sobota, 13 sierpnia 2011

Klapka w mózgu i placek po bieszczadzku

W Polskę jedziemy 2011
To dziwne uczucie, odwiedzać jakieś miejsce po trzydziestu jeden latach. Doświadczyłem tego. Wjeżdżając dzisiaj do Ustrzyk Dolnych nie poznałem miasta, które opuszczałem poprzednim razem, gdy do Lublina nie mogły wjeżdżać pociągi, bo podobno lokomotywy protestujący przyspawali do szyn. Był rok 1980...

Nie rozpoznałem rynku. Inny miałem w pamięci. Ale w pewnym momencie, skręcając w prawo, nagle "otworzyła mi się klapka w mózgu". Wiedziałem dokładnie, gdzie jestem. Wiedziałem, co tam jest, kawałek wyżej. Wiedziałem, że tam jest szkoła z internatem, w którym wtedy mieszkałem.

Spaliśmy wtedy długo, bo długo w noc dyskutowaliśmy i pisaliśmy... Więc na śniadanie chodziliśmy do takiego baru, w uliczce wychodzącej z rynku, tuż, odrobinę ponad nim. Niemal skradając się odnajdywałem tamto miejsce, upewniwszy się uprzednio, że szkoła z internatem stoi. I po prostu stanąłem jak wryty. Bar w tym miejscu nadal jest! Co prawda inaczej się nazywa, inny ma wystrój zewnętrzny i wewnętrzny, ale... No właśnie, ale. Pamiętam, że jedliśmy na zmianę właściwie dwie potrawy (przynajmniej ja tak jadłem wtedy): placek po bieszczadzku i pierogi z jagodami.

Obie te potrawy nadal są w jadłospisie. Więc jak wtedy, na późne śniadanie zamówiłem placek po bieszczadzku. Dziś smakuje trochę inaczej, niż zapamiętałem, ale wciąż jest bardzo, bardzo dobry.

Już dawno zapomniałem, jak nazywał się właściciel tego szczególnego w mej pamięci obiektu gastronomicznego. Dziewczyna za barem mężnie, choć z trudem, znosiła moje wspomnieniowe nastawienie. Patrzyła na mnie trochę jak na świra, gdy próbowałem się czegoś więcej dowiedzieć o dziejach baru. Okazało się, że zmienił właściciela, ale poprzedni nadal żyje i ma się dobrze. To właśnie dzięki tej dziewczynie "otworzyła mi się w mózgu kolejna klapka" i powróciło wymienione przez nią nazwisko człowieka, który w moich wspomnieniach na zawsze pozostanie żywą reklamą swojego baru. Gdy potem w rozmowach ze starszymi mieszkańcami Ustrzyk mówiłem to nazwisko i opisywałem wygląd właściciela, wszyscy wiedzieli, że naprawdę ponad trzydzieści lat temu jadałem w tym barze i dobrze zapamiętałem nie tylko wizerunek, ale także pewne zwyczaje tego dla mnie pod wieloma względami nadzwyczajnego człowieka.

Gdy opuszczałem bar, weszła do niego grupa młodych, rozhałasowanych, głodnych. Coś mi to znów tak bardzo przypomniało...

Dotarłem tylko na skraj Bieszczad. Ale już wiem, że te zapamiętane przeze mnie Bieszczady nie straciły nic ze swego piękna. Ale też nie zmarnowały minionego czasu. Wtedy akcja Bieszczady 40 miała jakoś rozruszać i ucywilizować ten zapomniany region (tak nam to wtedy przedstawiano, zaznaczam, że nigdy harcerzem nie byłem, ale trzykrotnie dzięki tej akcji wakacje w Bieszczadach spędziłem). Dziś widziałem region jak najbardziej rozruszany i ucywilizowany, ale przynajmniej przy powierzchownym oglądzie, bez uderzenia w to, co tam najważniejsze. Jest mnóstwo możliwości i atrakcji turystycznych, ale nadal pełno tam młodych ludzi z ciężkimi plecakami przemierzających jak najtańszym kosztem szlaki. I łapiących, jak wtedy, okazję.

Gdy poszedłem do kościoła, niedaleko dworca, zobaczyłem, że do starej świątyni właśnie dobudowywana jest nowa, dwa albo trzy razy większa. Kawałek za internatem, w którym nocowałem, stoi nowy kościół, a wokół mnóstwo nowych bloków mieszkalnych...

Obszedłem budynek dworca dwa razy, szukając kasy. Wreszcie wszedłem do mieszczącego się w nim baru. Pytam, gdzie kupuje się bilety. A pan na to, że nigdzie, bo pociągi tu nie docierają... Fakt, drogi (przynajmniej te do Ustrzyk Dolnych, nie wiem, jak dalej) są tu naprawdę niezłe.

Jechałem potem w stronę Sanoka. Nie pamiętam, aby na trasie z Ustrzyk do Leska był taki ruch. Ale już na pewno nie nie pamiętam tego, co zobaczyłem ciut dalej. Między Leskiem a Sanokiem, sznur samochodów, jak na zakopiance. Ledwo jechali. Większość pewnie skręcała na Solinę. Niemal wszystkie rejestracje zaczynały się na "R". Ktoś powiedział: "Rzeszów tu odpoczywa".

Dowiedziałem się, że internacie w Ustrzykach Dolnych można zanocować. Szkoda, że nie wiedziałem tego wcześniej... Ale pan, z którym wspominałem dawne dzieje tego obiektu, na pożegnanie powiedział: "Do zobaczenia"...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz