wtorek, 31 stycznia 2012

Zwątpienie

Najpierw jest entuzjazm. Radość. Pewność słuszności obranej drogi. Przekonanie, że osiągnięcie celu, to już właściwie formalność. Wytężanie wzroku w przyszłość. Dziarski krok. Satysfakcja z właściwej decyzji, a może nawet całej serii decyzji. Lekkość. Sprężystość. Jakiś pęd. Optymizm.

Aż coś się zaczyna psuć. Pojawiają się przeszkody. Problemy. Zagrożenia. Niedogodności. Cel staje coraz mniej jasny i precyzyjny. Czas nie tylko upływa, ale się dłuży. Efektów nie widać. Wręcz przeciwnie. Droga z szerokiego traktu zamienia się w pokręconą między chwastami i trującym bluszczem ścieżkę. Trzeba z niej schodzić, aby przepuścić pędzących w jedną i drugą stronę. Powroty na ścieżkę dodatkowo zużywają siły i zapał.

Przychodzi zwątpienie. Niepewność. Zagubienie. Mnożą się pytania, na które nie padają niezbędne odpowiedzi. Poczucie osamotnienia. Każdy krok okazuje się niewypowiedzianym ryzykiem.

Od zwątpienia już tylko chwila do rezygnacji.

To jest chwila na odwagę i wiarę. One w niej są. Ale się nie narzucają. Można je chwycić, jak bonusy w komputerowej grze. Aby odzyskać siły. Aby przybyło mocy. Determinacji do zrobienia kolejnego kroku w przód, nie w tył.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Ważny

- Mówił ci ktoś kiedykolwiek, że jesteś dla niego ważny?

- Parę razy mi się w życiu zdarzyło...

- Uwierzyłeś?

- Raczej tak...

- I co?

- W jakim sensie "I co"?

- W najoczywistszym. Sprawdziło się? Okazałeś się ważny dla tego kogoś?

- Różnie bywało.

- Ale jak ci mówili, że jesteś ważny, to zaraz się poczułeś ważniejszy, prawda?

- Chyba każdy lubi być ważny...

- Otóż trafiłeś w dziesiątkę! Każdy lubi być ważny. Tylko zapomina o tym, że inni na tym jego pragnieniu mogą nieźle żerować i osiągać własne korzyści.

- Ktoś ci wmówił, że jesteś dla niego ważny, a potem cię zlekceważył?

- Zlekceważył? Olał po prostu! Dał do zrozumienia, że mogę go pocałować, bo już teraz mnie nie potrzebuje. Kazał mi spadać, gdzie raki zimują! Wysłał mnie do wszystkich...

- Kto taki?

- A taki jeden. Kiedyś bardzo mnie potrzebował. Jak mnie obskakiwał. Jak o mnie dbał. Jak zabiegał. A teraz, gdy ja czegoś od niego potrzebuję, potraktował gorzej niż żebraka pod wiaduktem.

- Może ja ci pomogę?

- Nie dam sobie jakoś radę. Ale najbardziej ucierpiało mojego ego. No bo kto lubi się dowiadywać, że wcale nie jest ważny? Że był tylko pożytecznym idiotą, który uwierzył, że dla kogoś może być ważny?

niedziela, 29 stycznia 2012

Narzędziowo

Nawet nie kłamią. Mówią prawdę. Ale nie całą. Wybierają z niej poszczególne elementy według potrzeby chwili. Jak kamyki, do układanej nieustannie mozaiki. Dzisiaj przeważają czarne, jutro seledynowe, a za trzy dni nagle się okaże, że liczą się przede wszystkim te różowe.

Nie ma szans na to, aby dopuścili kogokolwiek do poznania całej prawdy w jakiejś sprawie. Sami jej zresztą też nie znają. Od razu rozbijają ją na drobne kawałeczki, zamieniają w coś, co można traktować instrumentalnie, narzędziowo. Rozdrabniają prawdę tak dokładnie, aby złożenie jej ponownie w całość przerastało nie tylko możliwości pojedynczego człowieka, ale nawet całych wyspecjalizowanych grup i instytucji. A im ważniejsza i bardziej fundamentalna sprawa, tym mniejsze drobiny powstają całości pod ich uderzeniami.

Układają tę swoją prawdę codziennie na nowo. Jakby wciąż od początku budowali świat, rzeczywistość całą. Co ciekawe, stają się pierwszymi odbiorcami swojej kreacji. Aby przekonać do niej innych, najpierw muszą sami w nią uwierzyć. Bez tego byliby nieautentyczni. Bo prawda, którą tworzą, jest po to, aby uzasadniać i uwiarygodniać. Aby stanowić argument. Nie jest celem. Jest środkiem.

Krzyczą z głębokim przekonaniem "Prawda nas wyzwoli!". I rzeczywiście. Czują się wolni. Bo zapomnieli, co jest istotą wolności. Zwłaszcza w sferze słowa.

"Słowa mogą czasem wyrażać prawdę w sposób dla niej samej poniżający. Może się zdarzyć, że człowiek mówi jakąś prawdę po to, żeby uzasadnić swoje kłamstwo" - powiedział przed laty Jan Paweł II. Mają to dokładnie opanowane. Mówią prawdę, aby ją poniżyć. Mówią prawdę po to, aby ją zniszczyć i uczynić nieosiągalną. Mówią prawdę nie z miłością, ale z nienawiścią.

Myślą, że są właścicielami i panami prawdy. Używają jej fragmentów zanurzonych w kleistej masie bez treści, aby wszystko sobie podporządkować. Aby odbierać wolność. Aby niewolić. Używają okruchów prawdy, jako narzędzia przemocy. Wiedzą, że częścią prawdy można nawet zabić.

Całej prawdy nie da się podać inaczej, jak tylko z miłością. Całą prawdą, podaną z miłością, nie da się nikomu zrobić nawet najmniejszej krzywdy. Można tylko uratować, uwolnić, zbawić.

sobota, 28 stycznia 2012

Strefa strachu

Wielu ludziom towarzyszy lęk. Naprawdę dużo jest tych, którzy życiowe decyzje podejmują pod wpływem obaw, strachu, poczucia zagrożenia. Boimy się otaczającego nas świata. Boimy się, a nie brak takich, którzy ten nasz lęk podsycają i odnoszą z niego korzyść. Dlatego dodatkowo raz po raz jesteśmy straszeni. A to epidemią. A to suszą lub powodzią. A to globalnym ociepleniem. A to kryzysem. A to końcem świata, którego datę miał ktoś z dokładnością do pół dnia przed wiekami zapisać na jakimś kamieniu.

Boimy się nie tylko nieprzewidywalności świata przyrody czy ekonomii. Obawiamy się innych ludzi. Tego, że będą nam chcieli odebrać to, co mamy. Co uważamy za niezbędne, za swoje. Czujemy strach przed utratą tych niewielkich stref wolności, które jeszcze udało nam się zachować.

„Czemu tak bojaźliwi jesteście?” – pyta Jezus. I wskazuje przyczynę towarzyszącego nam wszędzie lęku: „Jakże wam brak wiary?”.

„Nie boję się, gdy ciemno jest, / Ojciec za rękę prowadzi mnie” – śpiewał dziecięcy zespół. Kto zawierzył, zaufał, ten się nie boi...

Komentarz dla Radia eM

piątek, 27 stycznia 2012

Muszę popytać

W najnowszej "Polityce" trudny temat. Ale ważny. Wcześniaki. A właściwie ich prawo życia.


"Ogromny postęp w medycynie perinatalnej i neonatologii w ostatnim dziesięcioleciu sprawił, że lekarze ratują, niekiedy wręcz przywracają do życia, coraz młodsze wcześniaki, skrajnie niedojrzałe noworodki oraz te urodzone o czasie, ale z bardzo poważnym niedotlenieniem, w zamartwicy. Takie, które jeszcze kilka lat temu najczęściej umarłyby podczas porodu lub tuż po nim. I coraz częściej medycy zadają sobie dramatyczne pytania. Czy tak trzeba? Czy wolno?" - napisała Agnieszka Sowa.



Pytania z gatunku fundamentalnych. Kto ma podejmować decyzje?


Podczas lektury tekstu w "Polityce" robi się przerażająco. Pada w nim kilka razy słowo "eutanazja".



Wpisałem do Googla: "wcześniaki prawo do życia". Jako pierwszy wyskoczył tekst: "Standardy opieki nad wcześniakami, a gwarancja prawa do życia i opieki zdrowotnej" napisany w ramach dziennikarstwa obywatelskiego. Po prostu kobieta opisuje, jak urodziła wcześniaka i co było dalej. Robi się jeszcze straszniej, gdy się to czyta.



"W wielu krajach świata w podejmowaniu trudnych decyzji medycznych pacjentom i lekarzom pomagają szpitalne komisje etyczne lub zespoły konsultantów etycznych, w których skład wchodzą nie tylko przedstawiciele zawodów medycznych, ale także etycy, duchowni, psycholodzy, prawnicy i rzecznicy praw pacjentów. Pomagają stronom zrozumieć naturę problemu, jego etyczne, społeczne i prawne aspekty. Nie rozstrzygają dylematów, ale wspierają pacjentów, ich bliskich i lekarzy w procesie dochodzenia do świadomej i przemyślnej decyzji" - napisała pod koniec swojego tekstu w "Polityce" Agnieszka Sowa. W jej tekście nie znalazłem żadnej wypowiedzi duchownego.


Wielokrotnie rozmawiałem z kapelanami szpitalnymi. Nigdy nie zdarzyło się, abyśmy poruszyli temat wcześniaków i dotyczących ich naprawdę życiowych decyzji. Muszę więc popytać, czy w ogóle ktoś się do nich zwraca z takimi problemami. I co odpowiadają.

czwartek, 26 stycznia 2012

Słabe punkty

Nie pamiętam, czy w PRL-u, w tzw. gospodarce planowej, władza ustalała z góry, ile nałoży mandatów i jaki z tego będzie dochód do budżetu. Nigdy o czymś takim nie słyszałem... Teraz się doczekałem. Podobno w naszej wolnorynkowej gospodarce władza zaplanowała, że w tym roku zbierze od kierowców 1 miliard 200 milionów złotych. Tak podały media. Ponoć w zeszłym roku za mandaty zapłaciliśmy ponad 700 milionów.

Co wynika z zestawienia tych dwóch liczb? Można je odczytać na co najmniej dwa sposoby. Można uznać, że władza zakłada skokowy wzrost skuteczności w łapaniu tych, którzy w jakikolwiek sposób łamią przepisy ruchu drogowego. Ale można też domniemywać, że władza zakłada, iż o około czterdzieści procent wzrośnie liczba przypadków naruszania obowiązujących na drogach zasad. Inaczej mówiąc, być może według tych, którzy nami rządzą, w tym roku będziemy znacząco gorsi.

Wyczytałem w jednej z gazet, że jako naród mamy wyjątkowy talent do omijania przepisów prawa. Potrafiliśmy wykombinować, że posiadanie akwarium z rybkami pozwala płacić niewielkie składki w KRUS-ie, a nie duże w ZUS-ie. „Instytucje zaufania publicznego, jakimi są banki, oficjalnie zaś nakłaniały do niepłacenia podatku ministra Belki” – napisała gazeta.

Zaraz przypomniały mi się podane w mediach przykłady obchodzenia prawa, o których dowiedziałem się w ostatnich dniach. Na przykład ten z zamykaną na kluczyk kasetką na pieniądze umocowaną w samochodzie, co zamienia go w tak zwany bankowóz, od którego firmy mogą sobie odpisać podatek VAT.

Albo hit ostatnich dni, będący skutkiem zmian w przepisach dotyczących handlu zwierzętami. Nagle radykalnie, o kilkaset procent, podrożały smycze i obroże. Za to psy są do nich dołączane w charakterze bonusa, za darmo.

Gdy w kilkuosobowej rozmowie wyraziłem dość negatywną opinię na temat takich praktyk i stojącej za nimi mentalności, ktoś mi odpowiedział: „Tak to już jest, że wszyscy wykorzystują błędy i niedoróbki w przepisach. Jeśli jest luka w prawie, a więc jeśli prawo jest złe, to ludzie to wykorzystują. Po prostu wykorzystuje się słabe punkty na swoją korzyść. To jest walka”.

Nagle zdałem sobie sprawę, że w świetle wiadomości o planowanych kolosalnych sumach z mandatów, nie tylko obywatele żerują na słabościach władzy. Można powiedzieć, że władza usiłuje odnieść korzyść ze słabości obywateli.

„Co się ksiądz dziwi?” – usłyszałem dalszy ciąg wypowiedzi mojego rozmówcy. „Przecież w stosunkach międzyludzkich też często wykorzystujemy słabości innych, żeby postawić na swoim. Klasyczny przykład – lizusy żerujące na pysze swoich przełożonych”.

„Ale czy to jest moralne?” – wyszeptałem i szczelniej owinąłem się szalikiem, bo rozmawialiśmy na świeżym powietrzu.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 25 stycznia 2012

Bezczelnością i...

- Coś taki zestresowany?

- Jeszcze ty mnie denerwuj głupimi pytaniami...

- Ależ wyżyj się na mnie, bardzo proszę. Nic tak dobrze nie robi bliźniemu, jak kiedy potraktuje drugiego przedmiotowo.

- Świetnie trafiłeś. Właśnie zostałem potraktowany przedmiotowo.

- Mianowicie?

- Mianowicie po Mszy przyszła kobieta do zakrystii i zrobiła mi awanturę, że przekręciłem nazwisko jej znajomego, odczytując jedną z intencji modlitewnych.

- A co w tym takiego nadzwyczajnego? To się zdarza i nic dziwnego, że ludzie się irytują...

- Ale...

- ...Wystarczy przeprosić i tyle. Ja zawsze dodaję z uśmiechem, że Pan Bóg na pewno wie, za kogo była ta modlitwa...

- Pozwolisz mi dokończyć?

- Co dokończyć?

- Kurią mnie straszyła! Że do biskupa pójdzie wrzeszczała! Że przestanę być proboszczem w tej parafii, krzyczała!

- To chyba nie była nasza parafianka, skoro myślała, że jesteś tu proboszczem.

- Pewnie, że nie. Ale to jeszcze nie wszystko.

- Tak?

- Kiedy wreszcie przestała wrzeszczeć, podsunąłem jej przed oczy kartkę z tą intencją. Kartkę, którą sama napisała.

- A po co?

- A po to, żeby na własne oczy zobaczyła, że przeczytałem dokładnie tak, jak było na tej kartce. To ona się pomyliła.

- No to jeszcze lepiej. Czyli jesteś w porządku. To czego się nadal stresujesz?

- Bo wiesz, co ona na to?

- W tej sytuacji to ona powinna ciebie przeprosić.

- Może i powinna. A wiesz co zrobiła? Wyrwała mi tę kartkę, podarła na drobne kawałki i zarzuciła mi, że specjalnie podrobiłem jej pismo, żeby postawić na swoim. Potem wyszła tak trzaskając drzwiami, że się tynk posypał...

- Znasz to powiedzenie: "Bezczelnością i pracą ludzie się bogacą".

- Chyba w naszych czasach już tylko bezczelnością... A poza tym, co ona na tym zyskała, że mi zrobiła awanturę za swój błąd?

- Bardzo dobre pytanie...

wtorek, 24 stycznia 2012

Przegląd okresowy

O tylu sprawach trzeba pamiętać. Tyle jest terminowych. Na przykład rozmaite czynsze i opłaty, o których nikt i nic nie przypomina. Albo umowy na takie czy inne usługi. Albo dokumenty, które mają ograniczoną ważność. Trzeba samodzielnie wyrobić sobie nawyk, aby w określonym odstępie czasu rzecz załatwić. Bo inaczej, gdy się zapomni, można ponieść dotkliwe konsekwencje.

Niektórzy wychodzą człowiekowi naprzeciw. Żeby nie musiał pamiętać i nerwowo sprawdzać kalendarza. Na przykład producenci samochodów. W nowszych modelach auto samo pilnuje, czy już został przejechany pewien dystans, po którym należy zrobić przegląd okresowy, albo czy minął już zapisany w instrukcji czas. Takie zdolne. Umie liczyć kilometry i dni.

Mój samochód zażyczył sobie przeglądu okresowego. Wyświetlił klucz płaski i namolnie migał zmniejszającymi się cyframi kilometrów pozostałych do właściwego momentu.

No to pojechałem do warsztatu.

Czekając na to, aż moje auto zostanie zgodnie z instrukcją przeglądnięte, postanowiłem odwiedzić mieszkającego w pobliżu znajomego proboszcza. Niestety, nie było go w domu. "Jest na rekolekcjach" - dowiedziałem się.

W ostatniej chwili ugryzłem się w język, aby nie zapytać: "A co, zapaliła mu się kontrolka 'przegląd okresowy'?".

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Prawo nieautorskie

Mało kto zdaje sobie sprawę, że "prawo autorskie" nie powstało wcale dla ochrony praw autorów. Jak można przeczytać na stronach ZAIKS-u "Najsprawniejsi z starożytnych prawodawców, Rzymianie, nie znali pojęcia dzieła, utworu, jako dobra niematerialnego, ani prawa autorskiego". Bo i po co? "Brak mechanicznych sposobów powielania dzieł ograniczał problem, dziś powiedzielibyśmy „piractwa", a co za tym idzie wynagrodzenia autorskiego za rozpowszechnianie utworu" - wyjaśnia Stowarzyszenie Autorów.

Skąd się wzięło? Mówiąc w dużym uproszczeniu, można stwierdzić, że wymyślili je... drukarze. I księgarze. Bo od samego początku to oni byli zainteresowani monopolem na zwielokrotnianie dzieła. "Przywileje wydawane przeważnie księgarzom, drukarzom np. w 1525 roku przez radę miejską Norymbergi, w 1531 r. Bazylei, a nie autorom" - informuje wspomniana strona. "Ci ostatni, jeśli otrzymywali jakieś przywileje to wyłącznie dotyczące praw moralnych np. Albrecht Durer wywalczył sobie prawo wyłączności do swojej sygnatury na grafikach, Martin Luter do wymieniania go jako autora na przedrukach".

Dopiero w początkach XVIII stulecia w Anglii pewne prawa wywalczyli sobie autorzy...
Znam pewną liczbę twórców uprawiających działalność w różnych dziedzinach. Wielu z nich opowiada, że i w naszych czasach prawa autorskie o wiele lepiej chronią interesy wydawców i dystrybutorów, niż dbają o autorów dzieł. Tomasz Rożek w komentarzu twierdzi, że również tak nagłośnione od kilku dni ACTA "chroni tylko jeden z wierzchołków trójkąta wytwórca (autor) - dystrybutor - odbiorca. Chroni dystrybutorów, którzy na twórczości zarabiają najwięcej. Dystrybutorzy, a nie autorzy".

Jacek Żakowski zrobił wykład, w którym wszelkiego zła dopatruje się w "finansjalizacji", na której opierają się zapisy ACTA. Twierdzi, że w całej sprawie "chodzi o ugruntowanie w prawie międzynarodowym zamiany relacji twórcy i odbiorcy w transakcję dostawcy z nabywcą. Wedle logiki stosowanej w ACTA sensem twórczości przestaje być inspiracją, a staje się transakcją". Potem obszernie relacjonuje, ile dziedzin już zdewastowała "finansjalizacja". A ostatecznie też wskazuje jako winnych dystrybutorów: "...ludzkość sporo dzieł stworzyła, nim kilkadziesiąt lat temu wymyślono "własność intelektualną". Chopin, Beethoven, Chaplin, Beatlesi, Picasso, małżeństwo Curie tworzyli przed finansjalizacją. Ludzie płacili za koncert, nuty, książki, obrazy, odkrycia. Potem mogły one krążyć, być reprodukowane i udostępniane swobodnie. Dopóki między twórcą a odbiorcą nie było korporacji, której jedynym celem jest wynik finansowy".

Można by dojść do wniosku, że przyczyną wszelkich nieszczęść związanych z prawami autorskimi jest wynalazek druku i wszelkich innych możliwości zwielokrotnienia dzieła. Gdybyśmy nadal pisali gęsim piórem na wołowej skórze, nie byłoby problemu...

To niebezpieczna ścieżka intelektualna. Kojarzy się trochę z myśleniem robotników, którzy niszczyli maszyny widząc w nich zagrożenie dla swej egzystencji.

Moim zdaniem problem tkwi - jak zawsze w tego typu sytuacjach - w człowieku. W jego podejściu do życia i do dóbr tego świata. W tym, czy pozwolił się zamienić w konsumenta, który nie poczuwa się do odpowiedzialności za cokolwiek, a chce jedynie maksymalizacji swoich korzyści. Czy jest pazernym egoistą, czy kimś, kto rozumie istotę daru i kieruje się w swych działaniach jego "logiką".

Już dawno odkryto, że "Lepsza tytka handlu, niż funt roboty"... ;-) Czy to znaczy, że trzeba rozgonić wszystkich, którzy pośredniczą między wytwórcą a odbiorcą? Nie. Wystarczy po prostu pamiętać, że nie wszystko jest towarem. A zwłaszcza nie jest nim człowiek i jego dobro.

W tym tekście wykorzystałem efekty pracy wielu ludzi. W pewnym sensie stałem się "pośrednikiem" dla ich wytworów. Dołożyłem też odrobinę swojego wysiłku. I nic na tym wszystkim nie zarobiłem... :-

niedziela, 22 stycznia 2012

Odwaga czy...

Z pewnym zażenowaniem stwierdzam, że dość często dochodzi do poważnych nieporozumień w odbiorze i interpretacji ludzkich słów i zachowań. Doświadczam tego również na sobie.

Chodzi o to, że coraz częściej głupota i pochopność w wyrażaniu sądów bywają traktowane jako przejaw odwagi. Cóż to za odwaga, palnąć coś, zanim się pomyśli o skutkach i możliwych reakcjach? Dzisiaj nie trzeba szczególnego męstwa, aby publicznie wypowiadać ostre, niekoniecznie dobrze podbudowane sądy albo kpić z innych, nawet wysoko postawionych.

Co prawda zostały wypowiedziane w zupełnie innych uwarunkowaniach, ale nadzwyczaj aktualnie brzmią dzisiaj słowa Artura Sandauera: "Odwaga staniała, rozum podrożał".

Jak się tak na poważnie zastanowię, dochodzę do wniosku, że prawdziwa odwaga w dzisiejszych czasach, to umiejętność powstrzymania się od szybkich komentarzy, a nawet zachowanie milczenia, gdy ciśnie się na usta lub na klawiaturę jakaś błyskotliwa, ale pozbawiona głębszej treści myśl. Zwłaszcza, jeśli może się ona okazać w jakimś aspekcie sprawy, krzywdząca lub szkodliwa. Trzeba sporo dzielności, aby nie ulec pokusie szybkiej interpretacji faktów, zanim zdążą one ostygnąć.

To tak sobie dzisiaj przy okazji niedzieli zapisałem. Głównie pro domo sua... :-|

sobota, 21 stycznia 2012

Niezrozumienie

Albert Einstein powiedział: „Jeśli Bóg stworzył ten świat, z pewnością nie troszczył się przede wszystkim o to, byśmy mogli go łatwo zrozumieć”. A Franz Kafka w „Procesie” w usta kapelana więziennego (Rozdział IX: W katedrze) włożył słowa: „Prawdziwe sformułowanie jakiejś rzeczy i niezrozumienie tej samej rzeczy w zupełności się nie wykluczają”.

Choć trudno się do tego przyznać, wielu rzeczy w życiu nie rozumiemy. Między innymi niejednokrotnie nie rozumiemy postępowania innych. Jeśli nasze niezrozumienie dotyczy jakiejś sprawy, informacji, wiedzy, bywa, że bronimy się w sposób wydawałoby się najprostszy i najskuteczniejszy: „To jest głupie” – orzekamy i uważamy kwestię za załatwioną.

A co z niezrozumieniem innego człowieka? Też wydajemy na niego wyrok. „To wariat, jakiś szaleniec, kompletnie pomylony” – mówimy i zaczynamy rozmyślać, jakby go tu zneutralizować, ograniczyć, zatrzymać.

Chrystus spotykał się raz po raz z niezrozumieniem. I z niesprawiedliwymi ocenami, etykietkami typu: „Odszedł od zmysłów”. Ale mnie rezygnował.

Benedykt XVI we wrześniu ubiegłego roku apelował: „Musicie być zawsze gotowi szerzyć Królestwo Boże śladem Chrystusa, który sam spotykał się z niezrozumieniem, pogardą, fałszywymi oskarżeniami, i który cierpiał za prawdę. Nie dajcie się zastraszyć...”.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 20 stycznia 2012

Żal duszę ściska

Nie, nie, bez paniki. Karnawał trwa. Nabiera tempa.

Więc skąd ten zawarty w tytule wielkopostny cytat z "Gorzkich żali"?

To pierwsze, co mi przyszło do głowy, gdy obejrzałem w Internecie happening zorganizowany dziś przez Janusza Palikota wokół tematu marihuany. Nie chodzi mi jednak o zagrywę polityka. Chodzi mi o to, co wyprawiali stłoczeni wraz z nim w pokoju (czy to był pokój 143?) przedstawicieli mediów.

Szczególnie uderzył mnie nie tylko po uszach jęk zawodu, jaki wyrwał się z gardeł upchniętych w pomieszczeniu dziennikarzy, gdy polityk wyjął z szafy nie jointa, ale dostępne na rynku legalne kadzidełko.

Ten wyraz ogromnego zawodu pokazuje jasno, jacy ludzie kształtują nam na co dzień obraz świata.

Dlatego "żal duszę ściska, serce boleść czuje".

Ale nie należy tracić nadziei. Dlatego przypomnę to, przecież nie straciło nic ze swej aktualności:

"Zadaniem dziennikarzy jest przekazywanie rzetelnych i bezstronnych informacji oraz różnorodnych opinii, a także umożliwianie udziału w debacie publicznej,

- wolności słowa i wypowiedzi musi towarzyszyć odpowiedzialność za publikacje w prasie, radiu, telewizji czy Internecie,

- dobro czytelników, słuchaczy i widzów oraz dobro publiczne powinny mieć pierwszeństwo wobec interesów autora, redaktora, wydawcy lub nadawcy"... Itd. Itp.

A kto chce, może posłuchać, jak jęczeli...

http://stukam.pl/2012/01/20/zal-dusze-sciska/

czwartek, 19 stycznia 2012

Po coś

„Wszystko jest po coś”. Nie pamiętam, kto mi to powiedział jako pierwszy, ale było to dawno, a treść tego sformułowania, w takiej czy innej postaci, wraca do mnie raz po raz.

Dotyczy to na przykład ludzi, których spotykamy. Albo którzy spotykają nas. Okazuje się, że czasem przypadkowe spotkanie staje się ważne dla życia na długie, długie lata. Że człowiek, o którego istnieniu przez całe lata nie wiedzieliśmy, ma do odegrania jakąś ważną rolę w naszym życiu. A my w jakiś sposób zaczynamy być ważnym punktem odniesienia dla drugiego człowieka.

Phil Bosmans napisał: „Nie ma drugiego człowieka takiego jak ty. Jesteś jedyny w swoim rodzaju i wyjątkowy, całkowicie oryginalny i niepowtarzalny. Nie wierzysz w to, ale naprawdę nie ma żadnego drugiego takiego jak ty. I żaden człowiek, którego kochasz, nie będzie już zwyczajnym człowiekiem. Jakaś osobliwa siła przyciągania promieniuje z niego. I ty zmieniasz się pod jego wpływem. Jemu możesz nawet powiedzieć: "Dla mnie nie musisz być nieomylny, bez błędów, ani doskonały, bo ja przecież ciebie lubię!"”.

Ernest Hemingway w „Komu bije dzwon” stwierdził: „Każdy powinien mieć kogoś, z kim mógłby szczerze pomówić, bo choćby człowiek był nie wiadomo jak dzielny, czasami czuje się bardzo samotny”. Myślę, że to bardzo ważna prawda o tym, jak funkcjonujemy tu, na ziemi. Zwłaszcza, jeśli uzupełni się ją tym, do czego doszedł Gabriel García Márquez: „Być może dla świata jesteś tylko człowiekiem, ale dla niektórych ludzi jesteś całym światem”.

Takie słowa warto pamiętać. Mieć zakodowane. Aby pojawiły się w formie przypomnienia w odpowiednim momencie. Na przykład wtedy, gdy nadchodzi moment podejmowania ważnych życiowych decyzji. A taka chwila w życiu każdego człowieka się co jakiś czas pojawia. Gdy przychodzi, razem z nią pojawia się samotność. Wtedy okazuje się, że ratunkiem przed nią staje się człowiek, który kiedyś, nie wiadomo dlaczego, pojawił się na naszej drodze.

Jeden z ludzi, których spotkałem na mojej drodze stwierdził, że „Prawie każdy chciałby udzielać wywiadów. Nawet kolorowym pismom dla kobiet w wieku średnim, przy forsie”. Dodał jednak zadziwiające słowa, radykalnie zmieniające wymowę tej obserwacji: „Ale któż uświadamia sobie, że wywiad jest jak umowa handlowa, często rozbudowana i wcale nie napisana na dobre czasy. Bo kto spisuje umowy na czasy prosperity? Tak działają tylko naiwniacy, ufający swej intuicji, a raczej nie przeczuwający jej braku. Świat pełen jest obnoszących się biznesmenów, mieszczących firmę w teczce. Nie chcących dostrzec w umowach paragrafów, określających formy rozliczeń” (Piotr Czakański, "Zimno").

Myślę, że dla takich jak my, „teczkowych biznesmenów”, niezbędną umową na czas prosperity i na czas kryzysu jest spotkanie drugiego człowieka. Takiego, który pomoże dostrzec i zrozumieć te zawarte w umowie paragrafy dotyczące rozliczeń. Wszystko jest po coś.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 18 stycznia 2012

Koloratka i finanse

Pod moim komentarzem, który pojawił się wczoraj na deon.pl pod tytułem "Idzie nowe w finansach", ktoś (a właściwie ktosia) głęboko rozczarowany (rozczarowana) skomentował(a): "Czytając tytuł miałam nadzieję , że jakiś ksiądz zainteresował się wreszcie polskimi finansami, zgłębił temat i ma na ten temat coś do powiedzenia z katolickiej perspektywy. Tymczasem znowu czytamy tylko o finansach kościelnych...".


Poczułem się w pierwszej chwili winny. "No tak, kryzys globalny nie omija swymi skutkami Polski, rząd szuka pieniędzy w sposób budzący w coraz liczniejszych środowiskach poważne obawy, podatki i ceny idą w górę nie tylko w zapowiedziach, a ja tu skupiam się na kościelnych skarbonkach" - pomyślałem w duchu rachunku sumienia...


Ale zaraz zdałem sobie sprawę, że o ile o kościelnych finansach jakieś tam pojęcie mam, o tyle zupełnie brak mi kompetencji, aby w sposób rzetelny i w dodatku zgodny z nauczaniem Kościoła katolickiego, komentować to, co się dzieje w państwowych finansach. Nie jestem ekonomistą. Nawet ekonomistą amatorem. A uważam, że nic Kościołowi w dzisiejszych czasach tak nie szkodzi w mediach, jak wypowiadanie się "w jego imieniu" rozmaitych samozwańczych "katolickich specjalistów" i pobożnych dyletantów.


Problem jednak w tym, że potrzebę wyrażoną w komentarzu czytelniczki deon.pl w pełni rozumiem i popieram. W dyskursie społeczno-politycznym w Polsce brakuje silnego i znaczącego głosu reprezentantów Kościoła katolickiego w sprawach publicznych finansów. Ale czy taki głos musi koniecznie paść z ust kogoś w koloratce? Czy nie może go "z katolickiej perspektywy" wygłosić świecki specjalista?


Według mnie, nie tylko może, ale powinien. Właśnie profesjonalista, ekonomista, znawca finansów, który równocześnie wie, w jaki sposób spojrzeć na temat zgodnie z Ewangelią. Czy nie ma w naszym kraju takich ludzi? Jestem przekonany, że są.


Rzecz w tym, że jakoś dotychczas nie wyrobiliśmy sobie w Kościele katolickim w Polsce zwyczaju, aby stanowisko Kościoła w ważnych kwestiach społeczno-polityczno-gospodarczych wypowiadał głośno świecki specjalista. Ale to się chyba bez większych problemów da zmienić. Zwłaszcza, że przecież zwyczaje w Kościele w Polsce tworzą się zadziwiająco szybko. Nie zawsze te najbardziej potrzebne i oczekiwane.

wtorek, 17 stycznia 2012

Cytaty (bez komentarza)

"Rada Stała Konferencji Episkopatu Polski stanowczo apeluje o zmianę stanowiska KRRiTV w trwającym procesie koncesyjnym i przyznanie Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie.

Wykluczenie stacji o charakterze religijnym w procesie koncesyjnym narusza zasadę pluralizmu oraz równości wobec prawa tym bardziej, że większość mieszkańców naszego kraju to katolicy, którzy powinni mieć zapewniony swobodny dostęp do programów TV Trwam w systemie naziemnej telewizji cyfrowej. Oczekują tego również liczni odbiorcy, w tym wielu chorych i samotnych.

Ufamy, że TV Trwam – nadająca od ponad ośmiu lat i wykazująca stabilność finansową – zostanie włączona do systemu telewizji cyfrowej w Polsce" (Oświadczenie Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski z 16 stycznia 2012 r.)

"Fundacja Lux Veritatis nie otrzyma koncesji dla Telewizji Trwam na nadawanie programu na multipleksie cyfrowym - poinformowała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji po posiedzeniu. Przewodniczący KRRiT Jan Dworak poinformował, że wcześniej podjęte decyzje koncesyjne pozostają w mocy.

Konkurs na nadawanie programu na pierwszym multipleksie - ostatnim, który został uruchomiony przed wyłączeniem analogowej telewizji w Polsce - KRRiT rozstrzygnęła w kwietniu 2011 r. Wśród jego zwycięzców nie znalazła się fundacja Lux Veritatis, która ubiegała się o koncesję dla TV Trwam. Wtorkowa decyzja KRRIT kończy postępowanie odwoławcze w tym konkursie" (Informacja PAP z 17 stycznia 2012 r.)

"Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: "Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć".

Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju" (Łk 14,28-32)

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Przestrzeżenie

Musi chyba być gorzej, niż się wydaje, skoro Rada Stała Konferencji Episkopatu Polski wydaje specjalne oświadczenie w sprawie ks. Natanka i jego zwolenników. Skoro przestrzega, używa słowa "niestety" i zwraca uwagę, że "że Msze św. sprawowane przez suspendowanego kapłana są niegodziwe i świętokradzkie, a udzielane rozgrzeszenia - nieważne". Mało tego. Informuje, że "Osoby współpracujące z suspendowanym ks. Piotrem Natankiem przyczyniają się do rozłamu wspólnoty wierzących", a "Współdziałając w niszczeniu jedności Kościoła, popełniają grzech"... Grzech, z którego mogą być rozgrzeszeni pod warunkiem "odstąpienia od wspierania rozłamu w Kościele i gotowości naprawienia wyrządzonego zła".

Chętnie bym się dowiedział z wiarygodnych źródeł, ilu "zwolenników" ma suspendowany doktor habilitowany jednej z katolickich uczelni. Z równą chęcią dowiedziałbym się, dlaczego właśnie przed nim tak drżą polscy biskupi katoliccy. Drżą zresztą nie od dziś. Już w czasie wakacji ze zdumieniem wykryłem, że w niejednym biskupie posługujący się sprawnie internetem mieszkaniec małopolskiej (w sensie województwa) pustelni, budzi szczery lęk. Nie chce mi się zgłębiać przesłania, które głosi suspendowany duchowny, ale być może będę musiał, aby dowiedzieć się, co tak atrakcyjnego dla powierzonych sobie duszyczek widzą w nim nasi hierarchowie, że wydają dość alarmistyczne w tonie enuncjacje.

Jeden wielce zacny zakonnik i doktor teologii komentując na Facebooku link do episkopalnego oświadczenia napisał: "a teraz poproszę jeszcze o listę diecezji i parafii, które do niedawna zapraszały ks. dr hab. Piotra Natanka i zezwalały na jego kaznodziejskie występy... Zapraszam też do ujawnienia zwolenników intronizacji, różańcowej krucjaty w obronie ojczyzny, Stowarzyszenie ks. Piotra Skargi oraz innych sekt funkcjonujących z placet swoich proboszczów... Natanek to tylko czubek góry lodowej".

Brzmi to jeszcze bardziej przerażająco niż oświadczenie Rady Stałej, z którego dla mnie przebija przede wszystkim pełna obawy bezradność. No bo na dziś sprawa wygląda tak, że nie tylko Rada Stała, ale cały episkopat nie jest w stanie nic wobec takich zjawisk, jak pustelnia w pobliżu słowackiej granicy i zwolennicy jej założyciela, zrobić (w wymiarze doczesnym). Tak naprawdę może albo udawać, że nie dostrzega, albo wydawać oświadczenia, z dużym prawdopodobieństwem oczekując, że zostaną przez najbardziej zainteresowanych w najlepszym razie zlekceważone, jeśli nie publicznie obśmiane i wyszydzone.

No bo przecież trudno się spodziewać, że jakiś proboszcz zostanie odwołany za to, że pomógł swoim parafianom wynająć busa na wyprawę w okolice takiego czy innego Beskidu...

niedziela, 15 stycznia 2012

Równoległy świat

- Coś taki nerwowy?

- A, bo gadałem z P.

- O, to fakt, można się zdenerwować.

- On nie rozumie chyba, co się do niego mówi.

- Rozumie, rozumie. Ale nie kuma.

- Jak to? Jeśli rozumie, to musi kumać.

- Wcale nie. On rozumie, ale po swojemu. Dlatego nie kuma.

- Teraz, to ja przestaję kumać, co ty gadasz.

- Uważaj, bo zaraz zaczniesz tak, jak on. Będę dla ciebie głosem z zaświatów.

- Z zaświatów?

- Albo przynajmniej z równoległego świata.

- Znowu się jakichś głupot w telewizorze naoglądałeś?

- Nie, usiłuję ci wytłumaczyć, na czym polega problem z P. On żyje w równoległym świecie. A wiesz, jak to jest z liniami równoległymi. One się nie przecinają.

- Chyba, że gdzieś w nieskończoności.

- Ale tu, na ziemi, się nie przecinają. Dlatego pomiędzy naszym światem, a jego światem nie ma szans na żaden realny kontakt. Posłuchaj, jak on czasem opowiada o sobie, swojej rodzinie, swoich problemach. To są jakieś rzeczy nie z tej rzeczywistości.

- Otóż nie masz racji. Ja go właśnie często słucham, bo niestety muszę. On ma bardzo duże pojęcie o naszej rzeczywistości. Tylko, że on ją uważa za złą, absolutnie złą. Dlatego ustawia się z pełną świadomością poza nią. On po prostu nie chce żyć w tym złym świecie.

- No to niech go zacznie zmieniać na lepsze.

- Myślę, że on uważa, iż ten nasz świat się już naprawić nie da. Dlatego on nie chce z nim mieć nic wspólnego. Buduje z całkowitym rozmysłem inny, równoległy świat, który jest według niego dobry.

- A wiesz co ja myślę? Uważam, że P. jest klasycznym reprezentantem tych ludzi, którym się zwyczajnie nie chce podjąć wysiłku zmiany na lepsze istniejącego, rzeczywistego świata. Tacy ludzie wybierają łatwiejszą drogę. Zamiast się męczyć z naprawianiem świata, budują sobie w wyobraźni własny, równoległy świat, w którym wszystko jest takie, jak oni chcą...

- Schizo?

- Ależ skąd! Lenistwo i życiowe cwaniactwo!

- E, chyba nie masz racji. Tacy ludzie bardzo wierzą w realność tego swojego świata. Dla nich on jest prawdziwy...

sobota, 14 stycznia 2012

Oburzeni

„Czemu On je i pije z celnikami i grzesznikami?”. Takie słowa, to w dziejach ludzkości nic nadzwyczajnego. W każdych czasach nie brak ludzi, którzy oburzają się na Boga. Którzy są zbulwersowani Jego decyzjami. Wystarczy pójść do szpitala dziecięcego albo na pogrzeb kogoś, kto umarł młodo, aby usłyszeć zdania wypowiedziane w podobnym tonie.

To się wydaje łatwe. Mało tego. Wielu ludzi jest przekonanych, że mają do tego pełne prawo i wystarczającą wiedzę, aby dyktować, co Bóg powinien, a czego nie. Aby wyznaczać granice Jego działania. Aby decydować, komu Bóg powinien poświęcać swoją uwagę, a komu nie. Ogłaszać, kto zasługuje na Jego łaskę, a kto powinien być jej pozbawiony.

Jaki jest sens w tym, że zamiast starać się, aby jak najwięcej ludzi poznało miłość Boga, wielu z nas woli się zajmować oczyszczaniem szeregów z niegodnych tego zaszczytu? „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” – mówi sam Boży Syn. Okazuje się, że czasami najtrudniej przyznać się do swej choroby. Uznać, że się samemu potrzebuje pomocy. I ją pokornie przyjąć.

piątek, 13 stycznia 2012

Zobowiązanie

Człowiek nie zawsze sobie zdaje sprawę, że podejmuje pewne zobowiązanie. A nawet jeśli jest tego świadom, to zwykle nie przewiduje, jaki ciężar bierze na siebie. Dotyczy to w sposób szczególny zobowiązań długoterminowych albo tych w ogóle "na czas nieokreślony".

Początkowo wszystko idzie dobrze. Jest zapał. Jest energia. Jest chęć do wypełniania zobowiązania. Jest satysfakcja z jego wypełniania. Jest poczucie, że nikt nie doznaje zawodu.

Aż tu niespodziewanie, nie wiadomo skąd, pojawia się znużenie. Zmęczenie. Może nawet zniechęcenie. Zobowiązanie okazuje się czymś tak potrzebnym, jak kula u nogi albo gips na ręce. Zawadza. Uwiera. Czasami budzi wstręt.

Wtedy przychodzi myśl: "Odpuść sobie". "Daj sobie spokój". "Już wystarczy, wrzuć na luz". "Przecież świat się nie zawali". "Dziury w niebie nie będzie".

I tylko ta maleńka iskierka przypomnienia, że ktoś czeka i może poczuć rozczarowanie, lekceważenie, zwyczajne "olanie". Tylko jedna iskierka...

czwartek, 12 stycznia 2012

Wszystko jest interpretacją

W jednym z serwisów poświęconych dziennikarstwu można przeczytać opracowane w dobrej wierze wskazania, jak dziś nie pisać informacji. Po przypomnieniu podstawowych zasad tworzenia Newa, autor (www.dziennikarz.boo.pl) przestrzega „Tworzenie informacji nie powinno jednak polegać na sztywnym trzymaniu się schematów”. Dodaje również: „Informacja musi mieć swój nerw. Aby zaciekawić nią czytelnika, słuchacza czy widza, tak by wyłowił ją z zalewającego go szumu informacyjnego, należy odpowiednio ją ‘przyrządzić’”. Po czym podpowiada, jak się do takiego przyrządzania zabrać. I od razu zastrzega, że w tym przyrządzaniu nie chodzi o to, aby na przykład z zwykłego wypadku drogowego robić katastrofę. Wystarczy zwykłe przesunięcie akcentów. Zamiast skupiać się przede wszystkim na pytaniach „Kto, gdzie i kiedy?”, współcześnie trzeba zająć się przede wszystkim pytaniami: „Co? Jak? Dlaczego? Z jakim skutkiem?”.

Mówiąc w uproszczeniu, według nie tylko tego poradnika dziennikarstwa, dzisiaj od faktów są ich interpretacje.

Jednym z zajęć, które mnie wciągają tak bardzo, że tracę poczucie czasu, stało się porównywanie tak zwanych telewizyjnych kanałów informacyjnych, zwłaszcza wtedy, gdy dochodzi do jakichś szczególnie spektakularnych wydarzeń. Fascynujące jest obserwowanie, jak w ciągu zaledwie kilku, kilkunastu minut, poszczególne stacje opracowują własną interpretację tego, co się wydarzyło, a następnie godzinami, dniami całymi, z żelazną konsekwencją się jej trzymają, usiłując za wszelką cenę wtłoczyć ją do głów i emocji odbiorców.

Przepychanie własnej wersji pojmowani wydarzeń odbywa się na wiele sposobów. Między innymi przez dobór osób zaproszonych do skomentowania wydarzenia. Ale nie tylko. Również przez powtarzanie w kolejnych serwisach tych, a nie innych elementów zdarzenia, a pomijanie innych. Można też niektóre z następstw omawianego faktu relacjonować na żywo, a inne z pewnym poślizgiem.

Zapytałem niedawno jednego ze znanych dziennikarzy, czy takie podejście do pracy w mediach jest uczciwe. Zasępił się, po czym rzekł: „Przecież każdy człowiek opowiada innym świat po swojemu. Wszystko jest interpretacją”.

W cytowanym serwisie internetowym bogato opatrzony przykładami materiał o tym, jak nie pisać dzisiaj informacji kończy się sentencją: „Nie tylko miłość ma tysiąc twarzy. Informacja też”.

A co z faktami? No cóż. Pozostaje przypisywane Heglowi stwierdzenie: „Jeśli teza nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów”. No właśnie. Przypisywane.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 11 stycznia 2012

Wszystko na e-

"Już do 2 mln Polaków Słowo Boże dociera przez Internet" - napisała Iwona Radziszewska w najnowszej "Polityce". Co ciekawe, jej artykuł "Na wieki wieków, enter" ukazał się w dziale "Coś z życia". Mnie się to podoba, bo z uporem twierdzę, że Internet to nie żadna rzeczywistość wirtualna, tylko część zwykłego, realnego życia.

Ledwo rzuciłem okiem na ten lead w "Polityce", od razu coś mnie ukłuło. Chodzi o słówko "już". Przy czym nie mam tu jakichś pretensji do autorki.

Nie, chodzi o spojrzenie z punktu widzenia Kościoła, jego zaangażowania na tym nowym polu, nazwanym przez Jana Pawła II nowym areopagiem. Czy wobec faktu, że według badania Net Track już ponad połowa Polaków (według danych opublikowanych w listopadzie ubiegłego roku 16,65 mln) regularnie korzysta z Internetu, że aż 70% łączy się z Siecią codziennie lub prawie codziennie (czyli też sporo milionów), te dwa miliony, do których tą drogą dociera Słowo Boże, to faktycznie "już"? Mnie się wydaje, że z punktu widzenia Kościoła, to raczej "dopiero".

W tekście Iwony Radziszewskiej wszystkie śródtytuły zaczynają się od "e-". Jest "e-modlitwa", "e-duchowni", "e-ambona" i "e-komunia" ze znakiem zapytania. Nie ma "e-Kościoła". Moim zdaniem to dobry znak. Bo choćby nie wiem jak się starał, nie stworzy w sieci prawdziwej wspólnoty. Wspólnota wymaga bezpośrednich relacji. A tych globalna sieć nie umożliwia. Zawsze jest zapośredniczenie. Zawsze jest to coś "pomiędzy".

W rankingach popularności strony związane z Kościołem plasują się raczej nie na czołowych miejscach. Zapewne wyjaśniają to zacytowane przez Iwonę Radziszewską słowa Benedykta XVI z ubiegłorocznego orędzia na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu: "O wartości prawdy, którą my staramy się udostępniać, nie stanowi jej popularność. Powinna stać się codziennym pokarmem, a nie chwilową atrakcją"...

wtorek, 10 stycznia 2012

Nietrafione porównanie

Co roku na początku stycznia wraca w mediach (i nie tylko) ta sama dyskusja. To męczące. Zwłaszcza, że i tak nikt nikogo nie przekona. Zwolennicy organizowanej od dwudziestu lat akcji Jerzego Owsiaka i tak nimi pozostaną, a ci, którzy mają do niej podejście sceptyczne, i tak nie zaczną się nią nagle zachwycać. Status quo będzie w tej materii trwać.

Szczególnie męczy mnie pojawiający się niejako przy okazji wydumany wyścig między akcją Owsiaka a działalnością Caritas. Jak w starym kinie powtarza się licytacja na sumy zgromadzone, na to, ile z nich na co jest przeznaczane, liczbę osób, którym udzielono wsparcia itd. Mnożą się emocjonalne argumenty i trwa przerzucanie danymi.

Polemiści nie dostrzegają, że samo zestawienie dwóch zjawisk, jakimi są akcja Jerzego Owsiaka i działalność Caritas jest zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Porównywanie ich nie ma sensu, bo to dwa zupełnie różne porządki. Działania w obydwu przedsięwzięcia wynikają z kompletnie różnych motywacji. Oparte są na odmiennych strategiach. Mają też różne, choć miejscami podobne, cele.

Działalność Jerzego Owsiaka to znakomicie i na wielką skalę przeprowadzona akcja dobroczynna. Aktywność Caritas to realizacja jednego z celów Kościoła katolickiego - świadczenie miłosierdzia, czyli działania charytatywne, do których wezwał swych uczniów Jezus. W tle dorocznej akcji Owsiaka nie ma motywacji religijnej. W działaniach Caritas jest ona fundamentem.

Zestawianie dorocznego świeckiego "święta dobroczynności", odbywającego się w Polsce w drugą niedzielę stycznia z pracą Caritas jest szkodliwe dla obydwu przedsięwzięć. A w umysłach wielu ludzi wprowadza dodatkowy zamęt i utrudnia niejednemu podjęcie najprostszych i oczywistych decyzji.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Uwikłanie

To, co się wydarzyło w poniedziałek w Poznaniu w siedzibie tamtejszej Prokuratury Wojskowej pokazuje jak bardzo i jak wielu ludzi jest dzisiaj w sytuacji niezwykle skomplikowanego uwikłania. Jak wiele istotnych decyzji ludzie muszą podejmować. Decyzji niosących ogromne konsekwencje. W dodatku, tak mi się wydaje, często konsekwencje nie od razu, a czasami wcale przez podejmujących decyzje nie uświadamiane.

Człowiek uwikłany przestaje być wolny. Staje się marionetką. Wielu próbuje wyrwać się z takiej sytuacji przyjmując za swoje poglądy tych, którzy nimi manipulują. Ale to tylko gra pozorów. Taki człowiek staje się nie tylko kukiełką, ale również powolnym narzędziem w czyichś rękach.

Szokujące, jak dużo wielkich słów dzisiaj padło. Jak po kolei wszyscy jakoś w sprawę wmieszani łatwo zrzucali z siebie poczucie odpowiedzialności za jakikolwiek element splotu wydarzeń, do którego doszło. Z jaką łatwością odwoływali się do szczytnych idei i fundamentalnych zasad, aby odsunąć od siebie cień podejrzenia, że w taki czy inny sposób do zaistniałej sytuacji się przyczynili. Że jakieś ich działanie, a może tylko słowo, zaowocowało właśnie w taki sposób.

Patrząc na film zrobiony w gabinecie wojskowego prokuratora, łatwo zauważyć, że gdy dochodzi do uwikłania, człowiek przestaje się liczyć. Przestaje być jakąkolwiek wartością. Staje się obiektem.

niedziela, 8 stycznia 2012

Pośpiech prowadzi do Wikipedii

Kiedyś mówiło się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Dzisiaj wygląda na to, że wszystkie drogi prowadzą do Wikipedii. A przynajmniej wszystkie drogi poszukiwaczy informacji.

Watykaniści podśmiewają się, że udostępnione przez watykańskie biuro prasowe nieoficjalne noty biograficzne kardynałów, których Papież mianuje na najbliższym konsystorzu, zostały przepisane z Wikipedii. Chociaż słowo "przepisane" zdaje się nie jest tu całkiem na miejscu, sądząc po cytowanych przez niektórych efektach. Skoro znalazły się tam sformułowania typu: "arcybiskup katolicki ze Stanów Zjednoczonych", "wykazuje silne skłonności do konserwatyzmu, zwłaszcza w dziedzinie aborcji i homoseksualizmu" czy informacje o przeżytym przez któregoś z nominatów wylewie krwi do mózgu, to można domniemywać, iż ktoś po prostu przekleił metodą "ctrl C - ctrl V" notatki z Wikipedii, nawet pobieżnie ich nie przeglądając, nie mówiąc już o uważnej lekturze czy redagowaniu.

Podobno watykanista Luigi Accattoli na łamach niedzielnego wydania dziennika "Corriere della Sera" skomentował: "Pośpiech jest złym doradcą i prowadzi do Wikipedii".

Niedawno ktoś mi ze znawstwem tłumaczył, że dziennikarze to w dużej mierze lenie i dlatego dobre przygotowanie dostarczanych im materiałów jest niemal gwarancją medialnego sukcesu. Mówił, że na tym między innymi polega profesjonalizm w relacjach różnych instytucji ze środkami przekazu. "A wy w Kościele chyba nie za bardzo o to dbacie, co?" - zapytał z lekką ironią w głosie. Po dzisiejszej informacji o kardynalnej wpadce z kardynałami nominatami już sobie wyobrażam jego złośliwą minę przy naszym najbliższym spotkaniu.

A swoją drogą, to chyba mam duże kwalifikacje dziennikarskie. Jestem okropnie leniwy... :-|

sobota, 7 stycznia 2012

Jak będzie zdrowie

Do znanego sanktuarium przyjechał człowiek znany z tego, że odrzuca wiarę i religię. Wielokrotnie wyśmiewał się z wierzących, obrażał ich. Po co więc pojawił się w miejscu szczególnym, jakim jest sanktuarium? Nie, nie chodziło o prowokację. Okazało się, że ktoś z jego bliskich, jakiś czas temu ciężko zachorował. Żadne terapie nie pomagały. Także różni uzdrowiciele niczego nie zdziałali. „Dla zdrowia ukochanego człowieka jestem w stanie nawet przyjechać do sanktuarium, choć nie wierzę” – powiedział ów człowiek, wyjaśniając swoją obecność.

Często można usłyszeć: „Zdrowie jest najważniejsze”. „Jak będzie zdrowie, będzie wszystko”. Ten swoisty kult zdrowia sprawia, że dla jego ratowania wielu ludzi jest gotowych odwołać się do wszelkich dostępnych środków i metod.

Jezus od początku swego publicznego nauczania zajmował się dwoma rzeczami: głosił Ewangelię o królestwie i leczył wszelkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. W takiej kolejności. Jasno dawał do zrozumienia, że człowiek najpierw uzdrowienia potrzebuje w sferze duchowej. Bo to zdrowie duszy jest najważniejsze. A tu najlepszym środkiem jest nawrócenie.

Komentarz dla Radia eM

piątek, 6 stycznia 2012

Więcej radości

Nic a nic mnie dziwi fakt, że zainicjowane zaledwie kilka lat temu w Warszawie Orszaki Trzech Króli tak szybko opanowują różne miasta w Polsce. Orszak Trzech Króli to jedna z niewielu katolickich inicjatyw w naszym kraju, której podstawą jest radość. A Polscy katolicy łakną radości. I chcą dawać radość.

Myślę, że jednym z ważnych powodów, dla których Kościół katolicki ma poważne problemy w wielu miejscach świata, jest to, że przestał być nie tylko autentycznym nośnikiem szczerej, bezinteresownej radości, ale przestał się z nią nawet kojarzyć.

Wiele jest zapewne przyczyn, które do tego doprowadziły, ale myślę, że między innymi jest to wątpliwa "zasługa" złych ludzi, którzy pomylili wiarę z ideologią. I teraz ci naprawdę dobrzy stają na uszach, aby to jakoś naprawić. I bardzo dobrze :-)

czwartek, 5 stycznia 2012

Alternatywna historia

Od jakiegoś czasu modne jest zajmowanie się tak zwaną alternatywną historią. Nie tylko w formie zabawy, jaką niektórzy uprawiają w Internecie, starając się nie tylko postawić jak najgłupsze pytanie, ale również najbardziej pozbawioną sensu odpowiedź. Historii alternatywnej poświęcają czas ludzie całkiem poważni i czynią na poważnie, pisząc artykuły w gazetach, wydając książki, robiąc programy telewizyjne lub radiowe albo prowadząc internetowe serwisy.

W Internecie ktoś zwrócił uwagę, że historia alternatywna to jednak zajęcie nie dla każdego. „Jest wdzięcznym tematem dla ludzi z wyobraźnią i solidną znajomością historii rzeczywistej” – napisał. Ktoś inny, uzasadniając utworzenie w sieci poświęconego alternatywnej historii serwisu, stwierdził, że zaistniał on jako efekt ludzkich marzeń. „Marzeń o lepszym świecie. Takim, który lepiej by odpowiadał naszym własnym wymaganiom. Niejednokrotnie będąc niezadowolonymi z obecnego przebiegu historii, pisaliśmy własne scenariusze. Może światy, które w ten sposób powstawały nie są konieczne lepsze od naszego, ale zawsze lepiej odpowiadają naszym surowym wymaganiom”. I dodał, że chodzi o to, aby chociaż w wirtualnej przestrzeni nasze nierealne marzenia o innym świecie mogły się ziścić.

Czasami jednak powody odwoływania się do alternatywnej historii są chyba inne. Ostatnio w jednej z telewizji dziennikarz wypytywał ludzi i snuł refleksję nad dwoma kwestiami. Po pierwsze, zastanawiał się, co by było, gdyby Jezus Chrystus nie narodził się dwa tysiące lat temu w Betlejem. Po drugie, usiłował znaleźć odpowiedź na pytanie, co by się działo, gdyby Jezus urodził się współcześnie. Odniosłem jednak wrażenie, że nie chodziło mu o lepszy świat. Świadomie lub nieświadomie pokazał, że gdyby Jezus nie narodził się dwa tysiące lat temu, świat dzisiaj byłby gorszy, niż jest. Świadomie lub nieświadomie uprzytomnił widzom, jak bardzo narodzenie Chrystusa wpłynęło na kształt ludzkich dziejów. Jakie wiele ludzkich osiągnięć i sukcesów jest skutkiem wydarzeń w Ziemi Świętej dwadzieścia wieków temu.

Osobiście nie jestem fanem alternatywnej historii. Uważam, że rzeczywistość wokół mnie jest wystarczająco interesująca, że już samo jej obserwowanie i opisywanie dla innych może dać mnóstwo radości i satysfakcji. Nie lubię rozważań na temat tego, czy gdyby Jezus żył współcześnie, korzystałby z Facebooka. Tak czy owak wszystko, co się dzieje, ma przecież swoje miejsce w Bożym planie. I choćbym nie wiem jak się natrudził, to i tak nie uda mi się go zmienić. Zgadzam się z Koheletem: „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem…”.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 4 stycznia 2012

Opór materii

"To tzw. "czynnik ludzki" jest najsłabszym elementem wszystkich systemów" - powiedział. "Inaczej mówiąc, zasadniczo zawodzi człowiek".

To w wielu sytuacjach prawda. Gdy w jakiejś sprawie natrafia się na tzw. opór materii, niemal zawsze ostatecznie okazuje się, że jest "materia ludzka". Że utrudnia, a niejednokrotnie skutecznie blokuje i uniemożliwia działanie, czyjaś ambicja, czyjeś lenistwo, czyjaś niechęć albo zazdrość. Albo wszystko razem. I coś, co zapowiadało się fajnie, co jeszcze niedawno wydawało się mieć duże szanse powodzenia, wielkie perspektywy na sukces, nagle okazuje się klapą i poronionym pomysłem. Mimo ogólnych zapewnień o gotowości współpracy, przyklaskiwania, cmokania i kręcenia z aprobatą głową.

Nie ominęło to Jezusa. W Nowym Testamencie jest kilka opisów sytuacji, w których natrafia On na bardzo stanowczy opór materii ze strony ludzi. Najdramatyczniejsza jest chyba ta, w której pyta swoich najbliższych uczniów "Czy i wy chcecie odejść?". Musiałoby naprawdę źle, skoro to pytanie padło.

W ostatniej chwili sytuację uratował św. Piotr. Gdyby nie jego desperacja, istotnie mogłoby dojść do katastrofy.

Tylko jak i skąd w wielu sytuacjach odkryć gdzieś w pobliżu takiego św. Piotra? Nawet jeżeli jest i ma wewnętrzne przekonanie o słuszności sprawy, to niejednokrotnie siedzi cicho, bojąc się odezwać... :-|

wtorek, 3 stycznia 2012

Milczenie katolików

Co prawda nie wszystkim się to podoba, ale dla mnie jest oczywistością, że sytuacji, w których Kościół katolicki powinien głośno i zdecydowania zabrać głos w sprawach społecznych, jest naprawdę dużo. Przy czym nie chodzi mi tylko o oficjalne wypowiedzi Konferencji Episkopatu Polski (takie, jak na przykład zapowiadany od dawna i mający się ukazać w marcu br. list społeczny). Mam na myśli również, a może nawet przede wszystkim zabieranie głosu przez rozmaite grupy do katolickości się odwołujące w swych poczynaniach.

Trwający właśnie chaos w kwestii leków refundowanych jest, według mnie, nie tylko problemem finansowy, ale również moralnym. I to moralnym wieloaspektowo oraz w licznych wymiarach. Dotyka podstawowych dóbr wielu ludzi. Sprawia, że mnóstwo ludzi musi podejmować bardzo istotne decyzje, dotykające fundamentalnych zasad funkcjonowania społeczności i budowania relacji międzyludzkich. Łatwo tutaj naruszyć, a nawet przekroczyć pewne bardzo istotne granice. Rodzą się w niejednym sumieniu bardzo poważne pytania i dylematy. Potrzebne są więc wypowiedzi środowisk, dla których wypływające z wiary zasady są ważne w życiu zawodowym i społecznym. Jest to niezwykle istotne dla osób, których praca kojarzona jest ze słowem "służba".

Tymczasem polscy katolicy aktywni w szeroko pojętej służbie zdrowia milczą.

Przed laty jeden z francuskich prezydentów twierdził, że Polska zmarnowała okazję do siedzenia cicho. Mam nadzieję, że katolickie środowiska w polskiej służbie zdrowia nie zmarnują okazji do zabrania głosu. I do dania świadectwa.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Swoje życie

Ktoś mi na Facebooku pod jednym z linków zalecił: "Nie wyciągać wniosków! Żyć SWOIM życiem i przestać interesować się życiem INNYCH". Ha! Żeby to było takie proste! Tyle, że po prostu się tak nie da. I chyba jednak nie za bardzo wolno. Chrześcijaninowi.

Wyczytałem w jakichś enuncjacjach internetowych na temat kolędy (temat z cyklu tych "na czasie" oraz bardzo tu i ówdzie nośnych), że ksiądz przy okazji odwiedzin duszpasterskich "próbował wyłudzić informacje na temat sąsiadów". I że w ogóle wypytywał o dane "wrażliwe". Pewnie pytał odwiedzanych o datę ślubu kościelnego. Albo o uczestnictwo we Mszy świętej. Może nawet o wyznanie. To się zdarza. W tak zwanych kartotekach parafialnych są - zależnie od inwencji twórcy danego formularza - najróżniejsze rubryki.

Niedawno jeden duchowny mi opowiadał, że gdy zapytał podczas kolędy sąsiadów starszej, samotnej kobiety, czy nie wiedzą, co się z nią dzieje, bo zawsze wpuszczała księdza, a tym razem zastał drzwi zamknięte, nagle uświadomili sobie, że od trzech dni nikt jej nie widział. W asyście policji weszli do mieszkania w dużym bloku i zastali kobiecinę ledwo żywą, niezdolną dojść do telefonu...

Inny kilka lat temu relacjonował mi, że podczas kolędy indagując natarczywie sąsiadów dowiedział się o nieszczęściu maltretowanej przez notorycznego pijaka rodziny. Przyprowadzili się do parafii niespełna rok temu. Nikt nie miał odwagi interweniować, ani nawet zgłosić gdziekolwiek sprawy ze strachu przed agresywnym typem... Ksiądz osiągnął tyle, że dzieci przynajmniej zaczęły dostawać obiady w szkole. Zyskał też zaprzysięgłego wroga w osobie pijaczyny, za to, że mu się "wpie...lił w życie z butami".

O ile pamiętam, Jezus nie zajmował się tylko swoim życiem. Swoim uczniom nakazywał napominać braci i to w systemie kilkustopniowym. A ojcowie Soboru Watykańskiego II naskrobali w jednym z dokumentów: "spodobało się Bogu zbawić człowieka we wspólnocie"... Więc chyba jednak nie wystarczy żyć swoim życiem i nie interesować się życiem innych. Niektórzy mówią uczenie, że to współodpowiedzialność za zbawienie innych. I za Kościół jako wspólnotę.

Choć niewątpliwie, zainteresowanie życiem innych bywa bardzo, ale to bardzo denerwujące. I stresujące.

niedziela, 1 stycznia 2012

Demon trzeciego rodzaju

Znam kilka osób, które pojawiają się na wszelkich sesjach i konferencjach, na które tylko uda im się wejść. Gdy przychodzi pora dyskusji nad wygłoszonymi referatami i przedłożeniami, niemal natychmiast zabierają głos i gadają długo, zwykle wcale lub co najwyżej bardzo luźno odnosząc się do omawianego tematu. Co ciekawe, nie przeszkadza im to zadawać pytań wykładowcom i prelegentom. Pytań mających się nijak do przedmiotu spotkania.

Gdy prowadzący taktownie im przerywają i usiłują jakoś przejść do porządku nad ich wystąpieniami, zaczynają zgłaszać pretensje, wołają głośno o wolności słowa, o poszanowaniu godności człowieka, o prawie do posiadania i przedstawiania swoich poglądów. Kreują się na krzywdzonych i niesłusznie lekceważonych, wymachują rękami i chętnie pojawiają się w okolicach przedstawicieli mediów, jeśli tacy akurat na sympozjum czy konferencję zawitali.

Mam silne wrażenie, że Internet jest dla tego typu ludzi szczególnym polem do popisu i mnożą się oni w sieci w zdumiewającym tempie. Wykorzystując zdobycz Web 2.0 aktywizują się oni niczym mrówki w okolicach cukiernicy, zapychając serwery miliardami bajtów, które niczego sensownego nie wnoszą, są jednak traktowane przez sieć jako równoprawny kontent. Ludzie ci stają się zmorą wszelkich interaktywnych dzieł w Internecie. Nie mając w rzeczywistości nic do powiedzenia, nie chcą słuchać tych, którzy jakiś w miarę sensowny przekaz usiłują skonstruować, zagłuszają ich, zastawiają na nich pułapki, niszczą nawet namiastki rzeczowych dyskusji i rozmów.

Coraz częściej pojawiają się głosy, że era Web 2.0 dobiega końca i czas na traktowanie sieci jako źródła nowej wiedzy, wyselekcjonowanej pod kątem rzeczywistej wartości. Po prostu nadchodzi czas na to, by dawno przez Lema przepowiedzianego demona drugiego rodzaju zastąpił projekt nie tylko - jak on - dopuszczający jakiekolwiek mające pozór sensu treści, ale również potrafiący je selekcjonować pod względem wartości.

Tylko błagam, niech zawodowi dyskutanci nie zarzucają mi zaraz prób cenzurowania, ograniczania swobody, wywyższania się, a nawet pogardy dla innych korzystających z przedsięwzięcia pod nazwą Internet. Wartościowa biblioteka przecież nie może być zbiorem wszystkiego, co kiedykolwiek napisano ręcznie czy opublikowano w formie drukowanej. Bez selekcji dzieł zamieszczanych na półkach zamieni się w zwyczajni śmietnik. Mnie globalna sieć jako globalny śmietnik nie interesuje.