piątek, 30 września 2011

Poziom

Lubię, jak coś katolickiego kojarzy się z najwyższym poziomem. Jak jakaś placówka, na przykład szpital albo ochronka, lub jakaś firma, która prowadzona jest przez znanych ze swej wiary (bo na przykład aktywnych w życiu parafii) katolików, jest najlepsza i wszyscy o tym wiedzą. To jest, moim zdaniem, dzisiaj jedna z najskuteczniejszych metod ewangelizacji. Ewangelizacji, w której nie powtarza się w kółko Bóg, Jezus, Kościół... W której w ogóle niewiele się gada. Tylko się robi. Zgodnie z Ewangelią.

Chyba nie tylko w naszych czasach się to sprawdza. Przecież już w pierwszych wiekach nie gadanie przyciągało ludzi do wspólnot chrześcijańskich. Wciąż tkwi mi w głowie słynne zawołanie odnotowane w pismach Tertuliana („Apologetyk”), które pokazuje, na co reagowali poganie: "Zobaczcie, jak oni się miłują". Ks. Alfred Cholewiński SJ napisał, że to wykrzykiwane zdanie "dobrze wyraża zdumienie pogan w obliczu tego fenomenu, a zarazem wystarczająco tłumaczy moc przekonywania, jaką wtedy miało chrześcijaństwo". Moc przekonywania, którą było widać, nie tylko słychać.

Do szału doprowadza mnie wcale nierzadkie dzisiaj w Polsce skojarzenie, że jak coś jest katolickie i kościelne, to musi być byle jakie, siermiężne, nieprofesjonalne, oparte na prowizorce i w ogóle szarobure. A jeszcze bardziej to, że wielu katolików na takie podejście się zgadza. Mało tego, w tym upatrują swoją specyfikę i tożsamość. Przecież Jezus powiedział wyraźnie: "Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski" (Mt 5,48). Nie powiedział "bądźcie wiecznymi nieudacznikami, niedojdami, tymi, którzy niczego nie potrafią zrobić na przyzwoitym poziomie".

Gdybym miał wymyślać hasło reklamowe dla Kościoła, pewnie bym chciał zaproponować: "Katolickie znaczy najlepsze"...

czwartek, 29 września 2011

Poważnie

W krótkim czasie polskie sądy dwukrotnie stwierdziły, że można robić z chrześcijańskimi symbolami co komu przyjdzie do głowy. Kpić, niszczyć i profanować, byle czynić to pod hasłem „działalności artystycznej”. Po tym drugim wyroku, dla dwóch prezenterów radiowych, ktoś zapytał w Internecie: „I gdzie tu sprawiedliwość?”.

Fakt, można się zniechęcić i poczuć szykanowanym z powodu wyznawanej religii. Można żywić przekonanie, że własne państwo nas nie chroni. Nas, którzy jesteśmy – przynajmniej nominalnie – większością. Że nasza wrażliwość się nie liczy, bo ważniejsza jest jakaś irracjonalna wolność twórcza, a nie rzeczywista wolność każdego człowieka, wypływająca z jego godności.

Takie wyroki tylko zachęcają do nadużywania i profanowania tego, co dla nas, katolików, najcenniejsze. Dowodem jest dosłownie fala obrażających nasze świętości okładek w czasopismach.

Co robić w tej sytuacji? Można dostrzec pewną bezradność ludzi, dla których wiara jest treścią życia.

Pojawiają się różne pomysły. Bojkot, protesty, procesy sądowe. Tylko, jak widać, skuteczność takich akcji jest znikoma, a nawet żadna. Do ogłoszonego na Facebooku bojkotu jednego z tygodników choćby tylko deklaratywnie w ciągu tygodnia zgłosiło się mniej niż tysiąc osób. Listy protestacyjne na nikim nie robią wrażenia, a o sądach było już przed chwilą.

Czy wobec tego jesteśmy skazani na to, że nasze świętości będą coraz bardziej szargane? Czy mamy w tej sytuacji wciąż cierpliwie nadstawiać drugi policzek? Czy też może trzeba sięgnąć po metody, jakimi swoich symboli bronią inne religie? Aby różni pseudoartyści się po prostu bali?

Myślę, że nie tędy droga. Myślę też, że to, w jaki sposób traktowane są nasze znaki i symbole, nasza wiara, nasza religia, zależy przede wszystkim od nas. Od tego, jak sami je traktujemy.

„Co się ksiądz rzuca, skoro sami macie gdzieś zasady swojej wiary?” – zwrócił mi ktoś uwagę. „Jakbyście rzeczywiście ją szanowali, jakby było widać, że naprawdę jest dla was czymś najistotniejszym w życiu, a nie tylko nakładką, odświętnym dodatkiem, to inni by ją też szanowali. A wy nawet nie potraficie zrezygnować z zakupów w niedzielę, tylko chcecie sklepy zamykać, żeby was nie kusiły. Żałosne” – zadrwił.

Coś w tym jest. Od dawna wiadomo, że jeśli ktoś wymaga szacunku dla siebie, sam powinien się szanować. Zbyt wiele jest w Polsce znaków dawanych przez katolików, że nie traktują poważnie swojej wiary. Zbyt mało odwagi bycia katolikiem na co dzień. Za mało zwykłego, codziennego świadectwa. W końcu kto, jak nie dwa miliony katolików ogląda w telewizji co tydzień faceta, który podarł Pismo Święte?

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 28 września 2011

Smarkatka na ołtarzu

Znamienne, moim zdaniem, są krańcowo różne reakcje ludzi afiszujących się ze swoim katolicyzmem, na okładki "Newsweeka" i "Wręcz Przeciwnie". Na tę pierwszą - straszne oburzenie. Na tę drugą - bagatelizacja, próby usprawiedliwienia, wyciszanie tematu. Skąd się to bierze? Czy tylko z tego, że ten pierwszy to "oni", "salon" itp., a ten drugi, to "nasi", "antysalon" itd.?

Mam podstawy przypuszczać, że nie tylko o to chodzi. Chodzi również o to, czym posłużyły się poszczególne redakcje w swych obrzydliwych produkcjach. W pierwszym przypadku chodzi o krzyż. W drugim - o Eucharystię, Najświętszy Sakrament.

Dlaczego katolicy polscy zabierający głos w tej materii w sporej części bardziej oburzają się na profanację krzyża niż na profanację Ciała Chrystusa? Według moich obserwacji miedzy innymi dlatego, że sami Eucharystii nie szanują. Nie szanują też tego, co z nią związane.

Pominę już instrumentalne i magiczne traktowanie Mszy św. Zwrócę natomiast uwagę na pewien, na pozór nieistotny, sygnał pochodzący z ogródka, w którym sam mam wyjątkowy i niezasłużony zaszczyt "urzędować". Chodzi o to, w jaki sposób Najświętszy Sakrament traktują księża. O to, jak o Nim, o sprawowaniu Najświętszej Ofiary, między sobą mówią. Chociaż nie tylko między sobą. Coraz częściej także w obecności świeckich pokazują kompletnie przedmiotowe i pozbawione elementarnego szacunku traktowanie Najświętszego Sakramentu i wszystkiego, co jest z nim związane.

Dla mnie pewnym symbolem jest to, w jaki sposób księża traktują ołtarz. Ołtarz, na którym sprawowana jest Najświętsza Ofiara. Ołtarz, który jest konsekrowany przez biskupa. Na takim ołtarzu wielokrotnie w życiu widziałem leżącą, ukrytą przed wzrokiem wiernych za Mszałem, zasmarkaną chusteczkę do nosa...

wtorek, 27 września 2011

A nie mówiłem?

Lubicie ludzi, którzy mawiają "A nie mówiłem"? Ja też nie. Więc wychodzi na to, że sam sobie będę musiał "unlike" przydzielić. Oprócz tych wszystkich innych, którymi obdarzą mnie czytelnicy tego tekstu.

A wszystko przez pragnienie oryginalności. Gdy w poniedziałek tak zwany ogół zajęty był ohydną okładką wchodzącego na rynek tygodnika, którego nazwy z powodu obrzydzenia tutaj nie wymienię, a także naśmiewaniem się po kątach z co najmniej niezręcznej sytuacji, w jakiej znalazł się pewien publicysta, lansowany jako "katolicki", moją uwagę przykuło co innego.

Zainteresowała mnie polemika, do jakiej doszło na łamach innego tygodnika, między jego felietonistą a samym redaktorem naczelnym. Szymon Hołownia, który tydzień temu przez "Newsweek" został podobnie wystawiony do wiatru, jak wspomniany wyżej publicysta przez nowe czasopismo w poniedziałek, napisał tym razem felieton, w którym zawiadamia swoich kolegów, "którzy robili te okładki" i "myślą pewnie, że są skłaniającymi do myślenia artystami", że "Nie takich prowokatorów chrześcijaństwo już przetrwało i nie takich przetrwa".

Podejmując polemiką z Szymonem redaktor Wojciech Maziarski sprytnie stara się zwekslować sprawę w kierunku odgrzewanej co jakiś czasy dyskusji na temat obecności symboli i wartości chrześcijańskich w przestrzeni publicznej. A broniąc swego i kolegów prawa do wyprawia z krzyżem co mu się tylko podoba, sięga po argument, iż krzyż nie jest "znakiem firmowym" katolików, ale wspólnym symbolem całej cywilizacji. Że jest "wspólną własnością wszystkich ludzi poczuwających się do europejskiego dziedzictwa". A skoro tak, "to będzie traktowany tak samo jak wszystkie inne symbole".

Skąd ja znam tę argumentację? Czy nie stąd, że słyszałem ją wielokrotnie od jak najbardziej katolickich i kościelnych obrońców prawa krzyża do obecności w przestrzeni publicznej?

Ostrzegałem wtedy, że wyakcentowanie tego typu argumentów ponad argument podstawowy, że krzyż jest znakiem niosącym treść religijną i w imię wolności wyznania ma prawo być stawiany tam, gdzie są chrześcijanie, nie jest pomysłem najszczęśliwszym, bo pozwala na całkowitą desakralizację krzyża. Nie trzeba było długo czekać, aby ktoś właśnie po tę argumentację sięgnął, by dowodzić, że tak uzasadniony krzyż może być "wykorzystywany w okładkach, dziełach sztuki, karykaturach", ponieważ "przekształcanie symboli, parafrazowanie ich, nadawanie im nowych znaczeń to częsty zabieg w kulturze".

Powtórzę raz jeszcze: Krzyż ma prawo obecności w przestrzeni publicznej przede wszystkim dlatego, że jest symbolem wiary, kształtującej życie milionów ludzi na świecie. A wszelkie inne funkcje i konotacje krzyża są czymś wtórnym i dodatkowym, wynikającym z religijnej treści, którą krzyż niesie.

poniedziałek, 26 września 2011

Przekraczanie

"Przekraczanie granic" i "łamanie tabu" wydaje się czymś bardzo atrakcyjnym. Kto się na nie decyduje, dobrowolnie (choć nie zawsze świadomie) włącza się do wyścigu - kto dalej.

No i zaczyna się "przesuwanie" linii tego, co jeszcze się jakoś mieści w pojęciu przyzwoitości i zakresie zdrowego rozsądku. Dla wielu okazuje się ona bardzo sprężysta. Tak bardzo, że ten i ów dochodzi do wniosku, że można ją naciągać i naginać w nieskończoność.

Aż w końcu okazuje się, że jednak są granice, których bezkarnie przekroczyć się nie da. Że jest krawędź, za którą spada się nieodwracalnie w otchłań. Na samo dno, skąd nie ma powrotu. Nie ma powrotu do zaklętego kręgu pod nazwą "godność ludzka".

niedziela, 25 września 2011

Dopytanie

Benedykt XVI odnotowując mocno krytycznie "nową postać chrześcijaństwa", która "szerzy się z ogromnym dynamizmem misyjnym, niekiedy budzącym niepokój co do swoich form" i sprawia, że historyczne Kościoły wyznaniowe czują się wobec niej bezradne, zadał pytanie: "Co ma nam do powiedzenia pozytywnego i negatywnego ta nowa postać chrześcijaństwa?". Rozumiem, że chodzi o ważne pytanie dotyczące przyczyn i źródeł szerzenia się na świecie z takim powodzeniem wykorzystującego elementy chrześcijańskie sekciarstwa.

Zapewne niektórym sporą bezczelnością wyda się dopowiadanie czegokolwiek do słów Następcy św. Piotra, a jednak nie potrafię się powstrzymać od pytania, które mnie osobiście o wiele bardziej trapi: "Co ma nam, współczesnemu światu, ludziom XXI wieku, do powiedzenia pozytywnego i negatywnego ta dotychczasowa postać chrześcijaństwa?". Obawiam się, że właśnie w braku odpowiedzi na to moje "dopytanie" leży często przyczyna powstawania owych form "nowych", "o znikomej zawartości instytucjonalnej, z niewielkim bagażem racjonalnym i jeszcze mniejszym bagażem dogmatycznym, a nawet o małej stabilności".

Dalej Papież mówił o "drugim wyzwaniu dla całego chrześcijaństwa", którym jest "kontekst zeświecczonego świata, w którym musimy dziś żyć i dawać świadectwo o naszej wierze". Benedykt XVI wręcz skarżył się, że nieobecność Boga w naszym społeczeństwie staje się coraz bardziej uciążliwa, że historia Jego objawienia, o którym mówi nam Pismo, zdaje się być umieszczona w coraz bardziej oddalającej się przeszłości. Skonstatował, że wiara winna być na nowo przemyślana i przede wszystkim przeżywana dzisiaj po nowemu, aby stała się teraźniejszością. Dodał, że nie pomoże jednak rozcieńczenie wiary, lecz jedynie przeżywanie jej całkowicie w naszym dniu dzisiejszym.

A mnie wraca w tym kontekście pytanie: "Co ma nam, współczesnemu światu, ludziom XXI wieku, do powiedzenia pozytywnego i negatywnego to liczące dwa tysiąclecia chrześcijaństwo?". Co miało do powiedzenia przez minione dwadzieścia stuleci, że dziś świat zrobił się taki zeświecczony i Bóg jest w nim nieobecny?

Właściwie powinienem podzielić to pytanie na dwa. Ze względu na adresata.

Pierwsze jest skierowane bezpośrednio do nas, chrześcijan. Co tak naprawdę dociera do nas z chrześcijańskiego przekazu? Na ile nasza wiara, nasze chrześcijaństwo jest prawdziwe, zgodne z tym, co przyniósł sam Boży Syn, Jezus Chrystus? Ile w naszym dzisiejszym chrześcijaństwie zebranych po drodze dodatków, obcych elementów, pobieżnie "ochrzczonych" wierzeń i przesądów pogańskich, magicznych, a także dobudówek, wynikających z naciągania i nadinterpretowania Ewangelii do uzasadniania rozmaitych mniej lub bardziej słusznych poglądów i ideologii?

Dopiero po uzyskaniu jak najpełniejszej i maksymalnie kompletnej odpowiedzi na to pytanie wypadałoby zająć się tym drugim, adresowanym do wszystkich tych, którzy się za chrześcijan nie uważają.

sobota, 24 września 2011

Znamy

Gdy wszyscy pełni byli podziwu dla wszystkich czynów Jezusa, On powiedział do swoich uczniów: „Weźcie wy sobie dobrze do serca te właśnie słowa: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi”.

Lecz oni nie rozumieli tego powiedzenia; było ono zakryte przed nimi, tak że go nie pojęli, a bali się zapytać Go o nie. (Łk 9,43b-45)


To już druga zapowiedź męki, jaką w krótkim czasie najbliżsi uczniowie usłyszeli z ust Jezusa. W Ewangelii według świętego Łukasza poprzedza ją opis Przemienienia Chrystusa na górze oraz uzdrowienia epileptyka. Ta druga opowieść kończy się odnotowaniem stanu, w jakim znaleźli się obserwatorzy działalności Jezusa. Byli zdumieni wielkością Boga. Aż do osłupienia. Byli też zachwyceni czynami Jezusa.

W takiej atmosferze kategoryczna zapowiedź męki musiała źle zabrzmieć. Jak uderzenie obuchem. Jak gwałtowne załamanie pogody. Jak wielka gafa na udanej imprezie. Aż się chce syknąć ze zniecierpliwieniem w stronę Chrystusa: „Weź, nie psuj tego wszystkiego. Jesteś na fali. Masz swoje pięć minut. A my razem z Tobą. Ciesz się tym i daj się nam pocieszyć”.

Nic dziwnego, że uczniowie nie zrozumieli, co Jezus im w takim momencie euforii mówi. Mieli głowy i serca zajęte czym innym. Dyskontowaniem ziemskiego sukcesu. Spijaniem tych kilku kropel sukcesu, jakie na nich spadły.

Z pewnością jednak orientowali się, że Chrystus przekazał im coś ważnego, coś naprawdę istotnego. A mimo to nie poprosili o wyjaśnienie. Nie zapytali, w czym rzecz. Ewangelista Łukasz zanotował, że się bali. Czego?

Znamy odpowiedź na to pytanie. Bali się zrezygnować z tej odrobiny doczesnej chwały, na którą się załapali. Bali się stracić te chwile, w których bez żadnych własnych zasług mogli się czuć ważni, wielcy i sławni. Choćby przez kilka mgnień. Prawda, że to znamy?

Komentarz dla Radia eM

piątek, 23 września 2011

Przerażające roszczenia

Jest coś głęboko przerażającego w tym, że ludzie tak wiele oczekują od polityków, iż gdy ich oczekiwania nie zostaną spełnione są w stanie posunąć się do takich aktów, jak dzisiejsza próba samospalenia przed siedzibą premiera.

Przypuszczam, że znaczna liczba ludzi "idących w politykę" w Polsce nie zdaje sobie sprawy, do czego się pchają. Chociaż z drugiej strony przynajmniej część z nich do obecnej sytuacji walnie się przyczynia.

Wczoraj pytałem na Facebooku: "Po co podtrzymywać w narodzie fałszywe przekonanie, że to premier jest od budowania drogi w ich wsi albo załatwiania pracy zapłakanej kobiecie?". Dzisiejsza desperacka akcja człowieka niemal w moim wieku, który kompletnie bezradny w sytuacji, w której się znalazł, od polityków oczekuje realnej, indywidualnej pomocy, potwierdziła w sposób wyjątkowo tragiczny słuszność mojego pytania.

Kreowanie polityków na wszechpotężnych demiurgów, którzy dysponują nieograniczoną mocą i nieskończonymi możliwościami wpływania na ludzkie losy, na losy pojedynczych, konkretnych ludzi, to - łagodnie mówiąc - ryzykowne działanie. Tworzy w umysłach wielu ludzi fikcję. Wmawia im, że nie muszą się w pełni poczuwać do odpowiedzialności za siebie.

Tęsknoty za powierzeniem swych losów i całej odpowiedzialności za swój los w ręce innych nie są niczym nadzwyczajnym w dziejach ludzkości. Nieustannie, w każdej epoce, funkcjonuje bardzo liczna grupa ludzi, którzy z rozmaitych względów oczekują od jakichś sił wyższych pokierowania ich życiem w sposób bezpieczny i wygodny. I zawsze, w każdym okresie historii, trafiają oni w ręce ludzi, którzy cynicznie i bezwzględnie posługują się nimi do umacniania swego przekonania o wielkości i mniej lub bardziej realnej władzy. W tym celu świadomie utwierdzają ich w błędnym przeświadczeniu, że w pełni przejmują za nich troskę.

Szczególnie niebezpieczne i przerażające jest, że taka postawa oczekiwania i rezygnacji z poczucia odpowiedzialności za siebie, często pojawia się w stosunku ludzi do Boga. W rezultacie, gdy ich egzystencja nie spełnia oczekiwań, w tym również zwykłych zachcianek, winnym staje się Bóg. A dokąd prowadzi parodia religii oparta na nieustannych roszczeniach wobec Boga?

czwartek, 22 września 2011

Zderzenie

Postanowiłem wmieszać się w politykę. Nie żeby od razu czynnie. Proszę się nie obawiać, nie zamierzam kandydować na żadnego posła ani senatora. Postanowiłem się w politykę wmieszać na zasadzie ciekawskiego obserwatora.

Doszedłem do wniosku, że najpierw zbadam nastroje społeczne. Ponieważ nie stać mnie na drogie sondaże, wykonywane przez specjalistyczne firmy badawcze, podjąłem wysiłek i zacząłem wypytywać ludzi, co i jak. Z tego mojego prywatnego sondażu wyszło, że ludek jest niezadowolony i rozczarowany. To znaczy nie, żeby dokładnie wszyscy, ale dobrze ponad połowa była na „nie”. Natomiast jako tako na „tak” było nieco ponad trzydzieści procent ankietowanych. Przeze mnie ankietowanych.

Zresztą, wyniki wahały się zależnie od tego, o co pytałem. Gdy pytałem o ogólną ocenę z perspektywą na przyszłość, to było jeszcze gorzej. Pesymizm wyłaził z ponad sześćdziesięciu procent wypowiedzi, a ponad czterdzieści wypytywanych spodziewało się, że w najbliższym czasie im się pogorszy. Przede wszystkim pod względem poziomu życia. Przy czym wcale na nich nie robiły pozytywnego wrażenia moje uwagi, że skoro spodziewają się pogorszenia, to znaczy, że w tej chwili musi nie być tak całkiem źle. Patrzyli wtedy na mnie wilkiem i moja sytuacja gwałtownie ulegała pogorszeniu. Więc dałem spokój z tego typu komentarzami na gorąco.

Skoro już wiedziałem, że generalnie nie jest najlepiej, to postanowiłem się dowiedzieć, od czego zależy, żeby było lepiej. Nie był to sondaż łatwy i prosty. Gdy zacząłem wypytywać, co zrobić, żeby było lepiej, uzyskałem lawinę ogólników i żali na rozmaite szczegóły naszej codzienności. Inaczej mówiąc, generalnie moi rozmówcy wysypywali przede mną z jednej strony to, co utkwiło im w głowach z medialnego szumu, a z drugiej dzielili się wszystkim tym, co im osobiście obrzydza lub przynajmniej utrudnia życie.

Długo to znosiłem ze stoickim spokojem. Ale gdy usłyszałem, że lepiej to będzie, gdy teściowa przestanie się mieszać w życie małżeńskie jednej z respondentek mojego sondażu, nie wytrzymałem. „Ja tu robię sondaż polityczny, a nie zakładam poradnię życia rodzinnego!” – wrzasnąłem. „Polityczny?” – zamyśliła się moja rozmówczyni. „A czy politycy nie mogliby wydać jakiegoś prawa, że teściowe nie mogą w nieskończoność niańczyć swoich synusiów i do wszystkiego się wtrącać?”.

Długo w noc podsumowywałem wyniki moich prac sondażowych. I wyszło mi, że dużej części społeczeństwa idealnie odpowiada następujące stwierdzenie: „Lepiej będzie wtedy, gdy będzie w każdej sprawie tak, jak ja chcę”. „No” – pomyślałem sobie. „Przy takim zderzeniu egoizmów, to nasza polityka ma niewielkie szanse na sukces”.

I wymieszałem się z polityki.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 21 września 2011

Jałowość

Jałowość w kontaktach z mediami. Zero oryginalności. Te same tematy, te same pytania. Te same zgrane chwyty i próby manipulacji. To nuży. A skoro nuży, to i męczy.

Jałowość to pustka. To brak życia. Realnego życia.

Podobno natura nie znosi pustki. Więc pustka wciąga. Jak wir. Jak trąba powietrzna. Wciąga tak zachłannie, że i tak nic pozytywnego z tego wciągania nie wynika.

Jałowość osiąga się w drodze sterylizacji. A sterylizacja jest niszczeniem. Niszczeniem życia. Wszelkiego. Jest bardzo dużo metod sterylizacji, czyli wyjaławiania.

"Nawet najlepiej przeprowadzona sterylizacja nigdy nie zapewnia całkowitej jałowości sterylizowanego materiału" - zapewnia Wikipedia.

Nareszcie jakaś odrobina nadziei. ;-)

wtorek, 20 września 2011

Gdybym był Szymonem

"Szymon wrócił!" - ucieszyła się moja znajoma. Chodzi o Szymona Hołownię i tygodnik "Newsweek". Bo rzeczywiście, w iluś kolejnych numerach nie pojawiały się jego teksty. Jeszcze tydzień temu pytałem publicznie: "Czy Szymon Hołownia nadal faktycznie jest związany z Newsweekiem? Od jakiegoś czasu nie ma tam jego tekstów, blog (choć reklamowany na głównej stronie Newsweeka) nie aktualizowany od maja... Tylko w stopce redakcyjnej pisma widnieje jego nazwisko...".

Odpowiedź na moje pytanie otrzymałem w najnowszym numerze. Jest w nim felieton Szymona.

Szymon włącza się nim w ogólnonarodową dyskusję o liderze zespołu, którego nazwę Tomasz Olbratowski wymawia "Bebechmłot". Zdaniem Hołowni "Cała Polska nie wie, jak Nergala jeść". Znany dziennikarz wyjaśnia również, dlaczego nie zamierza debatować z jegomościem, który (przypomnę) według jednego z sędziów drąc publicznie Pismo Święte i obrażając chrześcijan uprawia "swoistą formę sztuki". Szymon ustala, że nasz kraj nie jest już chrześcijański, argumentując, że "Chrześcijaństwo, w którym wolność odkleja się od miłości, nie jest chrześcijaństwem, jest karykaturą". Pyta też, czy nasi biskupi wiedzą, że "to sobą musimy się zająć w pierwszej kolejności - i to szybko - a nie nim"...

Szymon ogłasza, że nie ogląda programów z Nergalem, nie czyta wywiadów z nim. Podkreśla także: "Nie pisałem felietonu do tego numeru "Newsweeka", który go gościł na okładce".

Czyli coś się wyjaśniło. Przynajmniej to, dlaczego tydzień temu tekstu Hołowni w tygodniku nie było. Ale natychmiast pojawił się nowy problem. I to duży. Ponieważ streszczany przeze mnie felieton Szymona Hołowni znalazł się w numerze "Newsweeka", którego okładka dla mnie jest tak ohydna i odstręczająca, że nawet nie próbowałem jej opisywać słuchaczom w radiowym przeglądzie prasy. A kilkanaście stron przed tekstem Szymona jest tego, co na okładce, znacznie więcej jako ilustracja do wywiadu z tym samolansującym się politykiem.

Czy obecność tekstu Szymona w tym numerze świadczy o jego aprobacie dla płaskiej antychrześcijańskiej prowokacji z udziałem polityka, który nawet w nazwie założonego przez siebie ugrupowania zajmuje się wyłącznie promowaniem samego siebie?

Gdybym był Szymonem Hołownią, od dawna miałbym poważny dylemat, czy - patrząc na to, co od pewnego czasu wyprawia redakcja polskiego "Newsweeka" - nadal firmować rzecz całą swym nazwiskiem. Czy zamieszczać swoje teksty w piśmie, które nie cofa się przed kpinami w bardzo złym guście z krzyża i Jezusa Chrystusa?

W takiej sytuacji bardzo szybko pojawiłaby mi się myśl (a może pokusa?), aby czym prędzej odciąć się od całego przedsięwzięcia, wycofać nazwisko ze stopki redakcyjnej, wygłosić szereg ostrych wypowiedzi piętnujących pismo itp. Ale, jak znam siebie, równie szybko pojawiłaby mi się myśl (a może pokusa?), aby mimo wszystko nie oddawać tego niewielkiego przyczółka, pozwalającego dotrzeć z chrześcijańskim przekazem do konkretnej grupy odbiorców, nie pozwolić, aby zostali pozbawieni nawet tej odrobiny kontaktu z myśleniem katolickim, nie zostawiać ich taplających się wyłącznie w sosie złożonym z treści "wolnych" od Chrystusowego orędzia o zbawieniu?

Stałbym więc przed niesłychanie trudnym pytaniem, na które odpowiedzi szukał już niejeden: "Być albo nie być?". Być albo nie być w takim "Newsweeku", skoro wiara nie jest dla mnie ozdobnikiem, ale sprawą fundamentalną?

Chciałem sobie na koniec z ulgą westchnąć "Na szczęście nie jestem Szymonem Hołownią". Ale czy mogę? Czy mam podstawy, aby tak wzdychać? Czym się różni sytuacja Szymona Hołowni w "Newsweeku" od mojej sytuacji, jako chrześcijanina, katolika, we współczesnym świecie?

poniedziałek, 19 września 2011

Nakręceni

To żadna sztuka za mocno się nakręcić i potem przeszarżować. Sztuką jest w takiej sytuacji wyhamować w taki sposób, aby uniknąć katastrofy.

Dlatego ci, którzy się za mocno nakręcą i przeszarżują, zamiast podjąć wysiłek wyhamowywania, wolą wybrać inne rozwiązanie. Wolą się zapętlić.

Zapętlenie w sytuacji przesadnego nakręcenia wydaje się rozwiązaniem bezpiecznym. Ale to pozór. Bo wyrwać się z zapętlenia jest jeszcze trudniej, niż wyhamować po przeszarżowaniu. W rezultacie zamiast zmniejszać skutki za dużego nakręcenia, w zapętleniu się coraz bardziej nakręcają i coraz bardziej przeszarżowują.

Trwa to tak długo, aż coś nie wytrzymuje. Jakiś element pęka. Wtedy katastrofa jest nieunikniona. Całkowicie nieprzewidywalna w swych skutkach. Można jedynie patrzeć bezradnie, jak kierowca samochodu mknącego na drzewo w sytuacji, gdy wszelkie możliwości pokierowania jego ruchem zostały wyczerpane.

Dlatego, jeśli już dojdzie do zbytniego nakręcenia, mimo wszystko warto podjąć próbę wyhamowania. Nawet ryzykując zatarcie hamulców albo zdarcie podeszew.

niedziela, 18 września 2011

Czy pan zwariował?

(przypowiastka)

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze kryzys nie zdobył panowania na całym ziemskim globusie, pewien właściciel niewielkiego, aczkolwiek liczącego się w mieście przedsiębiorstwa, nagle postanowił być dobry.

Jego pracownicy nie od razu się zorientowali. Dopiero po kilku dniach ustalili, że wszyscy, ale to dokładnie wszyscy, otrzymali tę nadzwyczajną premię, z której się tak cieszyli, w jednakowej kwocie. Inaczej mówiąc, zarówno brygadzista, związany z firmą od ponad piętnastu lat, jak i zatrudniona kilka tygodni temu stażystka, dostali tę samą sumę.

"To jawna niesprawiedliwość" - zawyrokowała żona brygadzisty, dzieląc się w sklepie swą opinią z rodzinami innych długoletnich pracowników zakładu. Już po kilkunastu minutach powstał zalążek komitetu protestacyjnego. Jeszcze tego samego dnia ostry w słowach dokument, żądający sprawiedliwego rozdziału premii, trafił do gabinetu właściciela. Nie trafił do jego rąk, bo akurat szef zdobywał nowych klientów na drugim końcu kraju, ale telefonicznie został o wszystkim powiadomiony.

"Szef w ogóle nie rozumie, o co wam chodzi i jest szczerze zdumiony. Nie widzi też powodu, aby się z kimkolwiek w sprawie premii spotykać" - przekazała wysłannikom protestujących sekretarka szefa, która nie podzielała ich stanowiska, bo pracowała w firmie dopiero od sześciu miesięcy.

Protestujący jednak nie marnowali czasu i gdy wreszcie właściciel po kilku dniach wrócił z podróżny, zastał w swoim sekretariacie mediatora w osobie miejscowego proboszcza.

"Czym mogę służyć?" - zapytał, gdy już dostali całkiem niezłą kawę. Ksiądz zatroskanym głosem wyłożył problem najkrócej, jak potrafił, a należał do tych, co to kazanie minimum czterdzieści minut. Im dłużej proboszcz przemawiał, tym bardziej okrągłe ze zdumienia robiły się oczy przedsiębiorcy.

"I to akurat ksiądz nie rozumie moich motywów?" - wykrzyknął właściciel firmy, gdy proboszcz w końcu postanowił zwilżyć gardło łykiem kawy. I sięgnąwszy na skromną półkę stojącą w kącie podsunął duchownemu pod nos Pismo Święte, otwarte na przypowieści o robotnikach w winnicy.

"Czy pan zwariował?!" - ryknął na niego ksiądz proboszcz, a głos jego brzmiał donośnie, bo też wydobywał się z dużych rozmiarów pudła rezonansowego, jakim niewątpliwie była cała postać kapłana. "To przecież tylko przenośnia i metafora! Tego nie można stosować w naszym świecie! To niesprawiedliwe i krzywdzące! Tak postępować nie wolno!" - krzyczał duchowny, szczerze oburzony postępowaniem szefa firmy.

"Jest ksiądz tego pewien?" - zapytał półgłosem przedsiębiorca, gdy proboszczowi zabrakło tchu. "To wobec tego proszę mi powiedzieć, czego jeszcze z tej księgi stosować nie wolno, bo to tylko przenośnia i metafora". I zaczął księdzu przed nosem przekładać, strona po stronie, Ewangelie, pytając za każdym razem głuchym głosem: "A to? Stosować czy nie? Albo to?".

Proboszcz wytrzymał ze cztery minuty, po czym z rozmachem wstał z fotela i chłodno oświadczył: "Pan tu sobie żarty z Kościoła urządza. A ja tu przyszedłem pokojowo w imieniu ludzi, których pan skrzywdził. To się nie godzi. To się po prostu nie godzi" - trząsł się z oburzenia. "Nie chcę mieć z panem nic więcej do czynienia, dopóki pan tego nie naprawi" - zwrócił się ku drzwiom.

"No cóż, nie mam więcej wolnych środków" - powiedział do pleców duchownego właściciel. "Chyba żebym... Chyba żebym..." - proboszcz zatrzymał się i odwrócił w stronę gospodarza. "Chyba żebym dopłacił tym, którzy czują się pokrzywdzeni, z tych pieniędzy, które obiecałem na remont plebanii" - dokończył przedsiębiorca...

sobota, 17 września 2011

Przypowieść o słuchaniu

Gdy zebrał się wieki tłum i z miast przychodzili do Jezusa, rzekł w przypowieści: „Siewca wyszedł siać ziarno. A gdy siał, jedno padło na drogę i zostało podeptane, a ptaki powietrzne wydziobały je. Inne padło na skałę i gdy wzeszło, uschło, bo nie miało wilgoci. Inne znowu padło między ciernie, a ciernie razem z nim wyrosły i zagłuszyły je. Inne w końcu padło na ziemię żyzną i gdy wzrosło, wydało plon stokrotny”.

Przy tych słowach wołał: „Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha”.

Wtedy pytali Go Jego uczniowie, co oznacza ta przypowieść.

On rzekł: „Wam dano poznać tajemnice królestwa Bożego, innym zaś w przypowieściach, aby patrząc nie widzieli i słuchając nie rozumieli.

Takie jest znaczenie przypowieści: Ziarnem jest słowo Boże. Tymi na drodze są ci, którzy słuchają słowa; potem przychodzi diabeł i zabiera słowo z ich serca, żeby nie uwierzyli i nie byli zbawieni. Na skałę pada u tych, którzy gdy usłyszą, z radością przyjmują słowo, lecz nie mają korzenia: wierzą do czasu, a w chwili pokusy odstępują. To, co padło między ciernie, oznacza tych, którzy słuchają słowa, lecz potem odchodzą i przez troski, bogactwa i przyjemności życia bywają zagłuszeni i nie wydają owocu.

W końcu ziarno w żyznej ziemi oznacza tych, którzy wysłuchawszy słowa sercem szlachetnym i dobrym, zatrzymują je i wydają owoc przez swą wytrwałość”. (Łk 8,4-15)


W niektórych wydaniach Pisma Świętego ten fragment Ewangelii według świętego Łukasza odredakcyjnie jest zatytułowany „Przypowieść o siewcy”. W innych nadano mu tytuł „Przypowieść o słowie Bożym”.

Wydaje mi się, że można go zatytułować jeszcze inaczej: „Przypowieść o słuchaniu”. O słuchaniu słowa Bożego. O słuchaniu tego, co Bóg ma człowiekowi do powiedzenia.

Słyszałem kiedyś rozmowę. Ojciec pytał syna: „Czy ty mnie w ogóle słuchasz?”. „Słucham” – odpowiedział nastolatek. „Słucham, ale nie reaguję”.

Nie tylko dziecko może w ten sposób traktować rodziców. Podobne sytuacje możliwe są w rozmaitych innych relacjach międzyludzkich. A także, choć wydaje się to pozbawione sensu, w relacjach człowieka z Bogiem. Można słyszeć słowo Boże i puszczać je mimo uszu. Nie dopuszczać do swego wnętrza. Chronić się przed nim parasolem obojętności. Nie pozwalać mu się zakorzenić i przynieść owoc.

Ale można też inaczej. Można głęboko pragnąć słowa Bożego, można je chłonąć, przyjmować i otwierać przed nim siebie bez żadnych ograniczeń po to, aby zadziałało. Aby przyniosło owoc.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 16 września 2011

Narcyzm i Ewangelia

Uczestniczyłem dzisiaj w konferencji pod tytułem "Blogerzy i nie tylko - o Kościele w sieci". Fajnie było. Fajnie było zobaczyć trochę ludzi Kościoła, którzy nie tylko - wykazując trzeźwość umysłu - doszli do wniosku, że skoro jest jakiś nowy teren, to należy tam z chrześcijańskim orędziem się wybrać, ale jeszcze mają odwagę, żeby taką ekspedycję podjąć lub przynajmniej wziąć w niej udział.

W czasie konferencji przypomniano między innymi tezę Marka Zuckerberga, która stała się jednym z fundamentów Facebooka, że internautę najbardziej to interesuje on sam. A skoro tak, to Internet jest medium narcystycznym.

Czy w narcystycznym środowisku da się głosić Dobrą Nowinę o zbawieniu? I czy w ogóle da się to tego użyć narzędzia, które narcyzm w samej swej istocie wspiera i do niego nakłania?

Hmmm... Bo ja wiem... Czy zawsze mówienie o sobie jest narcyzmem? Przecież dawanie świadectwa też jest w istocie mówieniem o sobie. Problem jest chyba gdzie indziej. Problem jest w tym, po co się mówi o sobie.

Poza tym odnoszę wrażenie, że często pochopnie jako narcyzm nauczyliśmy się kwalifikować to, o czym mówi w drugiej części przykazanie miłości. "Miłuj bliźniego swego jak siebie samego". Coś mi się wydaje, że niejeden katolik pojęcia nie ma, co to znaczy, że ma kochać siebie samego. Co z tego wynika, kto bystry, sam sobie dośpiewa...

czwartek, 15 września 2011

Jaka ona piękna

Podobno Jan Paweł II, gdy ukoronował pierwotny obraz Matki Boskiej Piekarskiej, westchnął: „Jaka ona piękna”. Nie dziwię się. To jeden z tych wizerunków Maryi, które i na mnie od dawna robią ogromne wrażenie. Właśnie swoim pięknem.

Jako ludzie, stworzeni na obraz i podobieństwo Boże, potrzebujemy piękna. Potrzebujemy go chyba nawet bardziej, niż sobie z tego niejednokrotnie zdajemy sprawę. Potrzebujemy go, choć można by pomyśleć, patrząc na nasze otoczenie, że mamy tę kwestię w nosie. Bo przecież wokół nas często nie tylko brakuje piękna, ale po prostu króluje brzydota. A my żyjemy z dnia na dzień tak, jakby nam to nie przeszkadzało. Mało tego, bywa, że tę szpetotę pomnażamy, a pojawiające się tu czy tam piękno, czym prędzej staramy się zasłonić, a nawet usunąć, zniszczyć. Lub – co gorsza – zastępujemy je kiczem, czyli podróbką piękna.

W dominikańskiej legendzie znalazłem rozmowę błogosławionego Jordana z szatanem. Jordan zapytał szatana, kryjącego się pod postacią osoby opętanej, o największą z mąk piekielnych. Diabeł odpowiedział: „Pozbawienie obecności Bożej”. „A zatem Bóg jest tak piękny?” - dociekał Jordan. Gdy diabeł przyznał, że Pan jest najpiękniejszy, błogosławiony spytał: „Jak bardzo jest piękny?”. „Głupcem jesteś, jeśli zadajesz mi takie pytanie!” - usłyszał. „Czy nie wiesz, że piękno Boga nie ma sobie równych?” Po czym, na prośbę Jordana, szatan próbował wymyślić porównanie, które choć w jakimś stopniu przybliżyłoby mu Boskie piękno.

„Wyobraź sobie kulę kryształową, tysiąc razy jaśniejszą od słońca, zawierającą w sobie urok wszystkich kolorów tęczy, aromat wszystkich kwiatów, słodycz najwdzięczniejszych zapachów, wartość wszystkich drogich kamieni, ludzką dobrotliwość i urok wszystkich aniołów razem wziętych. Choćby nawet ten kryształ był przeczysty i bezcenny, w porównaniu z pięknością Boga będzie skalany i niewart spojrzenia”.

Znam ludzi, którzy naprawdę cierpią, gdy znajdą się w brzydkim kościele, gdzie na dodatek liturgia sprawowana jest byle jak. Potrafią oni jechać wiele kilometrów co tydzień, aby uczestniczyć w pięknej świątyni w pięknie odprawionej Mszy świętej. A potem opowiadają o tym tak pięknie, że znajdują naśladowców.

Cóż w tym dziwnego? Nic.

Cyprian Kamil Norwid w „Promethidionie” na pytanie „Cóż wiesz o pięknem?” odpowiedział zdecydowanie: „Kształtem jest Miłości”. Miłości pisanej przez duże „M”. Dodał też, że „każdy w sobie cień pięknego nosi, I każdy - każdy z nas - tym piękna pyłem”. A wreszcie nie pozostawił żadnych wątpliwości:

Bo nie jest światło, by pod korcem stało,
Ani sól ziemi do przypraw kuchennych,
Bo piękno na to jest, by zachwycało
Do pracy - praca, by się zmartwychwstało.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 14 września 2011

To już było

"Mieszkańcy Krosna gromadzą się przed kościołem pw. Najświętszej Maryi Panny w dzielnicy Polanka. Na figurze Chrystusa pojawiły się czerwony ślady" - donosił przedwczoraj internet.

"- To może być znak, cud - mieszkańcy w ten sposób komentują tajemnicze czerwone ślady na twarzy kamiennej figury Chrystusa niosącego krzyż. Jednak proboszcz parafii jest ostrożny i zapowiada, że zajmie się zbadaniem próbek nieznanej substancji.

- Jeszcze w sobotę rano gospodyni zwróciła uwagę na nietypową plamę, jaka pojawiła się na twarzy Chrystusa, ale nie przywiązywałem do tego wagi - przyznaje proboszcz Jan Kutyna. - Wieczorem dziwne zjawisko zauważyli już sami parafianie. Zobaczyli, że spod rzeźbionej cierniowej korony na głowie Chrystusa wypływa jakaś ciecz - dodaje.

Póki co, proboszcz odnosi się z rezerwą do zaistniałej sytuacji i nie wie, skąd mogły pojawić się czerwone smugi. Co innego ludzie, którzy upatrują się cudu. Krążą już opowiadania o chusteczce, którą próbowano zetrzeć cieć. Plamy na niej "wciąż są żywo czerwone, nie zbrązowiały". Pojawiły się także komentarze, że czerwona substancja nie jest farbą - inaczej nie lgnęłyby do niej owady" - można było sobie poczytać.

Dziś już wiadomo, że to durnowaty wygłup jakiegoś nastolatka. Pomazał w asyście paru kumpli figurę sztuczną krwią, którą kupił przez internet.

Dlaczego ludzie od razu niemal zaczęli się tam dopatrywać cudu?

Nic nowego. Stara tęsknota za rzeczami dziwnymi. Od Jezusa też chcieli cudów i znaków. Minęły tysiące lat, a ludzie wciąż chcą tego samego. I wciąż mają te same problemy z prawdziwą wiarą, która potrzebna jest do prawdziwych cudów i znaków.

Wczoraj widziałem portugalską figurkę Matki Bożej, która zmienia kolor zależnie od pogody. Póki co ma z tyłu przyczepioną karteczkę, która o tym przypomina. A co będzie, jak karteczka odpadnie i figurka trafi w ręce kogoś, kto nie będzie znał jej specyficznych właściwości?

Nie żebym coś sugerował. Tak się tylko pytam...

wtorek, 13 września 2011

Kto buduje te mury?

Jeżeli faktycznie mamy w Polsce katolickie getto, to sprawa wymaga pilnej refleksji i postawienia pytań.

Jeżeli istotnie mamy w Polsce katolickie getto i marginalizację katolicyzmu, to jest to jedno z najdziwniejszych gett i najbardziej zdumiewających marginalizacji na świecie. Pod wieloma względami. Na przykład pod względem liczebności. Według wszelkich dostępnych statystyk, zarówno kościelnych, jak i świeckich, katolicy stanowią w naszym kraju ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców. Tak się deklarują. Tylu przyjęło sakrament chrztu. Są więc zdecydowaną większością. Niektórzy powiedzieliby – przytłaczającą.

Czy tak ogromna większość może dać się zamknąć do getta? Choć na prosty księżowski rozum to raczej nierealne, jednak podobno może. Choć w potocznym mniemaniu margines stanowią ci, których jest mało, w Polsce na marginesie znalazła się przeważająca większość. Jak wąski jest ten margines? I czemu wciąż na nim siedzą, skoro im tam tłoczno i duszno?

Getto zwykle otoczone jest murem i obstawione strażnikami. Rodzi się pytanie: kto też w Polsce te mury buduje? Czy ta wredna mniejszość? Czemu katolicy na to pozwalają? Czym ta okropna mniejszość ich terroryzuje, że tkwią grzecznie i pozwalają się marginalizować?

A może jest tak, że te mury stawiamy sami, my katolicy? Że zamykamy się nie tyle w twierdzy, co uciekamy do getta? Bo tak łatwiej i wygodniej? I mniej wysiłku wymaga marudzenie, że jesteśmy w getcie, niż odważne wyjście na agory i areopagi współczesnego świata?

Kiedy przed laty powstawał dzisiejszy portal wiara.pl, jedną z głównych myśli było, aby w sieci katolicy polscy nie zamykali się w gettach, lecz znajdowali się w głównym nurcie życia. Dlatego powstawał w ramach jednego z portali horyzontalnych. Ale przyznam szczerze, zabrakło mi odwagi, by potem zmienić miejsce na znacznie silniejszy portal, którego właściciele byli chętni do współpracy, ale ostrzegali, że będą u nich również treści erotyczne. „Jeżeli wam to nie przeszkadza…” – mówił wtedy wiceprezes potężnego dziś portalu. Przestraszyłem się. Zapomniałem, że Pan Jezus nie bał się iść między celników i prostytutki.

Gdy zakładałem bloga na innym potężnym świeckim portalu i zacząłem tam zamieszczać rozważania do Ewangelii, słyszałem uwagi w rodzaju: „To ostatnie miejsce, gdzie poszedłbym głosić Chrystusa”. Nadal niewielu tam głosi Dobrą Nowinę. A przecież można dotrzeć do milionów ludzi…

Jeżeli faktycznie jest w Polsce katolickie getto, to znaczy że zbudowaliśmy je własnoręcznie. My, polscy katolicy. Świeccy i duchowni.

poniedziałek, 12 września 2011

Przebacz

Do dziś spotykam wcale licznych katolików, którzy nie mogą Janowi Pawłowi II zapomnieć, że wiele razy w ciągu swego pontyfikatu przepraszał i prosił o wybaczenie. Myślę, że nie bez powodu. Ponieważ wykryłem, że w nauczaniu o chrześcijańskim przebaczeniu niejednokrotnie mamy do czynienia w Kościele w Polsce z pewną połowicznością.

Mocno podkreśla się konieczność, a nawet obowiązek przebaczenia innym. Niektórzy kaznodzieje podkreślają go tak bardzo, że zachodzi obawa, iż namawiają do lekceważenia zła. Zresztą, nie tylko kaznodzieje. Niejeden spowiednik wbija penitentkom do głowy, że mają natychmiast i bezwarunkowo wybaczyć swoim mężom wszystko, łącznie ze zdradami małżeńskimi. Przyznaję uczciwie, że znam też przypadki, w których mężczyźni byli namawiani przez duszpasterzy, by "przeszli do porządku" nad zdradami swych żon. Ale od kobiet tego typu historii usłyszałem więcej.

Prawie wcale natomiast nie słychać w kaznodziejstwie o obowiązku proszenia o przebaczenie. O tym, że Jezus w Kazaniu na Górze powiedział również: "Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przez ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj!"

Zauważyłem, że wielu katolików traktuje przebaczenie jako akt podkreślający ich dobroć i wielkoduszność. Z piedestału swej doskonałości i wielkości łaskawie przebaczają winowajcy, nie fatygując się nawet, aby sprawdzić, czy on w ogóle jest tym zainteresowany. Nie interesuje ich, czy zrozumiał swój błąd, czy dostrzegł i uznał, że popełnił zło.

Kaznodzieje lubią się powoływać nie tylko na św. Szczepana, który prosił Boga, aby tym, którzy rzucali w niego kamieniami, nie poczytał tego za grzech, ale również na słowa Jezusa na krzyżu: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Tyle, że oba te przykłady dotyczą sytuacji ekstremalnych, w których te prośby na pewno nie oznaczają pobłażliwości, a tym bardziej nie są wyrazem pychy. Są natomiast szczerym wyrazem zatroskania o zło czyniących.

Mam wrażenie, że na dłuższą metę utrwalanie nauki o obowiązku przebaczenia (bo wtedy i Bóg ci przebaczy) buduje problem, który już niejednokrotnie był sygnalizowany również przez papieży. Chodzi o brak poczucia grzechu u współczesnego człowieka. Skoro człowiek ma obowiązek przebaczyć niezależnie od postawy złoczyńcy, to chyba tym bardziej takiej postawy należałoby oczekiwać od Boga, prawda? A skoro tak, to po co jakaś spowiedź, samooskarżanie się itp? Wystarczy ogólne przebaczenie. Bez jakichkolwiek wymagań. Bez jakichkolwiek konsekwencji. stukam.pl

niedziela, 11 września 2011

Królowie popołudnia

Dawniej to się nazywało "Wesołe miasteczko". Dziś nie ma jakiejś ogólnej nazwy. Trochę mniej lub bardziej skomplikowanych urządzeń stłoczonych na osiedlowym parkingu. Nawet nie są ze wszystkich stron ogrodzone. Tylko na jednej ciężarówce w krzakach można przeczytać inną używaną dawniej nazwę: "Lunapark". A dziś? Obwoźny Disneyland? Park rozrywki?

W upalne niedzielne popołudnie królują w nim rodzice małych, kilkuletnich dzieci. Tak, właśnie oni, a nie maluchy. To przede wszystkim ich widać stojących grupami między ciasno ustawionymi rozrywkowymi atrakcjami. Dzieci o wiele mniej rzucają się w oczy. Po prostu są mniejsze. I, na przykład, schowane w dyni-karocy. Albo w wagoniku niewielkiej ciuchci.

O tej porze największym zainteresowaniem cieszą się mała karuzela, ciuchcia, powoli wykonująca pętle po wąskich torach i nadmuchiwane zamki-zjeżdżalnie. Zwłaszcza ten duży. Z szybszych urządzeń tylko smok, sunący po dwóch przenikających się okręgach. W nim dzieci łapią emocje mocno przytulone do rodziców.

Większe urządzenia jak "shaker" albo "centrifuga" stoją właściwie bezużytecznie. "W nich się najlepiej jeździ po kilku piwach" - rzuca mi w ucho jakiś wyrostek. Ale spokojnie. Wieczorem znajdą amatorów.

Duma. To przede wszystkim widać w oczach rodziców, którzy obserwują i fotografują komórkami swoje pociechy, uczące się przeżywania emocji. Od maleńkości zaprawiają do tego swoje dzieci. Przyzwyczajają ich organizmy do wyrzutów adrenaliny. Umysły do czerpania przyjemności z przeżyć ekstremalnych, wykraczających poza codzienność. I do rywalizacji w jej osiąganiu. Wystarczy posłuchać triumfalnych okrzyków maluchów na nadmuchiwanej zjeżdżalni...

Idę stąd. Wszyscy patrzą na mnie jakoś tak dziwnie...

Zobacz zdjęcia

sobota, 10 września 2011

Kurs robienia wrażenia

Jezus powiedział do swoich uczniów:

„Nie jest dobrym drzewem to, które wydaje zły owoc, ani złym drzewem to, które wydaje dobry owoc. Po owocu bowiem poznaje się każde drzewo: nie zrywa się fig z ciernia ani z krzaka jeżyny nie zbiera się winogron. Dobry człowiek z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro, a zły człowiek ze złego skarbca wydobywa zło. Bo z obfitości serca mówią jego usta.

Czemu to wzywacie Mnie: «Panie, Panie», a nie czynicie tego, co mówię? Pokażę wam, do kogo podobny jest każdy, kto przychodzi do Mnie, słucha słów moich i wypełnia je.

Podobny jest do człowieka, który buduje dom: wkopał się głęboko i fundament założył na skale. Gdy przyszła powódź, potok wezbrany uderzył w ten dom, ale nie zdołał go naruszyć, ponieważ był dobrze zbudowany.

Lecz ten, kto słucha, a nie wypełnia, podobny jest do człowieka, który zbudował dom na ziemi bez fundamentu. Gdy potok uderzył w niego, od razu runął, a upadek jego był wielki”. (Łk 6,43-49)


Firma szukała nowego informatyka, bo chciała mocno rozszerzyć działalność w Internecie. Zatrudnieniem fachowca miały się zająć aż trzy osoby z prezesem na czele. Zgłosiło się prawie dziesięciu chętnych. Każdy przedstawił dokumenty i swoje dokonania. Odbyły się także rozmowy z kandydatami. Dwóch członków komisji rekrutacyjnej wskazało tę samą osobę. Tę, która wymieniła w swej dotychczasowej pracy najwięcej osiągnięć. Prezes zaproponował kogoś zupełnie innego. Dano więc kandydatom na próbę pewien problem do rozwiązania. Najlepiej rozwiązał go informatyk wskazany przez prezesa.

„Skąd pan wiedział, że on jest najlepszy?” – pytali zaskoczeni członkowie komisji rekrutacyjnej. „Po prostu obejrzałem w Internecie dotychczasowe prace wszystkich kandydatów. Jego były najlepsze”.

Żyjemy w świecie, w którym bardzo często się ocenia się ludzi po pozorach. Po tym, jakie robią wrażenie. Są nawet specjalne kursy i szkolenia, jak stworzyć pozór, że się jest innym człowiekiem, niż w rzeczywistości. Na przykład, jak udawać perfekcjonistę, gdy jest się zwykłym niedojdą.

Rozpoznawanie ludzi po owocach, a nie po pozorach, wymaga cierpliwości. Wiemy przecież, że to żaden wysiłek powiedzieć ankieterowi „Jestem katolikiem”. Ale żyć zgodnie z Ewangelią, to naprawdę wymaga wysiłku i samozaparcia.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 9 września 2011

Państwo to...

Zastanawiające, jak bardzo dokumenty Kościoła dowartościowują państwo. "Aby rozwijać się zgodnie ze swoją naturą, osoba ludzka potrzebuje życia społecznego. Niektóre społeczności, jak rodzina i państwo, odpowiadają bardziej bezpośrednio naturze człowieka" - stwierdza na przykład bardzo radykalnie Katechizm Kościoła Katolickiego (1891). To zdanie, pozbawione komentarza, może przez niektórych być odbierane jak stawianie na równi państwa i rodziny. Jest to bardzo ryzykowne, zwłaszcza w sytuacji, gdy dzieje człowieka dowodzą, iż wielokrotnie (także w naszych czasach) państwo nie tylko okazuje się rywalem rodziny, ale wręcz jej wrogiem.

Myślę, że wśród licznych kwestii, które trzeba w Kościele na nowo przemyśleć, państwo powinno się znaleźć co najmniej w pierwszej dziesiątce.

Być może warto przypomnieć sobie opisaną w Pierwszej Księdze Samuela reakcję Boga na zgłoszony przez Izraelitów postulat ustanowienia im króla, czyli stworzenia świeckiego państwa...

Zastanawia mnie tęsknota za silnym państwem, którą obserwuję u bardzo wielu duchownych w Polsce. Państwem, w którym zdecydowanie obywatele są dla niego, a nie odwrotnie. Zastanawia mnie też, dlaczego ze strony reprezentantów Kościoła tak rzadko słuchać przypomnienia, że państwo ma służyć obywatelom. Że taki powinien być cel i sens struktur państwowych. Samo przypomnienie, że sprawujący władzę powinni ją traktować jak służbę, raz po raz okazuje się niewystarczające, skoro funkcjonują oni w mechanizmach, które nie są na służbę nastawione, bo nie w takim celu były tworzone...

"Osoba ludzka jest i powinna być zasadą, podmiotem i celem wszystkich urządzeń społecznych" - stwierdza Kościół w konstytucji "Gaudium et spes". Tymczasem struktury państwowe na świecie w coraz większym stopniu traktują tę osobę wyłącznie przedmiotowo, lekceważąc jej godność. Kto, jak nie Kościół, powinien jej bronić? Kto powinien alarmować, że mechanizmy państw konstruowane są coraz bardziej opresywnie? Że zamiast wolności daje się obywatelom jej pozór?

Skoro państwo należy do tych społeczności, które "odpowiadają bardziej bezpośrednio naturze człowieka", to przywrócenie mu właściwych zasad, podstaw, zadań i struktur, jest pilnym zadaniem. Pilnym, bo w przeciwnym razie i tak silne w wielu środowiskach tendencje anarchistyczne doprowadzą do upadku państwa jako potrzebnej człowiekowi struktury. A raczej nic nie wskazuje, aby rozbitą strukturę świeckiego państwa miała zastąpić ludziom teokracja...

czwartek, 8 września 2011

Porozmawiaj ze mną

Siedzieli w restauracji. Od razu zauważyłem, że mają niewyraźne miny. Nie chciałem podsłuchiwać, ale było tak blisko, że mimo woli słyszałem niemal każdy oddech przy ich stoliku. „Porozmawiaj ze mną” – poprosiła kobieta. Mężczyzna spojrzał na nią ze znużeniem i niechęcią. „O czym ty jeszcze chcesz ze mną rozmawiać? Po prawie dwudziestu latach małżeństwa nie mamy sobie niczego nowego do powiedzenia” – mruknął mężczyzna.

W jednym z młodzieżowych seriali zobaczyłem scenę, w której chłopak podchodzi do kogoś starszego i pyta: „Masz chwilę, żeby porozmawiać?”. W odpowiedzi słyszy: „Nie mam czasu, żeby cię słuchać. Mam tylko czas, aby ci powiedzieć...”.

Byłem też kiedyś świadkiem, jak ojciec zwrócił się do syna, który wpadł w poważne kłopoty: „Chcesz pogadać?”. „Teraz?” – wytrzeszczył oczy w zdumieniu chłopak. „Teraz to my już nie mamy wspólnych tematów”. Potem był już tylko trzask zamykanych z rozmachem drzwi.

Takich prawdziwych i filmowych historyjek mogę tu namnożyć w nieskończoność. I nie tylko ja. Bo problemy z rozmawianiem są dzisiaj w Polsce zjawiskiem bardzo częstym.

Dość powszechne jest przekonanie, że nie potrafimy rozmawiać. Że zwłaszcza ze słuchaniem mamy problemy. A przecież prawdziwa rozmowa, to nie tylko mówienie, ale również słuchanie. Jeśli więc nie słuchamy, to nie ma rozmowy.

Z pewnością. Ale mam wrażenie, że problem leży głębiej. Problem tkwi w nieumiejętności potraktowania drugiego człowieka, jak równego sobie. W zakamuflowanej pogardzie dla innych. W przekonaniu o własnej wyższości i nieomylności.

„Będę z wami gadał pod warunkiem, że będziecie mówili tylko to, co ja chcę usłyszeć, takim tonem, jak ja chcę, tam, gdzie ja chcę i wtedy, kiedy ja chcę”. Taką scenkę odegrał niedawno jeden z moich znajomych. Kiedy w jego stronę poleciały rozmaite, na szczęście lekkie przedmioty, otrzepał się z udawana godnością i oświadczył: „No i kto tu nie jest gotowy do debaty? To wy nie chcecie rozmowy!”.

Nie jest odkryciem stwierdzenie, że każda społeczność, wspólnota, grupa, nawet każda para ludzi jakoś ze sobą związana, potrzebuje rozmowy. Bez niej wcześniej czy później dojdzie do całkowitego zerwania łączących ludzi więzi. Nastąpi zamknięcie się w swoich urazach, pretensjach, w niespełnieniu. Dojdzie do całkowitego zamknięcia się w swoich egoizmach, do eskalacji nienawiści, a w końcu do wybuchu agresji. Ten mechanizm wszędzie działa tak samo. Zarówno w polityce, jak i w życiu rodzinnym. Tam, gdzie nie ma rozmowy, katastrofa jest praktycznie nieunikniona.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 7 września 2011

20 tysięcy mil

"Nie róbmy nic, dopóki nie ma co robić". To zdanie z książki Juliusza Verne "Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi". Coś w tym zdaniu jest. Faktycznie. Jak nie ma co robić, to lepiej nic nie robić. Nie ma sensu pozorować działania. Nie ma sensu marnować sił i środków na robienie czegoś, gdy nie ma co robić.

Ale przychodzi chwila, gdy człowiek osiąga przekonanie, iż już jest co robić. Dla niejednego katolika zaczyna się w tym momencie poważny problem. Dla takiego, który wie, że powinien realizować wolę Bożą.

Widzę, że naprawdę wielu katolików ma niezłą zagwozdkę z dopasowywaniem swojego życia do Bożej woli. Z odkrywaniem jej wobec siebie. Z podejmowaniem własnych decyzji w taki sposób, aby były z nią zgodne.

Różne są sposoby i sposobiki stosowane w tej sytuacji. Są tacy, którzy w imię wypełniania woli Bożej dają się bezwolnie nieść fali. Nie podejmują decyzji. Unikają tego, jak ognia. Spychają na swojego Boga odpowiedzialność za wszystko, co się w ich życiu wydarza.

Na przeciwległym brzegu znajdują się ci, którzy doszli do przeświadczenia, że w rozpoznawaniu woli Bożej osiągnęli perfekcję i wszelkie swoje pomysły i decyzje przedstawiają (a niejednokrotnie naprawdę traktują) jako wolę Boga.

Pomiędzy tymi skrajnościami są tysiące rozmaitych kombinacji. Są też oczywiście i tacy, którzy potrafią, nie rezygnując ze swojej wolnej woli, realnie nastawiać swe życie na wypełnianie woli Bożej.

Nie ma co im zazdrościć. Raczej trzeba się pytać, jak to robią i naśladować :-)

wtorek, 6 września 2011

Bez pułapek

Dziwią mnie więcej niż trochę negatywne reakcje niektórych na film "I Bóg stworzył seks". Mnie skłania on nie tylko do szacunku wobec ludzi, którzy zgodzili się w nim wziąć udział, ale również do refleksji nad zadaniami Kościoła we współczesnym świecie.

Wciąż mam przed oczami reakcję jednego ze znajomych, gdy mu przed laty pokazałem w internecie fragmenty książki o. Ksawerego Knotza. Dorosły facet, mąż, ojciec, był skonfundowany tym, co czytał z podpisem duchownego. I nic dziwnego. Nie jesteśmy przyzwyczajeni w ogóle do głośnego i pozbawionego pruderii mówienia o sprawach współżycia seksualnego. Tym bardziej nie spodziewamy się tego typu wypowiedzi w wykonaniu katolickiego duchownego.

Należę do tych księży, którzy z racji niewielkich kompetencji i jeszcze mniejszego doświadczenia w tej materii, unikają wypowiadania się o rozmaitych aspektach seksualnej sfery ludzkiego życia. Jednym z moich motywów jest obawa, że zamiast pomóc, palnę jakieś głupstwo, a w rezultacie bardzo zaszkodzę, zamiast pomóc ludziom z problemem.

We wspomnianym filmie moją uwagę zwróciło wielkie zapotrzebowanie na szczegółowe określenie, które z zachowań w sferze seksualnej są grzechem, a które nie. To pokazuje, jak wielka praca czeka Kościół, aby "odkręcić" coś, co przez stulecia zakorzeniło się w umysłach katolików. Cytowana przeze mnie dwa tygodnie temu nastolatka (ta, która pytała, dlaczego Kościół jest smutny) ujęła rzecz następująco: "Dlaczego seks ogólnie uznawany jest ZA NIECZYSTY. Skoro w ten sposób powstaje istota ludzka, to co jest w tym złego i niedobrego?".

Jak wiele czasu i wysiłku trzeba będzie, aby zarówno świeckim, jak i duchownym, uświadomić, że Kościół nie jest od kontrolowania ludzkich orgazmów? Że Kościół jest od tego, aby pomagać w drodze do zbawienia, a nie komplikować, straszyć, zastawiać pułapki? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Wiem natomiast, że ograniczanie nauki Kościoła do katalogu grzechów, które czyhają na człowieka za każdym rogiem, z małżeńskim łożem włącznie, to ślepa uliczka.

Chrześcijaństwo, katolicyzm to nie katorga, lecz piękna droga do zbawienia. Najpiękniejsza z możliwych. Musimy się jednak nauczyć, jak ją pokazywać...

poniedziałek, 5 września 2011

Nago i na strychu

"Można Szekspira nago i na strychu, tylko po co?"- mawiała moja babcia, gdy szukała sensu rozmaitych ludzkich pomysłów i inicjatyw. To jej porzekadło przypomniało mi się, gdy czytałem w sobotniej GW artykuł "Msza za nazistów".

Zamieszczona w tekście historyjka o usiłowaniach zamówienia Mszy świętej "za spokój duszy Adolfa Hitlera i jego nazistowskich wyznawców" byłaby zabawna, gdyby nie to, iż cała operacja nie miała nic wspólnego z rzeczywistą troską jej inicjatora o czyjkolwiek "spokój duszy". Została wykombinowana jako eksperyment mający uzasadnić pewną tezę. Szkoda. Szkoda, bo posługując się przykładem zbudowanym na fałszu, autor tekstu podważył wiarygodność wniosków, które usiłował nim uzasadnić.

Tymczasem problem "zawłaszczania" Eucharystii ma dzisiaj w Kościele w Polsce bardzo wiele wymiarów. Nie ogranicza się jedynie do kwestii intencji mszalnych, ale sięga znacznie głębiej i dalej. Niejednokrotnie sięga aż po magię.

Autor tekstu udaje, że nie wie, w jakiej rzeczywistości funkcjonuje Kościół katolicki w Polsce. Że nie zdaje sobie sprawy, co by się zaczęło dziać wśród polityków, w mediach itp., gdyby któryś z księży wyszedł do ołtarza i ogłosił, że modli się o spokój duszy nazistów. Albo udaje, albo rzeczywiście ma wszystkich polskich księży za kompletnych idiotów, skoro wyciąga wniosek, że tym, którzy odmówili "eksperymentatorowi", "zabrakło chrześcijańskiej intuicji". Wręcz przeciwnie. Wykazali się nią w bardzo wysokim stopniu. Nie pozwolili zinstrumentalizować Najświętszej Ofiary.

Niewątpliwie Kościół katolicki w Polsce (nie ma czegoś takiego, jak "polski Kościół katolicki", o którym pisze autor artykułu) "potrzebuje dziś powszechności" i "czytelnego odniesienia do Jezusa". Jak zawsze. Ale z pewnością nie osiągnie tego odprawiając Msze święte w wydumanych, nawet przez "wierzących teologów", intencjach. Można wystawiać arcydzieła Szekspira nago i na strychu. Można odprawić Msze święte w intencji Hitlera, Lenina, Nerona, Dżyngis-chana i Aleksandra Macedońskiego. Tylko najpierw trzeba sobie zadać pytanie "po co?". Jeśli tylko po to, aby udowodnić, jaki to Kościół w swej trosce o zbawienie jest "powszechny", to na pewno nie.

niedziela, 4 września 2011

Sprzedaż

- Czytałeś?
- Co?
- Informację: "W Holandii kwitnie sprzedaż kościołów".
- Jak to "kwitnie"?
- Zwyczajnie. Na dziewiętnaście tysięcy budynków kościelnych tylko w siedmiu tysiącach jeszcze się ludzie modlą. Nic ci to nie mówi?
- A co mi ma mówić?
- Że nic na tym świecie nie trwa wiecznie.
- Nie rozumiem.
- Raczej nie chcesz rozumieć. Może nadejść moment, że i w Polsce powstaną firmy specjalizujące się w sprzedawaniu kościołów. Znasz historię Holandii? To był wcale nie tak dawno bardzo katolicki kraj. A teraz? Symbol odchodzenia od wiary.
- Przesadzasz. Nam to nie grozi.
- Ja bym nie był taki pewny siebie. To zdaje się święty Paweł radził, żeby ten kto stoi, uważał, żeby nie upadł.
- Widziałeś dzisiaj dożynki w telewizji? Te tłumy? Nie ma strachu. Nie będziemy sprzedawać masowo kościołów.
- A ja jednak już bym robił w różnych dokumentach takie zastrzeżenia, że obiekt kościelny nie może zostać przerobiony na klub nocny albo i co gorszego.
- Wygląda, jakbyś się nie mógł doczekać chwili, gdy trzeba będzie sprzedawać świątynie w Polsce.
- Bzdura. Po prostu patrzę realistycznie. Czytam statystyki, widzę, jak pustoszeje z miesiąca na miesiąc mój kościół parafialny... Kiedyś trzeba było przychodzić pół godziny przed mszą, żeby mieć miejsce w ławce, a dzisiaj na żadnej nie ma tego problemu...
- Ja tam wolę widzieć jasne strony rzeczywistości...
- Jak chcesz. Tylko mi kiedyś nie mów, że nie ostrzegałem...

sobota, 3 września 2011

Przepisiki

W pewien szabat Jezus przechodził wśród zbóż, a uczniowie zrywali kłosy i wykruszając je rękami, jedli.

Na to niektórzy z faryzeuszów mówili: „Czemu czynicie to, czego nie wolno czynić w szabat?”

Wtedy Jezus rzekł im w odpowiedzi: „Nawet tegoście nie czytali, co uczynił Dawid, gdy był głodny on i jego ludzie? Jak wszedł do domu Bożego i wziąwszy chleby pokładne, sam jadł i dał swoim ludziom? Chociaż samym tylko kapłanom wolno je spożywać”.

I dodał: „Syn Człowieczy jest panem szabatu”. (Łk 6,1-5)


Ten fragment Ewangelii według świętego Łukasza mówi o bardzo wielu kwestiach. I wciąż niejednego wprawia w zakłopotanie.

Mówi między innymi o tym, że nie brak ludzi, którzy żyją w głębokim przekonaniu, iż wiedzą lepiej. Nie tylko lepiej niż inni ludzie. Są ludzie, którzy uważają, że wiedzą lepiej, niż sam Bóg. Albo przynajmniej, że wiedzą, co Bóg miał na myśli w tej czy innej sprawie, dając człowiekowi takie czy inne przykazania i wskazówki.

Trochę trudno sobie wyobrazić, że ktoś przychodzi do szefa i wmawia mu, co chciał osiągnąć, wydając jakieś polecenie albo rozporządzenie. Dlaczego więc raz po raz my ludzie usiłujemy zrobić coś takiego samemu Bogu?

Bóg ustanowił szabat nie po to, aby ograniczyć wolność człowieka i maksymalnie skomplikować mu jeden dzień w tygodniu. Odpoczynek i powstrzymywanie się od pracy miały służyć wspominaniu i upamiętnianiu wielkich dzieł Bożych. Miało nieść radość.

Tymczasem ludzie namnożyli wokół tej kwestii własnych przepisów i przepisików. W tym natłoku istota rzeczy została zepchnięta na margines. Środek przestał służyć celowi. Sam stał się celem.

Przykładów ludzkich interpretacji i działania, które wypacza Bożą wolę i zamysł jest mnóstwo w naszym codziennym życiu. Tak łatwo zapomnieć, kto jest nie tylko panem szabatu, ale Panem całego świata. Tak łatwo powiedzieć Bogu: „Ja wiem lepiej” i zacząć urządzać świat po swojemu. Wbrew Bożym planom.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 2 września 2011

Przejrzeli?

Trochę się zdziwiłem, gdy kilka dni temu, nagle w kilku naszych mediach znalazły się ostre teksty krytykujące Wikileaks i jego założyciela. Z drugiej strony odczułem rozczarowanie, że trzeba było dopiero bezmyślnego zdemaskowania przez Wikileaks iluś ludzi, którzy udzielali informacji amerykańskim służbom, aby ten i ów dziennikarz doszedł do wniosku, że coś tu jest nie tak. Trzeba było złamania iluś karier i zagrożenia życia ludzi, aby pojawiły się sformułowania typu "moralny upadek", "kabotyn", "przyjaciel dyktatorów i terrorystów".

Ilekroć przypominam, że dziennikarstwo (i media w ogóle) nie są jakimś zjawiskiem eksterytorialnym, gdzie nie obowiązują zasady moralne i zwykła przyzwoitość, jestem głosem wołającym na pustyni. Przyzwyczaiłem się już do pogardliwych spojrzeń (i nie tylko), gdy twierdzę, że posługiwanie się w pracy medialnej tzw. przeciekami (które albo uzyskuje się drogą kradzieży, albo - obawiam się, że częściej - jako "prezent" od jednej strony konfliktu, zainteresowanej zniszczeniem drugiej), jest łamaniem podstawowych zasad etycznych i nie ma nic wspólnego z etosem dziennikarskim. Staram się nie reagować nerwowo, gdy nie tylko młodzi pracownicy mediów drwiącymi uśmieszkami kwitują moje uwagi, że podawanie jako newsów plotek pochodzących z jednego wątpliwej jakości źródła to brak rzetelności i szacunku dla prawdy oraz dla odbiorców. Z pokorą znoszę obrażone miny, gdy zwracam uwagę, że zdecydowana większość tzw. prowokacji dziennikarskich służy wyłącznie lansowaniu się ich autorów, a niejeden prowadzący programy publicystyczne zamiast się merytorycznie przygotować, ogranicza się do wzajemnego podszczuwania uczestników.

Moim zdaniem wolność słowa dzisiaj wielu zarówno twórcom mediów, jak i odbiorcom, pomyliła się z kompletną swawolą. Zarówno jedni, jak i drudzy zapomnieli, że wolność jest ściśle powiązana z odpowiedzialnością.

"Wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa" - mówił Jan Paweł II w Olsztynie w 1991 roku. "Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych - dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje - może właśnie błędne - stanowisko". W tym samym kazaniu mówił również bardzo dużo o prawdzie. Także o tym, że można jej użyć nie dla dobra człowieka, ale przeciwko niemu.

Mam cichą nadzieję, że przypadek Wikileaks sprawi, iż wielu ludzi w naszych mediach "przejrzy". Że zaczną się zastanawiać nad moralną stroną swojej pracy. Nad jej wpływem na moralne lub niemoralne postępowanie innych ludzi. Czas na taką refleksję jak najwłaściwszy. Trwa przecież kampania wyborcza, a nikt już chyba nie ma wątpliwości, że na jej wyniki ogromny wpływ mają nie tylko politycy, ale twórcy medialnych przekazów...

czwartek, 1 września 2011

Elity

Dowiedziałem się ostatnio z mediów, że w Polsce rośnie popularność szkół katolickich. Jedna z gazet codziennych napisała nawet, że uczniowie stoją w kolejce, żeby się do nich dostać.

Ucieszyłem się niebywale. Oczywiście nie kolejkami, bo ich nigdy nie cierpiałem i nadal nie cierpię. Ucieszyłem się samą istotą wiadomości. Ucieszyłem się, bo od dawna jestem przekonany, iż szkoły katolickie są jedną z poważnych szans nie tylko dla naszego systemu edukacyjnego, ale dla nas wszystkich.

Ucieszyłem się także z faktu, że w ciągu ostatnich dwunastu lat szkół katolickich przybyło u nas co najmniej o 250 procent.

Jak wynika z medialnych doniesień, zapotrzebowanie jest jeszcze większe. Dlaczego? „Placówki stawiają na wychowanie, co w rezultacie przekłada się na dobre wyniki w nauce. Katolickie szkoły górują w rankingach także pod względem bezpieczeństwa uczniów i fachowości kadry nauczycielskiej” – wyjaśnia jeden z dzienników.

Gdy niedawno w pewnym gronie wyrażałem swój zachwyt dla sukcesów odnoszonych przez katolickie szkolnictwo w naszym kraju, ktoś usiłował mnie spacyfikować stwierdzaniem: „Ale to przecież szkoły elitarne”. „I bardzo dobrze!” – odpowiedziałem, nie dając się zgasić. Bo od dawna również jestem przekonany o potrzebie szkół elitarnych. A dokładniej i precyzyjniej mówiąc, szkół kształtujących przyszłe elity.

Co prawda nie wszyscy są tego zdania, ale ja uważam, że społeczeństwo bardzo potrzebuje elit. Elit rozumianych w sensie bardzo pozytywnym. Jak mawia jeden mój znajomy, „społeczeństwo bez elit to bierna masa”.

Mało kto dziś pamięta, że dawniej terminem „elita” określano dobra szczególnej jakości. W internetowej skarbnicy wiedzy, która już dawno zastąpiła opasłe tomy encyklopedii, napisano, że elita to „kategoria osób znajdujących się najwyżej w hierarchii społecznej, pod jakimś względem wyróżnionych z ogółu społeczeństwa”. I ktoś przytomnie dopisał, że elity mają często zasadniczy wpływ na władzę oraz na kształtowanie się postaw i idei w społeczeństwie.

No właśnie. Elity na to są, aby ten wpływ mieć. A skoro tak, to na zdrowy rozum wydaje się logiczne, że trzeba zadbać, aby te elity naprawdę składały się z ludzi szczególnie dobrej jakości. „Kształtujmy elity, bo to one kiedyś będą decydować o naszej starości” – usłyszałem od pewnego nauczyciela. Oj, coś mi się wydaje, że nie tylko o starości.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM