czwartek, 26 grudnia 2013

Piąta władza

Moja opowieść sprzed dwóch tygodni o wielkim wydarzeniu, jakie miało miejsce pewnego wieczoru, a właściwie już w nocy, między kobietą a mężczyzną, wywołała bardzo liczne reakcje. Można je podzielić na dwie grupy.

W pierwszej znalazły się nadesłane przez odbiorców podobne w wymowie relacje i wspomnienia, dowodzące, że istotnie, wielkie wydarzenia, historie znaczące, popychające naprzód dzieje ludzkości, czyniące świat lepszym, dzieją się nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim, w gabinetach polityków i na salonach bogaczy, lecz dokonują się w miejscach tak zwykłych i ogólnie dostępnych, jak nocny tramwaj czy przystanek autobusowy.

Drugą, bardzo liczną grupę reakcji, stanowią zdecydowane, ostre, a nawet bezpardonowe oczekiwania wysuwane pod adresem autora. Czego przede wszystkim dotyczą owe stanowcze żądania? Dalszego ciągu opowieści. Sprawozdania ze zdarzeń, które miały miejsce już po tym, gdy na pustej, owianej chłodem ulicy, niemal w środku nocy, kobieta zaufała zupełnie obcemu mężczyźnie, po czym oboje przeszli na drugą stronę drogi i skręcili w najbliższą ulicę.

Pojawiły się też głosy idące jeszcze dalej. Niektórzy domagali się nie tylko dalszego ciągu, ale wręcz epilogu. Chcieli doprowadzenia opowieści do samego końca, w taki sposób, aby nikt nie miał wątpliwości, co z niej wynika i jaki niesie morał.

Te żądania wcale mnie nie zdziwiły. Nie uroiłem też sobie, że są one dowodem, iż opowiedziana przeze mnie historia przypadła słuchaczom do gustu. Zbyt dobrze pamiętam opisaną przez Johna Irvinga w książce „Świat według Garpa” Jillsy Sloper, sprzątaczkę zatrudnioną w wydawnictwie, która tłumaczyła swemu pracodawcy, iż podsuniętą przez niego książkę przeczytała szybko i do ostatniej litery nie dlatego, że jej się podobała. „Ale skoro ci się ta książka tak nie podobała, to po co ją w ogóle czytałaś, Jillsy?” – dopytywał jej szef, na co usłyszał odpowiedź: „Po co – po to, po co czytam inne: żeby się dowiedzieć, co dalej”. To wyjaśnienie  Jillsy uzupełniła retorycznym pytaniem „No, a jaki może być inny powód do przeczytania książki?”.

Pamiętam też, co kilka dni temu, podczas spotkania adwentowo-opłatkowego dla dziennikarzy, powiedział ks. prof. Marek Lis z Opola. Oświadczył on ni mniej ni więcej, tylko to, że w czasach dzisiejszych, nad czwartą władzą, czyli szeroko pojętymi mediami, jest jeszcze jedna, piąta władza. Tą władzą są odbiorcy. Trzeba się z nimi liczyć, dlatego że mają wielką moc, która im pozwala egzekwować od wszelkiej maści twórców spełnianie swych oczekiwań, a może nawet zachcianek.

Postaram się więc opowiedzieć dalszy ciąg wielkiego wydarzenia, historii kobiety i mężczyzny, których w pewną noc połączył najpierw tramwaj, potem autobusowy przystanek, a przede wszystkim zaufanie. Opowiem tak, jak będę potrafił. W przyszłym roku. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 19 grudnia 2013

Śledztwo w sprawie powracającego Dzieciątka

Historię śledztwa w sprawie „wracającego Dzieciątka” opowiedział mi człowiek, którego pierwszy raz widziałem na oczy. Rzecz miała miejsce w jednej z parafii, a nie trafiła do mediów z dwóch powodów. Po pierwsze, bezpośredni uczestnicy zdarzenia, nie rozumiejąc jego sensu i wymowy, nie byli zainteresowani jego nagłaśnianiem. Po drugie, jedynego dziennikarza, który się tematem zainteresował, szybko w redakcji wyśmiano, a później zarzucono mu, że wszystko wymyślił.

„Wracające Dzieciątko” było niewielką figurką, której jedynym zadaniem było raz do roku, przez cały Adwent, stać na kolejnych, coraz niższych stopniach wąskich i niebezpiecznych schodków, u podnóża których umieszczono miniaturowy żłób wypełniony garścią siana. Jak wyjaśnił wiernym miejscowy proboszcz, swoją wędrówką gipsowe Dzieciątko miało unaoczniać zbierającym się każdego dnia w kościele, że Boże Narodzenie coraz bliżej, a Bóg jest w drodze na spotkanie z człowiekiem.

Codzienne zestawianie figurki o stopień niżej należało do obowiązków pana kościelnego, który sumiennie wypełniał to zadanie wieczorem, jako ostatnią czynność przed zamknięciem świątyni na noc.

Gdy drugiego dnia Adwentu o świcie znalazł Dzieciątko ponownie na szczycie schodków uznał, że któryś z ministrantów zrobił mu głupi kawał, ale z braku czasu nie zastanawiał się, w jaki sposób udało mu się tego dokonać. Jednak trzeciego dnia, gdy figurka znów zawędrowała najwyżej, jak się da, pan kościelny wpadł w irytację i poinformował ministrantów, że mają się od Dzieciątka na schodkach trzymać z daleka. Odpowiedziało mu ich zdziwienie i szczere niezrozumienie, o co chodzi.

Gdy sytuacja powtórzyła się czwartego dnia, pan kościelny w ostrożnych słowach przedstawił sprawę wikaremu, który potraktował ją z całą powagą. Wieczorem asystował przy zamykaniu świątyni, aby mieć pewność, że Dzieciątko stoi, gdzie trzeba, a gdy minęła noc, jako pierwszy wszedł do kościoła. Gipsowe Dzieciątko znów znajdowało się w punkcie wyjścia.

Po tygodniu w wyjaśnianie tajemniczych powrotów Dzieciątka na początek adwentowych schodków zaangażowani byli już obaj wikarzy, proboszcz, dwie katechetki oraz miejscowa firma ochroniarska, która zainstalowała w kościele kamerę. Urządzenie na nic się jednak nie zdało, bo w pewnym momencie obraz znikał z ekranu, a gdy pojawiał się ponownie, figurka stała już nie tam, gdzie powinna.

„I co, złapali w końcu sprawcę?” – zapytałem niecierpliwie. Nieznajomy zaprzeczył. „A w następnym roku Dzieciątko znowu wracało?” – dociekałem. Jeszcze raz pokręcił głową i uśmiechnął się przebiegle. „Proboszcz to mądry człowiek i wolał nie ryzykować. Kupił nową figurkę” - wyjaśnił. Niestety, człowiek, który mi opowiedział tę historię, nie miał pojęcia, co się stało z wracającym Dzieciątkiem. Gdyby ktoś wiedział, będę wdzięczny za wiadomość. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 12 grudnia 2013

Wielkie wydarzenie

Wielkie wydarzenia, historie znaczące, popychające naprzód dzieje ludzkości, czyniące świat lepszym, dzieją się nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim, w gabinetach polityków i na salonach bogaczy. One dokonują się w miejscach tak zwykłych i ogólnie dostępnych, jak nocny tramwaj czy przystanek autobusowy.

Był późny wieczór, właściwie już noc. W tramwaju panował półmrok i chłód. Pojazd sunął po szynach niespiesznie, kolebiąc się mocno na boki, jak człowiek, który z wysiłkiem łapie równowagę na wąskiej kładce. W wagonie było niewielu pasażerów, a na każdym kolejny przystanku ich ubywało. Na przedostatnim, tuż przed pętlą, wysiedli prawie wszyscy. Została tylko około czterdziestoletnia kobieta o zmęczonej twarzy i znacznie od niej młodszy mężczyzna, który z uwagą wpatrywał się w ekran smarfona.

Nagle kobieta głośno jęknęła, jakby ją coś bardzo zabolało. Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał w jej kierunku. Za oknem powoli toczącego się tramwaju przemykał szybko autobus. To właśnie on wywołał reakcję kobiety. „Uciekł mi, a następny mam za ponad godzinę. Znów jechał wcześniej, niż w rozkładzie” – poskarżyła się głośno. „Może poczeka na pętli” – próbował ją pocieszyć mężczyzna. „Nie poczeka” – westchnęła.

Miała rację. Gdy tramwaj dotarł na końcowy przystanek, w oddali mignęły tylko czerwone światła odjeżdżającego autobusu. Zrezygnowana kobieta usiadła w wiacie autobusowego przystanku, wyjęła telefon i siląc się na spokój tłumaczyła komuś, żeby się nie bał i nie martwił, bo ona na pewno przyjedzie, tylko uciekł jej autobus.

Mężczyzna opuścił tramwaj i szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy. Dotarł do rogu ulicy, zwolnił i nagle zawrócił. Po chwili stanął przy kobiecie i powiedział: „Mam tu niedaleko samochód. Mogę panią zawieźć” – powiedział bez żadnych wstępów. Kobieta podniosła głowę i przyglądała mu się niepewnie, z lękiem w oczach. Młody mężczyzna stał nieruchomo, z rękami w kieszeniach kurtki. Próbował się uśmiechnąć, ale bez szczególnego sukcesu. „To kawał drogi” – odezwała się wreszcie kobieta. Mężczyzna wzruszył ramionami. Czekał na jej decyzję. Nie poganiał. „Dobrze” – po długiej chwili kobieta podniosła się z ławki. „Gdzie ten samochód?”. „Dwie przecznice stąd” – mężczyzna tym razem uśmiechnął się bez wysiłku. Oboje przeszli na drugą stronę drogi i skręcili w najbliższą ulicę.

Zapyta ktoś, co wielkiego i historycznego odbyło się w tym tramwaju i na tym przystanku. Co w tym nadzwyczajnego, że jakiś mężczyzna postanowił pomóc zmarzniętej, zmęczonej kobiecie? Pewnie niewiele. Moją uwagę przykuło co innego. To, że na pustej, owianej chłodem ulicy, niemal w środku nocy, kobieta zaufała zupełnie obcemu mężczyźnie. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 11 grudnia 2013

Jak wam się zdaje?

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Jak wam się zdaje? Jeśli kto posiada sto owiec i zabłąka się jedna z nich: czy nie zostawi dziewięćdziesięciu dziewięciu na górach i nie pójdzie szukać tej, która się zabłąkała? A jeśli mu się uda ją odnaleźć, zaprawdę powiadam wam: cieszy się nią bardziej niż dziewięćdziesięciu dziewięciu tymi, które się nie zabłąkały. Tak też nie jest wolą Ojca waszego, który jest w niebie, żeby zginęło jedno z tych małych". (Mt 18,12-14)

Podczas spotkania jednej z parafialnych grup ktoś powiedział: „Chyba wszyscy widzimy, że coraz mniej ludzi chodzi w niedzielę na Mszę świętą do naszego kościoła. A na nabożeństwach majowych, różańcowych, na Drogach Krzyżowych albo i na roratach jest połowa tego, co było kilkanaście lat temu. Musimy coś zrobić, aby zatrzymać to ubywanie, zatrzymać przynajmniej tych, którzy jeszcze czują więź z Kościołem i naszą parafią. Bo jak nie, to w kolejnych rocznych statystykach będziemy tylko liczyć straty”.

Inni kiwali ze zrozumiem i akceptacją głowami. Padały kolejne głosy w podobnym tonie. Gdy już niemal wszyscy chętni się wypowiedzieli, z końca stołu odezwała się matka, przeżywająca akurat poważne problemy ze swoim nastoletnim dzieckiem. Nie chciało chodzić kościoła i w ogóle odrzucało wiarę, którą przez tyle lat ona z całą rodziną starała się mu przekazać. „A co zrobić z tymi, którzy już odeszli albo są na drodze, aby odejść?” – zapytała. „Czy ktoś wie, jak można ich zawrócić? Żeby przyszli z powrotem? Żeby się całkiem w życiu nie zagubili?”. „Szkoda na nich czasu. Oni są i tak straceni” – machnął dłonią któryś z parafian.

Biskup Rzymu Franciszek w opublikowanej niedawno adhortacji apostolskiej „Radość Ewangelii” napisał: „Każdy chrześcijanin i każda wspólnota winni rozeznać, jaką drogą powinni kroczyć zgodnie z wezwaniem Pana, jednak wszyscy jesteśmy zaproszeni do przyjęcia tego wezwania: wyjścia z własnej wygody i zdobycia się na odwagę, by dotrzeć na wszystkie peryferia świata potrzebujące światła Ewangelii”.

Nie wystarczy pilnować, aby jak najmniej owiec ze stada ubywało. Trzeba też stale odnajdywać te, które się zagubiły i zapraszać te, które jeszcze w stadzie się nie znalazły. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

czwartek, 5 grudnia 2013

Jak wielkie tajemnice

Czasami nie zdajemy sobie sprawy, jak wielkie tajemnice noszą w sercach ludzie, o których mamy wyrobione zdanie. A właściwie nigdy nie zdajemy sobie sprawy. Dopóki nie zostaniemy do tych tajemnic dopuszczeni. Choćby częściowo.

Na pewnym oficjalnym spotkaniu w ogólnym rozgardiaszu zorientowałem się, że właściciel kilku dobrze prosperujących firm nie tylko szuka ze mną kontaktu, ale usiłuje doprowadzić do sytuacji, byśmy znaleźli się w cztery oczy poza gwarem rozmów, dyskusji i pogaduszek. Nie byłem pewien, czy to dobrze. „Czego może chcieć ode mnie taki facet?” – myślałem z lekkim, a jednak doskwierającym niby kamyk w bucie, niepokojem. Postanowiłem jednak zaryzykować i manewrując z talerzykiem w dłoni dałem przedsiębiorcy sygnał, że wyczułem jego intencje. Skorzystał od razu.

Znaleźliśmy się w bocznym korytarzu, nagle otuleni ciszą, jak puchową pierzyną. Właściciel firm zaczął coś mówić na temat mojej medialnej aktywności, nie szczędząc słów dużych i pozytywnych. Skrzywiłem się w odpowiedzi tak, jak tylko ja potrafię. Przedsiębiorca zamilkł, zbity z tropu.

„Chyba nie o tym chciał pan ze mną rozmawiać z dala od wszystkich?” – rzuciłem chłodno. Przez chwilę przypominał rybę, którą nagle ktoś wyjął z wielkiego akwarium. Wreszcie pokręcił przecząco głową.

„Muszę księdzu coś opowiedzieć” – powiedział. „Bo jest problem, z którym nie potrafię sobie poradzić”. „Ale ja się w ogóle nie znam na biznesie” – złożyłem pospiesznie zastrzeżenie. Machnął ręką i oświadczył: „Mam problem z pewną kobietą”. Czekałem w milczeniu.

Przedsiębiorca opowiedział mi historię, z którą zmagał się już od dłuższego czasu. Chodziło o kobietę w trudnym do określenia wieku, którą zauważył wychodząc z pewnego festynu. Stała na uboczu, jakby na coś czekała. Miała ze sobą dużą torbę, którą trzymała w ręce i drugą mniejszą, na ramieniu. „Nie wiem dlaczego do niej podszedłem. To był impuls. Wydawało mi się, że ją skądś znam” – relacjonował z namysłem.

Kobieta była bezdomną. Była bardzo biednie, ale czysto ubrana. „Nie chcę żadnych pieniędzy” – powiedziała, gdy właściciel dobrze prosperujących firm się do niej zbliżył. „Więc dlaczego tu pani stoi?” – zapytał. „Czekam, aż się skończy i zaczną sprzątać. Wezmę sobie trochę jedzenia z tego, co zostanie. Nie potrzebuję dużo” – wyjaśniła.

„Chciałem jej pomóc” – opowiadał mi przedsiębiorca. „Zaproponowałem pracę, jakieś mieszkanie. Ale ona odmówiła! Powiedziała, że nie chce zmieniać swojego życia. Że tak jest uczciwiej”. Dodał, że od tego czasu spotkał ją wiele razy. Za każdym razem kobieta macha do niego ręką i się uśmiecha. Ale unika z nim rozmowy.

Pokiwałem nieznacznie głową, żeby jakoś zareagować. „Ksiądz ją rozumie?” – zapytał właściciel kilku firm i wpatrzył się we mnie wyczekująco.

W tym momencie zza zakrętu korytarza wyłoniło się kilka osób. „Tu się schowałeś!” – zawołali do przedsiębiorcy. „Czyżbyś w końcu postanowił się wyspowiadać ze swych licznych grzeszków?” – pytali ze śmiechem na mój widok. Właściciel firm bezradnie rozłożył ręce i poszedł w ich kierunku. „Ciekawe, czy oni wiedzą, co tego faceta naprawdę zajmuje” – pomyślałem. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 3 grudnia 2013

Zatrzaśnięci w rzeczywistości

Jezus rozradował się w Duchu Świętym i rzekł: "Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie.
 
Ojciec mój przekazał Mi wszystko. Nikt też nie wie, kim jest Syn, tylko Ojciec; ani kim jest Ojciec, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić".
 
Potem zwrócił się do samych uczniów i rzekł: "Szczęśliwe oczy, które widzą to, co wy widzicie. Bo powiadam wam: Wielu proroków i królów pragnęło ujrzeć to, co wy widzicie, a nie ujrzeli, i usłyszeć, co wy słyszycie, a nie usłyszeli". (Łk 10,21-24)

Zaskakująco łatwo jest spotkać ludzi, którzy uważają się za mądrych i roztropnych. Za wystarczająco mądrych i roztropnych, aby sugerować, że Bóg nie ma przed nimi tajemnic, a nawet żeby oceniać Boga i Jego decyzje. Widzą oni siebie co najmniej na równi z Bogiem, jeśli nie, przynajmniej chwilami, wyżej od Niego. Uważają, że wiedzą o Bogu wystarczająco dużo, aby nie dać się Mu niczym zaskoczyć. Z politowaniem spoglądają na tych, którzy pokornie otwierają swe serca i umysły na Boga i mozolnie starają się kierować w życiu Jego wolą.

Słowo, którego Jezus użył w swym uwielbieniu Boga Ojca, oznacza „dziecinny, prosty, prostoduszny”. Nie oznacza głupi, bezrozumny ani prostacki.

Wciąż można spotkać ludzi, którzy przeciwstawiają rozum i wiarę, wiedzę i religię. Uważają, że nauka wyklucza możliwość zawierzenia Bogu. W encyklice „Lumen fidei” czytamy: „Wiara wywiera dobroczynny wpływ na spojrzenie nauki: zaprasza ona uczonego, by pozostał otwarty na rzeczywistość z całym jej niewyczerpanym bogactwem. Wiara pobudza zmysł krytyczny, ponieważ nie pozwala, by badania zadowalały się swymi formułami, i pomaga im zrozumieć, że natura jest zawsze większa. Zachęcając do zdumienia wobec tajemnicy stworzenia, wiara poszerza horyzonty rozumu, by lepiej oświecić świat odsłaniający się przed badaniami naukowymi”.

Pycha sprawia, że człowiek pozbywa się prostoty, zamyka się na to, co Bóg ma mu do powiedzenia. Przestaje być jak dziecko, które z całą otwartością poznaje otaczający go świat. Zatrzaskuje się w rzeczywistości, której elementy dobiera według własnego uznania. I staje się coraz bardziej nieszczęśliwy. Na szczęście to nie jest sta nieodwracalny. Można z niego wyjść. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

piątek, 29 listopada 2013

Nie znam się, dlatego...

Znajomy przyłapał mnie z niewyraźną miną. Pod naciskiem jego dociekań wyznałem w końcu, skąd się wzięła. Chodziło o to, że coraz częściej nawet zupełnie obcy ludzie pytają, co myślę na jakiś temat. Chcą znać moje zdanie. Moją opinię. Przy czym wachlarz poruszanych przez nich w pytaniach tematów jest niesłychanie szeroki.

Znajomy nie za bardzo chwytał, na czym polega problem. „Powinieneś się cieszyć z tych pytań” – zawyrokował stanowczo. „To znaczy, że uważają cię za autorytet”. „Autorytet?!” – zawołałem. „Ależ ja się na większości tych spraw zupełnie nie znam! Jak więc mogę się autorytatywnie wypowiadać?”.

Znajomy, który jest namiętnym oglądaczem tak zwanych kanałów informacyjnych w telewizji, nadal nie podzielał mojego zaniepokojenia. „A twoim zdaniem ci, którzy na bieżąco omawiają wydarzenia w telewizorze znają się na tym, o czym mówią?” – zapytał raczej retorycznie i bez zająknienia przytoczył cztery przykłady z jednego tygodnia, pokazujące niekompetencję ludzi, których nazwał „zawodowymi komentatorami”. „Nikt się przecież nie zna na wszystkim” – pocieszał mnie z zaangażowaniem. „Ale to przecież nie znaczy, że człowiek nie może mieć w każdej sprawie swojego zdania”.

„Wiesz co?” – opanowała mnie nagle troska o mojego znajomego. „Ty może jednak ogranicz trochę wchłanianie telewizyjnych treści” – zaproponowałem tonem lekarza, który nie wie, jak powiedzieć pacjentowi, że powinien rzucić palenie. „Sprawiasz wrażenie kogoś, komu nie przeszkadza wyśmiewana nawet w Internecie zasada ‘Nie znam się, dlatego się wypowiem’...”.

Znajomy w ogóle nie poczuł się dotknięty. „Oj tam, masz przecież jakąś ogólną wiedzę i potrafisz kojarzyć fakty, więc zawsze coś sensownego powiesz. Spójrz na to, jak na coś w rodzaju misji. To nieprawda, że ludzie dzisiaj nie potrzebują autorytetów. Potrzebują ich bardziej, niż kiedykolwiek” – stwierdził tak poważnie, że aż wstrzymałem oddech. „A poza tym zawsze możesz przeczytać jakiś artykuł na dany temat, dokument, książkę lub kogoś bardziej fachowego zapytać” – doradził.

„Nie wystarczy przeczytać mądry dokument, żeby się z sensem wypowiadać na temat, który jest w nim poruszony” – przytoczyłem własne słowa, które umieściłem kilka dni wcześniej w Internecie pod wrażeniem pewnej dyskusji, której stałem się mimowolnym świadkiem. Jeden z jej uczestników obficie sypał cytatami z ważnego dokumentu tylko po to, aby uzasadnić nimi jakąś kompletnie bzdurną tezę, której sam był autorem. Widać było, że dokument czytał, ale absolutnie go nie zrozumiał.

Znajomy orzekł jednak, że szukam dziury w całym i uchylam się przed spełnianiem ludzkich oczekiwań. Poczułem się winnym... stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 26 listopada 2013

To o nas, o naszych czasach

Gdy niektórzy mówili o świątyni, że jest przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami, Jezus powiedział: "Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony".
 
Zapytali Go: "Nauczycielu, kiedy to nastąpi? I jaki będzie znak, gdy się to dziać zacznie?"
 
Jezus odpowiedział: "Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: «Ja jestem» oraz: «nadszedł czas». Nie chodźcie za nimi. I nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać; ale nie zaraz nastąpi koniec".
 
Wtedy mówił do nich: "Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie". (Łk 21,5-11)

Pewien ksiądz, znakomity teolog, skomentował przeczytane przed chwilą słowa następująco: „Kiedy słuchałem dzisiaj na Mszy świętej Ewangelii, to pomyślałem, że w każdej epoce i pokoleniu słuchali jej z tym samym wrażeniem: "To o nas, o naszych czasach". I nie mylili się. My tak samo słuchamy.” Do podobnego odbioru tego groźnie brzmiącego fragmentu Ewangelii według świętego Łukasza przyznał się zaraz inny kaznodzieja.

Rzeczywiście, trudno się oprzeć takiemu myśleniu, gdy słyszy się zapowiedź Jezusa. I nie przypuszczam, aby było w tym coś złego. Przecież to słowa nie tylko adresowane do nas, ale także o nas mówiące.

Co więcej, nie należy tego, co powiedział Jezus, bagatelizować, zauważając, że w całych dziejach ludzkości nie zdarzyła się epoka, w której nie miałyby miejsca fakty zapowiadane przez Chrystusa: „Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie”. Nieustanna aktualność tej zapowiedzi pokazuje, że systematycznie zbliżamy się do końca czasów, do chwili, w której z tego świata, jaki znamy, w jakim czujemy się u siebie, w miarę bezpiecznie, nie zostanie kamień na kamieniu.

Z faktu, że w każdej epoce i w każdym pokoleniu ludzie słuchając zapowiedzi Jezusa myśleli i myślą „To o nas, o naszych czasach”, niektórzy próbują wyciągać przewrotne wnioski. Pojawiają się fałszywi prorocy, a nawet pseudo mesjasze, którzy na emocjach i lękach innych usiłują zbudować własny zysk. Nie wahają się instrumentalnie traktować Kościoła dla osiągnięcia swoich celów. Jezus, znawca ludzkiej natury, przewidział i to.

Chrystus nie straszy. Uspokaja. Zachęca do ufności. Mówi „nie trwóżcie się”. Kto Jemu zaufa, nie ma się czego bać. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

czwartek, 21 listopada 2013

Pomysł na weekendowy kurs (a nawet dwa)

Ujawniłem jakiś czas temu zupełnie niezobowiązująco pomysł organizowania weekendowych kursów dla dziennikarzy. Raczej jako żart, niż poważną propozycję. Ku mojemu zaskoczeniu, luźno wrzucony w przestrzeń publiczną koncept spotkał się nie tylko z zainteresowaniem, ale wręcz zaczęto mnie namawiać, abym poważnie zabrał się do jego realizacji. „Zobaczysz, że będzie duże zapotrzebowanie” – usłyszałem z niejednych ust ni to proroctwo, ni to zachętę.

Czy można zostać dziennikarzem w jeden weekend? Mam w tej sprawie sporo wątpliwości. Z drugiej strony niedawno czytałem, że mimo namacalnego kryzysu w mediach, wciąż tłumy chcą dziennikarstwo studiować na wyższych uczelniach. Sam zresztą spotkałem w ciągu zaledwie kilku tygodni prawie dziesięciu licealistów obu płci, którzy snują bardzo poważne plany pracy w mediach. Chociaż, jak zwrócił mi uwagę jeden pracownik naukowy, na niejednej uczelni faktycznie dużym powodzeniem cieszy się specjalizacja PR i marketing medialny, a dziennikarstwo nie jest aż tak popularne, jak mogłoby się po pobieżnej lekturze statystyk wydawać.

„Pobudki wyboru dziennikarstwa jako kierunku studiów bywają niskie” – analizował kilka miesięcy temu publicysta dużego tygodnika. „Kierunek ma opinię relatywnie łatwego. Niektórzy są przekonani, że umożliwi im wejście do elity, czyli grupy dziennikarzy, którzy pełnią rolę celebrytów”.

Jeśli cytowany publicysta ma rację, to z naborem na weekendowe kursy dziennikarstwa faktycznie nie powinno być problemu. Wystarczyłoby w ofercie wymienić wśród prelegentów jakieś znane z telewizji nazwisko.

Ponieważ nie brak w moim otoczeniu ludzi pełnych przytomności i zdrowego rozsądku, mój pomysł szybko wywołał nowe propozycje i sugestie. Jedna powtarzała się szczególnie często. „Oprócz weekendowych kursów dla dziennikarzy warto by również zorganizować krótkie, a intensywne szkolenia dla odbiorców mediów. Dla widzów, czytelników, słuchaczy. Bo ludzie bardzo często nie potrafią korzystać telewizji, radia, Internetu i gazet”.

Chociaż może to brzmieć żartobliwie, wcale śmieszne nie jest. Raczej o wiele bardziej prawdziwe, niż się może wydawać. Zapisałem sobie kiedyś na karteczce taką uwagę: „Korzystanie z mediów może być wielką podróżą, która zmienia człowieka, zwiększa jego wiedzę o świecie, rozszerza horyzonty. Pod warunkiem, że umiejętnie i rozumnie korzysta się z różnych mediów”. A niżej dopisałem trochę później: „Nie jest złem istnienie mediów funkcjonujących jak partyjne biuletyny, nastawionych na utwierdzanie konkretnej grupy w przekonaniach. Złem jest brak mediów dialogu, takich, w których toczona jest rzetelna rozmowa o wszystkich najważniejszych dla współczesnego człowieka sprawach”.

„No widzisz, masz już tematy co najmniej dwóch wykładów” – zauważył znajomy, któremu pokazałem karteczkę. „Ty się poważnie zastanów nad tymi kursami dla odbiorców mediów”.

No to się zastanawiam. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 19 listopada 2013

Człowiek na drzewie

Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić.
 
Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: "Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu". Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy widząc to, szemrali: "Do grzesznika poszedł w gościnę".
 
Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: "Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie". Na to Jezus rzekł do niego: "Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło". (Łk 19,1-10)

Jezus nie przybył do Jerycha, aby Zacheusza potępić. Nie po to, aby mu wytknąć wszystkie jego grzechy i niegodziwości. Przyszedł tam, aby Zacheusza zauważyć wśród liści na drzewie, aby się do niego, grzesznika, odezwać, aby wejść do jego mieszkania, zasiąść do stołu i oznajmić stanowczo, że zbawienie stało się udziałem tego domu.

„Cała historia zbawienia jest historią Boga, który poszukuje człowieka: ofiaruje mu swoją miłość, z czułością go przyjmuje” – napisał papież Franciszek sześć miesięcy temu na Twitterze. Nie napisał niczego nowego. Przypomniał coś, o czym ludzie wiedzą od dawna. Tylko czasami zapominają.

Bóg szuka człowieka. Szuka go tym więcej, im bardziej człowiek usiłuje się przed Nim ukryć. Tak było od samego początku. Co zrobił człowiek po pierwszym grzechu, jaki popełnił? Ukrył się przed Bogiem. A jak zareagował Bóg? Bóg szukał człowieka, który schował się przed nim, po tym, gdy zrobił coś złego.

Gdy Jezus wszedł do domu zwierzchnika celników, okazało się, że Zacheusz był gotów rozdać połowę swych dóbr potrzebującym. Postanowił poczwórnie nagrodzić wszelkie krzywdy, jakich doznali od niego ludzie. Dlaczego? Bo doświadczył spotkania, które otwiera na innych. Spotkał kochającego Boga. Został przez Niego znaleziony. Ale też sam w końcu dał Mu się znaleźć. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

piątek, 15 listopada 2013

Tak się teraz robi informację

To było sporo lat temu. Wtedy, gdy jeszcze wydawało się, że w branży obowiązują wciąż zasady wypracowane przez dziesięcio, a może nawet stulecia.

Razem z dużą grupą dziennikarzy „obsługiwałem” pewne ważne wydarzenie, związane z życiem Kościoła, ale nie tylko. Sytuacja była trudna, ponieważ organizatorom przedsięwzięcia udało się przedstawicieli mediów skutecznie zostawić za drzwiami i przez wiele godzin nie wiadomo było, co się tam naprawdę dzieje. Zapowiadana wcześniej konferencja prasowa wciąż nie mogła dojść do skutku, nerwowość wśród reporterów rosła, mnożyły się domysły i wyobrażenia, cierpliwość wystawiona byłą na potężną próbę. W dodatku dostęp do mobilnego Internetu nie był wtedy taką oczywistością, jak dzisiaj.

W pewnym momencie na schodach pojawił się jeden z – nazwijmy to tak – domowników. Przeszedł, obdarzając zmęczonych czekaniem dziennikarzy sympatycznym uśmiechem. Do jednego z nich nawet pomachał, jak do znajomego, a z kolejnym się przywitał i zamienił dwa albo trzy zdania. Po czym zniknął w jakichś drzwiach.

Paru kolegów dziennikarzy zainteresowało się treścią krótkiej rozmówki. „Co on ci powiedział? Wie, do czego tam w końcu doszli?” – zaczęli indagować towarzysza trwającej już wiele godzin niedoli. Przywitany reporter wzruszył ramionami i powtórzył z lekceważeniem treść rozmowy. „On to tylko słyszał od koleżanki, która im wodę mineralną zanosiła. To żadna wiadomość. Raczej plotka”.

Prawie wszyscy z rozczarowaniem wrócili na swoje dotychczasowe miejsca i zapadli znów w stan oczekiwania. Prawie. Bo siedząca obok mnie na ławce dziennikarka jednego z mediów elektronicznych zaczęła nerwowo wydzwaniać do swojej redakcji. Po czym z absolutną pewnością podyktowała jako news to, co przed chwilą usłyszała w przytoczonej przez innego dziennikarza rozmowie. „Daj to natychmiast!” – mówiła do kogoś stanowczo.

„Co pani robi?” – zdziwiłem się. „Przecież to tylko plotka. Całkowicie niewiarygodna”. Popatrzyła na mnie z wyższością. „Ale jeżeli to okaże się prawdą, my będziemy pierwsi i wszyscy będą się na nas powoływać” – wyłuszczyła mi, jak małemu dziecku.

Czekaliśmy jeszcze dwie i pół godziny. To, co usłyszał w rozmowie z domownikiem dziennikarz, okazało się w niewielkim stopniu zgodne z prawdą. A jednak dziennikarka miała wyraz triumfu na twarzy. „A widzi ksiądz? Tak się teraz robi informację” – powiedziała mi, idąc do samochodu. „Informację?” – zdążyłem wyrazić zdziwienie, zanim trzasnęła drzwiczkami.

To było, jak już wspomniałem, wiele lat temu. Dzisiaj powtarzanie plotek i pogłosek bez żadnej weryfikacji, nikogo już w mediach, nawet tych uchodzących za bardzo poważne i wiarygodne, nie dziwi. No, może prawie nikogo. Mnie i kilku moich znajomych jednak wciąż zdumiewa. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 12 listopada 2013

Bo to jest właśnie normalne

Jezus powiedział do swoich apostołów: "Kto z was, mając sługę, który orze lub pasie, powie mu, gdy on wróci z pola: «Pójdź i siądź do stołu»? Czy nie powie mu raczej: «Przygotuj mi wieczerzę, przepasz się i usługuj mi, aż zjem i napiję się, a potem ty będziesz jadł i pił»? Czy dziękuje słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: «Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać»". (Łk 17,7-10)

Jeden z urzędników skarżył się w wywiadzie, że media, zajmując się jego instytucją, wyszukują tylko to, co złe i nagłaśniają wyłącznie wpadki oraz niepowodzenia. „A kiedy wszystko działa normalnie, jak należy, to nikt nawet nie zauważy” – pożalił się szczerze. „No bo to jest właśnie normalne” – zareagował błyskawicznie dziennikarz.

Nie ma co ukrywać. Miło jest wypinać pierś pod medale i odznaczenia. Fajnie jest otrzymywać pochwały, wyróżnienia i nagrody. Przyjemnie jest być docenionym. Gdy ktoś zauważy, jak się wysilamy i staramy, zaraz poprawia się nastrój i samopoczucie. Gdy tego zabraknie, człowiek nieraz robi się markotny i chwieje mu się motywacja. Pojawia się zniechęcenie i frustracja.

Tymczasem Jezus mówi swoim uczniom i naśladowcom: „Gdy uczynicie wszystko, co wam polecono, mówcie: «Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać»”. Wzywa do pokory. Do tego, aby nie przypisywać sobie zbyt wiele zasług.

W jednym z komentarzy biblijnych do zacytowanego fragmentu Ewangelii według św. Łukasza czytamy: „Słowa te wyrażają również prawdę, że uczeń nie działa w wyniku swojej wspaniałomyślności, ale z posłuszeństwa wierze”. To niezwykle ważne spostrzeżenie. Czynienie tego, co dobre, nie jest niczym nadzwyczajnym ze strony człowieka. To właśnie jest normalne. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

piątek, 8 listopada 2013

W kolejce do autora sukcesu

Zaraz po ogłoszeniu sukcesu ustawiła się długa kolejka do jego autora. Ściskali mu ręce i uśmiechali się szeroko, starając się powiedzieć jakiś oryginalny komplement. Staliśmy ze znajomym nieco z boku, obserwując całą scenę. Na tyle blisko, żeby słyszeć, co mówiono.

„A ty nie dołączysz do ogólnej radości?” – wyszeptałem znajomemu prosto w ucho. „Nie pogratulujesz?” – dociekałem. „Zdążę” – uspokoił mnie również szeptem. „A tak na marginesie, wiesz, co o gratulacjach powiedział Julian Tuwim?”. Nie wiedziałem. „Powiedział, że gratulacje to najuprzejmiejsza forma zawiści” – poinformował mnie cicho. Parsknąłem pospiesznie tłumionym śmiechem, skupiając na sobie uwagę znacznej części kolejki, która nagle wydała mi się strzałą albo ostrą dzidą wymierzoną w autora sukcesu. Zacząłem uważniej obserwować twarze i dłonie gratulujących. Wypatrywałem szczerości. I czegoś jeszcze. Czegoś, czego nawet sam przed sobą nie miałem odwagi nazwać. Zwłaszcza, że mój znajomy wysyczał mi do ucha ni w pięć ni w dziewięć kolejną sentencję. „U sąsiada zbiory zawsze wydają się lepsze, a jego krowa daje więcej mleka” – zakomunikował. Wiedziałem, że to słowa Owidiusza. Wiedziałem też, że jeśli szybko nie zareaguję, mój znajomy wygłosi jeszcze kilkanaście cytatów na temat zazdrości. Był dobry w tym temacie.

„A zazdrość nie wie co sen, i po cichu zabija” – szepnąłem pospiesznie. „Dobre” – pochwalił znajomy bez szczególnego entuzjazmu. „Nie znałem tego. Sam wymyśliłeś?” – zapytał niejednoznacznie. „Nie. To Jacek Karczmarski” – wyjaśniłem. Znajomy w milczeniu trawił swoją porażkę i tak jawny pokaz niewiedzy.

W tym momencie do autora sukcesu podszedł niezbyt, jak na okoliczności, elegancko ubrany mężczyzna. Wszyscy wiedzieli, że to największy rywal i konkurent autora. Nagle zrobiło się cicho, jakby ktoś maczetą uciął wszystkie toczone szeptem i półgłosem rozmowy.

„Cieszę się” – powiedział mało elegancki facet i obaj z autorem sukcesu padli sobie w objęcia.

„Ja nie mogę. On to powiedział szczerze!” – znajomy boleśnie dziobnął mnie łokciem w bok. „Życz, a będzie ci życzone” – spuentowałem, rozcierając bolące żebra. I pomyślałem, że muszę napisać felieton o zazdrości. Chociaż właściwie nie o zazdrości, tylko o jej odwrotności. O umiejętności cieszenia się z czyjegoś sukcesu. Sukcesu rodzinnego, zawodowego, finansowego, artystycznego bliższych i dalszych krewnych, sąsiadów, znajomych, koleżanek i kolegów.

Wsparty na duchu tym pomysłem ustawiłem się razem ze znajomym na końcu kolejki do autora sukcesu. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 5 listopada 2013

Wszyscy zaproszeni

Gdy Jezus siedział przy stole, jeden ze współbiesiadników rzekł do Niego: "Szczęśliwy ten, kto będzie ucztował w królestwie Bożym".
 
Jezus mu odpowiedział: "Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy nadszedł czas uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: «Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe». Wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać. Pierwszy kazał mu powiedzieć: «Kupiłem pole, muszę wyjść, aby je obejrzeć; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego». Drugi rzekł: «Kupiłem pięć par wołów i idę je wypróbować; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego». Jeszcze inny rzekł: «Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę przyjść».
 
Sługa powrócił i oznajmił to swemu panu. Wtedy rozgniewany gospodarz nakazał słudze: «Wyjdź co prędzej na ulice i zaułki miasta i wprowadź tu ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych». Sługa oznajmił: «Panie, stało się, jak rozkazałeś, a jeszcze jest miejsce». Na to pan rzekł do sługi: «Wyjdź na drogi i między opłotki i zmuszaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony». Albowiem powiadam wam: Żaden z owych ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty". (Łk 14,15-24)

Organizator pewnej imprezy widząc niemal pustą salę, był, z jednej strony, bardzo rozczarowany, z drugiej, mocno poirytowany. „A tylu było zaproszonych!” - wykrzyknął, przeglądając podsuniętą mu przez współorganizatora listę. „Mówiłem, żeby zaprosić całkiem innych ludzi” – zauważył złośliwie współorganizator, którego klęska kompana wcale nie zmartwiła. Wręcz przeciwnie, wyglądał na mocno usatysfakcjonowanego.

Mnóstwo ludzi lubi przywileje. Chętnie widzą siebie w gronie wyróżnionych, traktowanych lepiej od innych. Tego typu postawy nie omijają życia religijnego. W wielu wspólnotach wiary można znaleźć takich, którzy uważają, iż mogą na innych patrzeć z góry, że to czy tamto im się należy.

Niejednokrotnie życie pokazuje, iż tacy ludzie okazują się niegodni wyróżnień i splendorów, jakie ich spotykają. Że na nie zupełnie nie zasługują. W dodatku nieraz wychodzi na jaw, że oni ich wcale nie szanują, wręcz je lekceważą.

Chrystus powiedział wyraźnie, że niebo nie jest dla uprzywilejowanych. Zaproszeni są wszyscy. Jednak od każdego człowieka zależy, co zrobi z otrzymanym zaproszeniem. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

czwartek, 31 października 2013

Cnota profesjonalizmu

Dość często spotykam się z opinią, a nawet przekonaniem, że to, co jest katolickie, co ma związek z Kościołem, z zasady musi być liche, byle jakie, niedorobione, musi pachnieć z daleka amatorszczyzną i brakiem profesjonalizmu. Niesłychanie mnie takie stwierdzenia stresują.

Zasmucają mnie i martwią zwłaszcza wtedy, gdy słyszę je nie ze strony ludzi zdystansowanych i nieprzychylnych Kościołowi, ale kiedy padają z ust katolików, zarówno świeckich, jak i duchownych. I to padają nie w ramach rachunku sumienia, wskazywane jako zjawisko, które trzeba przezwyciężyć, lecz przedstawiane są w charakterze swoiście pojmowanego powodu do dumy. Tak na zasadzie: „No proszę, nie znamy się za bardzo, nie mamy może kompletnej wiedzy i brak nam niektórych umiejętności, a jednak jakoś się nam udało. Krzywe trochę, ale jest. Nasze dzieło. Dajemy radę”.

Kilka dni temu aż podskoczyłem, bo trafiłem w Internecie na wiadomość zatytułowaną: „Bądźcie zawodowcami w służbie Kościoła”. Okazało się, że to krótka relacja ze spotkania biskupa Rzymu Franciszka z pracownikami Watykańskiego Ośrodka Telewizyjnego.

„Grajcie drużynowo” - mówił do nich Franciszek. „Skuteczność duszpasterstwa środków przekazu jest możliwa, gdy tworzy więzi, łączy wiele podmiotów wokół wspólnych projektów; gdy jest «jednolitość planu i zjednoczenie sił». Wiemy, że nie jest to łatwe, ale jeśli pomagacie sobie razem tworzyć ekipę, wszystko staje się lżejsze, a przede wszystkim styl waszej pracy staje się świadectwem wspólnoty. Bądźcie zawodowcami w służbie Kościoła. Wasza praca wymaga wysokich kwalifikacji. Jednak profesjonalizm ma stać u was zawsze w służbie Kościołowi i to we wszystkim: przy filmowaniu, w studiu, w montażu, w administracji... Wszystko może być dokonywane w pewnym stylu, z perspektywy Kościoła, Stolicy Apostolskiej. Jest konieczne, by Watykański Ośrodek Telewizyjny umiał przekazać widzom, tak wiernym, jak i «zdystansowanym», zapach i nadzieję Ewangelii”.

To ciekawe, że o potrzebie profesjonalizmu papież Franciszek mówił właśnie do pracowników katolickiego środka przekazu. Przed ponad piętnastu latu również w kontekście mass mediów o niezbędności profesjonalizmu mówił biskup Jan Chrapek. „Jedną z zasad życia duchowego musi być profesjonalizm. Nie można zabierać się do operacji chirurgicznej bez odpowiedniego wykształcenia - podobnie nie można pracować w mediach bez odpowiedniej wiedzy i poczucia odpowiedzialności” – stwierdził.

Komentując te słowa znany publicysta Zbigniew Nosowski napisał: „Profesjonalizm jest tu ukazany jako cnota chrześcijańska, jako droga współczesnej duchowości. Tę intuicję trzeba dziś wykorzystać, opisując duchowość chrześcijanina-obywatela”.

Profesjonalna robota jako wizytówka katolika? Moim zdaniem warto to przemyśleć i wyciągnąć wnioski. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 29 października 2013

Od garażu do koncernu

Jezus mówił: "Do czego podobne jest królestwo Boże i z czym mam je porównać? Podobne jest do ziarnka gorczycy, które ktoś wziął i posadził w swoim ogrodzie. Wyrosło i stało się wielkim drzewem, tak że ptaki powietrzne gnieździły się na jego gałęziach".
 
I mówił dalej: "Z czym mam porównać królestwo Boże? Podobne jest do zaczynu, który pewna kobieta wzięła i włożyła w trzy miary mąki, aż wszystko się zakwasiło". (Łk 13,18-21)

Jak stworzyć coś wielkiego? Czy trzeba od razu mieć na to ogromne środki i od samego początku angażować tysiące ludzi? Czy też można inaczej?

Niejedna z potężnych, globalnych firm, zatrudniających wielkie rzesze pracowników, powstała w garażu czy w szopie za domem, gdzie w kilka osób zaczęto realizować jakiś nowatorski pomysł. Gdy idea okazywała się nośna, a pomysł trafiony, stopniowo maleńkie przedsiębiorstwo zamieniało się w wielki koncern. Podobnie wielkie sieci handlowe często zaczynały od jednego, niewielkiego sklepiku.

Kościół nie jest firmą ani przedsiębiorstwem. Jak mówił niedawno papież Franciszek, „Nie jest on sklepem, Kościół nie jest agencją humanitarną, nie jest organizacją pozarządową”. Nie jest jego celem i sensem budowanie potęgi ziemskiej. Nie po to Jezus założył Kościół. „Kościół jest posłany, aby wszystkim nieść Chrystusa i Jego Ewangelię. To właśnie jest Kościół. Nie niesie samego siebie, niezależnie od tego czy jest duży, czy mały, czy jest mocny, czy też słaby. Ale Kościół niesie Jezusa i musi być jak Maryja, kiedy poszła, jak słyszeliśmy w Ewangelii, by odwiedzić Elżbietę. Cóż niosła ze sobą - Jezusa. Kościół niesie Jezusa, a to jest centrum Kościoła: nieść Jezusa. Gdyby przypadkiem przydarzyłoby się kiedyś, że Kościół nie niósł by Jezusa, to byłby to martwy Kościół. Rozumiecie? Musi nieść Jezusa oraz miłosierdzie Jezusa, miłość Jezusa, moc Jezusa” – tłumaczył Franciszek.

Jak zwraca uwagę jeden z komentarzy biblijnych, tym, co najbardziej przyczynia się do rozwoju królestwa Bożego na ziemi, jest czytelne świadectwo wierzących w Jezusa. Bóg buduje swoje królestwo przede wszystkim w ludzkich sercach. Chce, aby ludzie przemienieni miłością dzielili się nią z innymi. Tak powstaje rzeczywista duchowa wspólnota. Tak się rozwija i rozrasta. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

czwartek, 24 października 2013

W ogóle w rzeczy oczywiste

To nie było złudzenie. Przyjrzałem się znajomemu jeszcze raz bardzo uważnie i uzyskałem pewność. Był wyjątkowo przygnębiony. Zdziwiłem się, bo spodziewałem się na jego twarzy raczej przejawów radości, spełnienia, a przynajmniej zadowolenia z siebie i ze świata. Miał ku temu powody. Tak mi się wydawało.

Zapytałem więc ostrożnie: „Coś się stało?”. Podniósł głowę i wlepił we mnie duże, wypełnione po sam brzeg rozczarowaniem i źle skrywanym smutkiem, oczy. „Wszystko i nic” – odrzekł enigmatycznie. Zacząłem się domagać bardziej konkretnych wyjaśnień. Bronił się wyniosłym milczeniem, ale w końcu się złamał. „Nic na tym świecie nie idzie tak, jak powinno. Wszystko idzie dokładnie na opak” – wyjawił przyczynę swego stanu. I zaczął wyliczać na palcach, co ostatnio zrobił dla innych. Słuchałem cierpliwie, chociaż wszystkie wymieniane przez niego fakty i zdarzenia były mi dobrze znane. Dla dodania mu pewności siebie, kiwałem potakująco głową przy każdym kolejnym punkcie jego wyliczanki.

„I za to wszystko spotkała mnie taka nagroda” – przeszedł płynnie do opowieści o wyjątkowej podłości, jakiej doświadczył od niektórych z tych ludzi, którym niedawno bardzo, ale to bardzo pomógł.

Choć co nieco z jego opowiadania obiło mi się wcześniej o uszy, skala draństwa, jaką mi przedstawił, całkowicie mnie zaskoczyła. Więc tylko z wyuczonej przekory wtrąciłem kilka razy pomruki typu „Niemożliwe” albo „Przesadzasz”. Nie dawał się jednak zbić z tropu i doprowadził swoją relację do końca. A końcem było pytanie, które zabrzmiało niczym ostatni gwóźdź mocujący wieko: „No i gdzie w tym wszystkim sprawiedliwość?”. Ponieważ nie zabrałem się od razu do odpowiadania, zdążył jeszcze dorzucić: „Dlaczego odpłatą za tyle dobra i życzliwości z mojej strony okazała się tak wielka nienawiść i krzywda? Tylko proszę mnie nie zbywać żartem, że każdy dobry uczynek będzie należycie ukarany. Nigdy dotąd aż tak boleśnie nie przekonałem się, że nie warto być dobrym dla innych”.

Nie zbyłem go ani tym, ani innym żartem. Rozmawialiśmy długo, razem szukając w zaistniałej sytuacji iskierek nadziei. Wspólnie odnajdywaliśmy prawdy znane od wieków, mówiące o relacjach dobra i zła, o różnych wymiarach sprawiedliwości, o ludzkich oczekiwaniach i możliwości ich spełnienia. Gdy się rozstawaliśmy, jego wzrok nie był przepełniony rozczarowaniem, a i smutek spojrzenia przysłaniała delikatna firanka optymizmu. „Czasami tak trudno uwierzyć, że to jednak dobro odniesie ostateczne zwycięstwo” – powiedział z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. „W ogóle w rzeczy oczywiste bardzo trudno uwierzyć” – wyjaśnił sam sobie. Nie miałem już nic do dodania. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 22 października 2013

Bądź gotowy dziś

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy, podobni do ludzi oczekujących powrotu swego pana z uczty weselnej, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze.
 
Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie". (Łk 12,35-38)

„Si vis pacem para bellum”, czyli:  „Jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny” – mówi łacińskie powiedzenie, którego autorem jest Vegetius. Różne są interpretacje tych słów. Jedna z nich jest taka: nie daj się zaskoczyć, zawsze bądź przygotowany do obrony.

W Internecie toczą się intensywne dyskusje na temat płacenia za gotowość do pracy. Za czuwanie. Za nieustanne bycie przygotowanym do podjęcia jakichś zadań. Nie są to sprawy proste. W kwietniu bieżącego roku dyrektor jednego ze szpitali oświadczył, że jego placówki po prostu nie stać na płacenie lekarzom pewnej specjalności za „czuwanie”. Ktoś ironicznie skomentował takie stanowisko sugerując, że wobec tego dróżnik powinien mieć płacone tylko za czas kiedy szlaban jest opuszczony, policjant tylko za chwile, kiedy biegnie za przestępcą, strażak tylko za czas gaszenia pożaru, a ratownik górniczy tylko za te godziny, kiedy ratuje ofiary katastrofy.

Rozumiemy, że są sytuacje, w których gotowość, czuwanie, są niezwykle ważne. Jezus wskazuje, iż taką postawę gotowości powinniśmy zachowywać nieustannie, pamiętając, że nasz pobyt na ziemi jest tylko czasowy, jest doczesny. Nasz dom, nasza ojczyzna jest przecież w niebie. Bywa, że przypominamy sobie o tym tylko na pogrzebach krewnych albo znajomych, a potem znów żyjemy, jakby tu, na ziemi, był nasz cel ostateczny.

Halina Frąckowiak przed laty śpiewała:

Bądź gotowy dziś do drogi, drogi, którą dobrze znam,
bądź gotowy, poprowadzę cię tam.
Weź podróżny, stary worek i butelki Coli dwie,
jutro, lub we wtorek wezmę cię.
Bądź gotowy dziś do drogi, nie znasz chwili, nie znasz dnia,
bądź gotowy, zaprowadzę cię tam.
Weź podróżny, stary worek i na drogę buty dwa,
jutro, lub we wtorek przyjdzie czas.

To bardzo chrześcijańskie przesłanie. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

czwartek, 17 października 2013

Chciałoby się być człowiekiem

„Chciałoby się być człowiekiem ufnym, wręcz naiwnym, ale czasy nie po temu. Dziś trzeba być podejrzliwym i nieufnym wobec każdego” – skomentował jeden ze słuchaczy mój felieton sprzed tygodnia. Felieton, w którym cytowałem słowa znanego psychologa społecznego: „Polacy nie ufają sobie, nie ufają państwu, to główna przyczyna wielu różnego rodzaju problemów”.

Słuchacz mówił jeszcze o tym, że sytuacja, w której czuje się zmuszony do nieufności, bardzo go męczy i uprzykrza, by nie powiedzieć, wręcz obrzydza mu życie. „Dlaczego załatwiając jakąkolwiek sprawę nie mogę po prostu założyć, że druga strona ma wobec mnie czyste intencje? Dlaczego muszę zakładać jakieś nieczyste pobudki?” – dopytywał, a ja bezradnie rozkładałem ręce.

Zastanowiło mnie użycie przez mojego rozmówcę słów „czyste” i „nieczyste”. Przypomniałem sobie tekst jednego jezuity, o. Dariusza Piórkowskiego, poświęcony cnocie czystości, który niedawno wpadł mi w oko.

„We współczesnej kulturze masowej króluje pewna tendencja, która stawia seks na piedestale, sprowadzając go do rzędu rekreacji i zabawy. Seksualność kojarzy się niemal wyłącznie ze współżyciem, czyli, by odwołać się do eufemizmu, z namiętnym „kochaniem się”. I w ten sposób, z ludzkiej seksualności żywcem wyrywa się serce, którym jest jej zdolność do wyrażania całej osoby i ludzkiej miłości.

Pierwszą ofiarą tego typu myślenia pada czystość, cnota, która cierpi dzisiaj z powodu fatalnego zawężenia. Wskutek tego, żadna inna cnota nie jest chyba bardziej niezrozumiana, obśmiewana i z resentymentem odrzucana jako przeżytek” - napisał ojciec Dariusz.

Jak bardzo zapomnieliśmy, że czystość ma wiele różnych aspektów? Na przykład istnieje coś takiego, jak czystość intencji, czystość zamiarów wobec drugiego człowieka.

Fakt, nie jest to współcześnie w wielu środowiskach rzecz szczególnie wysoko ceniona. Co gorsza, wielu ludzi po prostu zmusza się do nieczystych zagrywek wobec innych. „Moi przełożeni wprost mówią, że mam z miłym uśmiechem na twarzy oszukiwać ludzi” – skarżyła mi się w ubiegłym tygodniu jedna dziewczyna, dopiero zaczynająca pracę. Chętnie bym jej powiedział: „To zmień pracę”. Ale nie mogłem, bo wcześniej opowiedziała mi, jak długo szukała pierwszej posady.

„Zrozumiałam w pewnej chwili, jak bardzo nie podoba się Bogu czyn chociaż był najchwalebniejszy, ale nie mający pieczęci czystej intencji” – zapisała w swoim „Dzienniczku” św. Faustyna.

Gdy wpisałem do internetowej wyszukiwarki zwrot „czyste zamiary”, jako pierwszy od góry wyskoczył link do obrazka, na którym widniała butelka zawierająca przejrzysty płyn. „Mam czyste zamiary” – głosił podpis. Czy to faktycznie pierwsze skojarzenie, jakie słowo „czysty” budzi dziś w narodzie? stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 10 października 2013

Krótka historia o motorniczym tramwaju

W jednym polskim mieście, którego nazwy nie wymienię, bo zwykle kojarzy się ona z porządkiem i uczciwością, zdarzyło się coś, co jednych zachwyciło, innych oburzyło, a niektórych skłoniło do spojrzenia szerszego oraz refleksji.

Było tak. Pewna pani w tramwaju była dość mocno roztargniona. Tak bardzo, że zostawiła w pojeździe swój telefon komórkowy. Zgubę, leżącą sobie na tylnym pulpicie, wypatrzył motorniczy innego tramwaju, który znalazł się na sąsiednim torze. Wypatrzył i zawiadomił o spostrzeżeniu swojego kolegę. „Poinformował mnie, że ktoś zostawił aparat. Miałem zamiar schować go na następnym przystanku, jednak zostałem uprzedzony i musiałem interweniować” – relacjonował potem bohater niniejszej opowieści.

Nie zatrzymał pojazdu i nie poszedł natychmiast po zapomniany telefon, bo nie chciał robić korka. Miał jednak komórkę na oku. I cóż zobaczył? Ujrzał inną panią, która zaopiekowała się zgubą i postanowiła ją schować do swojej torebki. Nie wzruszył ramionami. Nie pomyślał: „Co mnie to obchodzi, to nie moje”. Złapał mikrofon i na cały tramwaj zawołał do zabierającej pozbawioną właściciela komórkę: „Telefon proszę przynieść do motorniczego, a nie chować do torebki”. „Pani chciała zabrać nie swój telefon, więc powiedziałem, żeby przyniosła go do mnie, zamiast chować go do torebki” – tłumaczył się potem. I dodał: „Myślę, że to, co się stało, było najlepszą karą dla tej pani”.

Zachowanie kierowcy tramwaju u niektórych moich znajomych wywołało falę ciepłych uczuć i szczerych pochwał. „Takich obywateli, takich Polaków więcej nam potrzeba. Uczciwych i nie wahających się upomnieć kogoś, kto robi coś złego”.

Ale niektórzy zareagowali inaczej. „Kto temu motorniczemu dał prawo wymierzania na miejscu sprawiedliwości? Jakim prawem uznał się za właściwą instancję, aby karać tę pasażerkę?” – pytali zatroskani. „Od takich rzeczy jest policja, prokuratorzy, sądy. Nie wolno samowolnie piętnować ludzi” – przypominali.

Czytałem niedawno artykuł na temat naszego, polskiego, współczesnego podejścia do kwestii państwa. Padło w nim między innymi zastanawiające sformułowanie: „obywatelski tumiwisizm”. A pewien psycholog postawił diagnozę: „Polacy nie ufają sobie, nie ufają państwu, to główna przyczyna wielu różnego rodzaju problemów. Nie znamy szczegółowych norm i wartości umożliwiających członkom społeczeństwa skuteczne współdziałanie, a bez niego nie można zbudować trwałych postaw obywatelskich”.

Jest pytanie. Co właściwie zrobił ów motorniczy? Usiłował postawić siebie w miejsce wymiaru sprawiedliwości, czy też po prostu środkami, jakimi dysponował, starał się zapobiec złu? stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

sobota, 5 października 2013

Jałmużna z dotknięciem ręki

Jeden z polskich biskupów opowiedział w telewizji, że na początku niedawnego II Kongresu Nowej Ewangelizacji jego uczestnicy dali jałmużnę. Podał jej wysokość. Stwierdził, że każdy oddał na potrzeby innych jedną czwartą zawartości swego portfela. Dokładnie tak powiedział: „jedną czwartą zawartości portfela”. Czyli dwadzieścia pięć procent. A jeśli ktoś miał akurat przy sobie pięć tysięcy? Albo dziesięć?

Sztuka dawania. Tak, to jest sztuka. Naprawdę. To nie jest takie proste – dać. To nie jest takie proste – być hojnym. Zdobyć się na szczodrość.

Zapytałem kiedyś żyjącą w bardzo trudnych warunkach kobietę, dlaczego nie korzysta z pewnego ośrodka udzielającego pomocy ludziom, którzy znaleźli się w takich sytuacjach, jak ona. Nie chciała mówić, ale nie rezygnowałem. Dopytywałem. Broniła się za murem milczenia długo. Wreszcie nastąpił wybuch.

- Wolałabym umrzeć z głodu razem z moimi dziećmi niż jeszcze raz przeżyć to upodlenie – krzyknęła i rozpłakała się. Gdy łzy wyschły opowiedziała o zupełnie innym miejscu, do którego systematycznie zgłasza się po wsparcie. – Dają tam o wiele mniej, ale w taki sposób, że nie czuję się upokorzona. Ksiądz tego z pewnością mnie nie rozumie, bo nie musiał nigdy naprawdę prosić o pomoc – dodała bez cienia złośliwości. Po prostu skonstatowała fakt.

Pewien francuski eseista, żyjący w XVII wieku, doszedł do wniosku, że „Hojność polega nie na tym, by dawać dużo, ale na tym, by dawać w odpowiedniej chwili”. Zdaje się, że trzeba jego myśl uzupełnić. Nie tylko w odpowiedniej chwili. Także w odpowiedni sposób.

Zdarzyło mi się przed kilku laty poświęcić trochę czasu na przyglądanie się, w jaki sposób ludzie traktują tych, którym pomagają ze swego lub cudzego majątku. Zobaczyłem, że można dawać naprawdę pięknie. Widziałem takie rzeczy, które mi pozwoliły od razu zrozumieć co miał na myśli biskup Rzymu Franciszek, gdy jeszcze jako kardynał pytał ludzi nie tylko „Czy dajesz jałmużnę?”, ale również „Powiedz, czy kiedy dajesz jałmużnę spoglądasz w oczy temu lub tej, która ją otrzymuje? Kiedy dajesz jałmużnę, czy dotykasz rękę tego, któremu ją dajesz, czy też rzucasz monetę z góry?”.

Jeden z moich ulubionych pisarzy, autor „Małego Księcia”, stwierdził: „Prawdziwa miłość nie wyczerpuje się nigdy. Im więcej dajesz, tym więcej ci jej zostanie”. Myślę, że to samo dotyczy hojności. Ona też się nie wyczerpuje nigdy. I rośnie im bardziej jest praktykowana. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 3 października 2013

To ma być przyszłość mediów?

Na głównej stronie znanego portalu zobaczyłem czwartkowe popołudnie zdjęcia naczelnego polskiej edycji „Newsweeka” i link ujęty w słowa: „Jeszcze miesiąc. Tomasz Lis: Marzę o złamaniu czasu 3,10″. Nie było zdarzającej się w tym portalu na głównej stronie informacji, że kryjący się pod linkiem tekst jest reklamą albo że jest sponsorowany.

Po kliknięciu znalazłem tekst znanego redaktora opatrzony dwoma zdjęciami wraz ze szczegółową informacją, gdzie prowadzi treningi oraz jaki napój przy okazji popija. Był też pod nazwiskiem znanego sportowca „Komentarz ambasadora marki”. Tego tekstu nie przeczytałem. Bo nie miałem wątpliwości, że jest reklamą. Zostałem za to ukarany. Pomijając „Komentarz ambasadora marki” nie dotarłem do umieszczonego pod nim maleńkiego (tak małego, że potem, gdy specjalnie go szukałem na stronie, musiałem przybliżyć oczy do dużego ekranu mojego komputera), napisu: „Tekst zawiera lokowanie produktu”.

Poczułem się oszukany. Przez portal i przez autora tekstu, znanego publicystę.

Później natrafiłem w sieci na cytat z Lewisa Dvorkina, chief product oficera Forbes Media, którym szef portalu odpowiedział na zapytania sprowokowane wpisem naczelnego „Newsweeka”:

„Tradycyjne dziennikarstwo wypracowało zestaw standardów, które długo i dobrze służyły mediom i ich odbiorcom. Teraz nadeszła jednak nowa era, a stare media nie mogą wymuszać swojej woli na nowej generacji dziennikarzy, czytelników i reklamodawców, gdy oni widzą rzeczy inaczej. Stara gwardia może mieć rację, ale może też się mylić, gdy chodzi o wpływ nowych produktów reklamowych na wiarygodność dziennikarską”.

I pojawiające się niczym magiczne zaklęcie, likwidujące każdy tego rodzaju problem, słowa „Reklama (albo marketing) natywna”.

Niewątpliwie jestem ukształtowany w pojmowaniu standardów dziennikarskich przez „stare media”. Z całej sytuacji zrozumiałem przede wszystkim, że „nowa era” polega na tym, że dziennikarz nie traci wiarygodności, gdy w sposób maksymalnie pozbawiony jakiegokolwiek rozgraniczenia miesza informację i publicystykę z reklamą. Według moich standardów jest to po prostu nieuczciwe. I uderza w prawa odbiorcy.

Pomyślałem: „To ma być przyszłość mediów? To lepiej, żeby nigdy nie nastąpiła”. stukam.pl

wtorek, 1 października 2013

Pokora w praktyce

 Gdy dopełniał się czas wzięcia Jezusa z tego świata, postanowił udać się do Jerozolimy i wysłał przed sobą posłańców. Ci wybrali się w drogę i przyszli do pewnego miasteczka samarytańskiego, by Mu przygotować pobyt. Nie przyjęto Go jednak, ponieważ zmierzał do Jerozolimy.
 
 Widząc to uczniowie Jakub i Jan rzekli: „Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?”
 
Lecz On odwróciwszy się zabronił im. I udali się do innego miasteczka. (Łk 9,51-56)

Chłopak opowiadał z pewną dumą w głosie. „Nie wpuścili nas do tamtej dyskoteki, to im kamieniami szyby powybijaliśmy. Nie damy sobą pomiatać. Mamy swoją godność. Dobrze zrobiliśmy, nie?”.

Czy nie podobnie, a może nawet gorzej, chcieli się zachować Jakub i Jan? Spotkali się z niezrozumieniem i odrzuceniem. I postanowili zareagować agresją. Na wrogość, z którą się zetknęli, usiłowali odpowiedzieć wrogością i siłą.

Chcieli zareagować po swojemu. Powie ktoś, że bronili w ten sposób Jezusa. Czy faktycznie? Kto poczuł się dotknięty odmową gościny ze strony mieszkańców samarytańskiego miasteczka? Jezus Chrystus, Boży Syn?

To oni poczuli się dotknięci – Jakub i Jan. A proponując zniszczenie miejscowości nie szukali woli Bożej. Szukali Bożej akceptacji dla swojej woli. Dla własnej zachcianki, by pokazać, jacy to oni są mocni i ważni, bo chodzą za Jezusem. Chcieli posłużyć się Bogiem, Jego mocą, aby ukarać innych za swoje niepowodzenie.

Nie szukali jego przyczyn. Po prostu zamierzali usunąć ludzi, którzy nie zachowali się tak, jak oni sobie tego życzyli, jak się spodziewali. Pokazać siłę.

Jezus stanowczo im zabronił. Nie dał się nabrać, a tym bardziej wciągnąć w doraźne porachunki sprowokowane czyimś naruszonym ego. Na zemstę zamiast sprawiedliwości. Na zwycięstwo pychy podpieranej bezprawnie powoływaniem się na Boga. Pokazał, na czym polega pokora. W praktyce. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

czwartek, 26 września 2013

O tym, dlaczego kupiłem pewną książkę

Zastanawiam się, czy to, co zrobiłem, jest czymś dziwnym czy naturalnym. W czym rzecz? W tym, że czytając całość wywiadu z papieżem Franciszkiem, kupiłem e-booka. Kupiłem go w trakcie czytania tekstu rozmowy z biskupem Rzymu. Czytałem wywiad na ekranie komputera, więc przeskoczenie do księgarni internetowej i kupienie książki, to była tak naprawdę kwestia kilku kliknięć. Właściwie mogę powiedzieć, że nabyłem książkę bez przerywania lektury wywiadu.

Jaką książkę kupiłem? „Narzeczonych” Alessandro Manzoniego. Dlaczego? Przyznaję się bez wstydu. Dlatego, że Franciszek w rozmowie z Antonio Spadaro powiedział: „Czytałem trzykrotnie »Narzeczonych« Manzoniego, trzymam tę książkę znów na stole, żeby do niej wrócić. Manzoni wiele mi dał. Moja babcia, kiedy byłem mały, nauczyła mnie na pamięć początku: »Ta odnoga jeziora Como, która skręca na południe między dwoma nieprzerwanymi łańcuchami gór...«”.

Kupiłem książkę, bo Franciszek czytał ją trzy razy i planuje przeczytać po raz czwarty. Kupiłem książkę, bo Papież powiedział, że jest ona dla niego ważna. Bo to jedna z tych książek, które nie tylko mają dla niego znaczenie, ale go kształtowały. Kupiłem „Narzeczonych” Manzoniego, bo nie czytałem tej książki i w trakcie lektury wywiadu z Franciszkiem odkryłem bardzo poważny brak i lukę nie tylko w moim oczytaniu. Także w możliwości rozumienia Papieża. Możliwości jak najlepszego podążania za tokiem jego rozumowania i widzenia świata. Możliwości odnajdywania z nim, nawet bez ruszania się z domu, jak największej bliskości. Tej bliskości, o której Franciszek tak często mówi.

Nie pierwszy raz w życiu szukam bliskości z drugim człowiekiem, dróg, do jak najlepszego zrozumienia go, jego myślenia, jego sposobu odbierania świata, jego wrażliwości i reakcji, przez sięganie do tych samych przeczytanych książek, obejrzanych filmów, słuchanej muzyki, zobaczonych obrazów. To pomaga. Tworzy pewne pole wspólne. Pozwala znaleźć punkty styczne. Miejsca porozumienia. I tematy do rozmowy.

Kilka dni temu o. Maciej Zięba pisząc w „Rzeczpospolitej” na temat obrazu Kościoła i ludziach zatroskanych o jego dobro, stwierdził: „Różnią się w jego odczytywaniu, często w sposób znaczący, z powodów różnorakich doświadczeń, różnic w wykształceniu, indywidualnej wrażliwości, różnorodnych powołań w Kościele, ale nadal są braćmi (i – pamiętając o kobietach – siostrami) w Chrystusie”. Dodał, że każdy z nas, każdy człowiek, pracuje na innej bazie egzystencjalnych danych, intelektualnych i emocjonalnych, każdy też urodził się w innym punkcie czasoprzestrzeni, odebrał inne wychowanie oraz wykształcenie, ma odmienną wrażliwość i estetykę. O. Zięba wskazał, że może to być podstawa do budowy „wspólnoty komplementarnych talentów”, ale też powód do podziałów i kłótni. Myślę, że właśnie dlatego tak ważne jest, ile książek, filmów, muzyki, obrazów, mamy wspólnych z innymi. Dlatego kupiłem książkę, którą już trzy razy czytał Franciszek. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

wtorek, 24 września 2013

Jak zostać matką Jezusa?

Przyszli do Jezusa Jego matka i bracia, lecz nie mogli się dostać do Niego z powodu tłumu. Oznajmiono Mu: "Twoja matka i bracia stoją na dworze i chcą się widzieć z Tobą". Lecz On im odpowiedział: "Moją matką i moimi braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je". (Łk 8,19-21)

Czyżby Jezus wyrzekał się swojej Matki? Czyżby lekceważył swoich krewnych, za nic miał więzy krwi? Nic podobnego. Jak już dawno wyjaśnił między innymi zmarły w ubiegłym roku wybitny biblista ks. Józef Kudasiewicz, Jezus nie wyrzeka się swej Matki i swych krewnych, lecz na tej samej płaszczyźnie bliskości stawia swoich uczniów, tych, którzy słuchają słowa Bożego i je wypełniają w życiu. To niesamowity awans, to nadspodziewane wyróżnienie. Ci, którzy z wiarą przyjmują słowo Boże, wchodzą do duchowej rodziny samego Jezusa Chrystusa, Bożego Syna. Stają się dla Niego tak ważni i tak bliscy, jak najbliżsi krewni. „Chrześcijanin jest więc spokrewniony z Jezusem w sensie duchowym, ma prawo zwracać się do Chrystusa wezwaniem ‘Bracie’...” – tłumaczył ksiądz profesor Kudasiewicz i dodawał, że ta bliskość między Jezusem a Jego uczniami przenosi się na relacje uczniów między sobą. Wszyscy jesteśmy braćmi w Chrystusie.

Ale w tej krótkiej deklaracji Jezusa jest coś jeszcze. Coś bardzo ważnego, na co rzadko zwracamy uwagę. Przed piętnastoma wiekami papież Grzegorz Wielki powiedział: „Nic w tym dziwnego, iż ten, kto czyni wolę Ojca, jest nazwany bratem i siostrą Pana — słowa te dotyczą obu płci powołanych do wiary. Dziwne jest jednak bardzo, iż Pan nazywa kogoś swoją matką... Jak jednak można stać się Jego matką? Ten, kto przez wiarę staje się bratem i siostrą Chrystusa, stanie się Jego matką, kiedy będzie Go głosił innym. Rodzi Pana, kto wlewa Go w serce słuchającego. Staje się Jego matką, jeśli swoim nauczaniem rodzi miłość Pana w sercu bliźniego”.

Przypominając tę wypowiedź Następcy św. Piotra, który zwany jest nie tylko Wielkim, ale też Dialogiem, o. Jacek Salij zaapelował: „Słowa Pana Jezusa o tym, kto jest Jego bratem i siostrą i matką, niech skłonią nas do postawienia sobie dwóch pytań: Czy Chrystus może o mnie powiedzieć, że ja jestem Jego bratem lub siostrą? I czy ja uczestniczę już jakoś w macierzyństwie Kościoła? Czy staram się przyczynić do tego, żeby Chrystus Pan rodził się również w innych ludziach?”. stukam.pl


Komentarz dla Radia eM

czwartek, 19 września 2013

Mówi się, że pokora jest cnotą chrześcijańską

Wpadłem ostatnio w spór z młodym, dobrze się zapowiadającym przedsiębiorcą. A wszystko przez to, że skrzywiłem się okropnie i przerażająco, gdy on, tłumacząc mi mechanizmy, jakimi posługuje się w drodze do sukcesu, a jakie odrzuca, przywołał nagle stare powiedzenie „Pokorne cielę dwie matki ssie”. Uśmiechnął się dwuznacznie i oznajmił: „Już nasi ojcowie wiedzieli, że pokora to bardzo opłacalna postawa”.

„Szanowny pan nie rozumie tego powiedzenia” – zauważyłem cierpko. I żeby nie pozostać gołosłownym, przytoczyłem mu interpretację przysłowia, przygotowaną przez poważną instytucję naukową. „W jego podstawowym użyciu mamy do czynienia raczej z pochwałą posłuszeństwa, które jakoby spotyka się z nagrodą, i to podwójną”.

Kandydat na rekina biznesu wytrzeszczył na mnie oczy i pokręcił z niedowierzaniem głową. „Widzę, że ksiądz zamierza teraz wygłosić kazanie o pokorze” – powiedział niechętnie, sugerując brak zainteresowania ewentualną przemową.

Rozważałem przez chwilę, czy kontynuować temat, gdy przedsiębiorca przedstawił kolejną istotną deklarację. „Pokora jest wymówką słabych i nieudolnych” – ocenił raczej ze smutkiem niż zaczepnie. „Ktoś napisał, że pokora to tylko romantyczne służalstwo. Zgadzam się z tym” – dorzucił bez entuzjazmu.

Nie spodziewałem się akurat w tej rozmowie cytowania japońskiego pisarza, więc milczałem zaskoczony, ale po chwili też odpowiedziałem cytatem. „Pokora nie jest słabością, ale wielką potęgą człowieka, dlatego, że miłość jest potęgą” – posłużyłem się słowami księdza Jana Twardowskiego. I zaraz uzupełniłem wyimkiem z Chestertona: „Pokora rodzi olbrzymów”.

Nie wyglądał na przekonanego. Machnął ręką, jakby odganiał niebezpieczną, agresywną osę i zajął się otwieraniem butelki wody mineralnej. Niegazowanej.

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego pokora ma dzisiaj taką marną opinię i jeśli już jest uwzględniana, to raczej w kategoriach cynicznego chwytu niż rzeczywistej wartości. Ponieważ akurat łyknąłem sporą dawkę powieści Agaty Christie, przyplątał mi się w myślach fragment ze „Spotkania w Bagdadzie”: „Może człowiek staje się szaleńcem, kiedy próbuje odgrywać rolę boga. Mówi się, że pokora jest cnotą chrześcijańską, teraz rozumiem dlaczego. Pokora pozwala zachować rozum i człowieczeństwo”.

Mówi się? Chyba nie za często. Coś mi się wydaje, że w ogóle o wiele więcej mówi się teraz o grzechach i wadach niż o cnotach. Chyba najwyższy czas to zmienić. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 12 września 2013

Krótki tekst o kształtowaniu

Bywa, że nawet z przypadkowo spotkanymi ludźmi rozmawiam o tym, co mnie i moich rozmówców kształtowało. Lubię te rozmowy. Lubię ten moment, kiedy ktoś wgląda nie tylko we własną przeszłość, ale też w samego siebie, aby odnaleźć ważne punkty na drodze swego rozwoju, wzrostu i dojrzewania. Sam zresztą też coraz częściej łapię się na tym, że staram się odnaleźć i oznaczyć niczym ważne lokalizacje na mapie, chwile, miejsca, zdarzenia, osoby, które wpłynęły na to, kim dzisiaj jestem i jaki jestem.

Lubię też to specyficzne drgniecie serca, gdy mój rozmówca czy rozmówczyni wymieni ten sam istotny punkt, który sam odnotowuję na swojej życiowej osi czasu.

Jedno ze zdań, które owo drgniecie mojego serca wywołują, brzmi: „Kształtowały mnie Piekary”. Cieszę się za każdym razem, gdy ktoś tak powie, a zdarzyło mi się to już wielokrotnie. Zaczynam w tym momencie odczuwać trudną do sprecyzowania, a nawet do nazwania specyficzną więź z tym człowiekiem. Bo sam też uważam, że kształtowało mnie i nadal kształtuje piekarskie sanktuarium, jego przedziwna atmosfera, spowodowana wyczuwalną i niemal namacalną obecnością Maryi.

Jednym z moich ulubionych tekstów dotyczących Piekar, jest „Orędzie w sprawie koronacji Matki Bożej Piekarskiej” ks. Augusta Hlonda z roku 1925, które w całości brzmi tak:

„Ludu śląski!

Ktokolwiek dochodzi przyczyn twej głębokiej wiary, musi pójść do Piekar. Bez nich nie można ani twej duszy zrozumieć, ani twego życia religijnego ogarnąć. Tylko ten je zupełnie pojmie, kto cię widział przed cudownym obrazem i przejrzał związek między nim a tobą.

Bo Piekary to filar, na którym sama Opatrzność oparła twą wiarę. Piekary to żywa krynica, z której z woli Bożej Matka Najświętsza na Śląsk cały strumieniami rozlewa przeróżne łaski ku ukojeniu serc. Piekary to twoje chluba i twój skarb, twoja tradycja serdeczna i twa święta potrzeba.

Obraz piekarski nie tylko z marmurowego ołtarza spoglądał niebiańskim wzrokiem na śląskie pokolenia. On każdy śląski dom zdobił. W kapliczkach przydrożnych i na drzewach pobożną ręką zawieszony, na każdym kroku o wierze mówił i o życiu z wiary. Szczególnie zaś w duszach błyszczał gorących, ufność w nich budząc, i wielkie, święte myśli.

Tak klękały przed cudownym obrazem pokolenia, jedno po drugim. A dzisiejszy Śląsk, ogarnięty wielkością swej dziejowej chwili, również cały przed nim się korzy, o łaski prosząc wielkie na drogę swego pochodu. Co więcej. Śląsk przełomowy, wolny i wdzięczny, korony niesie złote Piekarskiej Matce Boskiej w hołdzie. W Rzymie je Papież święcił dłonią i sercem. A tu je w obliczu całej Polski, ludu śląski, w ręce kładziesz Prymasa, by nimi skronie twej przemożnej a ukochanej Patronki uwieńczył, w imieniu Papieża i w twym imieniu, w imieniu twej historii i w imieniu przyszłych pokoleń.

W świętym drżeniu i ze ślubami na ustach ukoronuj, ludu śląski, swą Matkę i Królowę, aby ci jej obraz poprzez dymy fabryczne i życiowe opary odtąd jeszcze większym blaskiem świecił, boże drogi ci wskazując i kierunki.

Szczęśliwy Śląsku! Czcij i kochaj swe Piekary!” stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 11 września 2013

Nic nadzwyczajnego?

Zdarzyło się, że Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc spędził na modlitwie do Boga.
 
Z nastaniem dnia przywołał swoich uczniów i wybrał spośród nich dwunastu, których nazwał apostołami: Szymona, którego nazwał Piotrem; i brata jego, Andrzeja; Jakuba i Jana; Filipa i Bartłomieja; Mateusza i Tomasza; Jakuba, syna Alfeusza, i Szymona z przydomkiem Gorliwy; Judę, syna Jakuba, i Judasza Iskariotę, który stał się zdrajcą.
 
Zeszedł z nimi na dół i zatrzymał się na równinie. Był tam duży poczet Jego uczniów i wielkie mnóstwo ludu z całej Judei i z Jerozolimy oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu, przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Także i ci, których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia.
 
A cały tłum starał się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich. (Łk 6,12-19)

Niby nic nadzwyczajnego. Prosty opis wyboru dwunastu Apostołów, dokonanego przez Jezusa. A jednak, gdy się wczytać uważnie, okazuje się, że jest to pełna głębokich przesłań relacja o powstawaniu Kościoła.

Niektórzy komentatorzy biblijni porównują Jezusa w tej opowieści do Mojżesza, który najpierw wstąpił na górę i przebywał z Bogiem, a potem zszedł do ludu, aby wypełnić swoją misję.

Jezus najpierw się modlił. Rozmawiał z Ojcem. Długo. Całą noc. Dopiero po tej rozmowie, po modlitwie, wybrał Dwunastu. I tu drobny, ale bardzo istotny szczegół. Chrystus dokonał wyboru na górze. Przywołał ich do siebie w miejsce, w którym się modlił. Można powiedzieć, że ich podciągnął na wyższy poziom. A w tym, jak ich nazwał, zawarta jest misja, do której ich powołał i wyznaczył. Apostoł, to wysłannik.

Dopiero potem zeszli z góry, do ludu. Po to, aby wypełnić swoją misję. Jezus po to, aby wypełnić misję zbawienia świata, apostołowie po to, aby wypełnić misję głoszenia Dobrej Nowiny o zbawieniu.

Na równinie czekało mnóstwo ludzi. Z najróżniejszych stron. Ludzi, którzy podjęli trud, wysiłek, aby Jezusa słuchać i znaleźć u Niego uzdrowienie. To ludzie otwarci, zdolni do wiary, do zaufania Jezusowi. To ludzie, jakich i dzisiaj mnóstwo na całym świecie. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

piątek, 6 września 2013

Sprawa powrotów

Wcześniej czy później przychodzi chwila, w której tego tematu po prostu nie da się uniknąć. Pojawia się w formie pytania, na przykład takiego: „To co, wracamy?” albo w formie stwierdzenia faktu, mającego często wymiar rozkazu lub przynajmniej polecenia: „Wracamy”.

Powrót. Czy to coś dobrego, czy złego? Dobrze jest wracać, czy źle? Chcemy wracać, czy nie?

Utkwiły mi głowie usłyszane kilka dni temu słowa pewnej matki, która mając na myśli koniec wakacji i początek roku szkolnego, powiedziała: „Trzeba będzie wrócić do tego kieraciku”. W ciągu niespełna tygodnia podobnych westchnień usłyszałem kilka, od różnych kobiet. Wsłuchiwałem się w nie, usiłując odnaleźć w brzmieniu wypowiadanych słów, w zabarwieniu głosu, sygnał, czy to powrót wyczekiwany, upragniony, czy też niepożądany. Odniosłem wrażenie, że jednak – mimo łączących się z tym powrotem licznych obowiązków, które jedna z moich znajomych na Facebooku zapisała skrótowo: „Dowożenie, odwożenie, przywożenie, cuda na kiju. Odrabianki, lektury, matematyka” - była w tych słowach jakaś tęsknota, nostalgia, pragnienie powrotu.

Nostalgia. Milan Kundera stwierdził, że „Nostalgia jest cierpieniem spowodowanym niespełnionym pragnieniem powrotu”. Zwykle nostalgię łączy się z tęsknotą za ojczyzną. Ale czy nie ma ona też innych wymiarów? Tych bardziej szczegółowych, zakorzenionych w drobnostkach, budujących codzienność?

To prawda, że zdarzają się złe powroty. Powroty niechciane. Powroty do miejsc i ludzi naznaczonych złem, bólem, strachem, agresją, krzywdą, rozczarowaniem, zawodem. Stronimy od takich powrotów. Jeśli są nieuniknione, a przynajmniej jeśli jako takie się jawią, człowiek instynktownie stara się je opóźnić, odsunąć w czasie, jak tylko się da najdalej. Nie chce nawet wracać do wspomnień wypełnionych takimi ludźmi i miejscami. Próbuje je wymazać z pamięci, oczyścić ją, zresetować.

Ale chyba w skali świata dobrych, wymarzonych, wytęsknionych i upragnionych powrotów jest więcej. Powrotów, które dają nie tylko poczucie wejścia w znane, bezpieczne koleiny. Powrotów, które dają nową porcję poczucia własnej wartości, uświadamiają wagę i znaczenie tego, co już było, w zupełnie nowej perspektywie, perspektywie teraźniejszości i przyszłości.

Zdarzyło mi się podczas tegorocznych wakacji wrócić do niektórych miejsc i ludzi po ponad dwudziestu latach nieobecności. Nie czułem się obco. Nie znalazłem się w sytuacji archeologa, odkopującego skorupy nieznanych dzbanów i misek. Okazało się, że w pewien sposób byłem tam przez cały ten czas.

Autor „Małego Księcia” doszedł do wniosku, że „Najważniejsze jest, by gdzieś istniało to, czym się żyło: i zwyczaje, i święta rodzinne. I dom pełen wspomnień. Najważniejsze jest, by żyć dla powrotu”. No właśnie. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 5 września 2013

Kontrowersje

Pracując od dziesięcioleci "w słowie", dostrzegam u siebie wyczulenie na sformułowania, a nawet pojedyncze słowa, które - w moim odczuciu - znajdują się w niewłaściwym miejscu. Zauważam je m. in. wtedy, gdy ich obecność zmienia przekaz lub nadaje mu jakieś zabarwienie - emocjonalne, polityczne, ideologiczne itp.

Natrafiłem przed chwilą na stronach "Rzeczpospolitej" na agencyjną informację zatytułowaną "Sondaż: Kościół ma za duży wpływ na politykę".

Czytam. Jeszcze raz czytam. I jeszcze raz. Bo coś mi zgrzyta.

Właściwie wiem od początku, co to tak zakłóca mi lekturę, ale wolę się upewnić.

Po trzecim czytaniu jestem pewien, co wydaje mi się nie na miejscu. Jedno słowo. "Kontrowersje".

Jest w tej wiadomości obszerny fragment poświęcony kwestii aborcji, który dla jasności wywodu zamieszczam tu cały. Brzmi następująco:

"Opinia publiczna pozostaje natomiast podzielona co do ogólnej oceny obecnie obowiązującej ustawy, regulującej dopuszczalność aborcji w Polsce. Zbliżone grupy respondentów opowiadają się za utrzymaniem obecnego stanu prawnego (38 proc.) oraz liberalizacją obecnie obowiązującej ustawy (36 proc.). Stosunkowo niewielkie jest natomiast poparcie dla zaostrzenia prawa antyaborcyjnego - takie rozwiązanie popiera 12 proc. badanych Polek i Polaków.

Większość ankietowanych opowiada się za utrzymaniem możliwości legalnego przerywania ciąży dokładnie w tych trzech przypadkach, które obejmuje obecnie obowiązująca ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Polacy są zdecydowanymi zwolennikami możliwości przerwania ciąży, gdy zagrożone jest życie kobiety (82 proc.), zagrożone jest zdrowie kobiety (78 proc.), ciąża jest wynikiem przestępstwa (78 proc.). Nawet osoby określające się jako bardzo religijne w 70 proc. są zwolennikami możliwości przerywania ciąży w tych przypadkach.

Tylko nieco mniej respondentów jest skłonnych zaakceptować możliwość aborcji ze względu na stwierdzone nieodwracalne uszkodzenie płodu (70 proc.). W takim wypadku mniej niż połowa respondentów określających się jako bardzo religijni dopuściłaby taką możliwość.

Kontrowersje (wytłuszczenie ks. A. S.) budzi przerywanie ciąży z powodu trudnej sytuacji osobistej bądź dlatego, że kobieta nie chce mieć dziecka. Dla porównania: w 1992 r. za możliwością dokonania aborcji ze względu na trudną sytuację bytową, materialną lub rodzinną opowiadała się ponad połowa respondentów. Obecnie taką możliwość dopuszcza jedna trzecia badanych".

Przeczytałem rzecz trzy razy i wciąż nie wiem, dlaczego słowo "kontrowersje" znalazło się akurat w tym miejscu. Dlaczego właśnie ta sprawa zdaniem agencji budzi kontrowersje. Dlaczego nie budzi jej "Stosunkowo niewielkie jest natomiast poparcie dla zaostrzenia prawa antyaborcyjnego". Albo to, że "Nawet osoby określające się jako bardzo religijne w 70 proc. są zwolennikami możliwości przerywania ciąży" w "tych trzech przypadkach, które obejmuje obecnie obowiązująca ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży".

Szukając powodu kontrowersyjności właśnie tej jednej kwestii znalazłem tylko jeden. Zmniejszenie liczby zwolenników zabijania dzieci w brzuchach matek. "...w 1992 r. za możliwością dokonania aborcji ze względu na trudną sytuację bytową, materialną lub rodzinną opowiadała się ponad połowa respondentów. Obecnie taką możliwość dopuszcza jedna trzecia badanych". Dwadzieścia jeden lat temu "za" było ponad 50 procent. Teraz - trzydzieści kilka procent.

Ktoś powie, że się czepiam. Być może. Ale zapewniam, że obecność tego jednego słowa u wielu czytelników spowoduje zupełnie inny odbiór informacji, niż gdyby ten jeden jedyny wynik sondażu nie budził "kontrowersji".
 stukam.pl

wtorek, 3 września 2013

Jezus i zło

Jezus udał się do Kafarnaum, miasta w Galilei, i tam nauczał w szabat. Zdumiewali się Jego nauką, gdyż słowo Jezusa było pełne mocy.
 
 A był w synagodze człowiek, który miał w sobie ducha nieczystego. Zaczął on krzyczeć wniebogłosy: „Och, czego chcesz od nas, Jezusie Nazarejczyku? Przyszedłeś nas zgubić? Wiem, kto jesteś: Święty Boży”.
 
Lecz Jezus rozkazał mu surowo: „Milcz i wyjdź z niego”. Wtedy zły duch rzucił go na środek i wyszedł z niego nie wyrządzając mu żadnej szkody.
 
 Wprawiło to wszystkich w zdumienie i mówili między sobą: „Cóż to za słowo? Z władzą i mocą rozkazuje nawet duchom nieczystym, i wychodzą”.
 
I wieść o Nim rozchodziła się wszędzie po okolicy. (Łk 4,31-37)

U niektórych ludzi można dostrzec fascynację złem. Szukają, go tropią, czyniąc z walki ze złem sens swojego życia i istotę wiary.

A jak wobec zła zachowuje się Jezus?

Chrystus nie fascynuje się złem. Nie skupia się na tym, aby go w każdym miejscu i w każdym człowieku wypatrywać. Jednak gdy ono pojawia się na Jego drodze, jest bardzo stanowczy i zdecydowany.

W opisanej przez św. Łukasza ewangelistę sytuacji Jezus nie podejmuje ze złem dialogu. Nie pozwala mu się wypowiadać, mimo, że zły duch, który opanował człowieka, mówi prawdę. Prawdę o Chrystusie. Bo jak czytamy w jednym z komentarzy biblijnym, to nie złe duchy są od objawiania światu, kim jest Jezus Chrystus. To objawią Jego męka i Zmartwychwstanie.

Jezus nie debatuje ze złem, lecz mu rozkazuje. Każde mu milczeć i opuścić człowieka. W ten sposób uwalnia człowieka, wyzwala go z niewoli zła.

Chrystus nie fascynuje się złem, ale też go nie lekceważy, nie ignoruje, nie przechodzi wobec niego obojętnie, nie przymyka oczu w imię czegoś, co dziś błędnie nazywamy tolerancją. Nie daje się nabierać na pochlebstwa i piękne słówka. Oddziela zło od człowieka. Nie pozwala, bo zrobiło mu krzywdę. By postawiło na swoim. Ma nad nim władzę. Ono nie jest i nie może być silniejsze od Boga. Nigdy. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

niedziela, 1 września 2013

Poprawiacze

Moje życiowe doświadczenie podpowiada mi, że jeżeli coś w miarę dobrze funkcjonuje, trzeba bardzo uważać na tych, którzy koniecznie chcą radykalnie rzecz poprawiać. Przez ponad pół wieku życia zdążyłem się już przekonać, że takie inicjatywy w zdecydowanej większości kończą się nie polepszeniem, lecz pogorszeniem sytuacji. I moją, oraz innych stratą.

Właśnie do mojej kolekcji potwierdzeń reguły, że poprawiaczy warto trzymać z daleka od czegoś, co jako tako funkcjonuje, dzisiaj doszła kolejna perełka.

Z przyczyn ode mnie niezależnych, bo technicznych, skazany jestem na korzystanie z analogowej kablówki UPC. Nie mam innych możliwości. Należę więc do prawie półmilionowej grupy ludzi w Polsce.

Ta półmilionowa grupa widzów straciła 1 września br. możliwość oglądania TVP.Info w swoich odbiornikach. Władze kablówki zadecydowały, że dotychczasowe miejsce TVP zajmie utworzona właśnie TVP Regionalna, czyli lokalny ośrodek TVP (który w niedzielę rano najwyraźniej nie miał żadnego pomysłu na jakiś interesujący program). TVP.Info jest dostępne tylko w UPC cyfrowej, która dla mnie ze względów technicznych, jest niedostępna. No cóż, właściciel kablówki może sobie decydować, co i gdzie udostępnia. Trudno.

Przypomniało mi się jednak, że TVP.Info od pewnego czasu jest nadawana w Internecie pod adresem tvpstream.tvp.pl.

No to uruchomiłem w komputerze. I co?

Jak to co. Zamiast TVP.Info jest nadawana... Zgadliście. TVP Regionalna.

Z tego miejsca gratuluję poprawiaczom z TVP skutecznego odcięcia tysięcy ludzi od publicznego kanału informacyjnego.

Zapewne dostaną za to osiągnięcie wysokie nagrody. Powinny je ufundować i wypłacić komercyjne infotainmenty... stukam.pl

sobota, 31 sierpnia 2013

Między miną a talentem

W przypowieści o talentach (Mt 25,14-30), uważanej powszechnie za paralelną z przypowieścią o minach (Łk 19,11-28) jest rzadko przez komentatorów zauważana warstwa, której w tej drugiej Chrystusowej opowieści zdecydowanie brakuje. Chodzi o sposób, w jaki udający się w podróż właściciel majątku, rozdziela go między swe sługi.

W przypowieści o minach (nota bene zawierającej zdaniem specjalistów wyraźne odniesienia do ówczesnej sytuacji politycznej) wszyscy słudzy otrzymują dokładnie tyle samo. Niezależnie od posiadanych zdolności i umiejętności gospodarowania. Okazują się one w pewnym sensie dopiero po powrocie pana do domu. Mając do dyspozycji jedną minę ktoś zarobił dziesięć, a kto inny tylko pięć. Pan jednak dając wszystkim po równo nie okazywał w żaden sposób zróżnicowania oczekiwań wobec nich.

Bohater przypowieści o talentach postąpił inaczej. "Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności". Zachował się jak menedżer potrafiący dostosować zadania do możliwości pracownika. Zastosował w praktyce słowa Jezusa: "Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą" (Łk 12,48). A patrząc z ludzkiego punktu widzenia, starał się z jednej strony zmaksymalizować zyski, z drugiej, zminimalizować straty. Więcej powierzył temu, kto - w jego ocenie - miał większe predyspozycje do biznesu.

Co ciekawe, ten, który nie zarobił, w obydwu przypowieściach spotkał się z równie negatywną oceną i z karą. To daje do myślenia... stukam.pl

sobota, 17 sierpnia 2013

Centawa, Jemielnica, czyli łyk normalności

Wizyta w Centawie i Jemielnicy jest jak łyk normalności. Zwyczajności. Choć wydawałoby się, że miejsca o tak skomplikowanych dziejach czym innym powinny emanować. A jednak.


Zobaczyłem kilka dni temu w telewizji fragment programu Jarosława Kreta. Pokazywał Górę św. Anny, Centawę i Jemielnicę. Czyli fragmenty Krainy św. Anny.


Pojechałem.


W Centawie średniowieczny kościół pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny. Z łupanych kamieni zbudowany. Fascynujące połączenie sacrum i historii. Gdy w sobotnie przedpołudnie wchodzi się do pustej wydawałoby się świątyni, nie ma nawet odrobiny poczucia samotności. Jest Obecność. Wręcz namacalna. Niewyrażalna w słowach. Jest to coś, czego nie da się pokazać na filmie czy na zdjęciach. Jest doświadczenie. Przeżycie.


W Centawie jest jeden sklep spożywczy. Czynny do piętnastej zdaje się, według wywieszki. Ale w poniedziałki tylko do dziesiątej. Nie trzeba dłużej...


Wyjeżdżających z Centawy żegna modlitwa: "Boże błogosław podróżującym". Napis przy drodze w drewnie wykonany. Czy trzeba więcej mówić o mieszkańcach?


To widać w Centawie


W Jemielnicy (Na tabliczce przy drodze również nazwa Himmelwitz) najpierw niepewność. Bo jakoś nie widać żadnej strzałki, jak dojechać do pocysterskiego kościoła. Więc powolutku w niewielką dróżkę w prawo. Dobrze! Choć stoi zakaz wjazdu, ale równocześnie strzałka "Parking", więc ostrożnie, przez bramę, według strzałek.


W punkcie informacji turystycznej przemiłą dziewczyna. Najchętniej zasypałaby człowieka darmowymi materiałami.


Ale przede wszystkim pierwsze kroki do świątyni. Po surowej jednak w swej wymowie Centawie, w Jemielnicy zaskoczenie barokowym natłokiem. Piękne, ale jakby za dużo naraz. Troszkę przesyt dla nieprzygotowanego na takie bogactwo form i kształtów człowieka. Trzeba chwili, na oswojenie. Potem już jest dobrze.  Powoli, bez pośpiechu trzeba wejść w tę przestrzeń. Znaleźć w niej swoje miejsce. A przede wszystkim miejsce Boga. Da się. Spokojnie. Jest. Wszystko, jak trzeba. Trzeba czasu. W tym miejscu trzeba czasu.


Właśnie trwają przygotowania do ślubu. Ciekawe. Miejsca dla nowożeńców w prezbiterium, tuż przed ołtarzem. Świadkowie, jak się potem okazało, też siedzieli w prezbiterium, stallach.


Po wyjściu przed kościół, wciąż w pewnym oszołomieniu, nieuporządkowaniu w głowie tak wielu zobaczonych rzeczy i spraw (w tym również tak przyziemnych, jak leżące obok przygotowanych dla wiernych spisów intencji na przyszły tydzień broszurek instruujących, jak się w gminie odnaleźć po "śmieciowej rewolucji") prosto w wir oczekiwania na ślub.


W bramie prowadzącej na plac kościelny z ulicy Wiejskiej, przy której domy tworzą słynną zabudowę "grzebieniową", zapora z dzieciaków z balonami. Dlaczego? "Przedszkolanka wychodzi za mąż" - słyszę wyjaśnienie. Przedszkolanka! Podobno nie wolno tak mówić. Podobno trzeba jakoś "Nauczyciel nauczania przedszkolnego" czy coś w tym rodzaju. A przecież czyż jest milsze słowo, na oddanie tej pani, którą się pamięta do końca życia, tak, jak ja pamiętam moją panią Filę z przedszkola? Nawet nie wiem, jak brzmiało jej pełne imię. Wiem, że była moją przedszkolanką. Wprowadzała mnie w świat pozarodzinny.


Podjechali z wielkim trąbieniem, po drodze kilkakrotnie zatrzymywani. Wiadomo po co. Sierpień nie sierpień. Zwyczaj, to zwyczaj.


Przed bramą na plac pan młody wyciąga z bagażnika koszyk. Ładuje do niego czekolady. Dużo. I każdy maluch z balonem i przejętą miną dostaje od niego czekoladę, a od swojej pani uścisk i buziaka.


Po śpiewie Sto lat" oraz "Niech im gwizdka" dziecięcy szereg się rozstępuje. I tworzy się piękna, długa, złożona z wielu par drużbów, procesja. Idą do kościoła. Godnie. Powoli. Młoda para na końcu. Jak się potem okazało, wszyscy ci młodzi przez całą Mszę św. stali wzdłuż ławek, tworząc szpaler...


Chciałem teraz napisać: "Gdy zaczęła się liturgia...". Ale czy liturgia tego sakramentu małżeństwa naprawdę zaczęła się dopiero w chwilą uderzenia w dzwonek przy drzwiach zakrystii?


Poszedłem zwiedzać Jemielnicę. Patrzeć w zadumie na jej pisane polskimi i niemieckimi literami dzieje. Na pomnik ofiar dwóch  wojen światowych (najpierw był pomnikiem ofiar I wojny światowej)  z niesamowitym napisem "Naszym synom, mężom i ojcom, dzielnym albo przerażonym, pełnym wiary, dumy i życia, patrzącym w przyszłość. Dziś nikt tego ocenić. Co pozostało, to ból i pamięć". Na ilu pomnikach takie słowa powinny się znaleźć?


Gdy wróciłem pod kościół tuż przed 12.00 zobaczyłem zbierających się kolejnych gości. Spóźnieni na ślub? Nie. Na pewno nie. Coś mnie tknęło. Wszedłem do przedsionka spojrzeć na spis intencji. O 11.00 ślub pani przedszkolanki. O 12.00 - Msza św. z okazji 25-lecia ślubu. Niesamowite. O czym myśleli ci "ćwierćwieczni" małżonkowie widząc wychodzącą z kościoła dzisiejszą parę młodą?


Nie zdołałem się powstrzymać przed zjedzeniem w jemielnickiej restauracji "Śląskiego nieba" z kluskami z bułki. To podwędzana, a potem gotowana z suszonymi śliwkami ogonówka. Pyszności ku niebu myśli kierujące istotnie. stukam.pl


A to widać w Jemielnicy

niedziela, 11 sierpnia 2013

Krótki kurs kreowania

Czasami przykład jest tak jednoznaczny, że właściwie nie trzeba niczego dodawać. Wystarczy go pokazać i nie trzeba go objaśniać jak przypowieści. Mówi sam za siebie. Krzyczy z daleka. Kłuje w oczy.

Ktoś myśli, że przesadzam?

Oto krótki kurs kreowania tzw. autorytetów:

"Antropolożka kultury i architektka Anna (tu oczywiście pada nazwisko) uważa, że nie należy moralizować pojawiania się klubów go-go w przestrzeni publicznej, bo to po prostu znak czasu.

- Obyczaje ulegają zmianom i ujawnieniu, to koszt demokracji i wolnego rynku - tak jest z nagością, ona istnieje na chodnikach, na architekturze, w witrynach. Jeśli kogoś to gorszy, może interweniować - koncesja na sprzedaż alkoholu oznacza nagość w witrynie, co nie służy kobietom, ale ożywia przestrzeń publiczną. Krytyka klubów go-go w niby-salonie miasta to pochwała fasadowości. Kiedyś Rynek uważano za strefę prestiżową zamkniętą dla miejsc nieobyczajnych, jak klub go-go, ale one zawsze istniały, tyle że w ukryciu. Realnie Rynek (z przyległościami) nie jest strefą prestiżową, lecz ludyczną - to hiperpub pełen wulgaryzmów i hałasu, a to nie są domeny salonów - mówi (znów nazwisko)" (źródło: Gazeta Wyborcza).

Podstawowa zasada: Znaleźć kogoś, kto pod własnym nazwiskiem powie z przekonaniem to, co chcemy usłyszeć. Potem można zacząć go lansować...

Teraz pora na zapraszanie do telewizji, na kilka wywiadów tu i ówdzie, i za jakiś, niezbyt ługi czas mamy szansę na ogólnopolski "autorytet" jak ta lala... stukam.pl

sobota, 3 sierpnia 2013

W Pławniowicach też cisza w kwadransowych porcjach

Oczywiście nikt używający w miarę często rozumu, kto chciałby obejrzeć pałac w Pławniowicach od środka, nie wybierze się do niego w sobotę, tylko sprawdzi wcześniej, że można go zwiedzać jedynie w niedziele i w czwartki po południu. Jeśli jednak komuś upał dopiekł i rozum się mu samoczynnie wyłączył, to w sobotę w w Pławniowicach się zjawia. A tu cisza w kwadransowych porcjach zegarem na wieży odmierzana.

Jedzie tam w sobotni ranek omijając autostradę, a jednak w sznurze samochodów jak do hipermarketu. Co nie znaczy, że wszyscy ci łamiący dość często w swych suwach albo innych raczej kosztownych ciemno-barwnych pojazdach zamierzają pocałować w Pławniowicach klamkę. Oni jadą nad wodę. Nad Jezioro Pławniowickie albo Dzierżno Duże lub któryś z mniejszych okolicznych akwenów.

W dawnym pałacu Ballestremów mieści się aktualnie Ośrodek Edukacyjno-Formacyjny Diecezji Gliwickiej. Kaplicę pałacową, która pełni rolę kościoła parafialnego, można w sobotę przez kratę obejrzeć i chwilę się pomodlić. A potem do parku.


Park w Pławniowicach piękny.Zadbany. Spotkałem grupę młodych ludzi, zajmujących się podlewaniem i porządkami w parku. Okazało się, że byli z pobliskiego ośrodka leczenia uzależnień. W parku mnóstwo różnych fajnych drzew - niektóre o dziwnych nazwach. Na przykład miłorząb dwuklapowy. Gdzie ona te dwie klapy? Pojęcia nie mam.

Gdyby tak do Pławniowic w niedzielę przyjechać, to i na koncert się załapać można. Najbliższy - 11 sierpnia o 20.00. Najpiękniejsze arie operowe i operetkowe oraz pieśni z różnych stron świata wykonają Servi Domini Cantores – Śpiewający Słudzy Pańscy, czyli... zespół księży solistów.

W upalną sobotę w Pławniowicach i okolicach jednak przyjezdni okupują brzegi zbiorników wodnych.

A jeśli ktoś ma nastawienie poznawcze, to wracając w stronę Katowic może sobie obejrzeć w Zabrzu Rokitnicy nawiązujące do idei miasta-ogrodu Osiedle Ballestrema, czyli zabytkowe osiedle robotnicze, a na nim m. in. prawdziwe stalowe domy. I pogadać z ich mieszkańcami. Podobno dobrze się mieszka, choć rdza nie odpuszcza. A osiedle super. Każdy dom (nie tylko stalowy) otoczony jest własnym ogródkiem... stukam.pl

Tutaj można zobaczyć zdjęcia z Pławniowic

czwartek, 1 sierpnia 2013

Kwadranse ciszy w Alwerni

Tegoroczny urlop rozpocząłem od wizyty w Alwerni. Wstyd przyznać, że nigdy tam dotychczas nie byłem. Wstyd tym bardziej, że jak się dowiedziałem, "alwernijskie sanktuarium było przez wieki ulubionym celem pielgrzymowania licznych pątników z Górnego Śląska". Do tego stopnia, że w latach 1897-1900 do istniejącej wówczas świątyni dobudowano "z ofiar Górnoślązaków 50-metrowej wysokości wieżę na dzwony".

W pierwszy dzień sierpnia krótko po dziewiątej rano w Alwerni dominowała cisza, dzielona na kwadranse biciem zegara na wspomnianej wieży. W przyklasztornym kościele półmrok. Nie ma nikogo. Ale jest przestrzeń wypełniona sacrum. Aż namacalnym. Duży krzyż w głównym ołtarzu. Po prawej obok prezbiterium obraz Matki Bożej Alwernijskiej, częściowo przysłonięty płachta okrywającą rusztowania ustawione w poprzecznej nawie. To chyba nie jest stałe miejsce tego wizerunku Maryi. Zdaje się, że powinien być właśnie tam, po prawej... Co ciekawe, na jednej z tablic informacyjnych wyczytałem, że alwernijski obraz Matki Bożej nazywany był też Piekarskim.

Po lewej, naprzeciw bocznego wejścia do świątyni, kaplica słynącego łaskami i cudami obrazu "Ecce Homo". Kaplica z obrazem (dobudowana do kościoła na początku XVIII stulecia) zamknięta ozdobną kratą z dwoma wielkimi zamkami. Klęcznik. Stolik z długopisem i karteczkami, na których można zapisać prośby i podziękowania do Pana Jezusa Cierpiącego i Miłosiernego widocznego na obrazie. Nad kratą stacja Drogi Krzyżowej "Pan Jezus do grobu włożony". Włożony. Nie złożony.

Bernardyński kościół w Alwerni jest pod wezwaniem Stygmatów św. Franciszka z Asyżu. Bo też pomysł ufundowania świątyni i klasztoru pojawił się w głowie Krzysztofa Korycińskiego, kasztelana wojnickiego i starosty gniewkowskiego, właściciela Poręby Żegoty i kilku innych wsi podczas zwiedzania włoskiej góry Alwernia, na której Święty Biedaczyna (od którego imię wziął aktualny biskup Rzymu) otrzymał stygmaty.

Zabudowania klasztorne, podobnie jak kościół, przyciągają wzrok nowymi dachami. Ale mury klasztoru nadal pełne są zacieków i zniszczeń. To skutki strasznego pożaru, który wybuchł tam w nocy z 6-7 marca 2011. Jak się dowiedziałem od jednej z kobiet, przez te ponad dwa lata naprawdę dużo udało się już zrobić. Ale mnóstwo pracy nadal czeka...

Moją uwagę zwraca klasztorny wirydarz z figurą Matki Boskiej wśród róż. Niesamowite wrażeni potęguje gra świateł. Akurat w chwili, gdy spoglądam, niemal dokładnie połowa ogrodu tonie w cieniu. Druga połowa i stojąca na środku figura Maryi, znajdują się w słońcu. Próbuję zrobić zdjęcie, ale biała figura a znika na ekranie w blasku. Jakby się rozpływała. A w bernardyńskim ogrodzie mnóstwo drzew owocowych, boisko z dwoma bramkami i... plac zabaw dla dzieci, ze zjeżdżalnią, huśtawkami i trampoliną.

Z tyłu, za klasztorem, tajemnicze schodki w dół. Prowadzą do Wąwozu Lessowego. Podobno jego dnem biegnie ścieżka, ale nie umiałem jej znaleźć. Poza tym bardzo mokro wokół. Każdy krok wyciska z ziemi wodę, jak z gąbki.

Poszedłem potem ulicą Kasztanową w górę, obejrzałem faktyczne centrum Alwerni (które wcale nie jest na Rynku, do którego jeszcze wrócę), kupiłem kilogram śliwek w dwóch rodzajach i przemaszerowałem obok siedziby władz miasta. Młodego miasta. Bo choć historia polskiej Alwernii sięga XVII wieku, to prawa miejsce miejscowość otrzymała dopiero dwadzieścia lat temu.

Pewnie rocznica tego wydarzenia jest powodem dla tego, co się dzieje na alwernijskim Rynku. Jest on jednym wielkim placem budowy. Jak można przeczytać na ustawionej kawałek dalej, po drodze do klasztoru tablicy, trwa "Rewitalizacja Rynku w Alwerni z zachowaniem jego obecnej funkcji w postaci założenia parkowego". W mieszczącej się przy Rynku galerii można sobie wziąć za darmo wielki folder opowiadający historię tego placu.

Na koniec jeszcze jedna atrakcja. Małopolskie Muzeum Pożarnictwa. W wielkim hangarze poupychane w wielkim tłoku nawet dla takiego laika jak ja niesamowite eksponaty. Urządzenia, pompy, samochody. Wręcz piętrowo. A nad nimi zwisają... wszelakie tabliczki z czasów PRL-u. Nie tylko te dotyczące ochrony przeciwpożarowej (np. informujące, że basenie ppoż. kąpiel surowo zabroniona), ale też te, które wisiały na ścianach i frontonach najrozmaitszych instytucji...

W ramach mojej pętli, którą wykonałem w Alwerni nie udało mi się wypatrzyć ani jednego punktu gastronomicznego. Gdzieś się chyba pochowały przede mną restauracje, kawiarnie i bary... Więc kawy w Alwerni się nie napiłem. Ale i tak uważam, że kto jeszcze w Alwerni nie był, ten powinien się tam wybrać. Choćby dla tej ciszy odmierzanej co kwadrans z wieży sanktuarium. stukam.pl


Tutaj można zobaczyć zdjęcia