piątek, 31 grudnia 2010

Między

W komputerze tego tak nie widać, jak na przykład na ścianie. W komputerze kalendarz się nie kończy. Płynnie przechodzi z grudnia w styczeń. Nie ma pustki po zerwaniu ostatniej kartki. Ale nie ma też wyraźnego znaku nowego początku, jakim jest powieszenie na ścianie nowego kalendarza. W komputerze upływ czasu trochę się rozmywa, nie ma aż tak wyraźnych granic, jak wymiana książkowego terminarza na nowy.

Media pełne podsumowań minionego roku i prognoz na przyszłość. Podsumowywać da się chyba wszystko. Podsumowywać, rankingować, ogłaszać plebiscyty na rozmaite „naj” i w ogóle. Prognozować i przepowiadać też – przynajmniej teoretycznie – można w każdej dziedzinie. Jednak do rzadkości należy – przynajmniej tak wynika z moich wyrywkowych obserwacji – rzetelne porównanie zapowiedzi sprzed dwunastu miesięcy z bilansem minionego roku. Ja się zresztą nie dziwię. Ani chętnym do snucia wizji przyszłości, jak i tym, którzy mieliby ewentualnie te wizje realizować.

Chociaż koniec jednego roku kalendarzowego i początek kolejnego to rzecz absolutnie umowna i równie dobrze można by to obchodzić na przełomie wiosny i lata albo w jakimś innym przypadkowym terminie, to jednak skłania do refleksji na temat kończenia i zaczynania. Co właściwie jest ważniejsze – kończenie się czegoś starego, czy zaczynanie czegoś nowego? Co ma większe znaczenie – podsumowywanie dokonań czy planowanie nowych zadań? Patrzenie w przeszłość czy w przyszłość?

To wcale nie jest głupie pytanie. My, ludzie, nie potrafimy patrzeć równocześnie do tyłu i do przodu. Jeżeli patrzymy w to, co było, nie jesteśmy w stanie równocześnie zerkać w to, co będzie. Musimy się odwrócić. Przynajmniej głowę. A gdy wypatrujemy tego, co ma nadejść, tracimy z oczu to, co już nastąpiło. Tacy już jesteśmy.

Cyprian Kamil Norwid napisał, że „Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej”. Czy można powiedzieć, że przyszłość to dziś, tylko cokolwiek... no właśnie. Cokolwiek bliżej? A może dalej, tylko w drugą stronę?

Gottfried Wilhelm Leibniz, filozof, matematyk, inżynier, fizyk i dyplomata, doszedł do wniosku, że „Teraźniejszość obciążona jest przeszłością i brzemienna w przyszłość”. Coś w tym jest, aczkolwiek jak się na tym stwierdzeniem zastanowić, to można dojść do wniosku, że i przeszłość i przyszłość są dla teraźniejszości ciężarem. Czy naprawdę?

No to może inny cytat. „Ludzie tacy jak my, wierzący w fizykę, wiedzą, że różnica między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością jest tylko uparcie obecną iluzją” – powiedział Albert Einstein.

A co na to my, ludzie wierzący w Boga i Bogu?

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

czwartek, 30 grudnia 2010

Świat przeciwko mnie

"Nikt mnie nie kocha". "Nikt mnie nie rozumie". "Wszyscy się ode mnie odwracają". "Nie chcą mnie nigdzie przyjąć". I jeszcze kilka setek podobnych. Wielkie oskarżenie o wykluczenie. Skąd my to znamy?

To bardzo wygodne ogłosić, że świat mnie wyklucza. Bo w konsekwencji mogę ogłosić, że ja - godząc się na to wykluczenie - wykluczam świat. Jak Iwan Karamazow, który co prawda nie wykluczał i nie odrzucał Boga, ale odrzucał i wykluczał świat. Taki, jak Bóg stworzył.

Podobno kończący się właśnie rok był w Unii Europejskiej między innymi rokiem walki z wykluczeniem społecznym. Coś mi się wydaje, że bardzo często jednym z powodów faktycznego wykluczenia, którego doznaje człowiek, jest jego wewnętrzna decyzja, aby uciec w wykluczenie. Decyzja, która niejednokrotnie wynika z pychy. Z poczucia, że jestem lepszy. Że dlatego świat mnie wyklucza, bo jest zły.

Mam wrażenie, że wielu myli bycie znakiem sprzeciwu dla świata z chętnym przyzwoleniem na wykluczenie. A zdanie Jezusa "Królestwo moje nie jest z tego świata" traktują jak zwolnienie z chrześcijańskiego obowiązku budowania królestwa Bożego na tym świecie. Najłatwiej nastawić się na przetrwanie w sytuacji wykluczenia ze świata, a potem w poczuciu własnej doskonałości mościć się w Królestwie Niebieskim.

Gorzej, jak się okaże, że z wejściem do niego z pozycji dobrowolnie wykluczonego nie będzie wcale tak łatwo.

środa, 29 grudnia 2010

Kontrakty

Jednym z fundamentów relacji międzyludzkich jest przestrzeganie umów. Ogromna część naszych stosunków z innymi ma postać kontraktu.

Otóż znam faceta, który jest zapalonym karciarzem. Gra na pieniądze. Czasem duże, czasem małe. Różnie. Nie podejmuję się orzekać, czy jest hazardzistą czy nie. Jednak z podziwu wyjść nie mogę, jak wielką wagę przywiązuje on do jak najszybszej spłaty karcianych długów. To dla niego sprawa tak honorowa, że jest w stanie ukraść, aby tylko karciany dług spłacić (ponoć raz to nawet zrobił). Ponieważ sam nie gram w karty i uważam taką grę za bezwartościową rozrywkę i sposób na marnowanie dużej ilości czasu, jego postawa jest dla mnie bardzo niezrozumiała.

Jest ona dla mnie tym bardziej niezrozumiała, że znam trochę życie tego człowieka i wiem, że innych umów, moim zdaniem ważniejszych, niż karciane zakłady (bo w kartach chyba chodzi w istocie o rodzaj zakładu, prawda?), tak bardzo nie honoruje. Ma żonę (w sensie ślubu kościelnego), którą latami zdradzał na prawo i lewo, po czym się z nią rozwiódł i zawarł małżeństwo cywilne z inną. Dziś ma już czwartą żonę.

Nie umiem pojąć, dlaczego facet, który tak bardzo honorowo traktuje kontrakt karciany, nie przykłada takiej wagi do małżeństwa, które też jest przecież, w sferze czysto ludzkiej, kontraktem?

A patrząc szerzej nie umiem uniknąć pytania: Co w nas jest, że poważniej traktujemy karciane zobowiązania, niż nasze umowy z Bogiem? Bo przecież ogromna część naszych relacji z Bogiem też ma charakter kontraktów...

wtorek, 28 grudnia 2010

Przywiązanie do obrazu

Zasadniczo nie przepadam za oglądaniem ekranizacji książek, które wcześniej przeczytałem. Stresuje mnie nieprzystawalność tego, co widzę na ekranie, do obrazu, który podczas lektury stworzyłem sobie w wyobraźni. Właściwie nigdy nie zdarzyło się dotychczas, aby wizja reżysera była choć trochę zbliżona do tego, co sam sobie "wymalowałem". Łącznie, a może nawet przede wszystkim, z doborem aktorów odtwarzających poszczególne postacie. Na palcach jednej ręki mogę policzyć przypadki, w których aktor lub aktorka choć trochę odpowiadali moim wyobrażeniom o konkretnej postaci.

Sytuacja jest o tyle trudna, że przyszło mi żyć w czasach, gdy narzucanie ludziom konkretnych obrazów świata i rzeczywistości jest zjawiskiem powszechnym. A cóż dopiero jeśli chodzi o fikcję literacką ;-)

Mam też jeszcze jeden problem. Podobnie jak wszyscy wierzący, mam również wypracowany obraz Boga, który noszę w duszy, w sercu i umyśle. No i mam świadomość, że przyjdzie moment, w którym okaże się, na ile ten obraz jest zgodny z prawdą...

poniedziałek, 27 grudnia 2010

W jakiego nie?

Niepokojąco podobne są dość liczne tezy zawarte w wywiadach z o. Janem Andrzejem Kłoczowskim OP w "Rzeczy na Święta" w "Rzeczpospolitej" i z prof. Zbigniewem Mikołejką w "Gazecie na Święta" w "Gazecie Wyborczej".

Nie wypadamy w nich najlepiej, jako wierzący w Boga i Bogu.

O. Kłoczowski: "Bóg nie jest realizacją i przedłużeniem naszych potrzeb". Prof. Mikołejko: "Polacy są pragmatyczni, szukają Boga opiekuńczego, który coś im załatwi".

Wywiad z prof. Mikołejką uzupełniony w wydaniu papierowym ankietą (ciekawe, jak dobierano uczestników?) zatytułowaną: "W jakiego Boga wierzę? W jakiego Boga przestałem wierzyć?".

Na ile redaktorzy tych pytań zdawali sobie sprawę, że dotykają kwestii wielkiej wagi? Bo przecież przyjęcie wiary w jedynego prawdziwego Boga i jedynemu prawdziwemu Bogu musi być ściśle powiązane z odrzuceniem wiary we wszystkich innych bogów i wszystkim innym bogom. Ze świadomym odrzuceniem. Wydaje mi się, że urodzeni w otoczeniu chrześcijańskim o tym zapominamy, wyciągamy fałszywy wniosek, że nas to nie dotyczy. Gdyby tak było, nie obowiązywałoby nas pierwsze przykazanie Dekalogu. A przecież nikt go nie odwołał, ani nie uznał za niedotyczące chrześcijan. Przyjmowanie wiary prawdziwej jest równocześnie stałym odrzucaniem nieprawdziwej. Odrzucaniem, a nie wplataniem prawdziwego Boga w panteon wszelkich moich i nie tylko moich bogów, choćby i na pierwszym miejscu.

Bóg katolików nie jest przecież najlepszym z bogów, tylko jedynym prawdziwym Bogiem.

niedziela, 26 grudnia 2010

Paradoksalność

Paradoksalnie w święto Świętej Rodziny, Jezusa, Maryi i Józefa, stanąłem wobec kwestii małżeństw z problemem bezpłodności, a mówiąc wprost i bezpośrednio, bezdzietności. Mam zresztą wrażenie, że samo poczucie paradoksalności sytuacji już świadczy o pewnym schematyzmie w moim myśleniu o sprawie.

Dziś tylko zasygnalizuję pewne aspekty.

Rzecz jest o tyle istotna, że jak wskazują statystyki, problem bezpłodności, a więc w konsekwencji bezdzietności, dotyka coraz większą liczbę małżeństw. Wiadomo, że in vitro nie może zyskać aprobaty Kościoła (wcale nie przede wszystkim dlatego, że są zarodki nadliczbowe, ale dlatego, że jest ingerencją w naturalny porządek rzeczy, czego póki co w Kościele wcale nie akcentujemy, a co stać się będzie musiało podstawowym argumentem, gdy metoda zostanie doprowadzona do etapu, w którym nie będzie ani mrożenia ani selekcji zarodków).

Wskazywanie jako naturalnego wyjścia z sytuacji bezpłodności i bezdzietności adopcji jest poważnym błędem uproszczenia. Adopcja nie jest (i być nie może) równoznaczna z naturalnym rodzicielstwem. Przede wszystkim nie jest właściwym rozwiązaniem dla wielu małżeństw. To misja, do której nie każda para małżeńska niemająca dzieci z powodu bezpłodności, jest zdolna. Mam wrażenie, że w Kościele brakuje tej świadomości, lecz powszechne jest myślenie traktujące adopcję jako naturalne wyjście dla każdej przeżywającej dramat bezdzietności pary małżeńskiej. To nie jest naturalne i oczywiste rozwiązanie problemu i pomocy ludziom przeżywającym dramat bezpłodności.

Odnoszę również wrażenie, że istnieje ogromna potrzeba dowartościowania jako powołania chrześcijańskiego również małżeństwa bezdzietnego. Tymczasem widzę dość często traktowanie - zwłaszcza przez księży - takich małżeństw jako gorszych. A przecież w nich również działa łaska sakramentu. A przecież ich wzajemna miłość, choć nie przynosi widzialnego owocu w postaci potomka, nie jest mniej warta niż miłość dzieciatych małżonków. Wydaje mi się, że gdybyśmy potrafili docenić ten rodzaj powołania życiowego, nie sugerując od razu egoizmu małżonków bezdzietnych, mielibyśmy łatwiej w kwestii in vitro.

Ale jak powiadam. Sam się łapię na absolutnie schematycznym, by nie powiedzieć szablonowym, myśleniu o małżeństwie i rodzinie. I pojawienie się tego tematu w dniu, w którym Kościół oddaje cześć Świętej Rodzinie odbieram w kategorii paradoksu. A to chyba jednak nie jest paradoks.

sobota, 25 grudnia 2010

Zwykli, porządni ludzie

Za oknami było ciemno. I zimno. I jakoś tak, że nie za bardzo chciało się wyjść. Dlatego siedząc całą rodziną w domu przy stole czuli się dobrze i bezpiecznie. I mieli do tego prawo.

Od rana nie był to łatwy dzień. Najpierw rano do pracy. Na szczęście udało się wyjść trochę wcześniej, bo przecież w tym dniu w domu naprawdę jest mnóstwo roboty. Już samo przygotowanie wieczerzy dla siedmiu osób, no bo tak: oni dwoje, trójka dzieci i teściowie, to mnóstwo pracy. Dla wszystkich. Bo u nich w domu nie było tak, że tylko mama zapracowana, a reszta rodziny z nudów patrzy w telewizor albo szuka jakiegoś zajęcia na siłę. Wiadomo od zawsze było, że w tym domu świętowanie przygotowują wszyscy. Po to, aby potem móc szczerze i bez wyrzutów sumienia, jakichś pretensji, przesadnego zmęczenia tylko niektórych, wspólnie świętować.

Siedzieli więc teraz w miłej, naprawdę miłej, nie jakiejś sztucznej i naciąganej atmosferze przy wigilijnym stole. Choinka rozświetlała pokój dodatkową jasnością. Jak zawsze na stole znalazło się dodatkowe nakrycie. Słychać było w tle kolędy. Już byli po modlitwie, czytaniu fragmentu Pisma Świętego, łamaniu się opłatkiem. Z prawdziwą przyjemnością i poczuciem współudziału w tworzeniu tej wyjątkowej w roku chwili, jedli pyszne, uświęcone rodzinną tradycją, potrawy. W głowie odliczali już godziny do chwili, w której mimo niesprzyjającej pogody trzeba będzie wyjść na Pasterkę...

I wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Podświadomie się policzyli, sprawdzając, czy przy stole są wszyscy, którzy być powinni. Byli wszyscy. Więc kto się dobijał? Komu się w ogóle chciało wychodzić w wigilijny wieczór i niepokoić rozpoczynających świętowanie ludzi?

- Idź, zobacz kto to - powiedział pan domu do najmłodszej pociechy.

Dziecko poszło. Po chwili wróciło.

- Jakiś pan z panią szukają noclegu - powiedziało.

W pokoju zapadła cisza. Jedyne dodatkowe miejsce do spania zajęli teściowie. Dorośli popatrzyli na siebie bezradnie. Pani domu chciała coś powiedzieć, ale mąż wpadł jej w słowo:

- Przeproś bardzo tych państwa, ale u nas nie ma miejsca - polecił najmłodszej latorośli...


Ktoś pomyśli, że to wydumana na dzisiejszą okoliczność historyjka. Wcale nie. Bo takie rzeczy się zdarzają. Ponad dwa tysiące lat temu też. Nie wiemy dokładnie, kiedy. To był przecież też niełatwy dzień w Betlejem. Zamęt, przemieszczający się ludzie, bo przecież trwał spis zarządzony przez cesarza. Ludzie byli zajęci mnóstwem spraw, byli zmęczeni, chcieli mieć trochę spokoju, czasu dla siebie, dla rodziny. Betlejem to nie było miasto zamieszkane przez samych złych, wrednych, wrogo nastawionych do wszystkich ludzi. Nie, to byli zwykli, przeciętni ludzie. Całkiem dobrzy i porządni ludzie.

Więc dlaczego nie przyjęli Maryi i Józefa, szukających miejsca? A przede wszystkim, dlaczego nie przyjęli Jezusa, Bożego Syna, który właśnie tej nocy się narodził nie z byle jakiego powodu, ale po to, aby ich i nas zbawić?

Co sprawia, że fajni, przyzwoici, sensowni ludzie nie przyjmują Boga, gdy ten do nich przychodzi, aby być razem z nimi w ich życiu? Mało tego. Nie rozpoznają chwili, w której sam Bóg przychodzi, aby wejść na stałe w ich życie. A przecież nie są źli i nienawistni. Nie są wrogami Boga.

Gdyby w tamtym dniu w Betlejem popytać ludzi, czy czekają na Mesjasza, szczerze odpowiedzieliby, że tak. A jednak, gdy Mesjasz szukał wśród nich miejsca, aby się narodzić, nie znalazł. Co sprawia, że ludzie, którzy pragną przyjścia Zbawiciela, w najważniejszej chwili okazują się nieprzygotowani i zatrzaskują Mu drzwi przed nosem?

Bóg przychodzi do takich właśnie ludzi. Bóg chce być obecny w życiu człowieka. Każdego, zwykłego człowieka. Chce tak bardzo, że przekracza granice wydawałoby się nieprzekraczalne. Bóg staje się człowiekiem dla człowieka. Dla każdej i każdego z nas.

Bóg nie zraża się niesprzyjającymi okolicznościami. Nie ogranicza się do minimum. Nie zniechęca się brakiem miejsca i zamkniętymi drzwiami. Drzwiami domów i ludzkich serc. Syn Boży przyjął naturę ludzką, by dokonać w niej naszego zbawienia. Ten fakt Kościół nazywa Wcieleniem. Bo Słowo stało się ciałem.

Dlatego „Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz Pan. A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie”.

Niemowlę leżące w żłobie. Dzieciątko. Nie ulegajmy jednak złudnym interpretacjom. Boży Syn przychodzi na świat jako niemowlę, jako Dzieciątko położone na garstce siana nie dlatego, że nasz Bóg jest słaby i nieporadny, że jest taki, jakim czasami próbujemy Go sobie wyobrazić na nasz użytek. Nie dajmy się nabrać na kwitnącą dość często nad żłóbkami infantylizację chrześcijaństwa. Niech nas nie zwiedzie coraz częstsze westchnienie ulgi tych, którzy myślą, że gipsowe bobo udające Jezusa to dokładnie taki obraz Boga, jaki chcielibyśmy widzieć częściej. „Bozia. Bóg słodziak, wyciągający ku nam tłuściutkie rączęta. O nic niepytający, niczego się wreszcie niedomagający, uśmiechnięty jak niemowlę, które wystarczy nakarmić, żeby spokojnie spało i pozwoliło rodzicom zająć się dorosłym życiem” (Szymon Hołownia).

Nie. „Albowiem Dziecię nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju”.

Nie. Bo „Ukazała się łaska Boga, która niesie zbawienie wszystkim ludziom i poucza nas, abyśmy wyrzekłszy się bezbożności i żądz światowych rozumnie i sprawiedliwie, i pobożnie żyli na tym świecie, oczekując błogosławionej nadziei i objawienia się chwały wielkiego Boga i Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa”.

Taki Bóg się narodził jako człowiek w Betlejem.

Dlaczego Słowo w betlejemskiej grocie stało się ciałem? Słowo stało się ciałem, aby nas zbawić i pojednać z Bogiem (KKK 457). Słowo stało się ciałem, abyśmy poznali w ten sposób miłość Bożą (KKK 458). Słowo stało się ciałem, by być dla nas wzorem świętości (KKK 459). I wreszcie Słowo stało się ciałem, by uczynić nas "uczestnikami Boskiej natury" (KKK 460).

Bóg stał się człowiekiem, abyśmy wreszcie naocznie i osobiście się przekonali, że nie wystarczy żyć po swojemu i być w porządku we własnym mniemaniu, a nawet w mniemaniu innych. Bóg stał się człowiekiem, aby zdecydowanie wkroczyć w nasze życie. Bóg stał się człowiekiem po to, aby być Bogiem z nami. Dlatego właśnie „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom, w których ma upodobanie”.

piątek, 24 grudnia 2010

Poczekalnie (4) - Dziecko

Mini serial na Adwent
Zobacz i posłuchaj (zamiast czytać)
Moje życie jest wahaniem wobec narodzin (Franz Kafka).
Wiem, wiem, powinienem się cieszyć. W końcu już niedługo narodzi się nowy człowiek. To przecież święto! Dla mnie powinno być szczególne święto, bo ten nowy człowiek rodzi się także za moją sprawą. Można powiedzieć, że rodzi się dla mnie.

A jednak nie mam pewności, że się cieszę. Nie potrafię szczerze powiedzieć, że niecierpliwie czekam na te narodziny. Gdzieś tam głęboko w sobie łapię się na czymś idiotycznym - na jakimś oczekiwaniu, że to dziecko się nie urodzi. Że w jakiś nieznany sposób zniknie i znów wszystko będzie tak, jak dawniej. To znaczy zanim to dziecko pojawiło się między nami. Dobrze mówię. Między nami. Bo mam coraz usilniejsze wrażenie, że to dziecko nas rozdziela, że wpycha się między nas i nas od siebie oddala.

Już nie jesteśmy tylko my dwoje. Teraz jest ono. Jeszcze się nie urodziło, a już od wielu tygodni to ono jest najważniejsze. Znalazło się w centrum uwagi. Zepchnęło mnie na margines.

Oczywiście, że to dziecko jest owocem naszej miłości i będę je kochać, ale mam idiotyczne poczucie zagrożenia. Mam przeczucie, że przez nie będę teraz nieustannie coś tracić. Właściwie już tracę, nawet teraz, gdy na nie czekam. Tracę niezależność, swobodę, możliwość układania życia tylko po swojemu.

Już raz czegoś takiego doświadczyłem. To było wtedy, gdy miała się narodzić moja siostra. Wszyscy wokół tak się na te narodziny cieszyli. Ja też. Chciałem mieć rodzeństwo. A potem zrozumiałem, nagle, tuż po jej narodzeniu, że jej pojawienie się w domu stało się moją klęską. Odtąd już nie ja byłem najlepszy, najważniejszy, najbardziej kochany, tylko ona. To się nie zmieniło do dziś.

Oczywiście, że chcę dać mojemu dziecku wszystko, co dla niego najlepsze. Ale czy nie mam prawa do swojego życia? Przecież umawialiśmy się, że najpierw musimy się w życiu ustawić, urządzić, mieć dom, odpowiednio zaawansowana karierę i dopiero wtedy będzie czas na dziecko. No, ale jak widać, nie wszyscy dotrzymują umów.

Przepraszam, muszę już iść. Będziemy dzisiaj kupować łóżeczko…

Zobacz i posłuchaj (mimo czytania)

czwartek, 23 grudnia 2010

Dzień przed Wigilią

Dwudziesty trzeci grudnia. To nie jest łatwy dzień. Dzień tuż przed Wigilią. Jeszcze nie Wigilia, ale już prawie... O czym tu można mówić, w takim dniu? Zwłaszcza, że przecież już od wielu dni właściwie wszystko, co się da w tym tuż przedświątecznym czasie powiedzieć, już zostało powiedziane.

Temat karpia wyeksploatowany na wszystkie możliwe sposoby.

Z choinką to samo. Czasami nawet bardzo oryginalnie i nowatorsko, jak u Szymona Hołowni, który stwierdził, że choinka, to „Drzewko odcinane od korzeni, wywożone ze swego naturalnego środowiska, a następnie obwieszane masą świecidełek i łakoci, czczące Boże Narodzenie cichym umieraniem w zabójczych dla siebie warunkach”.

Więc może opłatki? O nich też już każdy powiedział, co mógł. A gdzieś wyczytałem, że coraz bardziej upowszechnia się nowy zwyczaj kupowana oprócz białych, także kolorowych opłatków. Te kolorowe podobno przeznaczone są dla zwierząt.

A właśnie. Co ze zwierzętami? Dowiedziałem się, że w tym roku medialnego rozgłosu nabrała nie tylko akcja ratowania karpia przed świątecznym losem. W związku z upowszechniającym się stopniowo zwyczajem tworzenia tak zwanych żywych szopek, gdzieś w Polsce już organizowany jest protest w obronie zwierząt, które mają ponoć przeżywać katusze z powodu udziału właśnie w takim przedsięwzięciu. Pewnie dlatego na wszelki wypadek w szopce w pewnym bardzo zacnym miejscu nie będzie żywych słoni, tylko sztuczne. A swoją drogą, czy w Betlejem były słonie, gdy Jezus się tam rodził? To bardzo ciekawy temat. Więc może by o tym felieton tuż przed Wigilią napisać?

Skoro już jestem przy kwestii zwierzęcej, to przypomniało mi się, że według legend i baśni zwierzęta w dniu Wigilii mówią ludzkim głosem. Ciekawe, co miałyby nam do powiedzenia? Na przykład – skoro mamy się z nimi dzielić opłatkiem - jakie mogłyby nam złożyć życzenia? Czego mógłby nam życzyć pies, kot, chomik, świnka morska, papuga, żółw i cała reszta zwierzęcego towarzystwa, które spotykam w czasie odwiedzin kolędowych, niejednokrotnie słysząc, że to również członkowie rodziny?

Zaraz, zaraz, może by tak chociaż na koniec felietonu dzień przed Wigilią spoważnieć? I na przykład całkiem serio dotknąć tematu życzeń, które składamy innym ludziom łamiąc się z nimi opłatkiem? Może by się zastanowić, na ile te życzenia są szczere, przemyślane, autentyczne, a na ile sztampowe lub zawierające nasze oczekiwania pod adresem tych, którym je składamy, zamiast rzeczywistych wyrazów życzliwości wobec bliźniego?

To ja się jeszcze zastanowię, o czym by tu na dzień przed Wigilią...

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 22 grudnia 2010

Odważni przekazywacze

Ważny artykuł abp. Józefa Michalika w "Rzeczpospolitej".

Cytat: "Ludzka mentalność zmienia się radykalnie. Wpływa to także na sposób relacjonowania nauki Kościoła i jej odbiór. Co prawda w Polsce nadal silne są tradycje katolickie, a większość społeczeństwa to ludzie ochrzczeni, jednak z licznych badań wynika, że rośnie ignorancja religijna i umacniają się stereotypy dotyczące wiary i Kościoła. Z tego powodu nasz przekaz powinien być szybszy, jaśniejszy i musi w sposób pozytywny ukazywać prawdę wiary katolickiej. To jest kluczowe wyzwanie, jakie staje dzisiaj przed Kościołem".

Właściwie nic dodać, nic ująć. Przekaz szybszy, jaśniejszy i pozytywny. Czyli profesjonalny. No, jest jeszcze kwestia "przekazywaczy", którzy będą potrafili szybciej, jaśniej i pozytywnie. Oni nie rodzą się na kamieniu. Skądś trzeba ich brać.

Abp Michalik cytuje też kard. Stanisława Ryłko (przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Świeckich): "Ktoś, kto chce żyć i postępować zgodnie z Ewangelią Chrystusa, musi zapłacić swoją cenę, nawet w najbardziej liberalnych społeczeństwach Zachodu (…) Lecz my nie stanowimy mniejszości w tych społeczeństwach, sedno problemu polega na tym, że my sami usunęliśmy się na margines, sami pozbawiliśmy siebie znaczenia – z powodu braku odwagi – tak więc ludzie przestali się nami przejmować z powodu naszej miernoty". Zapewne w nawiązaniu do tych słów zrodził się tytuł artykułu abp Michalika: "Czas odważnych chrześcijan".

Problem w tym, że dzisiaj często odwaga jest wśród chrześcijan, a myślę że zwłaszcza wśród polskich katolików, mylona z brawurą. Odwaga nie wyklucza używania rozumu. Odwaga jest oparta na rozumie. Miernoty rzadko używają rozumu.

wtorek, 21 grudnia 2010

Zaszopkowani

Zastanawia mnie zaangażowanie, z jakim w polskich kościołach buduje się na Boże Narodzenie tzw. szopki czy stajenki. W niektórych świątyniach są one tak wielkie i pełne rozmaitych atrakcji, że albo wprost przysłaniają ołtarz, albo odwracają od niego uwagę.

"Robić z czegoś szopkę" to pojęcie negatywne. Może podświadomie przyznajemy, że w wielu przypadkach robimy sobie ze świętowania Narodzenia Jezusa Chrystusa szopkę? Że nie traktujemy tego całkiem poważnie? Że to wszystko tak z przymrużeniem oka? Żeby było fajnie, miło, migotliwie i nastrojowo?

W ciągu ostatniego miesiąca co najmniej kilkanaście razy słyszałem szczere westchnienia, "żeby na Boże Narodzenie nie zabrakło śniegu". Bo "bez śniegu to Boże Narodzenie jakieś takie niepełne"...

Aha. No i nie może w Boże Narodzenie zabraknąć w telewizji "Kevina". Bo to też już tradycja. A może nawet Tradycja?

"Szklana pułapka" była w telewizji wczoraj. Czy to znaczy, że już mamy święta? Bo przecież "Szklana pułapka" to prawie jak "Kevin sam w domu". Jazda obowiązkowa w Boże Narodzenie. Jak śnieg i szopka.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Przegrana, czyli pochwała zakupów

Coś zwróciło moją uwagę w związku z przedbożonarodzeniowym obłędem zakupów. Wygląda na to, że katoliccy publicyści w Polsce się poddali. Że wobec baraniego pędu, któremu ulegają miliony współrodaków i współwyznawców (kto nie wierzy, że miliony, niech spróbuje w tych dniach znaleźć wolne miejsce na parkingu przy hipermarkecie), doszli do wniosku, że sprawa jest przegrana.

Nie wiem, czy wszyscy, ale dwóch ważnych na pewno. Zamiast grzmieć na szał kupowania na potęgę pod dyktando speców od wciskania naiwnym kompletnie im zbędnych towarów, postanowili poszukać w zjawisku pozytywów.

Szymon Hołownia, w przerwach między promowaniem życia i twórczości samego Boga, napisał w "Newsweeku" m. in. "Zaprawdę powiadam – zamiast kopać się z koniem, trzeba nim mądrze zarządzać. Wczesny start świątecznych promocji to okazja, by kupić prezenty bardziej przemyślane i tańsze niż na tydzień przed Wigilią. Nawet do wszechobecnych George’a Michaela i Cliffa Richardsa można przywyknąć. Czyż nie lepiej słuchać tych cudownie oklepanych banałów, niż poznawać twórczość Lady Gagi?". A wcześniej oświadczył, że z komercyjnym prysznicem "nie ma co walczyć, wystarczy pilnować temperatury i ciśnienia lejącej się na nas wody".

Ksiądz Adam Boniecki natomiast w "Tygodniku Powszechnym" już w leadzie wstępniaka wytłuścił, że "Przedświąteczne szaleństwo to dobre szaleństwo, bo jego motorem nie jest ponury konsumeryzm, ale po prostu miłość". A potem zapewnił: "Przecież obmyślanie gwiazdkowych podarunków, szukanie ich po sklepach, wydawanie ciężko zarobionych pieniędzy na coś, co obdarowanemu nie jest do życia konieczne, lecz tylko życie czyni przyjemniejszym – jest konkretnym wyjściem (przynajmniej na moment) z okopów egoizmu. Wyjątkowo piękne jest zaaferowanie pytaniem, czym mogę naprawdę ucieszyć bliźniego, zmusza do skupienia uwagi na najbliższych, których mamy koło siebie i może dlatego nie poświęcamy im dość uwagi i nie bardzo ich naprawdę znamy. Troska o wspólny świąteczny stół, do którego często się zaprasza także samotnych znajomych, barszcz i karp po żydowsku mają przecież wymiar duchowy, całkiem inny niż dobry obiad w restauracji".

Hmmm, coś w tym sposobie myślenia jest. Szukanie pozytywów na pewno ma sens. Na pewno jest lepsze niż tylko narzekanie. Ale...

Może znów okażę się marudą. Ale coraz częściej mam wrażenie, że naczelną zasadą działania w Kościele katolickim w Polsce, staje się wskazówka "Nie kopać się z koniem". Z tendencją do pójścia krok dalej: Nie tylko się z koniem nie kopać, ale pozwolić, by to koń narzucał swoje zwyczaje, menu i warunki.

No i znowu wyszedłem na osła, prawda? Upartego osła, który nic nie rozumie.

niedziela, 19 grudnia 2010

Dobre miejsce dla...

Rekolekcje 30+ Adwentowe niedziele - niedziela czwarta
Najpierw czytaj u Afro
"...gościliśmy w Nazarecie, na Kalwarii
a tydzień temu w Wieczerniku
dziś Chrystus zaprasza nas do ... Nieba" - czytam u Afro.

Dlaczego "..."? Skąd to zawahanie? Co w tym niespodziewanego, że Chrystus zaprasza nas do Nieba? A dokąd ma zapraszać? Na Marsa?

"Niebo - to dobre miejsce dla naiwnych
Ale tu ich nie ma
Wymiotło wszystkich aż do dna
Niebo - to dobre miejsce dla naiwnych
Ale tu ich nie ma
Nie ten adres ani czas" - śpiewał przed laty Jacek Skubikowski. Wtedy jeszcze (prawie trzydzieści lat temu) takie słowa brzmiały bluźnierczo lub przynajmniej denerwująco, coś tam w ludziach poruszały. A dziś?

Dziś Niebo przestało być oczywistością. Zostało tylko niebo. To niebieskie nad nami. A nawet i ono coraz bardziej traci na znaczeniu dzięki meteorologom i kosmonautom.

Niebo przestało być atrakcyjne, jako cel dla człowieka. Jako uzasadnienie ziemskiej wędrówki według określonych zasad, a nie jak się komu podoba. Dzisiaj nawet wśród dzieci ryzykownym eksperymentem jest zadanie pytania: "Kto z was chce iść do Nieba?". Nie ma pewności, że wszystkie ochrzczone i chodzące na religię podniosą entuzjastycznie ręce. Dorosłym, nawet tym "porządnym" katolikom, co niedziela chodzącym do kościoła, lepiej nie proponować zamiany ich pełnego niedogodności życia na ziemi na Niebo. Od Nieba wolą zdrowie.

"Doskonałe życie z Trójcą Świętą, ta komunia życia i miłości z Nią, z Dziewicą Maryją, aniołami i wszystkimi świętymi, jest nazywane "niebem". Niebo jest celem ostatecznym i spełnieniem najgłębszych dążeń człowieka, stanem najwyższego i ostatecznego szczęścia" - mówi Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK 1024).



Aby serce człowieka mogło być Niebem, najpierw człowiek musi w Niebo naprawdę uwierzyć. W to, że "Żyć w niebie oznacza "być z Chrystusem" (Por. J 14, 3; Flp 1, 23; 1 Tes 4, 17). Wybrani żyją "w Nim", ale zachowują i – co więcej – odnajdują tam swoją prawdziwą tożsamość, swoje własne imię" (KKK 1025).

Nie jest łatwo wyrwać się z przekonania, że Niebo, to dobre miejsce dla naiwnych...

sobota, 18 grudnia 2010

Poczekalnie (3) – Terminalny

Mini serial na Adwent
Zobacz i posłuchaj (zamiast czytać)
„Gdy śmierć jest największym niebezpieczeństwem, pokłada się nadzieję w życiu; ale gdy się zna jeszcze straszniejsze niebezpieczeństwo, pokłada się nadzieję w śmierci” (Søren Kierkegaard)

Miał z panem porozmawiać i w ostatnim momencie się rozmyślił? Niech się pan nie dziwi. Tu wiele zależy od chwili. Od rzeczy, których my, nastawieni na życie, w ogóle nie dostrzegamy. Oni tu mają inną perspektywę. Nie tylko czasową, ale czasową również.

O czym chciał pan z nim rozmawiać? O czekaniu? Czekaniu na śmierć? No to się nie dziwię, że odmówił. Niech się pan postawi w jego miejscu. Chciałby pan rozmawiać o czekaniu na własny koniec? To są przecież normalni ludzie. A pan często rozmawia z nieznajomymi o swojej śmierci? No właśnie.

Niektórzy nazywają to miejsce „umieralnią”. Nie podoba mi się ta nazwa. Nie tylko dlatego, że tu pracuję. Bo to brzmi, jak poczekalnia na śmierć. Moim zdaniem w poczekalniach jest coś obrzydliwego. Wszystkich. I tych na dworcu i tych u lekarza. Mnie się poczekalnie kojarzą z marnowaniem czasu. A oni tutaj raczej nie marnują czasu. Pan się śmieje. Pan nic nie rozumie. Tu właśnie nie jest taka poczekalnia, że się bezczynnie siedzi i czeka na to, co ma nadejść.

Nie, nie, nie chodzi o to, że chcą ten moment przyspieszyć. Jak długo tu pracuję, tak długo nie spotkałem nikogo, kto prosiłby o przyspieszenie tej chwili. Nawet ten, z którym pan się umówił. Czasami, gdy bardzo cierpi, gada coś o tym, że już chciałby odejść, ale gdy mu się poprawia, zaraz o tym zapomina. I wtedy mówi, że tylko tchórze uciekają z pola bitwy. A on nie jest tchórzem. Wiem, bo trochę mi opowiadał o swoim życiu.

To są bardzo rozsądni i praktyczni ludzie. Oni się tu przygotowują. Naprawdę. Zachowują się jak ludzie, którzy zbierają się do ważnej podróży. Sprawdzają, czy wszystko zostawiają w porządku. Trochę tak, jak się przed wyjściem sprawdza, czy gaz zakręcony, okna pozamykane, żelazko i telewizor wyłączone.

A z drugiej strony upewniają się, że mają wszystko, co im tam, u celu podróży, będzie potrzebne. Pan się znów śmieje? Dobrze, że dziadek nie chciał z panem rozmawiać. On nie lubi takich, którzy nie rozumieją ważności śmierci.

Zobacz i posłuchaj (mimo czytania)

piątek, 17 grudnia 2010

Dla kogo?

"A dla kogo to wszystko robisz?" Takie pytanie usłyszał człowiek, który mnóstwo sił, czasu, entuzjazmu, pomysłowości, pracy poświęcał w rozmaitych działaniach. "Słucham?" - zatrzymał się zaskoczony. "No bo zastanawialiśmy się nad motywacją twojej nadzwyczajnej aktywności. Chcielibyśmy wiedzieć, dla kogo to wszystko?". "Nie rozumiem" - dziwił się człowiek, bo dotychczas uważał, że szukając odpowiedzi na tak postawione pytanie wystarczy sprawdzić, kto z jego działań odnosi korzyść. "Otóż niektórzy sądzą, że w rzeczywistości robisz to wszystko dla siebie. Że po prostu chodzi ci o satysfakcję, samozadowolenie, możliwość wykazania się przed innymi, pokazania, jaki jesteś dobry, sprawny i skuteczny". "Naprawdę?" - dziwił się coraz bardziej. "Naprawdę". "Muszę się nad tym zastanowić" - powiedział i na czas zastanawiania zawiesił wszystkie swoje działania.

czwartek, 16 grudnia 2010

Przed Bogiem i historią

Szesnasty grudnia to dla mnie od prawie trzydziestu lat dzień, w którym przypominam sobie, jak siedziałem w zatrzymanym niespodziewanie między Katowicami a Brynowem pociągu elektrycznym. Nie wiedziałem, marznąc w wagonie, że właśnie w kopalni „Wujek”, pod którą byłem poprzedniego dnia, padają strzały w stronę strajkujących przeciwko stanowi wojennemu górników.

Szesnasty grudnia to dzień, w którym myślę o odpowiedzialności. O odpowiedzialności ludzi za ich czyny, słowa, decyzje. Także o swojej odpowiedzialności za to co robię, co mówię, jak się zachowuję.

Właśnie znalazłem w mediach informację, że niektórzy spośród skazanych po długoletnich procesach za udział w pacyfikacji kopalni „Wujek” w 1981 roku wyszli na wolność po odbyciu połowy kary. Za dobre sprawowanie. Przyszła mi do głowy myśl – czy oni naprawdę ponieśli odpowiedzialność za to, co kiedyś zrobili? Czy ponieśli ją z punktu widzenia ich ofiar, rodzin zabitych wtedy górników? Ale też, czy oni sami mają poczucie, że ponieśli odpowiedzialność za to, co wtedy, dwadzieścia dziewięć lat temu robili? Czy w ogóle poczuwają się do odpowiedzialności?

A co z odpowiedzialnością tych, którzy sprawili, że oni w ogóle w kopalni „Wujek” się zjawili i strzelali do górników? Czy oni poczuwają się do odpowiedzialności? Czy są gotowi ją ponieść? Czy rzeczywiście w minionych latach zrobiono wszystko, aby ją ponieśli?

Ale nad tym wszystkim pojawia się jeszcze jedna myśl. Czy my, tu w naszych ziemskich, doczesnych warunkach, jesteśmy w stanie ponosić pełną odpowiedzialność za swoje działania? Czy mamy tu mechanizmy, które sprawiają, że ludzie odpowiadają za to, co robią?

Nie tylko politycy lubią mówić, że są odpowiedzialni przed Bogiem i historią. Słabo znam historię, ale mam wrażenie, że jeśli chodzi o ponoszenie przed nią realnej odpowiedzialności, to działa raczej słabo. Wydaje mi się, że historia tak bardzo stała się interpretacją minionej rzeczywistości, że nie ma w niej ani miejsca ani sprawnych mechanizmów, sprawiających, że ludzie faktycznie ponoszą przed nią odpowiedzialność za to, jak postępują.

Co wobec tego z odpowiedzialnością przed Bogiem?

Mam wrażenie, że jej dzisiaj nie doceniamy. Że traktujemy ją podobnie, jak odpowiedzialność przed historią. Jako rodzaj fikcji, gwarantującej bezkarność i dającej bezpieczeństwo wszystkim, którzy decydują się na zło.

To błąd. Nie da się uciec od odpowiedzialności przed Bogiem. Choćby nie wiem jak szybko i sprytnie usiłowało się przed nią uciec. Bóg jest miłosierny, ale to nie znaczy, że przestał być sprawiedliwy.

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

środa, 15 grudnia 2010

Jak cię widzą

"Jak cię widzą, tak cie piszą" - powiada porzekadło. Pewnie słusznie. Przypominała je pewna babcia swemu wnukowi, zachęcając do ogólnej dbałości, czyste buty, paznokcie, uszy, wyprasowaną koszulę i dobrze dobrany krawat. Mówiła też o zachowaniu, wyrazie twarzy, sposobie wysławiania i w ogóle o tym, co nazywamy wyglądem, wizerunkiem, image czy jak tam jeszcze. Babcia - mądra kobieta. Wie, że ważne jest to, jak człowiek się prezentuje.

Ale wspominane porzekadło ma też druga stronę. Ponieważ wpływ na to, jak człowiek jest postrzegany przez innych nie jest nieograniczony. Co z tego, że ktoś wyczyści buty i ręce, jeśli akurat trafi na kogoś o bardzo słabym wzroku? Co z tego, że będzie się ładnie i precyzyjnie wysławiał, jeśli trafi akurat na kogoś z wadą słuchu? Co z tego, że będzie otwarty niczym książka, jeśli będzie postrzegany przez kogoś, kto ma z góry wyrobiony pogląd o wszystkich ludziach z jego miejscowości?

Więc nie tylko "Jak cie widzą, tak cię piszą". Również "Jak cię piszą, tak cię widzą". Choć jesteś zupełnie inny.

wtorek, 14 grudnia 2010

Serce i rozum

Kilka dni temu (w ubiegły czwartek), "Rzeczpospolita" opublikowała przygotowany razem z Katolicką Agencja Informacyjną raport "Kościół w Polsce". Moim zdaniem jest to dokument jak na nasze warunki niezwykle rzetelny i możliwie kompletny. Zawiera szereg głosów krytycznych, wskazuje problemy, ale też pokazuje dobro, które jest obecne w Kościele katolickim w Polsce. Raport został wsparty konferencja prasową (szkoda, że nie było na niej kard. Kazimierza Nycza). Mimo to w innych mediach przeszedł prawie bez echa...

Nie kryję, że tego się spodziewałem. Nie zdziwił mnie bagatelizujący ton, jakim na swych stronach internetowych potraktowała go "Gazeta Wyborcza". Nie zdziwiło mnie przemilczanie raportu przez innych.

Nie kryję. Czytając komentarz GW, przypominający słynne "robienie Benny Hilla", pomyślałem sobie: "Ale się czują dotknięci. Ciekawe, jak teraz na to odpowiedzą".

Nie czekałem długo. Odpowiedź znalazłem dzisiaj o świcie na pierwszej stronie GW. Wielki tytuł, moim zdaniem, nie tylko narzucający jednostronną interpretację, ale wypaczający treść listu o. Ludwika Wiśniewskiego. Nie wiem, skąd wzięli list. Wiem, że publikując go i interpretując go w taki, a nie inny sposób, nie pomogli ani trochę Kościołowi, natomiast zaszkodzili, i to poważnie, szczerze zatroskanemu o Kościół o. Ludwikowi.

Publikacja "Rzeczpospolitej" przeszła bez echa. O publikacji GW czytam dziś wieczorem na pierwszej stronie jednego z największych portali "Watykan zareaguje na list o polskim Kościele?".

W publikacji WP jest fragment: "Marcin Przeciszewski, red. nacz. Katolickiej Agencji Informacyjnej uważa, że list duchownego nie powinien być przedrukowany przez „Gazetę Wyborczą”, lecz któryś z tytułów katolickich. Dla wielu ludzi Kościoła sam fakt publikowania listu dominikanina w tym medium, może podważać wiarygodność stawianych przez niego kwestii. Szkoda, że tak się stało – mówi Marcin Przeciszewski". Ma człek absolutną rację!

Raport "Rzeczpospolitej" nie budził emocji. Publikacja GW emocje wywołała (wewnętrzna emocjonalność listu o. Wiśniewskiego została dodatkowo "podkręcona" tytułem, "streszczeniem" na pierwszej stronie, komentarzem i całą "obudową"). I natychmiast została zauważona. Nic w tym dziwnego. Po czyjej stronie jest większość miłośników serii reklamowej o Sercu i Rozumie? Czyż nie tak, jak ja, po stronie Serca i jego emocji? A rozum pozostaje niezauważony...

[A swoją drogą, Jarosławowi Boberkowi za podkładanie głosu pod Serce chyba należy się jakaś specjalna nagroda ;-))) Czy ktoś wie, kto podkłada głos pod Rozum?]

Rozmowa za płotem

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Zemsta pana R. (23)

Opowieść bez klucza
Autor czuł absmak. Może nawet przerażający absmak spowodowany sytuacją, jaka się wytworzyła. Kiedy przed jakimś czasem odbierał telefon od Szefa, który w sposób niedwuznaczny sugerował, że ma dla niego zamówienie na większą robotę, rozsadzała go wena twórcza. Miał wrażenie, że jeśli szybko czegoś nie napisze, czegoś naprawdę ważnego, wartościowego i za przyzwoite pieniądze, to nadmiar energii twórczej rozerwie go niczym granat. Nie chodziło tylko o energię, ale również o ogromną liczbę pomysłów, które obrały sobie siedlisko w jego głowie, gwałtownie domagając się spożytkowania i wypuszczenia na szerokie wody. Dlatego telefon od Szefa wydał mu się odpowiedzią losu na jego gotowość i potrzebę. Czuł się w możności, a telefon Szefa upewnił go, że na tę możność istnieje zapotrzebowanie.

Dlatego z zapałem zabrał się za pisanie. Miał poczucie, że pisze nie tylko dla jakichś niesprecyzowanych odbiorców, kryjących się za zamówieniem uosabianym przez Szefa. Miał poczucie, że pisze dla świata, który oczekuje niecierpliwie na to, co on, Autor, ma mu w tej dziejowej chwili do przekazania. Miał wreszcie poczucie, że pisze dla siebie, że sam siebie ratuje i uszczęśliwia, wydając na świat zdecydowany nadmiar myśli, idei, przesłań, obrazów i wizji.

Jednak od pamiętnej rozmowy z Szefem, w której padło słowo "chłam", a zwłaszcza od tajemniczych wydarzeń, ktorych był świadkiem po wyjściu, związanych z “Club Restaurant Emmanuelle”, w Autorze coś pękło, powodując gwałtowny ubytek zarówno pomysłów, jak i entuzjazmu dla zadania, jakim było pisanie tego czegoś, co Szef chciał u niego zamówić. Dziś jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że uszły one z niego razem z rozdrażnieniem, które uchodziło z niego wtedy, gdy z ust kelnerki usłyszał "Będzie pyszne".

Przeniknięty absmakiem Autor miał poczucie, że jego liczne pomysły, które usiłował wyrazić za pomocą liter wstukiwanych w pamięć komputera, z niewyjaśnionych przyczyn zawisły w powietrzu, a może raczej w próżni, która w dodatku rozmywała ich kontury i odbierała ich rzeczywistą wagę. Czuł absmak właściwy wszystkim ludziom, którzy uświadamiają sobie, że nie robią to, co powinni, lecz marnują czas i energię na zajęcia poboczne, a może nawet szkodliwe dla innych i dla nich samych.

Zapewne łatwiej byłoby Autorowi wyjaśnić sytuację, w jakiej się znalazł, gdyby wiedział o tajemniczej rozmowie Szefa z kobietą, której imię co prawda nie padło, ale według jej własnych słów było dla niego oczywiste. Autor jednak o tej rozmowie nie miał pojęcia, podobnie jak o wydarzeniach, które miały nastąpić dopiero za jakiś czas i kompletnie zmienić wszystko. Dlatego skazany był na pogłębiający się absmak, którego nie był w stanie w żaden sposób pokonać i przezwyciężyć. Przerażający absmak.

niedziela, 12 grudnia 2010

Wejście, wyjście

Rekolekcje 30+ Adwentowe niedziele - niedziela trzecia
Dzisiaj się nie mówi "wieczerza". No, może z wyjątkiem tej wigilijnej. Skąd więc ma zwykły człowiek wiedzieć, czym naprawdę jest "Wieczernik"? Miejsce na zorganizowanie "wigilii", czy co?

W pewnym sensie - tak. Wigilia to przecież czuwanie. A w Wieczerniku tak czy inaczej czuwano. Bo Wieczernik, to miejsce przygotowania. To miejsce "dobrych natchnień". Z Zesłaniem Ducha Świętego włącznie.

To Wieczernik jest ową salą na górze, usłaną, w której uczniowie mieli przygotować i przygotowali Paschę dla Jezusa (Paschę, czyli przejście). Wieczernik to miejsce Ostatniej Wieczerzy, ale też miejsce ustanowienia Eucharystii. To miejsce, w którym Jezus uczniom nogi umywał, mimo początkowego oporu z ich strony. A więc to miejsce odkrycia sensu służby i sensu oczyszczenia.

Wieczernik to miejsce miłości, okazanej w pozostawieniu siebie przez Jezusa, ale też miejsce ostatniej szansy dla zdrajcy.

Wieczernik jest miejscem ukrycia się ze strachu i miejscem, w którym Zmartwychwstały Jezus zjawia się "mimo drzwi zamkniętych". I miejscem wspólnej modlitwy, po której przychodzi Duch Święty.


Wieczernik to miejsce, do którego się wchodzi, ale z którego też się wychodzi - na Kalwarię jak Jezus (by zbawiać), ale również na cały świat, jak Apostołowie po Pięćdziesiątnicy (by głosić Ewangelię). Ale ostrożnie. Judasz też wyszedł z Wieczernika. By zdradzić.

Czy serce, moje serce, może być Wieczernikiem? Takim "wejściem, wyjściem", w którym odbywa się czuwanie, przygotowanie, łapanie "dobrych natchnień"?

Jasne. Pod warunkiem, ze Wieczernika nie pomyli się ze zwykłą knajpą.

Dalszy ciąg u Afro

sobota, 11 grudnia 2010

Walizka

Czasami człowiek podejmuje, podejmuje, podejmuje rozmaite obowiązki i zobowiązania. Bo ma plany, bo jest przekonany, że tu i tam jego aktywność i obecność jest potrzebna, bo nie chce kogoś zawieść, bo nie potrafi odmówić innym i własnym chęciom. Aż któregoś dnia okazuje się, że ma tego wszystkiego za dużo. Że to się wszystko nie mieści w jego życiu. Że to życie wygląda jak walizka, której nie da się zamknąć, bo za dużo w niej rozmaitych bambetli. Walizka, której nie da się zamknąć, przestaje być w swej istocie walizką.

Żeby zamknąć przeładowaną walizkę, trzeba zrezygnować z zabrania w podróż iluś rzeczy. Trzeba ustalić, co jest niezbędne, a bez czego można spokojnie się obejść.

Z życiem, w którym jest za dużo zobowiązań i obowiązków, jest trochę podobnie. Też trzeba z czegoś zrezygnować. Tu jednak decyzje są trudniejsze niż przy wyrzucaniu zbędnego swetra z walizki. Bo za każdą może się kryć czyjś zawód, czyjeś rozczarowanie, a może nawet krzywda.

Z walizką jest prościej. Zawsze można kupić drugą i do niej wsadzić nadmiar rzeczy. Drugiego życia nigdzie nie sprzedają...

piątek, 10 grudnia 2010

Poczekalnie (2) - Penitent

Mini serial na Adwent
Zobacz i posłuchaj (zamiast czytać)
„Pokora jest pewnym stosunkiem duszy do czasu. To zgoda na czekanie” (Simone Weil)
„Co to tak powoli dzisiaj idzie? Co oni mu tam opowiadają, całe życie czy co? Szkoda, że nie ma tego, który był w zeszłym roku. Jemu to szło, jak na taśmie w fabryce. Jeszcze człowiek dobrze nie klęknął, a ten już stukał… I pokuty miał całkiem, całkiem…

Stoję tu i stoję. Ilu jeszcze przede mną? Rety, jakbym wiedział, że tu dzisiaj będzie taki tłum, to bym sobie darował. W końcu co to ma za znaczenie, tydzień w tę czy tydzień tę? Co roku ten sam repertuar. Ja odklepię swoje, on odklepie swoje i znów mamy spokój na cały rok. Prościej byłoby to nagrać i po prostu puszczać co roku, jak „Kevin sam w domu” na święta w telewizji.

Trochę się ruszyło. Ale w ogóle dlaczego tylko jeden ksiądz spowiada? Gdzie jest reszta tych pasibrzuchów? Jak trzeba, to ich nigdy nie ma. Jednego biedaka wypchnęli, a reszta pewnie umiera z nudów. Nie wiedzą, że przed świętami ludzie nie mają czasu godzinami w kolejkach przy konfesjonałach wystawać? Nawet w hipermarketach wiedzą, że przed świętami trzeba więcej kasjerek posadzić. A tu nic, jeden siedzi i to w dodatku najbardziej ślamazarny.

O co on się tam tak wypytuje? Co on tyle gada i gada? Jeszcze mnie zacznie o jakieś szczegóły wypytywać albo się wymądrzać, jak mam żyć. Nie cierpię tego ich wymądrzania. Siedzą w tych budkach i tylko ludzi oceniają. A sami to lepsi? Ciekawe, czy oni też chodzą do spowiedzi. W życiu nie widziałem księdza, żeby się spowiadał…

Zimno w tym kościele. Nie grzeją tu czy co? Chyba widzą, że zima przyszła. Na kość tu zamarznę. Na przystankach to chociaż koksiaki stawiają, a tu nic o klienta nie dbają. W końcu komu powinno na tym zależeć, żeby ludzie do spowiedzi chodzili? Przecież to żadna przyjemność. Nikt nie lubi źle o sobie mówić. Ciekawe, co sobie taki ksiądz myśli, jak słyszy o tym, co ludzie potrafią w życiu nawyprawiać. Ja to przy innych w ogóle żadnych grzechów nie mam. Właściwie to tylko taka tradycja, że przed świętami muszę się wyspowiadać. Tak się nauczyłem i czegoś by mi brakowało, gdybym to olał.

No nareszcie, moja kolej…

Zobacz i posłuchaj (mimo czytania)

czwartek, 9 grudnia 2010

Krótki tekst o milczeniu

Gdy w jakiejś firmie, rodzinie, wspólnocie, społeczności, źle się dzieje, zwykle jest grupa ludzi, którzy bardzo szybko to zauważają. To ważna umiejętność, dostrzeganie zła, gdy jest dopiero w zarodku, gdy jest małe i można je stosunkowo łatwo nie tylko zlokalizować, ale przezwyciężyć i naprawić. Tacy ludzie, którzy je widzą niemal natychmiast po tym, jak się pojawia, są potrzebni. Powiem więcej. Są cenni.

Ale. Właśnie ale. Ponieważ bardzo często jest tak, że za tym dostrzeżeniem zła niewiele idzie. Ci, którzy je zauważyli, zachowują swoją wiedzę dla siebie lub co najwyżej podzielą się nią konspiracyjnym szeptem z innymi, którzy mają podobne właściwości do nich. Nikomu więcej nawet nie napomkną. A zwłaszcza tym, którzy wiedzieć powinni, bo od nich zależy, czy zło zostanie szybko zneutralizowane czy będzie mogło się swobodnie rozwijać, rozrastać, aż zawładnie wszystkim dokoła.

Z wielkim przygnębieniem obserwuję niemal wszędzie podobne zjawisko – nie rozmawia się głośno o tym, co złe w firmach, rodzinach, wspólnotach, społecznościach. Nie rozmawia się o tym w firmach, rodzinach, wspólnotach, społecznościach. Nie rozmawia się w obecności tych, którzy tematem powinni być najbardziej zainteresowani, bo w ich rękach leży możliwość zaradzenia złu.

Panuje coś więcej niż moda. Panuje powszechna zgoda na przemilczanie trudnych tematów. Panuje coś więcej niż zwyczaj. Trwa passa na omijanie prawdy o sobie we własnym gronie.

Wiem, że to niełatwe. Wiem, że ta prawda bywa bolesna i niewygodna. Że jej głośne wypowiedzenie może niejednemu popsuć humor i zniweczyć dobre samopoczucie. Może nawet temu i owemu zaniżyć samoocenę i skłonić, nawet zmusić do przykrych wniosków. Ale przecież dla dobra firmy, rodziny, wspólnoty, społeczności, ktoś tę prawdę powinien głośno w tej firmie, rodzinie, wspólnocie, społeczności powiedzieć. Na tym między innymi polega rzetelna troska o dobro wspólne.

Świat funkcjonuje w taki sposób, że prawda o złu skrywana i przemilczana w gronie, które powinno nią być najbardziej zainteresowane, nie tylko nie umiera, przyduszona różnymi mechanizmami jej tłumienia, ale gwałtownie szuka ujścia. I nagle pojawia się w obiegu zewnętrznym. Tą drogą próbuje dotrzeć tam, dokąd nie pozwolono jej dotrzeć ścieżką najwłaściwszą i najprostszą. A przy okazji wywołuje panikę, przerażenie, gniew, ściekłość, poczucie zdrady i inne temu podobne zjawiska. Budzi nieufność, pretensje, poczucie zawodu, szukanie nie tyle źródła zła, co źródła przecieku prawdy o nim.

Najgorsze jest to, że w całym tym zamieszaniu zło, o które chodziło, zostaje zepchnięte na drugi, trzeci, czwarty plan. Nadal nikt nie stara się mu zaradzić. A ono rośnie i nabiera siły.

Dlatego gdy w jakiejś firmie, rodzinie, wspólnocie, społeczności, źle się dzieje, ta grupa ludzi, którzy bardzo szybko zło zauważają, nie powinna milczeć. Bo jej milczenie to faktyczna zgoda na zło.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 8 grudnia 2010

Nie rób drugiemu

Ktoś powiedział: "Nie rób drugiemu dobrze, nie będzie ci źle". Mało chrześcijańsko to brzmi. Ale pewnie doświadczył tego, że czasami wyświadczając komuś małą przysługę, ba uprzejmość, tylko, nagle człowiek zostaje uwikłany w całą sieć oczekiwań, próśb, wykorzystywania, nachalności, wreszcie żądań pozbawionych jakiegokolwiek uzasadnienia. W rezultacie to, co było przejawem zwykłej ludzkiej życzliwości znajduje finał w wielkiej awanturze, oskarżeniach, pretensjach, obrazie, a nawet nienawiści.

Tu już nie sprawdza się asertywność w odmawianiu. Tu trzeba ostrej reakcji przeciwko czyjemuś egoizmowi. A przełamywanie cudzego egoizmu jest tylko trochę mniej trudne niż przełamywanie egoizmu własnego.

wtorek, 7 grudnia 2010

Wikileaks i... prawda

Sprawa Wikileaks to, moim zdaniem, klasyczny przypadek oderwania prawdy od miłości. Częsty błąd nie tylko współczesnego świata. Co gorsza ludzie, którzy w ten sposób pozbawiają prawdę jej fundamentu, lubią się posługiwać cytatem z Ewangelii "...poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli". To nawet nie jest całe zdanie wypowiedziane przez Jezusa. Całe brzmi: "Jeżeli będziesz (będziecie) trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli". Prawdę poznaje się, jeśli się jest uczniem Jezusa. Wyrywanie tylko końcówki zdania jest fałszowaniem prawdy.

Prawda oderwana od miłości nie tylko nie wyzwala, ale staje się narzędziem nienawiści i zniewolenia. Prawda oderwana od miłości rodzi strach, a strach owocuje nienawiścią.

Jeśli prawda staje się celem samym w sobie, szybko traci swą istotę. Przestaje być prawdą. Staje się czyjąś prawdą. To dziś modny przesąd, że każdy ma swoją prawdę i nie ma jednej prawdy. Albo jest prawda albo jej nie ma. Nie istnieje coś takiego, jak moja prawda różna od twojej prawdy. "Mówiąc, że nie istnieje prawda obiektywna, wygłaszasz twierdzenie, które aspiruje do miana obiektywnej prawdy właśnie, zatem przeczysz sama sobie" - napisał ktoś komentując w serwisie dla nastolatków (nastek.pl) pod artykułem dowodzącym, że nie ma prawdy obiektywnej.

Nawet powiedzonka o prawdzie bywają zafałszowane. Słynne powiedzenie ks. Józefa Tischnera nie brzmi przecież w oryginale: "Są trzy prawdy: Święta prowda, Tyż prowda i Gówno prowda", lecz "Góralska teoria poznania mówi, że są trzy prawdy: Święta prowda, Tyż prowda i Gówno prowda". Warto też pamietać, że ks. Tischner powiedział: "Tak jak prawda jest dla człowieka kluczem do świata, tak wolność jest kluczem, który wartości otwiera drogę w głąb człowieka".

Nie ma prawdy bez wolności i miłości. Bez tych fundamentów są tylko jej namiastki i podróbki. Tak, moim zdaniem, jest z Wikileaks.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Inne światy

Kto idąc lasem myśli o tym, że przy każdym kroku może rozdeptać ciężkim butem jakiegoś żuczka albo innego mieszkańca leśnej ściółki? Skupieni na własnym widzeniu świata nie zastanawiamy się, że dla innych możemy być wielkim zagrożeniem albo wielką szansą. Albo jednym i drugim.

Zmiana perspektywy i punktu widzenia może przynieść zaskakujące rezultaty. Nie tylko w kwestii żuczków pod stopami.

niedziela, 5 grudnia 2010

Ale o co chodzi?

Rekolekcje 30+ Adwentowe niedziele - niedziela druga
Najpierw poczytaj u Afro
"Nasze serce czasem staje się Kalwarią" - napisała Afro. Ale o co chodzi? Co to za pomysł, aby ludzkie serce zamieniać w Kalwarię? W miejsce cierpienia, bólu, wybuchów nienawiści, pogardy, a nawet zabijania? Kalwaria to przecież Golgota. To Miejsce Czaszki. Miejsce wykonywania okrutnych i zapewne niejednokrotnie niesprawiedliwych wyroków. To wszak miejsce ukrzyżowania Jezusa! Dlaczego serce człowieka czasami staje się Kalwarią? Dla innych?

"Niech Twoje Serce będzie Kalwarią" - napisała Afro, cytując bł. Marię od Pana Jezusa Dobrego Pasterza (czyli Franciszkę Siedliską). Ale o co chodzi? Czy o to, że Kalwaria to uporczywe wspinanie się na szczyt, mimo bólu i perspektywy po ludzku rozumianej klęski? Że Kalwaria to przyzwolenie na cierpienie, upokorzenie, ból, a nawet śmierć dla dobra innych? Czy chodzi o to, że Kalwaria to prośba: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią"? To mówiąc wprost - przebaczenie? Albo o to, że Kalwaria to obietnica: "Dziś ze mną będziesz w raju"?

Czy w tym "Niech Twoje Serce będzie Kalwarią" chodzi o to, że Kalwaria to słowa "Niewiasto, oto syn Twój... Oto Matka twoja", ale również krzyk, którego źródła i biblijnego sensu często dziś nie rozumiemy: "Czemuś mnie opuścił?".

Kalwaria to również wysilone "Pragnę", na które odpowiedzią jest kpina i ocet.

A wreszcie Kalwaria to absolutna zgoda na nie moja wolę zawarta w słowach "Wykonało się" i najgłębsza z możliwych tęsknota za Bogiem ukryta w zawołaniu: "W Twoje ręce powierzam ducha mojego".

"Niech Twoje Serce będzie Kalwarią przez znoszenie małych krzyżyków" napisała Afro, za błogosławioną Marią od Pana Jezusa Dobrego Pasterza.


To wszystko brzmi, jak wielkopostne rozważanie. Co to ma wspólnego z Adwentem, czasem radosnego oczekiwania na przyjście Pana? Ma. Radosne oczekiwanie na przyjście Pana jest drogą, a nie siedzeniem w wygodnym fotelu. Drogą, która prowadzi przez Nazaret, ale także przez Kalwarię.

sobota, 4 grudnia 2010

Niezależni

Niezależność jest modna. Jest trendy. "Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Poradzę sobie. Nie chcę od nikogo zależeć, a tym bardziej czegokolwiek komukolwiek zawdzięczać".

Niezależność daje poczucie... niezależności. Bo przecież nie wolności. Chociaż często się je myli - niezależność i wolność. Panuje przeświadczenie, że jeśli ktoś od kogoś zależy, nie jest wolny.

Dla kogoś, kto myli wolność z niezależeniem w czymkolwiek od kogokolwiek, najgorszym, co mu się może w życiu zdarzyć, jest sytuacja, w której po prostu samodzielnie nie daje rady. Gdy w czymkolwiek od kogokolwiek zależy. A zwłaszcza, gdy musi kogoś o coś poprosić.

Wielu się swoją niezależnością oszukuje. Myślą, że nie zależą od nikogo. Nawet od Boga.

piątek, 3 grudnia 2010

Głąbem jest

Głąbem jest, kto wiedząc o zbliżającej się zimie zapomina wypsikać na szybę letni płyn do spryskiwaczy i gdy nadejdą mrozy w panice stwierdza, że nic ani na przednią ani na tylną szybę nie leci. Stawia taki potem zmarznięty samochód w pożyczanym ogrzewanym garażu. Czeka godzin kilka. Po czym stwierdza, że chociaż z auta wszystkimi możliwymi i niemożliwymi zakamarkami wylało się mnóstwo czegoś mokrego, to spryskiwacze nadal ani z przodu ani z tyłu pluć na szkło nie chcą. I wtedy dowiaduje od znajomego, że pewnikiem, usiłując zamarznięte urządzenie spryskujące zmusić do pracy, osiągnął jedynie przepalenie bezpiecznika.

Jedzie więc taki do serwisu. Tam w recepcji dwóch panów. Jeden zajęty, drugi wolny. Więc temu wolnemu w głupią miną taki tłumaczy, szczerze jak na spowiedzi, co i jak napochał, i słyszy opinię ze znawstwem wygłoszoną, że pewnikiem bezpiecznik, bo raczej nic gorszego, a więc na naprawę umówić się trzeba. Głąb taki na autach się nie zna, więc spija z warg pana recepcjonisty, jakie to skomplikowane operacje czekają jego pojazd i pracowicie w grafiku na przyszły tydzień w głowie schowanym wyszukuje kilka godzin, aby skrzywdzone głupotą własną autko ozdrowieńczym zabiegom z należytą troskliwością poddać.

Gdy już w zeszyt niemal zapisany taki został, niespodziewanie do rozmowy włącza się drugi recepcjonista, przerywając na chwilę konwersację z panią szykownie ubraną, która naprzeciw niego siedziała.

- Weź pokaż panu, który bezpiecznik wymienić i tyle...

Głąb oczy wybałusza całkiem ogłupiały, bo nawet nie wie, gdzie w jego pojeździe bezpieczniki się kryją. Na to pierwszy recepcjonista z powagą w głosie zaczyna snuć uwagi na temat możliwości uszkodzenia pompki i o tym, że nawet po wymianie bezpiecznika płyn do spryskiwaczy spuścić trzeba będzie całkowicie, odczekać itd.

Na to drugi recepcjonista, panią uprzejmie przepraszając, mówi do głąba:

- Pan poczeka tam na krześle, pójdę z panem to zobaczyć.

A widząc tępą gębę głąba przytomnie pyta:

- Bezpiecznik pan ma?

Taki bezpiecznika nie ma, więc pan go kieruje do stoiska z częściami, gdzie taki za sumę niewartą wspominania nabywa śliczny czerwony bezpiecznik z dwoma nóżkami.

Po niedługiej chwili drugi recepcjonista finalizuje sprawy z nie tylko ładnie ubraną, ale też odpowiedniej urody panią i maszeruje z takim do jego pojazdu. Bierze kluczyk, wjeżdża osobiście do warsztatu polecając schować się takiemu przed zimnem w poczekalni przy recepcji, i znika razem z pojazdem. Ale nie na długo. Po nieco dłuższej chwili (pięć minut to na pewno nie było, tylko krócej), drugi recepcjonista wyjeżdża autem głąba z warsztatu i z uśmiechem kluczyk oddaje.

- Gotowe - powiada.

Głąb całkowity nie jest w stanie powstrzymać się od kilkakrotnego spryskania szyby przedniej i tylnej, zupełnie ponad potrzebę. Pięknie psikają!

A gdy ucieszony, że tak łatwo sprawność samochodu udało się odzyskać, nagle, stojąc na czerwonym świetle, łapie się na pytaniu: "Który z recepcjonistów okazał się bliźnim takiego?"

czwartek, 2 grudnia 2010

Miejsce na człowieka

„Trochę śniegu i już totalna bezradność” – zapisałem kilka dni temu na blogu przypadkiem zasłyszaną uwagę jakiegoś młodego i bezczelnego, który nie tylko, że okazał się do zimy nieźle przygotowany, ale jeszcze zdążył, właściwie przy okazji, uratować przed upadkiem i pewnie połamaniem ręki albo nogi, jakąś staruszkę.

Z tego, co widać w telewizji albo w Internecie wynika, że opady śniegu pod koniec listopada znów zaskoczyły dobrze przygotowane wszelkie możliwe służby w całej Polsce ze stolicą na czele. Nie, nie spokojnie, Proszę się nie bać. Nie zamierzam tutaj uprawiać banalnych narzekań ani kpin z dorocznej nieudanej inauguracji zimy.

Moją uwagę przykuło coś innego. Właśnie takie zachowania, jak to z młodym człowiekiem, który mimo dużego pośpiechu i ogólnie krytycznego stosunku do rzeczywistości, złapał babcię w trakcie poślizgu. Nie odskoczył ani nie udał, że jej nie widzi. Najzwyczajniej i po ludzku ją chwycił i postawił na nogi. Nie czekał, aż staruszkę uratują odpowiednie i opłacane z naszych podatków służby.

Albo ten chłopak, co w Giżycku uratował dwie kobiety z samochodu, który z powodu poślizgu wpadł do kanału i błyskawicznie zaczął tonąć. Chłopak nie miał zahamowań. Nie zastanawiał się, że woda zimna i w ogóle to nie jego sprawa.

A przecież mógł. Drogowcy długo nie pomagali kierowcom, którzy ponad 20 godzin stali w korku na drodze Ożarów-Pruszków. - Nie czujemy się odpowiedzialni ani kompetentni - stwierdził na antenie telewizji jeden z nich. I podkreślił, że jego urząd zajmuje się "drogami, a nie holowaniem". Bezradni byli też policja, straż pożarna i burmistrz Ożarowa. Na szczęście ludzie z okolicznych domów czuli się bardziej odpowiedzialni i kompetentni. Pomogli uwięzionym na wąskiej drodze kierowcom. Żaden nie zamarzł. Jeść dostali i coś gorącego do picia.

To oczywiste, że w państwie organizuje się służby i instytucje, których zadaniem jest pomaganie ludziom zwłaszcza w trudnych sytuacjach. Ale istnienie tych służb i instytucji nie zwalnia nikogo z bycia człowiekiem. Człowiek na widok drugiego człowieka w potrzebie, po prostu mu pomaga.

Kilka dni temu w jednej z telewizji policjant zachęcał niedoświadczonych i starszych kierowców, by zostawiali samochody w garażach. A jak już muszą jeździć, to najlepiej na zimowych oponach. Po czym przyznał, stojąc w śniegu, że sam opon wymienić nie zdążył. Można się nad nim uśmiechać z politowaniem. Ale można też zdać sobie sprawę, że w służbach i instytucjach pracują zwykli ludzie. Powinni być niezawodni i zawsze do przodu. Ale z różnych powodów nie zawsze są. I wtedy jest dużo miejsca na bycie człowiekiem dla innych.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 1 grudnia 2010

Zemsta pana R. (22)

Opowieść bez klucza

Michał sam nie wiedział, dlaczego to zrobił. To znaczy dlaczego zadzwonił do R. i opowiedział mu o propozycji, jaką otrzymał od Prezesa. Wcale nie zamierzał tego robić. Zdawał sobie też sprawę, że R. może się czuć wyrolowany, że to Michał wybił się na pewien rodzaj samodzielności, otrzymując kierownictwo świetnej placówki. Dzwonienie do niego w tej sytuacji wyglądać może na zwykłe chamstwo. A jednak Michał w pewnym momencie po prostu wziął telefon i zadzwonił do R., bo musiał z kimś o tym wszystkim porozmawiać, a nikt oprócz R. nie przyszedł mu do głowy.

- R.?

- Cześć Michał - w głosie R. była taka doza rezerwy, że Michał natychmiast zrozumiał heroizm niedawnego kumpla z pokoju, polegający na odebraniu tego telefonu.

- Możemy pogadać?

- Potrzebujesz rady na nowym miejscu? - obcesowo zapytał R., ale uznał, że lepiej tak, niż udawać, że nic się nie stało.

- W pewnym sensie tak - przyznał Michał, trochę na oślep.

- No to wal - R. poczuł, że ma przewagę. Ze zdziwieniem zauważył, że sprawia mu to przyjemność.

- Prez zaprosił mnie na jakieś spotkanie w wąskim gronie... - zaczął Michał i zawiesił głos. R. milczał. Nie wydał z siebie żadnego zachęcającego dźwięku.

- Chodzi o to - podjął znowu Michał, - że był jakiś dziwacznie tajemniczy. Zaprosił na spotkanie, ale nie chciał przez telefon powiedzieć, kiedy i gdzie.

- To ciekawe - zauważył R.

- Ale to nie wszystko - Michał miał wrażenie, że właśnie rzuca się w przepaść. R. znów milczał.

- Prez kazał mi ciebie wybadać. Mówił, że doszły go słuchy, że masz jakieś problemy, z którymi nie potrafisz sobie poradzić. Kazał mi się zorientować, czy to się nie odbije negatywnie na firmie.

R. milczał z uporem, świadom, że nie ułatwia Michałowi sytuacji. Coś mu jednak szeptało, żeby się nie odzywał. Zdusił więc w sobie chęć zadania pytania, które świdrowało mu w mózgu. Pytanie brzmiało: "Po co, gnojku, mi to mówisz?".

- Nie myśl, że to jest prowokacja z mojej strony. Po prostu czuję, że w coś jestem wplątywany - mówił teraz pospiesznie Michał. - Boję się, że usiłują mnie w coś wrobić, a potem wyrzucą, jak szmatę.

- Spokojnie. Ja sobie z moimi problemami radzę, więc i ty dasz radę - odezwał się nagle R. tonem doświadczonego terapeuty.

- Ale nie masz do mnie pretensji? - wybuchnął Michał.

- Do ciebie? A o co? - pogodnie zapytał R. Naprawdę było mu w tym momencie tak lekko, że mógłby fruwać pod sufitem.

- Słuchaj, twoim zdaniem powinienem iść na to spotkanie? - Michał szukał kogoś do podzielenia się lękiem, który go trawił od kilku godzin.

- Oczywiście! - R. brzmiał tak autentycznie, że aż się sam przestraszył. - To może być dla ciebie szansa jedyna w życiu.

- Ale trochę się boję - Michał już nie kontrolował tego, co mówi.

- Nie bój się. Co ci się może stać? Przecież cię nie zjedzą, a możesz wejść w środowisko...

- No to pójdę. Ale potem ci wszystko opowiem, dobrze?

R. zakaszlał w odpowiedzi. Pomyślał, że trzeba było nagrać tę rozmowę. Postanowił nauczyć się włączać niepostrzeżenie w swojej komórce nagrywanie.

- Jak będę wiedział, gdzie i kiedy to spotkanie, dam ci znać - obiecał Michał. R. znowu zakaszlał.

- Musisz chyba jakieś tabletki wziąć - zatroskał się Michał.

- Masz rację. Idę czegoś poszukać. Cześć - R. nagle zakończył rozmowę i zaczął szukać w szufladzie instrukcji obsługi telefonu.