak się stało". Nie zachwyca mnie to głosowanie nad obecnością krzyża na ścianie. Bardzo łatwo taka "demokracja w sprawie symboli" może się przerodzić w paranoję.

A co z komfortem niewierzącego pacjenta? W kontekście wspomnianej na początku jak najbardziej prawdziwej i dziejącej się w Polsce całkiem niedawno opowieści mam poważny problem. Bo może się okazać, że od "komfortu" i "uszanowania woli chorego" ważniejsze są zupełnie inne sprawy. I co wtedy?

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Powrót i...

W Polskę jedziemy 2011

Wróciłem. Powrót oznaczał przejazd około 300 kilometrów drogą krajową nr 4 i autostradą A4. Według internetowych serwisów mapowych, podróż ta powinna zająć nieco ponad cztery godziny przy średniej szybkości 70 km/h. Tylko jak tę średnią szybkość osiągnąć na krajowej czwórce? Jadąc zgodnie z przepisami i uwzględniając wszystkie ograniczania prędkości nie sposób. Gdyby nie nieco ponad sto kilometrów autostradą, jechałbym te 300 km ponad pięć godzin. Bliżej sześciu chyba.

Co oznacza powrót? Wypakowywanie samochodu, który przez czas wędrówki był właściwie wielką walizką na kółkach. Wyrzucenie wielu śmieci, które w minionych dniach nagromadziły się w bagażu i pieczołowite oddzielenie od nich tego, co ma znaczenie i jest świadectwem przebytej drogi.

Powrót znaczy też wejście znów w utarty porządek i schemat życia osiadłego. Oznacza też "odzyskanie" przyzwyczajeń, z których na okres podróży trzeba było zrezygnować. A więc nawrót do gadającego wciąż telewizora. Do nastawienia na wygodę i przewidywalność niemal każdej minuty i sekundy. Do kawy i herbaty o określonej porze...

Ale powrót to też rozpoczęcie kolejnego etapu podróży. To nabieranie dystansu do przeżyć i wrażeń. Porządkowanie i obudowywanie refleksją. To mozolne, niczym układanie puzzli, budowanie teraz z kawałeczków zapamiętanych obrazów, słów, emocji, faktów, wydarzeń, spotkań, spojrzeń, niedomówień, jakiejś całości, która ostatecznie ma funkcjonować jako samodzielny obraz tego kawałka świata, który przebyłem.

Dużo dowiedziałem się przez te kilkanaście dni o Polsce. O ludziach, którzy ją zamieszkują i tworzą. O tym, czym żyją, czego oczekują, co im sprawia radość, a co ich smuci lub martwi. O tym, jak układają sobie życie. Gdzie upatrują szczęścia. Zweryfikowałem wiele informacji i ocen, które uprzednio przyjmowałem z drugiej ręki w dobrej wierze. Kilka rzeczy naocznie i namacalnie sprawdziłem.

Co najmniej tyle samo, co o mojej Ojczyźnie, a może nawet więcej, dowiedziałem się o Kościele w Polsce, o jego teraźniejszości, przeszłości, ale też wydaje mi się, że również trochę o jego przyszłości. Zakładam, że ta moja wiedza będzie procentować. Nie, nie dla mnie. Dla Kościoła.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Po ukraińsku i autobus chasydów

W Polskę jedziemy 2011
Jest w Jarosławiu greckokatolicka cerkiew konkatedralna pw. Przemienienia Pańskiego. No to poszedłem na Służbę Bożą, która rozpoczynała się o 9.00. W świątyni góra trzydzieści osób, większość starszych, ale są też dwie młode kobiety, ze czterech młodych mężczyzn, jakaś nastolatka, chłopczyk kilkuletni i maleństwo śpiące w takim przenośnym łóżeczku-koszyku.

Wszystko po ukraińsku, więc siedzę jak zimna płyta. Skupiam się na wychwytywaniu melodii dialogu między przewodniczącym liturgii młodym duchownym a uczestnikami. Wszystko śpiewane na taką swoistą zakładkę (obie strony zaczynają śpiewać jeszcze na wybrzmieniu śpiewu poprzedniej), żadnych recytacji.

Jedyne nie śpiewane, to chyba miało być kazanie. Ale z tego co wychwyciłem, nie był to komentarz do przeczytanego (odśpiewanego) wcześniej fragmentu Pisma Świętego, ale rodzaj przemowy właściwej dla operatywki, bo rzecz dotyczyła przygotowań do mających się odbyć za kilka dni (18 sierpnia) uroczystości piętnastolecia koronacji Łaskami Słynącej Ikony Matki Bożej "Bramy Miłosierdzia".

Młody duchowny, jeśli się nie mylę, wyrażał co najmniej rozczarowanie, że do jakichś prac z tym związanych w ostatnich dniach zjawiło się niewielu parafian, dziękował tym którzy przyszli, wymieniając jakieś nazwiska, przedstawił szczegółowo program zbliżających się wydarzeń i paru konkretnym osobom wyznaczył zadania. Tuż przed końcowym błogosławieństwem poprosił jeszcze, aby obecni w cerkwi mężczyźni pomogli przenieść na środek ciężki podest...

Tak mimo woli poznałem kulisy tego, co za kilka dni będzie zapewne pięknie pokazane, opisane i obfotografowane jako "Centralne uroczystości 15-lecia koronacji Ikony Matki Bożej Bramy Miłosierdzia w Jarosławiu z udziałem Prymasa Polski, hierarchów i wiernych Kościoła greckokatolickiego". Kto za cztery dni będzie się zastanawiał, jak ogromnym wysiłkiem dla niewielkiej wspólnoty są te obchody?

Nie chciało mi się nigdzie daleko jechać, więc wypatrzyłem na mapie, że tuż obok Jarosławia jest Leżajsk. A w Leżajsku nie tylko klasztor bernardynów i sanktuarium, ale też cmentarz żydowski, a na nim Ohel cadyka Elimelecha.

Gdy podjechałem pod cmentarz, właśnie grupa chasydów, którzy przez godzinę modlili się przy grobie cadyka, pakowała się w charakterystycznych strojach do autobusu z literką "H" na tablicy rejestracyjnej. To ciekawe. Drugi w ciągu kilku dni węgierski autokar, jaki spotykam. Kilka dni temu natrafiłem na grupę węgierskiej młodzieży w klasztorze benedyktynek w Jarosławiu.

Przy furtce na cmentarz jakaś kobieta zażądała ode mnie sześć złotych i dała broszurkę. Kilka osób w średnim i młodym wieku mocno zajętych było pracami przy ohelu. Takimi podstawowymi. Czyszczenie, obcinanie gałęzi, sprzątanie. Wśród nich Żyd z Warszawy.

Gdy wchodziłem, zwrócił uwagę, żeby nakryć głowę. Na szczęście miałem kurtkę z kapturem. Inni przypadkowi turyści płci męskiej nie byli przygotowani nawet w ten sposób. Wspomniałem coś, że w synagodze w Krakowie wchodzący faceci po prostu pożyczają na miejscu nakrycie głowy. "Tu by zaraz rozkradli" - westchnął mój rozmówca, mocując się z niewielką piłą i wystającymi korzeniami drzewa tuż obok wejścia do ohelu. Pogadaliśmy o braku kulturowym i tożsamościowym, jakim jest nieobecność Żydów na wschodnich rubieżach Polski. Wysłuchałem trochę żali na polskich katolików, w tym na księży, którzy nie ułatwiają w wielu miejscach zachowania żydowskich cmentarzy (mój rozmówca nie wiedział, z kim gada).

W klasztorze bernardynów niczego nie zdziałałem, bo była Msza. Tylko przyjrzałem się jakimś takim smutnym twarzom ludzi stojących całkiem daleko od bramy. Przyszło mi na myśl, że to oni w pierwszym rzędzie powinni być adresatami misji parafialnych. Ale w tym celu misjonarze musieliby wyjść na zewnątrz i nawracać każdego z nich osobno, po kolei...

Znów pochodziłem troszkę po Jarosławiu, zaczepiając ludzi. I nagle konstatacja. Wczoraj robiłem to samo w Ustrzykach Dolnych. Spotykałem ludzi zadowolonych, cieszących się ze zmian, jakie nastąpiły w tym mieście, uczestniczących w nich mentalnie i nie tylko, deklarujących, że z Ustrzykami wiążą swoją przyszłość. W Jarosławiu od kilku dni spotykam tylko ludzi zniechęconych, mówiących, że tu się źle żyje, rozważających wyjazd do innej miejscowości w poszukiwaniu lepszego życia. Podobne głosy słyszałem w Tykocinie. I druga konstatacja. W Tykocinie i Jarosławiu rynki zieją pustką. W Ustrzykach rynek tętni życiem...

sobota, 13 sierpnia 2011

Klapka w mózgu i placek po bieszczadzku

W Polskę jedziemy 2011
To dziwne uczucie, odwiedzać jakieś miejsce po trzydziestu jeden latach. Doświadczyłem tego. Wjeżdżając dzisiaj do Ustrzyk Dolnych nie poznałem miasta, które opuszczałem poprzednim razem, gdy do Lublina nie mogły wjeżdżać pociągi, bo podobno lokomotywy protestujący przyspawali do szyn. Był rok 1980...

Nie rozpoznałem rynku. Inny miałem w pamięci. Ale w pewnym momencie, skręcając w prawo, nagle "otworzyła mi się klapka w mózgu". Wiedziałem dokładnie, gdzie jestem. Wiedziałem, co tam jest, kawałek wyżej. Wiedziałem, że tam jest szkoła z internatem, w którym wtedy mieszkałem.

Spaliśmy wtedy długo, bo długo w noc dyskutowaliśmy i pisaliśmy... Więc na śniadanie chodziliśmy do takiego baru, w uliczce wychodzącej z rynku, tuż, odrobinę ponad nim. Niemal skradając się odnajdywałem tamto miejsce, upewniwszy się uprzednio, że szkoła z internatem stoi. I po prostu stanąłem jak wryty. Bar w tym miejscu nadal jest! Co prawda inaczej się nazywa, inny ma wystrój zewnętrzny i wewnętrzny, ale... No właśnie, ale. Pamiętam, że jedliśmy na zmianę właściwie dwie potrawy (przynajmniej ja tak jadłem wtedy): placek po bieszczadzku i pierogi z jagodami.

Obie te potrawy nadal są w jadłospisie. Więc jak wtedy, na późne śniadanie zamówiłem placek po bieszczadzku. Dziś smakuje trochę inaczej, niż zapamiętałem, ale wciąż jest bardzo, bardzo dobry.

Już dawno zapomniałem, jak nazywał się właściciel tego szczególnego w mej pamięci obiektu gastronomicznego. Dziewczyna za barem mężnie, choć z trudem, znosiła moje wspomnieniowe nastawienie. Patrzyła na mnie trochę jak na świra, gdy próbowałem się czegoś więcej dowiedzieć o dziejach baru. Okazało się, że zmienił właściciela, ale poprzedni nadal żyje i ma się dobrze. To właśnie dzięki tej dziewczynie "otworzyła mi się w mózgu kolejna klapka" i powróciło wymienione przez nią nazwisko człowieka, który w moich wspomnieniach na zawsze pozostanie żywą reklamą swojego baru. Gdy potem w rozmowach ze starszymi mieszkańcami Ustrzyk mówiłem to nazwisko i opisywałem wygląd właściciela, wszyscy wiedzieli, że naprawdę ponad trzydzieści lat temu jadałem w tym barze i dobrze zapamiętałem nie tylko wizerunek, ale także pewne zwyczaje tego dla mnie pod wieloma względami nadzwyczajnego człowieka.

Gdy opuszczałem bar, weszła do niego grupa młodych, rozhałasowanych, głodnych. Coś mi to znów tak bardzo przypomniało...

Dotarłem tylko na skraj Bieszczad. Ale już wiem, że te zapamiętane przeze mnie Bieszczady nie straciły nic ze swego piękna. Ale też nie zmarnowały minionego czasu. Wtedy akcja Bieszczady 40 miała jakoś rozruszać i ucywilizować ten zapomniany region (tak nam to wtedy przedstawiano, zaznaczam, że nigdy harcerzem nie byłem, ale trzykrotnie dzięki tej akcji wakacje w Bieszczadach spędziłem). Dziś widziałem region jak najbardziej rozruszany i ucywilizowany, ale przynajmniej przy powierzchownym oglądzie, bez uderzenia w to, co tam najważniejsze. Jest mnóstwo możliwości i atrakcji turystycznych, ale nadal pełno tam młodych ludzi z ciężkimi plecakami przemierzających jak najtańszym kosztem szlaki. I łapiących, jak wtedy, okazję.

Gdy poszedłem do kościoła, niedaleko dworca, zobaczyłem, że do starej świątyni właśnie dobudowywana jest nowa, dwa albo trzy razy większa. Kawałek za internatem, w którym nocowałem, stoi nowy kościół, a wokół mnóstwo nowych bloków mieszkalnych...

Obszedłem budynek dworca dwa razy, szukając kasy. Wreszcie wszedłem do mieszczącego się w nim baru. Pytam, gdzie kupuje się bilety. A pan na to, że nigdzie, bo pociągi tu nie docierają... Fakt, drogi (przynajmniej te do Ustrzyk Dolnych, nie wiem, jak dalej) są tu naprawdę niezłe.

Jechałem potem w stronę Sanoka. Nie pamiętam, aby na trasie z Ustrzyk do Leska był taki ruch. Ale już na pewno nie nie pamiętam tego, co zobaczyłem ciut dalej. Między Leskiem a Sanokiem, sznur samochodów, jak na zakopiance. Ledwo jechali. Większość pewnie skręcała na Solinę. Niemal wszystkie rejestracje zaczynały się na "R". Ktoś powiedział: "Rzeszów tu odpoczywa".

Dowiedziałem się, że internacie w Ustrzykach Dolnych można zanocować. Szkoda, że nie wiedziałem tego wcześniej... Ale pan, z którym wspominałem dawne dzieje tego obiektu, na pożegnanie powiedział: "Do zobaczenia"...

piątek, 12 sierpnia 2011

Poznać geniusza i asysta Matki Bożej

W Polskę jedziemy 2011
Skojarzenie było proste jak parasol ze szpikulcem: Kalwaria Pacławska - w piątek. Czy może być lepszy dzień na nawiedzanie Kalwarii?

Po drodze ogarnęła mnie myśl, żeby poznać geniusza, który zbudował elegancką, szeroką, dwupasmową drogę z Jarosławia do Przemyśla, po czym narobił na niej przejść dla pieszych, nastawiał siedemdziesiątek i pięćdziesiątek (w sensie ograniczenia prędkości), a w ogóle sporą jej część pomalował w ukośne paski. O terenach zabudowanych już nie wspomnę. Po co wydali tyle pieniędzy na ekstra drogę z oznaczeniem E40, skoro i tak się nią jedzie w tempie wiejskiej asfaltówki?

Parę Kalwarii już w życiu widziałem, więc nawet do sieci nie zajrzałem, aby się czegoś o tej Pacławskiej dowiedzieć. Aż tu kawałek za Przemyślem idzie grupa pieszych pielgrzymów. Jak na Jasną Górę, to nieźle zboczyli. Ale chwilę później następna i następna, i następna... Co najmniej dwadzieścia grup. Ale chyba więcej. Idą, modlą się, każda w dwóch kierujących ruchem wyposażona. Radio przyciszyłem i wyprzedzam te grupy, licząc w głowie kalendarzem. Do 15 sierpnia, czyli Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, jeszcze trzy dni. Więc czemu dzisiaj depczą?

Jakieś trzy-cztery kilometry przed klasztorem, na skręcie w wąską, pnącą się ku górze dróżkę, stoi wóz policyjny i namiot taki, jak w centrum stolicy widywany bywa. Młody człowiek pyta, czy na klasztorny parking. No a na jaki? "Osiem złotych na cały dzień" - poinformował. "A co tu dziś tyle pieszych grup idzie?". No i wyszło, że pała z przygotowania mi się należy. "Wielki odpust trwa od wczoraj" - popatrzył na mnie jakoś tak, że zrobiło mi się bardzo głupio.

Faktycznie. Odpust. Wokół sanktuarium pełno odpustowych straganów. A ja w głowie odszukuję wiedzę sprzed kilku lat, że faktycznie, w sierpniu tutaj odbywa się Wielki Odpust Kalwaryjski. Obchody ku czci Zaśnięcia i Wniebowzięcia Matki Bożej.

Ledwo przekroczyłem progi sanktuarium, natknąłem się na słowo "asysta". Bo zamiast do Domu Pielgrzyma, nie wiedzieć czemu, skręciłem do budynku naprzeciwko. Tam młody człowiek w habicie łypnął na mnie i poinformował, że tutaj śpi "asysta". "To znaczy kto?" - dociekałem. "Ci, co śpiewają przy figurze" - odparł takim tonem, jakbym tylko ja na całym świecie nie wiedział, co to jest w Kalwarii Pacławskiej "asysta". Dociskany wyjaśnił, że śpiewają przez cały dzień, aż do wieczora.

Poszedłem do kościoła. A tam... Śpiew. I widok zatykający dech i łzy wyciskający. Naprzeciwko ołtarza z cudownym obrazem pod baldachimem figura "Zaśniętej" (tak jest napisane w programie odpustu) Matki Bożej. Wokół niej grupa ubranych na biało ślicznych, po prostu pięknych dziewcząt w różnym wieku. Kilku chłopców w ciemnych garniturach. Są też harcerze. Jedna z dziewcząt trzyma koronę na poduszce. I śpiewają. Trochę ciszy i znów śpiewają.

W chwili ciszy pytam jedną: "Dlaczego tu śpiewasz?". "Tradycja rodzinna" - odpowiada szeptem. Inna wyjaśnia, że są z Przemyśla i że od lat zgłaszają się bezinteresownie i dobrowolnie, aby przez kilka dni śpiewać jako "Asysta Matki Bożej". Są dwie grupy. Zmieniają się co godzinę. Druga grupa to młodzi z Jarosławia. Nie ma w niej harcerzy, ale są chłopaki w eleganckich garniturach. Wymiana grup wygląda trochę jak zmiana warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza.

To po prostu niesamowite. Ci młodzi są fascynujący. Są piękni i porywający w tym co robią i jak robią. Jakiś zakonnik, tłumacząc mi, jak cała rzecz funkcjonuje, użył słowa "wolontariat". To ci dopiero wolontariat. To ci dopiero asysta. :-)

Wielki Odpust Kalwaryjski trwa pięć dni. Program jest bogaty. Nie tylko modlitwy, obchody po dróżkach (są trzy trasy, jak się dowiedziałem). Także koncerty. Na estradzie obok kościoła (zespół Fioretti) albo na placu przed Domem Pielgrzyma orkiestry kalwaryjskiej (właśnie trwała próba w jednej z sal).

Wracałem kilka razy do kościoła. Napatrzeć się i nasłuchać. Dla mnie Kalwaria Pacławska już zawsze kojarzyć się będzie z "Asystą Matki Bożej", stojącą wokół figury "Zaśniętej", twarzą w stronę cudownego obrazu. Co sprawia, że ci młodzi ludzie poświęcają kilka dni wakacji (a właściwie znacznie więcej, bo próby w ich rodzinnych miejscowościach trwają już w lipcu), aby przez kilkanaście godzin trzymać wartę przy Matce Bożej i Jej śpiewać? No, co sprawia coś takiego?

Wracając wciąż miałem przed oczami tych pięknych młodych wartujących przy "Zaśniętej". I uświadomiłem sobie, że właściwie, to tego geniusza od drogi, to ja wcale nie chcę poznać. Poznałem dzisiaj kilka dziewczyn i kilku chłopaków z "Asysty Matki Bożej". Ich naprawdę warto poznać.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Jabłko na osłodę i złamane okulary

W Polskę jedziemy 2011

Do Łańcuta z Jarosławia blisko. Taki trochę większy rzut kamieniem - trzydzieści kilometrów z haczykiem. Za ile fotoradarowych skrzynek po drodze! Rekord w zagęszczeniu chcieli pobić czy co? Zresztą już dawno zacząłem się zastanawiać, Jaki sens ma nazywanie drogami krajowymi tras, na których niemal bez przerwy stoją tabliczki oznaczające teren zabudowany. Przy czym najczęściej tabliczka zapowiadająca rozpoczęcie terenu zabudowanego jest, a tabliczki z przekreślonymi domkami nie ma. Nawet, jeżeli droga w międzyczasie znalazła się w lesie.

A w Łańcucie łatwo nie jest. Dwa kilometry przed słynnym pałacem jest wyblakła tablica informująca o jego istnieniu. Natomiast już przy rozjeździe nie ma żadnej informacji, czy śmigać w prawo czy w lewo w temacie pałacu. Jest za to podobna w kolorach i wyblaknięciu różowawo fioletowa tablica zapodająca cosik o Łańcucie. Kto bystry, jak ja ;-), zinterpretuje ją na swoją korzyść.

Za chwilę zobaczy po lewej (jadąc od Jarosławia) jedną bramę parkową zamkniętą i zero informacji. Potem zobaczy drugą bramę parkową większą, z zakazem wjazdu i łańcuchem oraz strażnikiem. Ale nadal nic a nic informacji, że to wejście do pałacu. Za to wielka reklama restauracji Zamkowej tkwi po lewej. I niewielki parking, na 15 samochodów na oko. Oczywiście zapchany. Jeśli ktoś nie jest wystarczająco spostrzegawczy, żeby wcześniej wyczaić po lewej, koło domu kultury parking, to wpada nagle do centrum, gdzie co prawda miejsc parkingowych sporo, ale w czwartkowe przedpołudnie wszyściutkie zajęte. Roweru nie wciśniesz, a co dopiero samochodu.

Tuż za bramą do parku stoi tablica samotna, ze strzałką, że do kas. Ale nie każdy taki inteligentny, żeby kierować się strzałką mało zachęcającą, gdy już po chwili po lewej dostrzega pałac. Śmiga w stronę pałacu. A to błąd. Trzeba park szybkim krokiem przemierzyć, wyjść z niego, i w maneżu bilety nabyć. Całościowy karnet dla zwykłego człowieka, który nie podpada pod zniżki, aż 27 złociszów! A i tak za storczykarnię osobno trzeba na miejscu zapłacić. Za to oranżeria zamknięta do odwołania.

Taki turysta, jak ja, który lubi sobie we własnym tempie i wedle jakichś pisanych źródeł poznawać byłą rzeczywistość, ma w Łańcucie przerąbane. Nie wolno pałacu zwiedzać samopas. Obowiązkowo w grupach i przewodnikiem. A jak ktoś nie lubi być stadnie przeganiany od eksponatu do eksponatu przy akompaniamencie znudzonego głosu przewodniczki?

Mnie się oczywiście zaraz PRL-owskie zwiedzanie przypomniało, którego szczerze nie znosiłem. Ale ten duch chyba sobie w Łańcucie uwił gniazdko. Oczywiście są też nieśmiertelne muzealne lacie na buty zakładane. Takie typowe, filcowe, obowiązkowo w czasie deszczu, jak mi wytłumaczono. A znakiem nowoczesności są foliowe worki na buty. Takie, jak w szpitalach podobno służyć miały poprawie higieny,a zdaje się, że już tam wyszły z użycia, jeśli się nie mylę.

Nawet z trafieniem do restauracji zamkowe nie jest łatwo. Wchodzi człek na taki boczny dziedziniec, wchodzi w pierwsze drzwi po lewej, a tam recepcja hotelu. Restauracja jest po drugiej stronie, lecz jej szyld przysłania wielki reklamowy parasol. Strzałki po drodze żadnej. "To chyba logiczne, że restauracja jest tam, gdzie ogródek piwny" - podpowiedział bez złośliwości pan w recepcji.

A w restauracji podają między innymi jabłko. "Jabłko księżnej Lubomirskiej". Takie jabłko za dychę osładza człowiekowi wszelkie związane z Łańcutem i jego zamko-pałacem problemy. Jest super. Wcale nie na ciepło, tylko na zimno. Mięciutkie, bo ugotowane. W środek orzech wetknięty i trochę dżemu, a całość sosem waniliowym polana. Na ozdobę kiść czarnych porzeczek... Po prostu w ustach się toto rozpływa, a człowiek wraz z tym. I podane bardzo ładnie na talerzu. Jabłko w Łańcucie (i parę innych bardzo dobrych rzeczy z Zamkowej) obowiązkowo zjeść trzeba. A co do pałacu... Może ktoś tego ducha PRL-u z niego wypędzi? Mam nadzieję, że tak. Czas najwyższy.

Już po powrocie do Jarosławia przekonałem się, że nie tylko jak tak odbieram atmosferę wokół łańcuckiego pałacu.

Zwiedzanie Jarosławia połączyłem z szukaniem pomocy optyka, bo moje ulubione okulary odmówiły posłuszeństwa. Żaden optyk co prawda nie zdołał naprawić, ale wszyscy, u których byłem, się starali, a niektórzy starali się naprawdę bardzo, bardzo.

Zwiedzając Jarosław łatwo się zauważy nie tylko łatwo się korkujące drogi (chociaż dzisiaj w ciągu dnia było nawet znośnie, a około 17.00, gdy wszyscy z pracy wracają do domów, na wszelkie wypadek nie wychodziłem na ulice), ale też duże zagęszczenie klasztorów. Trzy duże klasztory na jedno nie za duże miasto, to niezły wynik. Są tu dominikanie z Matką Boską Bolesną, są franciszkanie i są benedyktynki. Jest też duża kolegiata, w której człowiek ma wrażenie szerokiego oddechu i chęć powiedzenia "Dobrze nam tu być". Jest też greckokatolicka prokatedra.

W pobliżu rynku stała też kiedyś synagoga. Budynek stoi nadal, ale mieści dzisiaj Zespół Szkół Plastycznych. Muszę przyznać, że zaczyna mi to przeszkadzać, iż napotykam w swojej wędrówce tyle synagog i żadna nie pełni swej właściwej roli.

A rynek w Jarosławiu aż prosi się o jakieś ożywienie, zagospodarowanie...

środa, 10 sierpnia 2011

Chrząszcz i wielki korek w małym mieście

W Polskę jedziemy 2011
Po pierwsze. Zgodnie z planem rano przy okazji Mszy św. obejrzałem wnętrze katedry w Zamościu. Oj, trzeba jeszcze dużo czasu, dużo wysiłku i chyba dużo pieniędzy, żeby wydobyć jej pierwotne piękno. Choć nawet w tej chwili widać, że to naprawdę piękna świątynia. Bardzo piękna.

Po drugie. Rzuciwszy okiem na mapę, dostrzegłem w pobliżu Zamościa Szczebrzeszyn. Mało to oryginalne, ale nie umiałem się powstrzymać, żeby tam nie pojechać i nie poszukać chrząszcza. Chrząszczów znalazłem co niemiara, o wiele gorzej z trzciną. Ale przy okazji odkryłem, że właśnie trwają przygotowania do Dni Kultury Żydowskiej, Prawosławnej i Katolickiej, które odbędą się od 19 do 21 sierpnia br.

Trzy, a właściwie cztery miejsca kultu: cerkiew, synagogę i świątynie katolickie zbudowano tu niegdyś bardzo blisko siebie. Na co dzień swoją funkcję pełnią tylko kościoły katolickie, w tym krzywy (wystarczy spojrzeć do środka, żeby to zauważyć), kościół w którym jest Matka Boska Bonifraterska. Czyli kopia Jasnogórskiej, ale bez blizn! W synagodze jest teraz Dom Kultury, w cerki podobno co jakiś czas są nabożeństwa. Kto nie był w Szczebrzeszynie, niech tam jedzie, bo nie tylko chrząszcz jest tam wart zainteresowania.

Po trzecie. Modliłem się w Lubaczowie przed ukoronowana kopią Matki Boskiej Łaskawej, czyli tego wizerunku, przez którym król Jan Kazimierz składał śluby i obierał Maryję za królową swoją i narodu. Oczywiście modliłem się w Lubaczowie. Taka sama ukoronowana kopia jest też we Lwowie. A gdzie jest oryginał tego obrazu? No, kto wie? Poza tym, jak ktoś chce zobaczyć zdumiewające rozwiązanie architektoniczne, to konkatedrę w Lubaczowie zobaczyć powinien. Od raz zwracam uwagę, że powinien wejść z obu stron.

Po czwarte, na bazę końcowego etapu mojej wędrówki wybrałem Jarosław. Wydawało mi się, że to bardzo dobry punkt wypadowy i w Bieszczady i w inne tutejsze okolice. Ale właśnie mam ogromne wątpliwości, czy nie strzeliłem gafy. Dotychczas do głowy mi nie przyszło, że można w liczącym trzydzieści kilka tysięcy ludzi mieście tak dokładnie i trwale zakorkować wszystkie drogi. Przejazd przez Jarosław to późnym popołudniem chyba z godzinę albo i dłużej trwająca męczarnia. Tir na tirze. Tutejsze rozwiązania komunikacyjne to jest jakaś dziejowa pomyłka.

A w ogóle, to zdążyłem już zaobserwować, że zdecydowana większość sklepów zamykana jest o 17.00, a spożywcze w szeroko pojętym centrum można policzyć na palcach jednej ręki. Za to sklepów z butami zatrzęsienie...

wtorek, 9 sierpnia 2011

Przez zgięcie mapy

W Polskę jedziemy 2011
Podczas tegorocznej wędrówki po Polsce używam kilku różnych map. Ala ta "główna" jest w ten sposób złożona, że z Drohiczyna, z którego rano wyjechałem, "nie widać" Zamościa, który postawiłem sobie za cel dzisiejszego etapu. Trzeba albo mapę rozłożyć, na co w samochodzie nie ma miejsca, albo odwrócić. Jednym słowem przejechałem dzisiaj przez przez zgięcie na mojej mapie.

Pokonałem około dwustu pięćdziesięciu kilometrów. Spory przeskok. Ale właśnie. Nie wiem, dlaczego, ale na pomocniczych mapkach wskazujących konieczne do odwiedzenia przez zwykłego poznawcza tych stron punkty, którymi się wspieram wyznaczając kolejne etapy drogi, na tym odcinku, po jednej i drugiej strony zgięcia, właściwie pusto. Włodawa zaznaczona, coś tam jeszcze. Podobnie zresztą w temacie restauracji i barów, wyróżniających się jakoś szczególną kuchnią, też na innych mapeczkach w tych rejonach biała plama... Po drodze też praktycznie nie widziałem jakichś zwracających moją uwagę reklam i zachęt do nawiedzenie tej czy tamtej miejscowości. A przecież tereny piękne, i zapewne wiele rzeczy, którymi trzeba się pochwalić, jest. Szkoda, ale może pod tym względem coś się w najbliższym czasie zmieni. Mam nadzieję.


Sam Zamość dla tego typu podróżnika, jakim jestem, czyli kogoś, kto nie rezerwuje wcześniej noclegów, nie jest właściwym miejscem. Turystów dużo, miejsc noclegowych pewnie też, ale tak na zawołanie, to raczej nie. W dodatku, jak ktoś jeszcze chce tanio...

Ratusz obejrzałem z zewnątrz, po schodach wszedłem, do wnętrza zajrzałem, na specjalnym urządzeniu w kącie stojącym prezentację całkiem fajną obejrzałem, ale do podziemi schodzić mi się nie chciało. Co do katedry, która w broszurze rozdawanej w Informacji Turystycznej opatrzona jest terminem "najpiękniejsza świątynia...", to pierwszy raz w życiu widzę tak starannie "opakowany" kościół. Trwa wielki remont świątyni (m. in. rekonstrukcja bryły) i on jeszcze potrwa, z tego co się dowiedziałem. Nawet do wnętrza można wejść tylko w czasie nabożeństw, a tak nie. Więc mam w planie wnętrze katedry zobaczyć jutro rano przy okazji Mszy św.

Tuż obok pałac Zamojskiego, założyciela miasta z pomnikiem stojącym przed. Aż mnie serce zabolało, jako zobaczyłem ten pałac. Po prostu katastrofa. Mieści się w nim sąd. I widać kompletny brak dbałości o budynek. Trochę mnie to zdziwiło, bo z obserwacji wiem, że w Polsce sądownictwo dba o swe obiekty. Ale się sprawa wyjaśniła, bo dowiedziałem się, że za ciężkie miliony złotych budowany jest w Zamościu zupełnie nowy budynek, w którym mają się znaleźć wszelkie sądy. Cóż, w tej sytuacji wiadomo, dlaczego nie dbają o swoją dotychczasową siedzibę... Jedno jest pewne - trzeba będzie temu obiektowi poświęcić dużo czasu i pieniędzy...

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Kolorowe krzyże, śliczna dziewczyna i stolica

W Polskę jedziemy 2011
No to mam kryzys. Albo zbyt intensywnie spędziłem poprzedni tydzień, albo zbyt długo "leniuchowałem" od kierownicy w Tykocinie. Lub jestem niewyspany z powodu nocnej burzy w tym miasteczku. Tak czy inaczej, jestem padnięty.

Myślałem, że dotrę dalej, niż jestem. Ale po prostu nie mam siły.

Po kolei. Z Tykocina postanowiłem pojechać na Grabarkę. Już ta jazda była sygnałem, że coś jest ze mną nie tak. Nabłądziłem się, zanim dotarłem wreszcie na Świętą Górę sporo.

A tam, w Grabarce, właściwie na powitanie, stoją kolorowe krzyże. Jasnych, pastelowych kolorach. Niebieski, żółty, czerwony, fioletowy, pomarańczowy, zielony... Zaskoczenie. Rzadko się widzi krzyże w tak radosnych kolorach.

Za to w cerkwi właściwie ciemno. Tylko przed ikoną chyba niemal identycznie taką, jak obraz Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, płoną świece. W ciszy słychać ich skwierczenie, gdy dopalają się wetknięte w piasek.

W głębokim półmroku siedzi młoda dziewczyna w chustce na głowie. Wpatruje się w jakąś mocno zużytą książkę. Pewnie się modli. Nie przeszkadzam.

Po wyjściu z ciszy i niemal ciemności cerkwi, okrążam ją, wpatrując się w dosłownie tłum krzyży rozmaitej wielkości, wokół. Nagle jakiś stary budynek. Przed nim śliczna dziewczyna w długiej spódnicy i też w chustce na głowie, macha grabiami. Pytam o kolorowe krzyże, czy to ma jakieś znaczenie. Mówi, że to inicjatywa własna pielgrzymów, którzy te krzyże tu przynieśli. "A czego symbolem jest krzyż?" - pytam. "Życia!" - odpowiada natychmiast dziewczyna. Gdy chwilę później znów przechodziłem koło tego budynku, w którym trwają przygotowania do zbliżającego się święta Przemienienia Pańskiego, dziewczyna rozwiesza pranie... Jest ich tu więcej. To "Obóz roboczy", w ramach którego młodzi wolontariusze przygotowują Grabarkę na wielkie sierpniowe uroczystości. Opowiada mi o tym między innymi prawosławny duchowny z Warszawy, którego zaczepiłem.

Po opuszczeniu wzgórza wciąż tkwi mi w głowie ta prosta odpowiedź na pytanie, czego symbolem jest krzyż. Krąży mi po głowie pytanie: Ilu młodych katolików odpowie tak samo i w ten sam sposób, jak ta młoda prawosławna?

Z Grabarki do Drohiczyna. Wyczytałem, że to kiedyś była stolica Podlasia. Dziś to małe miasteczko, liczebnością podobne do Tykocina. Ale nadal... stolica. Stolica diecezji. Gdy wczesnym popołudniem dotarłem w okolice katedry (dawny kościół jezuitów), pod budynkiem z napisem "Kuria Diecezjalna" stał tylko... rower. :-)

Nawiedziłem przedsionek katedry i przedsionek kościoła pofranciszkańskiego, zastanawiając się, dokąd pojechać na nocleg. Nic mi nie przychodziło do głowy. Nie chciało mi się wracać za kierownicę. Wstąpiłem do jakiegoś sklepu po coś do picia. Przy kasie pani mnie rozczuliła. "Ma pan kartę stałego klienta?" - zapytała. Postanowiłem nocować w Drohiczynie...

niedziela, 7 sierpnia 2011

Jarmark w lesie i Rzym w rezerwacji

W Polskę jedziemy 2011
To było pierwsze pytanie, gdy przed wczoraj pojawiłem się w Tykocinie: „”Pan na Jarmark w Kiermusach?”. Jarmark? Jaki jarmark? Po chwili przypomniało mi się, że przy pierwszym od strony Białegostoku zjeździe na Tykocin, który niepotrzebnie ominąłem, stała drewniana tabliczka z napisem: „Kiermusy jarmark”.

Rzecz w tym, że dziś pierwsza niedziela miesiąca. A jak można przeczytać w internecie: „W każdą pierwszą niedzielę miesiąca „Dworek nad Łąkami” w Kiermusach koło Tykocina organizuje Jarmark Staroci i Rękodzieła Ludowego. Jest to największa tego typu impreza w regionie, na którą ściągają turyści z różnych stron Polski. Jarmark odbywa się na Czarciej Polanie. Oprócz kolekcjonerów staroci i militariów swoje stoiska mają tu kowale, garncarze, ludowi rzeźbiarze, hafciarki itp. Są też przysmaki kuchni wiejskiej, miody, sery, chleby. Zwiedzającym przygrywają kapele ludowe.” (Podlasie okiem żubra www.photopodlasie.com).

To od kościoła w Tykocinie kawałeczek. Trzy kilometry będzie. Czułem, że może być sporo samochodów, więc gdy spytałem, otrzymałem radę: „Trzeba jechać, jak daleko się da, a potem zostawić samochód i dalej pieszo”. Tak zrobiłem. Nawet całkiem blisko jarmarku zaparkowałem.

A jarmark jest w lesie. Mnóstwo sprzedających i kupujących. Byłem tam przed południem, jeszcze przed największą falą przybyszów.

Rzeczywiście, staroci dużo. Wszelakich. Ale nie tylko one. Sporo całkiem nowych obrazów. Sękacze. Chleby. Ser koryciński, którego zabrakło, zanim się jarmark rozkręcił na dobre (pycha!) i nawet coś pysznego, czego zdaje się w Polsce na jarmarkach sprzedawać nie wolno (dali łyczek spróbować, świetne, więc zaraz nabyłem dla kolegi, który w naleweczkach bardzo gustuje. Ciekawe, czy wie, że można naleweczkę nawet z młodych pędów sosny?…).

Ze zdumieniem patrzyłem, jak ludziska kupują jakieś stare balie, kawał niklu za dychę, konia na biegunach, który niesiony ogonem leśną drogę zamiatał, drewniane koło (jakby od kołowrotka), buty oficerki, koszyki i żyrandole, stołki drewniane świeżo robione i sztućce stare po trzy złote sztuka… Że nie spomnę o drobiazgach wszelkich.

Kawałek dalej wspomniany „Dworek nad Łąkami”, a przy nim karczma, co „Rzym” się nazywa. Stanąłem przed jej drzwiami tuż przed dwunastą, ale się dowiedziałem od dwóch rosłych jegomościów w fartuchach, że wszystkie miejsca zarezerwowane…

Wracając do Tykocina zajrzałem do Europejskiej Wioski Bocianiej w Pętowie. Mają tam aktualnie 31 par bocianich plus dzieci, czyli razem ponad setka klekoczących obywateli. Są też konie, bardzo sprytne, choć podpisane w kilku językach „Niebezpieczeństwo! Konie!”. I galeria obrazów. Duża. Bociania.

A tak swoją drogą, co sobie pomyśleli tykocinianie, którzy wczoraj ze mną tak chętnie rozmawiali, gdy mnie dzisiaj w kościele przy ołtarzu zobaczyli? I organista by się jakiś przydał. Oj przydał. Msza niedzielna bez dźwięku organów jakaś taka… Niezupełna.

sobota, 6 sierpnia 2011

Tożsamość i łzy

W Polskę jedziemy 2011
Dochodzi 15.00. Ciekawe, co się jeszcze wydarzy? Ilu ludzi jeszcze fascynujących spotkam w Tykocinie?

Byłem w synagodze. W byłej synagodze. Niestety. Głupia sprawa. Wyszedłem ze łzami w oczach. I z myślą, że właśnie jestem w mieście, które straciło połowę swojej tożsamości. Bo przecież (to nawet widać na makiecie usytuowanej w muzeum, którym jest dziś synagoga), połowę tego miasta zamieszkiwali kiedyś Żydzi. Dziś ich nie ma. Więc nie ma tej części tożsamości, którą oni przez wieki stanowili. W dodatku właśnie w synagodze eksponowana jest aktualnie wystawa "I ciągle widzę ich twarze", złożona ze zdjęć Żydów, którzy kiedyś żyli w Polsce.

Szybko jednak okazało się, że moja myśl jest błędna. Tykocin stracił całkowicie swoją tożsamość. Stracił w czasie drugiej wojny światowej ogromną większość swych mieszkańców. Niewielu tu jest dzisiaj ludzi zakorzenionych w tym starym mieście od pokoleń.

Wydawałoby się czymś oczywistym, że miejscowość tak specyficzna, tak historycznie uwarunkowana (wystarczy choćby na Wikipedii zobaczyć listę zabytków w Tykocinie), powinna być perełką, do której ciągną turyści z całego świata. Tymczasem nie widać tu jakiegoś szczególnego nastawienia na turystów. Oczywiście, nie chodzi mi o to, aby zrobić z Tykocina swoisty disneyland, nastawiony wyłącznie na masówkę. Ale chyba przez tego typu miasteczko nie powinna samym środkiem przebiegać droga wojewódzka numer 671, będąca trasą tranzytową, a więc taką, którą jeżdżą masowo tiry?

Oprócz synagogi, zabytkowego kościoła Trójcy Przenajświętszej, jest jeszcze po drugiej stronie Narwi w Tykocinie zamek. Zamek nie jest stary. Nowiutki. Jak wyczytałem w internecie, udostępniony tak naprawdę w maju bieżącego roku. Zamek odbudowany (zbudowany) przez prywatnego człowieka, na miejscu, gdzie przed wiekami rzeczywiście stał zamek. O coś temu człowiekowi, który ciężkie, własne pieniądze włożył w tę budowę, chodzi.

Zresztą takich, którym o coś w Tykocinie chodzi, spotkałem dzisiaj więcej. Odniosłem jednak wrażenie, że nie stanowią wystarczającej, zjednoczonej siły, aby to miasto, tak bardzo historyczne i tak w pewnym momencie boleśnie uderzone, odnalazło na nowo swoją tożsamość.

Ile w Polsce jest takich miejscowości, które w ciągu zaledwie kilku wojennych lat straciły wszystko, co przez stulecia kształtowało ich tożsamość? Nad iloma trzeba by dziś zapłakać?

Ale same łzy to nic. Tu najbardziej, wedle mego odczucia, brakuje nadziei.

piątek, 5 sierpnia 2011

Wielkie kopanie w małym mieście i szlak bociani

W Polskę jedziemy 2011
To było jakoś tak kilka dni temu. Już w czasie tej podróży. Tak zupełnie mimochodem gdzieś napatoczyła mi się przed oczy nazwa "Tykocin". Pewnie w Internecie. Ale nie wiem. Może ktoś mówił albo w radiu słyszałem.

Tykocin mi się wszczepił w myśli i tkwił zaczajony. Dwa dni temu ni z tego ni z owego sprawdziłem, czy daleko do tego Tykocina. Nie tak znów bardzo, choć to nie tak całkiem przy wschodniej granicy.

Najpierw myślałem, że po niedzieli. Bo po kilku ostatnich intensywnych dniach postanowiłem na weekend osiąść gdzieś w jednym miejscu i dotrwać do poniedziałku, robiąc ewentualne krótkie wypady. Jeszcze wczoraj wieczorem byłem przekonany, że najbliższe trzy dni spędzę w Białowieży. Aż tu nagle dzisiaj rano doszedłem do głębokiego przekonania, że szabat należy spędzić w Tykocinie i iść do synagogi.

Z Bielska Podlaskiego do Tykocina niespełna osiemdziesiąt kilometrów według internetu. Ale zanim się człowiek przepcha przez Białystok obrzeżami, ale powolutku, a następnie utknie na wciąż przebudowywanej krajowej "ósemce", w dodatku przegapi możliwość wcześniejszego skrętu na Tykocin, to te niespełna 80 kilometrów pokonuje w ponad dwie godziny. Gdy wreszcie skręca radośnie w prawo w Jeżowach, pewien, że wyrwał się z terroru koparek, hałasu i ogólnego rozkopania, spory kawał przed Tykocinem natrafia na wielki kawał robót drogowych. A samym miasteczku... Tu dopiero dzieją się rzeczy niemożebne. Ulica Złota cała zagrodzona, kawał rynku na jej przedłużeniu też płotami otoczony, żeby dojść do pomnika Stefana Czarnieckiego wielki łuk trzeba wykonać...

Ale nic to. Co prawda Internet tu nie za bardzo dochodzi, jednak zamierzam dzisiaj potraktować dzień ulgowo. Urlopowo. Planik Tykocina zdobyłem i zwiedzanie większe planuję na jutro. A w niedzielę mam w planie iść na... jarmark.

Dowiedziałem się też, że w Tykocinie (w Pentowie dokładnie) jest Europejska Wioska Bociania oraz że "Tykocin leży na trasie podlaskiego szlaku bocianiego, biegnącego od Białowieskiego Parku Narodowego przez Biebrzański Park Narodowy do Narwiańskiego Parku Narodowego". Tykocin to leży na trasie mojego szlaku bocianiego. Spokojnie tak właśnie mogę nazwać trasę mojej tegorocznej wędrówki. Liczba bocianich gniazd, w których widziałem dyżurujące te dostojne ptaki przechodzi ludzkie pojęcie. A w co najmniej połowie z tych, które widziałem, tkwiły z wielką godnością pod trzy bociany :-) Co ciekawe, dla niewprawnego oka, takiego jak moje, wyglądają na tak samo duże... Kto wie, jak szybko rosną bociany? Bo ja nie wiem. Ale jak czytam w internecie, to wychodzi, że szybko...

Jak jechałem dzisiaj do Tykocina, to po drodze, w miejscowości Ryboły chyba, widziałem trzy zasiedlone gniazda bocianie tuż obok siebie, na co drugiej latarni...

czwartek, 4 sierpnia 2011

Popiełuszko i meczety

W Polskę jedziemy 2011
Tego się zupełnie nie spodziewałem. Dlatego i ja jestem zaskoczony, że jestem w czwartkowy wieczór w... Bielsku Podlaskim. Wyznam szczerze, że spowodowane to jest lichością bazy noclegowej w rejonie, po którym się dzisiaj poruszałem. Planowałem dotrzeć najdalej do Hajnówki. Ale tam pod względem noclegowym poniosłem całkowitą klęskę.

"Ty tylko po kościołach jeździsz" - z zawodem w głosie stwierdził jeden znajomy. Otóż właśnie że nie tylko. Dzisiaj co prawda byłem w pięciu kościołach i kaplicach katolickich, ale oprócz tego obejrzałem z zewnątrz pięć cerkwi (w tym dwie niebieskie), zwiedziłem jeden meczet, a jeden obejrzałem z zewnątrz, choć planowałem go też obejrzeć od środka, ale nie wyszło z przyczyn zdrowotnych.

Byłem dzisiaj między innymi w Suchowoli. To miejsce urodzenia ks. Popiełuszki. Nie wiem dlaczego, chyba pod wpływem medialnych enuncjacji, wyrobiłem w sobie przekonanie, że Suchowala to lichutka wioseczka. Tymczasem to bardzo porządna wieś, przypominająca nawet miasteczko. Udało mi się wejść do kościoła, ale tylko na moment, bo właśnie zamykali. Przez przypadek zdołałem też zajrzeć do Izby Pamięci ks. Popiełuszki. A warto.

W tym niewielkim pomieszczeniu jest kilka osobistych rzeczy błogosławionego, które naprawdę łapią za serce. Głupio się przyznać, ale moją uwagę szczególnie przykuła książeczka, z miejscami już nieczytelną dedykacją, którą przyszły męczennik otrzymał jako nagrodę w I klasie podstawówki i jego terminarz z wpisaną godziną ostatniej Mszy w Bydgoszczy... Są też inne "zwyczajne" rzeczy... Warto tam zajrzeć.

Potem w mojej wyprawie nastąpił etap islamski. Najpierw byłem w Bohonikach, gdzie pierwszy raz w życiu wszedłem do meczetu. Jak podkreślił pan przewodnik, to jest faktycznie funkcjonujący meczet, do którego należy ok. 500 muzułmanów. choć w samych Bohonikach jest zdaje się pięciu Tatarów, a w Kruszynianiach siedmiu. Wbrew temu, co można przeczytać tu i ówdzie, że Bohoniki to muzułmańska wioska, pan w meczecie powiedział wprost: "Bohoniki to dziś wioska katolicka". Ale świątyni katolickiej w niej nie ma. Dowiedziałem się sporo na temat islamu, takich praktycznych rzeczy. Łącznie z powodem zdejmowania butów (wcale nie chodzi o dywany). W tonie przewodnika moją uwagę zwrócił ogromny szacunek, z jakim mówił o katolikach, jak tłumacząc wskazywał podobieństwa i różnice miejsc, sprzętów czy rytuałów.

W Kruszynianach postanowiłem najpierw coś zjeść u słynnej Dżennety. Za radą kelnerki zjadłem coś o nazwie belysz, co się okazało sporym kawałem warstwowego ciasta z mięsem, jajkiem, ryżem i grzybami. Bardzo sycące. I naprawdę dobre.

Gdybym nie przedkładał brzucha nad ducha, pewnie bym zdążył nawiedzić zielony meczet. Ale gdy tam w końcu najedzony zamierzałem wejść, okazało się, że kruszyniański przewodnik dostała ataku jakiegoś strasznego bólu i nikt, kto spojrzał na niego nie miał pretensji, że zamknął meczet i poszedł do lekarza. Żal było na człowieka patrzeć, choć ci którzy go słyszeli, twierdzili że nawet cierpiąc opowiadał bardzo pięknie. Tak czy inaczej, zobaczyłem dzisiaj 2/3 stojących w Polsce meczetów.

Szukając potem bez szczególnego szczęścia jakiegoś noclegu w miarę blisko jutrzejszego mojego celu, snułem refleksje na temat tego, na jak różne sposoby ludzie wypełniają swoje życie wiarą. Ale też przypomniało mi się, że coraz częściej spotykam ludzi, którzy starają się w sobie tę naturalną potrzebę wiary zagłuszyć, a nawet zniszczyć. Dlaczego?

środa, 3 sierpnia 2011

Hitler i komary

W Polskę jedziemy 2011
No to właśnie siedzę w Wilczym Szańcu. Jest 11.15, a ja już mam za sobą zwiedzanie tego specyficznego miejsca. Myślę, że to powinna być obowiązkowa trasa dla wszystkich ludzi, którzy fascynują się siłą, władzą, walką. Widok tych ogromnych bunkrów, ze strasznie mocnymi fundamentami, grubymi nieprzytomnie ścianami i stropami, które po upływie nie tak znów wielu lat są dziś ruiną, powinien ich skłonić do refleksji.

Chodziłem wśród tych ton betonu, zastanawiając się, jak bardzo trzeba się bać, aby prowadzić życie tak bardzo odgrodzone od świata zwykłych ludzi. Jaki sens ma władza sprawowana zza grubych na kilka metrów murów? Ktoś, kto buduje gdzieś w głębi lasu swój własny mający go chronić przed wszystkimi świat, sam prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy, że jest żywym dowodem własnej słabości.

Tych, którzy chcą tu znaleźć materiał do przemyśleń (a nie do fascynacji siłą i przemocą, o co tu nie jest trudno, bo pod koniec zwiedzania trafia się na strzelnicę, gdzie za pięć złotych można sobie postrzelać, a za niespełna trzydzieści kupić na przykład kopię hełmu, jaki zapewne nosili żołnierze tutaj stacjonujący), uprzedzam, że za wejście jest 12 złotych, za parking dla osobowego 8. Obiekty są kompletnie pozbawione opisów (z wyjątkiem miejsca, gdzie stał barak, w którym miał miejsce zamach na Hitlera). Trzeba więc albo wziąć przewodnika (50 złotych, więc trzeba poczekać, aż się zbierze 10 osób i zrzucić się po piątalu), albo przynajmniej kupić w kiosku jakąś książeczkę (najtańsza chyba 6 złotych).

Wędrując od ruiny do ruiny co najmniej kilka razy usłyszałem, że zwiedzający mówią po niemiecku. Jak się dowiedziałem od pracujących tu osób, niemieckojęzycznych turystów jest tu naprawdę sporo, może nawet połowa. Naszło mnie pytanie, o czym myślą Niemcy, którzy wędrują wśród betonowych bunkrów, ze schronem Hitlera na czele? Ale postanowiłem jednak nie dopytywać...

A w ogóle, to dziwię się, że właśnie w tym miejscu Hitler budował sobie schronienie. Przecież to królestwo komarów! Ja zdobyłem kilkanaście bąbli w ciągu godziny. Więc jeśli tu ktoś przebywa dłużej ma szanse, że go komary zjedzą...

Aha, jeszcze jedno. Toaleta jest w cenie biletu. A całkiem dobra kawa espresso w restauracji 4 złote. Tylko po co tę śmietankę do niej dodają? :-|

wtorek, 2 sierpnia 2011

Formatowanie sanktuariów

W Polskę jedziemy 2011 (dalszy ciąg relacji z wtorku 2 sierpnia)
Kolejny wpis jednego dnia, zamiast kontynuacji wcześniejszego posta, ale sytuacja jest taka, że potrzebny jest nowy tytuł, ze względu na zmianę nastroju i charakteru dalszej wtorkowej relacji.

Bo ze Stoczka Klasztornego pojechałem boczną drogą (aby ominąć Olsztyn i roboty drogowe, które podobno się na tej trasie odbywają) do Gietrzwałdu. No i mam problem.

Problem w tym, że te odwiedziny kojarzą mi się ze słowem „macdonaldyzacja”. Już w trakcie pobytu, a przede wszystkim całą drogę powrotną nie mogłem się uwolnić od refleksji na temat pewnego zjawiska, które już wcześniej zauważyłem w części polskich sanktuariów maryjnych.

Chodzi o to, że jest pewna liczba sanktuariów maryjnych w Polsce, które sprawiają wrażenie, jakby były sformatowane tylko pod jeden, bardzo określony rodzaj pobożności, pod konkretny sposób przeżywania religijności. A nawet powiedziałbym, że pod ściśle sprecyzowany „gatunek” pielgrzymów.

W moim odczuciu to sanktuaria dla tych, co to „Lubią tylko te piosenki, które już znają” (że odwołam się do inżyniera Mamonia). Dla tych, którzy czują się bezpiecznie w MacDonaldzie, bo na całym świecie dostaną w nim bułę z mięsem o takim samym smaku, tak samo zapakowaną i popiją ją tak samo smakującym napojem.

Paradoksalnie ujawnia się to nie tylko w identycznych propozycjach ze sfery pobożności (kiedyś jeden ksiądz mi tłumaczył, że nie lubi jeździć ze swoimi parafianami do jednego z wielkich sanktuariów „bo tam tylko Msza, Droga Krzyżowa i niewiele więcej, czym można ludzi zainteresować i zająć”). Dotyczy to także… oferty żywieniowej. W tego typu sanktuariach oferta powiązanych z nimi jadłodajni zwykle nie ma żadnego odniesienia do miejscowych zwyczajów kulinarnych. Króluje jedna zupa, dwa mało wymyślne sposoby podania mięsa, ziemniaki, surówka…

Prawie trzydzieści lat temu pewien mądry i zacny duchowny z uśmiechem na ustach tłumaczył mi, adeptowi nauk teologicznych, z czego składa się w Polsce sanktuarium. „Cudowny obraz lub figura, źródełko i skarbonka. A najlepiej dużo skarbonek”. Przypomniały mi się jego słowa w Gietrzwałdzie. Kto chce wiedzieć, dlaczego, musi się osobiście do tego sanktuarium udać.

I raz jeszcze przepraszam, ale nie umiem jakoś przełknąć nie tylko ceny za skorzystanie z toalety (2 złote!), ale również uzasadniającej ją informacji na licznych tabliczkach, że „Całkowity dochód przeznaczony jest na remont i modernizację obiektów sanktuaryjnych”. Niech mi kanonicy regularni wybaczą, ale mam wrażenie, że jakby o jeden mosteczek za daleko. Wiem, że utrzymanie takiego wielkiego sanktuarium wymaga ogromnych pieniędzy. Ale gdy zobaczyłem te tabliczki z ceną i motywacją, natychmiast przypomniałem sobie pewnego cesarza, który ponoć wprowadzając podatek od toalet publicznych przypomniał, iż „Pecunia non olet”.

A skoro już wspomniałem o macdonaldyzacji, to zdaje się, że w tej sieci korzystanie z toalet nadal jest darmowe. Nie tylko dla tych, którzy kupują bułę z wołowiną.

Tuba w ogrodzie

W Polskę jedziemy 2011

Właśnie minęła dziesiąta. Siedzę w ogrodzie w Stoczku Klasztornym (znanym bardziej jako Sroczek Warmiński). To właśnie ten Stoczek, w którym przez prawie rok, od października 1953 do października 1954 komuniści więzili Prymasa Stefa Wyszyńskiego. W ciszy słychać tylko dźwięki… tuby, dochodzące z któregoś klasztornego okna. Podobno jakiś muzyk tutaj pomaga marianom, ale przez pół dnia ćwiczy. Dziwne, ale to ćwiczenie na tubie wydaje się tu bardzo miejscu.

Ogród jest zabytkowy, barokowy i w roku 1996 odnowiony. Właśnie coś chlupnęło w stawie, przy którym siedzę.

Zanim przyszedłem do ogrodu popisać, byłem najpierw w kościele z koronowanym przez Jana Pawła II obrazem Matki Bożej Pokoju, a potem w pomieszczeniach, w których przetrzymywano Prymasa Tysiąclecia. Sympatyczny marianin opowiedział mi, że prymas przez długi czas nie wiedział, gdzie jest. Podczas swojego pobytu tutaj Wyszyński nigdy nie był w kościele, a nawet do czasu Bożego Narodzenia nie miał pojęcia, czy ten budynek, którego wieżę widział chodząc po ogrodzie, jest czynną świątynią. Podobno dopiero jak przez czyjąś nieuwagę usłyszał kawałek kolędy i zrozumiał, że obok jest czynny kościół.

Ciekawe, jak ten piękny dziś ogród wyglądał w tamtych czasach… Wydaje mi się, że Prymas coś tu próbował z tym ogrodzie porządkować.

Ale już rano, jeszcze przed wyjazdem do Stoczka, dokonałem ważnego odkrycia. Otóż ksiądz infułat, którego wczoraj poznałem w Bartoszycach, jest nie byle kim. To człowiek, który od końca lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia był kapelanem kleryków, wcielonych do wojska i odbywających służbę w Bartoszycach. Niesamowite rzeczy przy kawie opowiadał. Dał mi też swoją książkę, ale to doktorat, więc sensacyjnych anegdot, które dziś usłyszałem, w niej nie ma. A ksiądz infułat (nazywa się Adolf Setlak) mógłby być bohaterem trzymającego w napięciu filmu, sądząc po tych kilku opowieściach, które dziś rano udało mi się z jego ust usłyszeć.

Siedzę z moim netbookiem w miejscu, gdzie odbywają się ogniska. Właśnie przyszło dwóch panów w roboczych strojach, rozpalili niewielki ogień, nadziali kiełbasę na druciane rożny i najwyraźniej zabierają się do drugiego śniadania. Co za zapach!!! A słońce w plecy grzeje, na ekranie mało co widzę… Pora się zbierać w dalszą wędrówkę… A gamy, pasaże i inne ćwiczenia na tubie brzmią kojąco…

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Jaja i szczęście

W Polskę jedziemy 2011
Jest tuż po szesnastej. A ja – w Bartoszycach! Kawałeczek dalej jest przejście graniczne w Bezledach. Z Rosją.

Powodów, dla których przyjechałem właśnie tutaj, aby zacząć moją wędrówkę „ścianą wschodnią” (wiem, wiem, że to taka bardziej północna granica, ale po co się od razu czepiać szczegółów?). Jeden z nich można wyczytać w pierwszym zdaniu hasła w Wikipedii: „Bartoszyce (dawniej Barsztyn, niem. Bartenstein, lit. Barštynas, prus. Bartanstabs). Bardzo poważny powód jest taki, że od kilkudziesięciu lat ta nazwa kojarzy mi się z specjalną „klerycką” jednostką wojskową. Jednostką, w której było wielu moich znajomych księży starszego pokolenia. Jednostką, w której był między innymi ks. Jerzy Popiełuszko, jako kleryk. Jest też powód co najmniej przyziemny, ale też dośc istotny. Restauracja prowadzona przez parafię grekokatolicką.

Oczywiście, ledwo zaparkowałem na dużym parkingu w centrum Bartoszyc i znalazłem tuż obok Informację Turystyczną, zaraz zacząłem o te jednostkę wypytywać. Trafiałem jednak na same młode osoby, które nie wiedziały, że tu kiedyś klerycy służbę wojskową odbywali. Jedna tylko coś słyszała, że był tu kiedyś ks. Popiełuszko.

W kościele rzymskokatolickim św. Jana Ewangelisty i Matki Boskiej Częstochowskiej póki co udało mi się nawiedzić trzy przedsionki i ustalić, że Msza będzie o 18.00, a pół godziny wcześniej różaniec.

Poszedłem więc szukać kościoła grekokatolickiego i wspomnianej restauracji. Kościół (nowiutki!) znalazłem, nawet bez możliwości wejścia do choćby jednego przedsionka. I szanse na wejście do środka nieduże, bo ksiądz wyjechał.

Ale tuż obok restauracja „U św. Mikołaja”. Wyczytałem wcześniej gdzieś, że w niej pysznie dają jeść. Jak tylko zajrzałem do karty, to od razu zrozumiałem, że musiałbym przez tydzień dwa razy dziennie przychodzić, aby wszystkich pyszności popróbować. Więc za radą pani kelnerki zamówiłem Solejkę, pierogi z rybą i kwas chlebowy. Ja raczej za zupami nie przepadam, ale ta Solejka niesamowita pychota. Pierogi w śmietanie przyprawionej (na jogurt mi to nie wyglądało) maczałem i pochłaniałem niczym rekin. A kwas. Kilka razy w życiu próbowałem pić kwas chlebowy. Nigdy mi nie smakował. Ale ten dzisiejszy… I naprawdę gasi pragnienie! Bo co by nie rzekł, pogoda dzisiaj chwilowymi wyjątkami rano, bardzo na czasie. Słoneczko, cieplutko…

A skąd tytuł odcinka? Z trasy dzisiejszej. Po drodze w miejscowości Napiwoda zauważyłem szyld: „Jaja od kur szczęśliwych”. Jeszcze pewnie wrócę do tej kwestii. Z ciekawostek z trasy: W szczytnie jest ulica Śląska (jedzie się nią chyba na Mrągowo). W Nidzicy jest Karczma pod Gołębiem, gdzie wszędzie pełno sztucznych gołębi i a na oknach stoją dziwne ptaki, które chyba za dzieła sztuki tam robią. Na pytanie: „Dlaczego pod Gołębiem”, pani kelnerka odrzekła „Jakoś tak”. I zażądała za małą espresso 8 złotych. W Rzymie espresso taniej wychodzi.

20.30. Jeszcze z ciekawostek z trasy – żółta antena satelitarna z wymalowanymi oczkami i uśmiechem

Rzeczywiście kościół w Bartoszycach tuż przy rynku piękny. Ale moją uwagę przykuły ogromne konfesjonały. Wyglądają, jakby były dla dwóch księży naraz. No i spowiadać się w nich trzeba… na stojąco. Siostra zakrystianka zapewniła mnie, że jak są jakieś duże uroczystości i dużo ludzi jest do spowiedzi, to te konfesjonały (oprócz nich są w kościele „zwykłe”, o standardowych rozmiarach) nadal spełniają swoją funkcję. Mówiła też, że kratkę można otworzyć i dawniej szczególnie wielcy grzesznicy dostawali od księdza rózgami…

Przed Mszą spotkałem wychodzącego właśnie do sąsiedniej parafii księdza infułata. Bo w parafii św. Brunona, a właściwie, jak sprawdziłem naocznie wieczornym spacerem, w archidiecezjalnym sanktuarium św. Brunona z Kwerfurtu zmarł wczoraj proboszcz. A, jak wynika z tablicy na pobliskim pomniku św. Brunona, był on apostołem tych ziem. Oczywiście, powinno wynikać nie tylko z tablicy, ale również ze znajomości historii Polski…

Planowałem wpaść do Bartoszyc dosłownie na kilka godzin i jeden nocleg, ale rzutem oka na mapę wykryłem, że tu blisko do Kętrzyna z Wilczym Szańcem i do Świętej Lipki, a siostra zakrystianka uświadomiła mi, że blisko, choć w drugą stronę są Stoczek Warmiński, gdzie komuniści trzymali Prymasa Tysiąclecia i sanktuarium w Gietrzwałdzie.