czwartek, 11 sierpnia 2011

Jabłko na osłodę i złamane okulary

W Polskę jedziemy 2011

Do Łańcuta z Jarosławia blisko. Taki trochę większy rzut kamieniem - trzydzieści kilometrów z haczykiem. Za ile fotoradarowych skrzynek po drodze! Rekord w zagęszczeniu chcieli pobić czy co? Zresztą już dawno zacząłem się zastanawiać, Jaki sens ma nazywanie drogami krajowymi tras, na których niemal bez przerwy stoją tabliczki oznaczające teren zabudowany. Przy czym najczęściej tabliczka zapowiadająca rozpoczęcie terenu zabudowanego jest, a tabliczki z przekreślonymi domkami nie ma. Nawet, jeżeli droga w międzyczasie znalazła się w lesie.

A w Łańcucie łatwo nie jest. Dwa kilometry przed słynnym pałacem jest wyblakła tablica informująca o jego istnieniu. Natomiast już przy rozjeździe nie ma żadnej informacji, czy śmigać w prawo czy w lewo w temacie pałacu. Jest za to podobna w kolorach i wyblaknięciu różowawo fioletowa tablica zapodająca cosik o Łańcucie. Kto bystry, jak ja ;-), zinterpretuje ją na swoją korzyść.

Za chwilę zobaczy po lewej (jadąc od Jarosławia) jedną bramę parkową zamkniętą i zero informacji. Potem zobaczy drugą bramę parkową większą, z zakazem wjazdu i łańcuchem oraz strażnikiem. Ale nadal nic a nic informacji, że to wejście do pałacu. Za to wielka reklama restauracji Zamkowej tkwi po lewej. I niewielki parking, na 15 samochodów na oko. Oczywiście zapchany. Jeśli ktoś nie jest wystarczająco spostrzegawczy, żeby wcześniej wyczaić po lewej, koło domu kultury parking, to wpada nagle do centrum, gdzie co prawda miejsc parkingowych sporo, ale w czwartkowe przedpołudnie wszyściutkie zajęte. Roweru nie wciśniesz, a co dopiero samochodu.

Tuż za bramą do parku stoi tablica samotna, ze strzałką, że do kas. Ale nie każdy taki inteligentny, żeby kierować się strzałką mało zachęcającą, gdy już po chwili po lewej dostrzega pałac. Śmiga w stronę pałacu. A to błąd. Trzeba park szybkim krokiem przemierzyć, wyjść z niego, i w maneżu bilety nabyć. Całościowy karnet dla zwykłego człowieka, który nie podpada pod zniżki, aż 27 złociszów! A i tak za storczykarnię osobno trzeba na miejscu zapłacić. Za to oranżeria zamknięta do odwołania.

Taki turysta, jak ja, który lubi sobie we własnym tempie i wedle jakichś pisanych źródeł poznawać byłą rzeczywistość, ma w Łańcucie przerąbane. Nie wolno pałacu zwiedzać samopas. Obowiązkowo w grupach i przewodnikiem. A jak ktoś nie lubi być stadnie przeganiany od eksponatu do eksponatu przy akompaniamencie znudzonego głosu przewodniczki?

Mnie się oczywiście zaraz PRL-owskie zwiedzanie przypomniało, którego szczerze nie znosiłem. Ale ten duch chyba sobie w Łańcucie uwił gniazdko. Oczywiście są też nieśmiertelne muzealne lacie na buty zakładane. Takie typowe, filcowe, obowiązkowo w czasie deszczu, jak mi wytłumaczono. A znakiem nowoczesności są foliowe worki na buty. Takie, jak w szpitalach podobno służyć miały poprawie higieny,a zdaje się, że już tam wyszły z użycia, jeśli się nie mylę.

Nawet z trafieniem do restauracji zamkowe nie jest łatwo. Wchodzi człek na taki boczny dziedziniec, wchodzi w pierwsze drzwi po lewej, a tam recepcja hotelu. Restauracja jest po drugiej stronie, lecz jej szyld przysłania wielki reklamowy parasol. Strzałki po drodze żadnej. "To chyba logiczne, że restauracja jest tam, gdzie ogródek piwny" - podpowiedział bez złośliwości pan w recepcji.

A w restauracji podają między innymi jabłko. "Jabłko księżnej Lubomirskiej". Takie jabłko za dychę osładza człowiekowi wszelkie związane z Łańcutem i jego zamko-pałacem problemy. Jest super. Wcale nie na ciepło, tylko na zimno. Mięciutkie, bo ugotowane. W środek orzech wetknięty i trochę dżemu, a całość sosem waniliowym polana. Na ozdobę kiść czarnych porzeczek... Po prostu w ustach się toto rozpływa, a człowiek wraz z tym. I podane bardzo ładnie na talerzu. Jabłko w Łańcucie (i parę innych bardzo dobrych rzeczy z Zamkowej) obowiązkowo zjeść trzeba. A co do pałacu... Może ktoś tego ducha PRL-u z niego wypędzi? Mam nadzieję, że tak. Czas najwyższy.

Już po powrocie do Jarosławia przekonałem się, że nie tylko jak tak odbieram atmosferę wokół łańcuckiego pałacu.

Zwiedzanie Jarosławia połączyłem z szukaniem pomocy optyka, bo moje ulubione okulary odmówiły posłuszeństwa. Żaden optyk co prawda nie zdołał naprawić, ale wszyscy, u których byłem, się starali, a niektórzy starali się naprawdę bardzo, bardzo.

Zwiedzając Jarosław łatwo się zauważy nie tylko łatwo się korkujące drogi (chociaż dzisiaj w ciągu dnia było nawet znośnie, a około 17.00, gdy wszyscy z pracy wracają do domów, na wszelkie wypadek nie wychodziłem na ulice), ale też duże zagęszczenie klasztorów. Trzy duże klasztory na jedno nie za duże miasto, to niezły wynik. Są tu dominikanie z Matką Boską Bolesną, są franciszkanie i są benedyktynki. Jest też duża kolegiata, w której człowiek ma wrażenie szerokiego oddechu i chęć powiedzenia "Dobrze nam tu być". Jest też greckokatolicka prokatedra.

W pobliżu rynku stała też kiedyś synagoga. Budynek stoi nadal, ale mieści dzisiaj Zespół Szkół Plastycznych. Muszę przyznać, że zaczyna mi to przeszkadzać, iż napotykam w swojej wędrówce tyle synagog i żadna nie pełni swej właściwej roli.

A rynek w Jarosławiu aż prosi się o jakieś ożywienie, zagospodarowanie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz