niedziela, 18 września 2011

Czy pan zwariował?

(przypowiastka)

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze kryzys nie zdobył panowania na całym ziemskim globusie, pewien właściciel niewielkiego, aczkolwiek liczącego się w mieście przedsiębiorstwa, nagle postanowił być dobry.

Jego pracownicy nie od razu się zorientowali. Dopiero po kilku dniach ustalili, że wszyscy, ale to dokładnie wszyscy, otrzymali tę nadzwyczajną premię, z której się tak cieszyli, w jednakowej kwocie. Inaczej mówiąc, zarówno brygadzista, związany z firmą od ponad piętnastu lat, jak i zatrudniona kilka tygodni temu stażystka, dostali tę samą sumę.

"To jawna niesprawiedliwość" - zawyrokowała żona brygadzisty, dzieląc się w sklepie swą opinią z rodzinami innych długoletnich pracowników zakładu. Już po kilkunastu minutach powstał zalążek komitetu protestacyjnego. Jeszcze tego samego dnia ostry w słowach dokument, żądający sprawiedliwego rozdziału premii, trafił do gabinetu właściciela. Nie trafił do jego rąk, bo akurat szef zdobywał nowych klientów na drugim końcu kraju, ale telefonicznie został o wszystkim powiadomiony.

"Szef w ogóle nie rozumie, o co wam chodzi i jest szczerze zdumiony. Nie widzi też powodu, aby się z kimkolwiek w sprawie premii spotykać" - przekazała wysłannikom protestujących sekretarka szefa, która nie podzielała ich stanowiska, bo pracowała w firmie dopiero od sześciu miesięcy.

Protestujący jednak nie marnowali czasu i gdy wreszcie właściciel po kilku dniach wrócił z podróżny, zastał w swoim sekretariacie mediatora w osobie miejscowego proboszcza.

"Czym mogę służyć?" - zapytał, gdy już dostali całkiem niezłą kawę. Ksiądz zatroskanym głosem wyłożył problem najkrócej, jak potrafił, a należał do tych, co to kazanie minimum czterdzieści minut. Im dłużej proboszcz przemawiał, tym bardziej okrągłe ze zdumienia robiły się oczy przedsiębiorcy.

"I to akurat ksiądz nie rozumie moich motywów?" - wykrzyknął właściciel firmy, gdy proboszcz w końcu postanowił zwilżyć gardło łykiem kawy. I sięgnąwszy na skromną półkę stojącą w kącie podsunął duchownemu pod nos Pismo Święte, otwarte na przypowieści o robotnikach w winnicy.

"Czy pan zwariował?!" - ryknął na niego ksiądz proboszcz, a głos jego brzmiał donośnie, bo też wydobywał się z dużych rozmiarów pudła rezonansowego, jakim niewątpliwie była cała postać kapłana. "To przecież tylko przenośnia i metafora! Tego nie można stosować w naszym świecie! To niesprawiedliwe i krzywdzące! Tak postępować nie wolno!" - krzyczał duchowny, szczerze oburzony postępowaniem szefa firmy.

"Jest ksiądz tego pewien?" - zapytał półgłosem przedsiębiorca, gdy proboszczowi zabrakło tchu. "To wobec tego proszę mi powiedzieć, czego jeszcze z tej księgi stosować nie wolno, bo to tylko przenośnia i metafora". I zaczął księdzu przed nosem przekładać, strona po stronie, Ewangelie, pytając za każdym razem głuchym głosem: "A to? Stosować czy nie? Albo to?".

Proboszcz wytrzymał ze cztery minuty, po czym z rozmachem wstał z fotela i chłodno oświadczył: "Pan tu sobie żarty z Kościoła urządza. A ja tu przyszedłem pokojowo w imieniu ludzi, których pan skrzywdził. To się nie godzi. To się po prostu nie godzi" - trząsł się z oburzenia. "Nie chcę mieć z panem nic więcej do czynienia, dopóki pan tego nie naprawi" - zwrócił się ku drzwiom.

"No cóż, nie mam więcej wolnych środków" - powiedział do pleców duchownego właściciel. "Chyba żebym... Chyba żebym..." - proboszcz zatrzymał się i odwrócił w stronę gospodarza. "Chyba żebym dopłacił tym, którzy czują się pokrzywdzeni, z tych pieniędzy, które obiecałem na remont plebanii" - dokończył przedsiębiorca...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz