czwartek, 31 grudnia 2015

Rzec o wolności słowa

Czy w Polsce wraca kwestia wolności słowa? Czy to, co na naszych ziemiach potwierdził już Kazimierz Wielki w zbiorze praw nazwanym statutami wiślickimi, znalazło się znów w stanie zagrożenia? Niektórzy twierdzą, że tak. Inni wskazują, że to zagrożenie pojawiło się już dość dawno i że gotowość do specyficznego pojmowania wolności słowa wykazują politycy najrozmaitszych opcji.
Często można spotkać się z opinią, że odzyskanie wolności słowa to jedna z największych naszych zdobyczy po roku 1989. O wiele rzadziej pojawiają się tacy, którzy traktują ją w kategoriach zadania i zobowiązania.
Dwa lata po przełomie roku 1989 Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Ojczyzny wygłosił wielką, moim zdaniem wciąż czekającą na rzeczywiste przyjęcie, przetrawienie i wprowadzenie w życie, katechezę poświęconą Dekalogowi – dziesięciu przykazaniom. Być może ten i ów pamięta, z jakim emocjonalnym zaangażowaniem Papież-Polak zwracał się wówczas, w 1991 roku, do swoich rodaków.
Wśród wielu tematów, które wówczas poruszył, znalazła się również sprawa wolności słowa. Przy omawianiu którego przykazania Jan Paweł II ją poruszył? Ósmego. Tego wiążącego się z prawdą, która obowiązuje człowieka w relacjach z innymi ludźmi i w całym życiu społecznym. Tego, które w najprostszej wersji brzmi „Nie mów fałszywego świadectwa”.
Papież zrobił wówczas coś zaskakującego. Zauważając, że w odnowionej Polsce nie ma już urzędu cenzury, różne stanowiska i poglądy mogą być przedstawiane publicznie, że została przywrócona — jakby powiedział Cyprian Norwid — „wolność mowy”, Jan Paweł II stwierdził zdecydowanie: „Wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa”.
Jak uzasadnił to rozróżnienie między swobodą wypowiedzi a wolnością słowa? „Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych — dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje — może właśnie błędne — stanowisko” – powiedział, wskazując realne i nieustanne zagrożenia dla wolności słowa.
Wkrótce minie 25 lat od wypowiedzenia tych słów przez świętego Papieża urodzonego w Wadowicach. Skierował je do nas, do Polaków, z głębokim zatroskaniem o to, co zrobimy z odzyskaną wolnością. Nie tylko w tej sferze, która odnosi się do mediów.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 24 grudnia 2015

Mediów świąteczne problemy

Nie trzeba być szpiegiem ani agentem służb specjalnych, żeby zauważyć, że święta to okres, który media znoszą nie najlepiej. Tak, jakby sobie nie potrafiły poradzić z odmiennością tego czasu. Z jego wyjątkowością i radykalną różnicą wobec tego, co nazywamy codziennością i powszedniością. I chyba jeszcze z czymś. Z pozytywnym przekazem, który niesie w sobie świętowanie. Wciąż szukają sposobu, jak włączyć się w sytuacje, w których dobro daje o sobie znać bez triumfalizmu, a jednak zdecydowanie i konsekwentnie. To nie jest łatwe.
Panuje dość powszechna opinia, przypominająca przesąd, że dobro jest nudne, natomiast zło to coś naprawdę ciekawego. Coś, czym warto się zająć, na czym warto skupić uwagę. To nieprawda. Zło wydaje się o wiele bardziej medialne, nie tylko dlatego, że jest łatwe w pokazywaniu i opisywaniu, a więc wymaga o wiele mniej wysiłku niż dobro. Zło wydaje się interesujące, bo jest krzykliwe i lubi skupiać na sobie uwagę. Ono wdziera się w naszą rzeczywistość, chce być najważniejsze.
Dlaczego tak wielu ludziom dobro wydaje się nudne? Pewną wskazówkę do znalezienia odpowiedzi na to pytanie można znaleźć u Nikołaja Bierdiajewa, rosyjskiego filozofa, zaliczanego do największych myślicieli prawosławnych XX wieku. Zauważył on, że dobro jest śmiertelnie nudne, jeśli nie jest twórcze. Czy dobro może nie być twórcze? Myślę, że jest ono twórcze z natury. Jednak jego kreatywność nie jest nachalna i narzucająca się. Nie ma w nim efekciarstwa. Niektórzy uważają nawet, że dobro jest ukryte i trzeba go szukać. Myślę, że wystarczy po prostu chcieć je dostrzec, a zobaczy się go całe mnóstwo. Także w sobie.
Ks. Józef Tischner stwierdził, że „Człowiek jest takim drzewem, które czuje w sobie dobro i dlatego nie chce złych owoców rodzić”. Mówił też, że dobro istnieje jako konkretna dobroć i wolność konkretnego człowieka. Nie jest abstrakcyjne. Nie jest wydumaną ideą, wokół której trzeba gromadzić zwolenników, aby zbudowali na jej podstawie ideologię służącą im do objaśniania świata, a potem szerzyli ją, narzucali innym, bronili jej przed zagrożeniami.
Konkretność dobra – paradoksalnie - powoduje, że jest ono trudne do pokazywania w mediach. Jest oryginalne, nieschematyczne, nieszablonowe. Ale jakże przez to atrakcyjne! Jeśli się to zechce wydobyć.
Już za kilka dni będzie można usłyszeć z wielu ust: „Święta, święta i po świętach”. Jedni będą to mówili z ulgą, inni z żalem. Ale to nie musi się stać. Pewna amerykańska pisarka zauważyła: „Święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz”. Dlaczego? Bo „Święta to stan umysłu”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 17 grudnia 2015

Selfie, którego nie było

Ktoś mnie zapytał, dlaczego od pewnego czasu przestałem w cotygodniowych felietonach relacjonować pogaduszki przy grillu albo kawie i herbacie z ciastkiem, a skupiłem się niemal całkowicie na kwestiach związanych z mediami. Powodów jest kilka.
Jeden z nich dotyczy samych spotkań, których przebieg relacjonowałem. W opisywanym przeze mnie gronie doszło w minionych tygodniach do radykalnej polaryzacji stanowisk w wielu kwestiach. Wzrósł przy tym gwałtownie poziom emocji, co znalazło wyraz w stosowanym przez uczestników języku i argumentacji. W rezultacie część stałych bywalców spotkań się wykruszyła, co wpłynęło z kolei na częstotliwość zgromadzeń. Z tego, co słyszałem, wynika, że życie towarzyskie większości omawianej grupy toczy się obecnie w kręgach bardziej jednolitych pod względem poglądowym.
Wśród wielu powodów jest również ten dotyczący mediów. Ich rola nie tylko w opisywaniu i opowiadaniu rzeczywistości, ale także w jej kształtowaniu i formowaniu dotyczących jej ocen i opinii odbiorców jest nie tylko ogromna, ale też coraz bardziej specyficzna.
Coraz częściej ze świata mediów słychać, że obiektywizm jest tam mitem i w związku powyższym dziennikarz nie musi być obiektywny. Problem jest elementem szerszego zagadnienia dotyczącego statusu dziennikarza – czy jest on obserwatorem czy uczestnikiem zdarzeń. Zapewne dyskusje w tej materii będą się toczyć długo i z różnym natężeniem.
Mnie jednak coraz bardziej interesuje sprawa rzetelności w działaniach mediów. Prawo prasowe nakłada na dziennikarzy obowiązek szczególnej staranności i rzetelności przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych. Po czym poznać, że dziennikarz jest rzetelny? Według słownika po tym, że wypełnia należycie swe obowiązki, a także po tym, że efekt jego pracy jest zgodny z prawdą, wiarygodny.
I tu zaczynają się poważne schody na naszym podwórku. W ciągu kilku dni natknąłem się na dwa przykłady potwierdzające taką diagnozę. Pierwszy dotyczy 13 grudnia. Dziennikarze o całkiem znanych nazwiskach zaczęli kolportować wiadomość, że w jednym kanałów informacyjnych właśnie tego dnia nadano wywiad z człowiekiem, który w dniu wprowadzenia stanu wojennego był rzecznikiem ówczesnego rządu. Okazało się, że to nieprawda. Jednak iluś ludzi pierwszą informację poznało, a jej sprostowania nie.
Droga sprawa jest może mniej oburzająca, ale jednak mocno wstydliwa. Sporo mediów, w tym także kościelnych, upowszechniło z entuzjazmem, radosną fotę papieża Franciszka, opisują ją jako pierwsze w dziejach selfie zrobione przez Następcę św. Piotra. Niestety, rychło wyszło na jaw, że rzekomy profil Stolicy Apostolskiej na Instagramie jest nieprawdziwy, jak i samo zdjęcie nie zostało zrobione własnoręcznie przez Papieża.
Zjawisko bezmyślnego kopiowania i powielania niesprawdzonych informacji zaczyna być w mediach poważnym problemem, a dla odbiorców dotkliwym i groźnym utrapieniem. Wygląda na to, że tylko oni są w stanie wymóc na pracownikach mediów powrót do kryterium prawdy, jako podstawowej zasady pozwalającej upowszechnić jakąś wiadomość.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 10 grudnia 2015

Nie kolportujmy zła

Podobno prestiżowy amerykański tygodnik „Time”, który od 1927 roku przyznaje tytuł „Człowieka roku” w tym roku wśród kandydatów całkiem poważnie rozważał samozwańczego kalifa i lidera tzw. Państwa Islamskiego. Jest jednym z siedmiu kandydatów. Oprócz niego szanse na tytuł mieli ponoć między innymi kanclerz Niemiec (która tytuł otrzymała), prezydent Rosji i najbardziej kontrowersyjny kandydat w przyszłorocznych wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.
Pomysł uwzględnienia kalifa wśród pretendentów do tytułu „Człowiek roku” wywołał tu i ówdzie oburzenie. Okazuje się jednak, że niesłusznie, bo tu podobno wcale nie o wyróżnianie, a tym bardziej nie o nagradzanie i dowartościowywanie, chodzi. Zgodnie z ideą tytuł przyznawany jest temu, kto w minionych dwunastu miesiącach miał, zdaniem redaktorów, największy wpływ na wydarzenia w Ameryce i na świecie w pozytywnym lub negatywnym znaczeniu. Tak właśnie. Pozytywnym lub negatywnym. Dlatego w liczącej prawie dziewięćdziesiąt lat historii uznawania kogoś przez „Time” za „Człowieka roku” znajdziemy nie tylko Jana XXIII, Jana Pawła II, papieża Franciszka, Martina Luthera Kinga czy walczących z epidemią eboli, ale również Adolfa Hitlera i dwukrotnie Józefa Stalina. Jeden mój znajomy o dość paskudnym charakterze poznawszy przedstawione wyżej wyjaśnienia i uzasadnienia zaraz zaczął sprawdzać, czy prestiżowe czasopismo nie przyznało tytułu „Człowieka roku” organizatorowi zamachów terrorystycznych z 2001 roku. A gdy się trochę uspokoił zapytał bezradnie: „Czy media naprawdę muszą kolportować i promować zło, znajdując do tego pokrętne uzasadnienia?”.
Ks. prof. Marek Lis, teolog, a także filmoznawca i specjalista w dziedzinie środków komunikowania kilka dni temu umieścił w jednym z portali społecznościowych post następującej treści: „Mam prośbę. Nie retłitujmy kłamstw. Oszczerstw. Insynuacji. Niby-dowcipnych memów. Cudzej głupoty, świadomej albo nie. Nie kolportujmy zła”. Jego apel spotkał się z bardzo umiarkowanym entuzjazmem wśród internautów. Zaraz ktoś sugerował udzielenie dyspensy dla memów poświęconych jednemu z poprzednich lokatorów Pałacu Prezydenckiego. Ktoś inny zaniepokoił się, że gdyby propozycję wprowadzić w życie, to ruch na społecznościówce zaniknie.
Nie od dziś wiadomo, że zło jest bardziej medialne niż dobro. Dawniej mogliśmy o jego upowszechnianie obwiniać przede wszystkim redakcje i właścicieli gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. W dobie Internetu to się już nie sprawdza. O tym, co się pojawia w komentarzach, w serwisach społecznościowych, jakie profile obserwujemy, które wpisy lajkujemy, dodajemy do ulubionych, opatrujemy kciukiem w górę czy serduszkiem, które posyłamy dalej, aby poznali je inni, decydujemy osobiście.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM. Tu wersja lekko poprawiona, bo w tzw. międzyczasie (między napisaniem tekstu a jego emisją na antenie) "Time" ogłosił, kogo wybrał.

czwartek, 3 grudnia 2015

W dwie strony

Z Internetu dowiedziałem się, że w jednym z miast w Polsce rekolekcje adwentowe będą miały miejsce nie w kościele, nawet nie w kaplicy przy jakiejś instytucji, ale po prostu w galerii sztuki. Przez trzy dni ksiądz będzie prowadził medytacje z obrazami w tle. Zastanowiło mnie to. Czy takie działanie ma sens? Czy to jest duszpasterstwo?
Wiele lat minęło od pewnej rozmowy, w której bardzo zatroskany o swych parafian proboszcz z żalem odnotowywał, że liczba uczestników parafialnych rekolekcji zaczyna powoli maleć. „Ja już niewiele wymyślę, ale wy musicie znaleźć nowe sposoby docierania z Ewangelią do ludzi. Kończy się czas czekania na nich w kościele. Trzeba będzie iść i głosić Chrystusa tam, gdzie oni są” – mówił ów wiekowy kapłan.
Gdy jakiś czas później ostrożnie zamieszczałem rekolekcyjne rozważania w sieci, nie bardzo miałem odwagę nazywać je w rekolekcjami w sensie ścisłym. Myślałem raczej, że to rodzaj namiastki dla tych, którzy chcieliby w parafialnej świątyni uczestniczyć w spotkaniach rekolekcyjnych, ale po prostu nie mają możliwości. Bo brak czasu, bo terminy nie pasują, bo jakieś inne przeszkody piętrzą się na drodze do kościoła.
Dzisiaj globalna sieć, zwłaszcza w Adwencie i Wielkim Poście, wypełnia się mnóstwem rekolekcyjnych propozycji w najróżniejszych formach. Są bogate, świetnie i profesjonalnie przygotowane. Przeznaczone dla różnych grup. Trudno je nazwać namiastką. Jeśli ktoś chce, może dzięki nim doświadczyć rzeczywistych, nie wirtualnych, duchowych przeżyć. Może się nawrócić, wzmocnić swoją wiarę, podbudować religijnie, zebrać w sobie.
Oczywiście, nie da się w Internecie wyspowiadać i przyjąć Komunii świętej. Trzeba iść do kościoła. Ale coraz częściej spotykam ludzi, którzy twierdzą, że dzięki sieci doświadczają poczucia wspólnoty z innymi, a nawet odkrywają obecność sacrum w świecie. I trafiają do świątyni.
Papież Franciszek przypomina katolikom, że otwarte drzwi kościołów zakładają ruch w dwie strony. Można nimi nie tylko wchodzić, ale również wychodzić po to, aby zanieść Jezusa, Jego Dobrą Nowinę o zbawieniu, tam, gdzie jej nie ma, gdzie być może wcale o niej nie słyszeli lub zapomnieli, że kiedyś ją poznali. Myślę, że rekolekcje w galerii sztuki, wiele innych podobnych działań, a także to, co się coraz intensywniej dzieje w globalnej sieci, to właśnie jest wychodzenie na peryferie.
Inna sprawa, że jak zwrócił uwagę pewien misjonarz-franciszkanin, powoli zaczyna się okazywać, że centrum w rzeczywistości jest właśnie tam. A nie w jakimś faktycznie niemożliwym do odnalezienia punkcie środkowym, jak się wciąż niejednemu wydaje.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 26 listopada 2015

Sojusz z tronem

Kilka lat temu pewien dziennikarz przy okazji spotkania w ratuszu z wysokiej rangi urzędnikiem samorządowym dopytywał, czy władze miejscowości mają świadomość, że wprowadzone w niej rozwiązania komunikacyjne są mocno nieprzyjazne wobec mieszkańców i bardzo utrudniają im życie. Samorządowiec wysłuchał go z uwagą, po czym zareagował błyskawicznie i zdecydowanie. „Damy panu taką specjalną kartę, dzięki której będzie pan mógł nie tylko jeździć zamkniętymi dla ruchu ulicami, ale również parkować tam, gdzie innym nie wolno” – oświadczył, sięgając po telefon.

Dziennikarza początkowo zatkało i przez długą chwilę milczał, mrugając powiekami. W końcu jednak się ocknął, wdrapał na najwyższy możliwy stopień oburzenia i odmówił, podkreślając, że poruszył temat w interesie społecznym, w imieniu mieszkańców miasta, a nie po to, aby uzyskać dla siebie jakieś udogodnienia. Urzędnik rozłączył się, obrzucił go rozbawionym spojrzeniem i z ironicznym uśmiechem zauważył: „Pański naczelny nie miał takich obiekcji. Zresztą nie tylko on. Kilku kolegów z pana redakcji też ma karty”. Sięgnął do szuflady w biurku, wydobył z niej listę posiadaczy wspomnianych zezwoleń i odczytał kilka nazwisk. „To jak?” – zapytał, chowając spis posiadaczy przywileju do biurka. „Nie chcę” – burknął dziennikarz i zaczął zbierać się do wyjścia.

Kilka miesięcy później odkrył, że wydarzenie szybko zyskało status anegdoty, opowiadanej przez wspomnianego lokalnego VIP-a nie tylko innym urzędnikom, ale również jego kolegom z mediów. Niektórzy z nich patrzyli potem na niego z podziwem, ale wielu pukało się w czoło. „Jak dają, to brać, jak biją, to uciekać” – przypomniał mu starą maksymę jeden z młodych, ale już znanych reporterów. Był przy tym pełen szczerej życzliwości.

Panuje dość powszechne przekonanie, że zjawisko określane jako „sojusz ołtarza z tronem” nieodmienne przynosi szkody Kościołowi a pożytki władzy świeckiej. Można postawić pytanie, jak sprawa wygląda w relacji na linii środki społecznego przekazu – władze różnych szczebli. Czy sojusz mediów z tronem jest dla nich szkodliwy? A może, w ostatecznym rozliczeniu, okazuje się korzystny?

Napoleon Bonaparte wyznał kiedyś, że bardziej boi się trzech gazet niż trzech tysięcy bagnetów. To daje do myślenia.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 19 listopada 2015

Nowy podział

Kornel Morawiecki, marszałek senior, na pierwszym posiedzeniu sejmu ósmej kadencji mówił, że marzy mu się nowa Konstytucja dla Polski. Konstytucja na miarę dwudziestego pierwszego stulecia. Streszczając jej potencjalną zawartość wspomniał między innymi o „nowym podziale władzy, uzupełniającym obecne, tradycyjne podziały, o koniecznej dziś separacji władzy politycznej, ekonomicznej i informacyjnej”.
Zastanowiło mnie to sformułowanie. Zwłaszcza, że bardzo szybko w niektórych prasowych relacjach przybrało nieco inny kształt. „Dodał, że dzisiaj mamy „podział władzy na władzę polityki, pieniądza i mediów”...” – przeczytałem w Internecie na stronie jednej ze stacji telewizyjnych. Tak naprawdę marszałek senior stwierdził: „Przed laty nie zgadzaliśmy się na komunistyczną dominację polityki nad gospodarką i mediami. Dziś nie możemy zgadzać się na panowanie pieniądza nad polityką i nad prawdą”.
Media od dawna nazywane są czwartą władzą. Czwartą, po ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Wciąż jednak nie pojawił się nowy Monteskiusz, który oficjalnie ogłosiłby zamianę trójpodziału władzy na czwórpodział. Więc ta władza środków przekazu, czy też środków międzyludzkiej komunikacji, wciąż ma status jakiejś takiej nieformalnej, nieumocowanej, choć przecież realnej. Nikt dzisiaj nawet nie ośmiela się wyrażać wątpliwości w to, że mass media są w stanie wpływać na wydarzenia i na kształt świata. Nie tylko na jego, obraz, który każdy sobie dzięki nim tworzy w głowie.
Jeszcze do niedawna za element dzierżących czwartą władzę mediów uważany był Internet. Dzisiaj globalna sieć zaczyna się emancypować, usamodzielniać. Nie podporządkowuje się zasadom, które dotąd regulowały funkcjonowanie medialnej części ludzkiej egzystencji. Coraz częściej pojawiają się opinie, że Internet to kolejna, piąta już władza. Realna siła, która wpływa na rzeczywistość, nie tylko tę wirtualną.
W najnowszym filmie Paola Sorrentino, zatytułowanym „Młodość”, wielka, nieco posunięta w latach gwiazda odmawia sławnemu reżyserowi zagrania w jego kolejnej produkcji, uzasadniając to trzyletnim kontraktem na udział w meksykańskim serialu. Tłumaczy zbulwersowanemu twórcy, że to nie kino, lecz telewizja jest przyszłością, a właściwie teraźniejszością.
Nawet ja, choć mam już swój wiek, oglądałem tę scenę z lekkim uśmieszkiem. Wielka gwiazda filmowa powinna raczej powiedzieć, że przyszłością, a po prawdzie teraźniejszością, jest Internet. Zjawisko o wciąż czekających na poznanie i rozpoznanie możliwościach. Nie tylko w sferze informacyjnej. Zastanawiam się, jakich narzędzi trzeba użyć, aby odseparować w nim władzę polityczną, ekonomiczną i informacyjną. Mnie nic nie przychodzi do głowy. Ale na szczęście są głowy znacznie tęższe i mądrzejsze od mojej.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 12 listopada 2015

Diabeł i stereotypy

Monica Bellucci, która w skali globalnej przypomniała właśnie o sobie w najnowszym filmie o Bondzie, podzieliła się kiedyś następującą refleksją: „Ludzie mogą wybaczyć talent i inteligencję. Ale nie urodę. Piękna kobieta w potocznej opinii musi być głupia i trudno zmienić ten stereotyp”.
Internetowa skarbnica wiedzy, która coraz bardziej zastępuje wszelkie, wciąż reformowane systemy edukacyjne, definiuje stereotyp z wdziękiem. Jest to według niej „konstrukcja myślowa, zawierająca komponent poznawczy (zwykle uproszczony), emocjonalny i behawioralny, zawierająca pewne fałszywe przeświadczenie, dotyczące różnych zjawisk, w tym innych grup społecznych”.
Prof. Jerzy Olędzki, w książce poświęconej komunikowaniu w świecie zwrócił uwagę,, że stereotyp występuje wszędzie jako metafora zjawisk niezindywidualizowanych, powtarzalnych, jako coś schematycznego, banalnego, powtarzalnego. Zauważył też, że stereotypów nie odnosimy zwykle do siebie, lecz do innych narodów i kultur, naszych sąsiadów i odległych geograficznie społeczeństw, do przyjaciół i do wrogów.
Uczestniczyłem niedawno w rozmowie na temat stereotypów i mediów. Dyskutanci podzielili się na dwie grupy. Jedna twierdziła, że media kształtują stereotypy, natomiast druga przekonywała, że jedynie się do nich odwołują. Ktoś z rozmówców był bardzo dobrze przygotowany do uzasadniania pierwszej tezy. Powoływał się na brytyjskie dane, według których wyspiarze dzięki mediom są przekonani, że np. imigranci stanowią 31 procent populacji, podczas gdy jest ich maksimum 15 procent. Albo są przekonani, że 27 procent wsparcia socjalnego trafia do oszustów, podczas gdy rzeczywista skala zjawiska to 0,7 procenta.
Reprezentant mediów dowodził natomiast, że odwołują się one do stereotypów, do pewnych gotowych schematów myślowych, ponieważ bez tego nie da się dotrzeć do odbiorców. „Ludzie myślą szablonowo i nic na to nie poradzimy” – oświadczył z miną kogoś, kto uważa się za całkowicie usprawiedliwionego.
Władimir Nabokow w swej najbardziej znanej powieści napisał, że diabeł pomimo całej swej wynalazczości powtarza dzień w dzień ten sam schemat. Myślę, że to ważne spostrzeżenie. Pozwala popatrzeć na kwestie stereotypów, schematów myślowych i szablonowego myślenia z innej perspektywy, niż bezradność. Ze stereotypami da się walczyć. I może to robić każdy. Znam na przykład dwie młode kobiety, które postanowiły przeciwstawić się stereotypowemu myśleniu o Śląsku. Co ciekawe, robią to, pokazując mężczyzn, Ślązaków, którzy w ten czy inny sposób odnieśli sukces.
Współczesna brytyjska pisarka (Rowan Coleman) w jednej ze swych powieści podpowiada: „Nie rezygnuj z uśmiechu losu tylko dlatego, że nie pasuje do ram i stereotypów”. To bardzo dobra rada. Zwłaszcza dla tych, którzy usiłują kształtować opinie innych.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 5 listopada 2015

Everest odpowiedzialności

Wyświetlany właśnie w kinach film „Everest” opowiada o tragedii, która rozegrała się na zboczach najwyższej ziemskiej góry w roku 1996. Chociaż relacjonuje historię znaną, której opisy bez trudu można znaleźć w Internecie, dzieło trzyma w napięciu. Nie tylko za sprawą świetnej gry aktorskiej i sprawnej reżyserii.
Dla mnie „Everest” to przede wszystkim film o odpowiedzialności. Odpowiedzialności, jaką biorą na siebie ludzie, którzy podejmują zadanie prowadzenia innych. Jest to także opowieść o tym, jak bardzo kwestia odpowiedzialności za innych łączy się z przestrzeganiem sprawdzonych zasad i wiernością własnym przekonaniom. O tym, jakie są skutki ulegania zachciankom tych, których się prowadzi. Nawet, jeśli te zachcianki przybierają postać ambitnych zamierzeń i wydają się uzasadnionymi pragnieniami.
Wśród tych, którzy współcześnie podejmują się prowadzenia ludzi, na poczesnym miejscu lokują się media. Nie ukrywają, że chcą być przewodnikami, którzy bezpiecznie doprowadzą odbiorców do celu, przeprowadzą przez meandry skomplikowanej rzeczywistości, dadzą radość odnoszenia sukcesu i pomogą spokojnie go skonsumować. „My wiemy, którędy wiedzie właściwa ścieżka, daj nam rękę, z nami nic ci się nie stanie” – zdają się zapewniać pracownicy mediów XXI stulecia. Oferują usługę bardzo zbliżoną do tej, którą oferowali doświadczeni himalaiści swoim klientom. Niestety, w dużej części popełniają też ten sam błąd, który zdarzyło się popełnić jednemu z pilotów wysokogórskich wypraw. Wbrew logice, wbrew zasadom i wbrew własnemu przekonaniu dopasowują się do pragnień i oczekiwań swoich odbiorców. Dlaczego? Bo dzięki nim mogą funkcjonować. Bez nich tracą rację bytu. Nie istnieją.
Ekspedycja na Everest z roku 1996 zakończyła się tragedią. Zginęli klienci i przewodnicy. Okazało się, że nie wszystko, czego oczekują płacący, ma sens i jest bezpieczne. Okazało się, że jeśli w porę nie podejmie się stanowczej decyzji odmownej, później przestaje się panować nad sytuacją. Katastrofa staje się nieunikniona. A ratunek – niemożliwy.
Umiejętność mówienia „nie” powinna być nieodzownym wyposażeniem każdego, kto odważa się prowadzić innych, by mogli dojść do celu, jaki sobie wyznaczyli. I warto pamiętać, że gdy się wyrusza na czele innych na niebezpieczną wyprawę, jej istotą nie jest zdobycie trudno dostępnego szczytu, lecz bezpieczny powrót do domu.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 29 października 2015

Pragnienie zmiany

„Podobno dużą cześć ludzkości od czasu do czasu dopada nieopanowane pragnienie zmiany. Ludzie mają dość stabilizacji, utartego trybu, schematycznego następstwa wypadków, szablonowości dominującej gdzie tylko uda się jej wkraść. Chcą, żeby było inaczej. Niektórzy widzą dokładnie, co i jak powinno się zmienić, a przede wszystkim są głęboko przeświadczeni, że chcą zmiany na lepsze. Innym wystarcza po prostu, że już nie będzie tak, jak było dotychczas.
Znawcy ludzkiej natury, poszukując przyczyn pojawiającego się okresowo parcia na zmiany, wskazują na przykład na znudzenie. Albo stagnację. Albo zmęczenie brakiem ruchu i postępu.
Co ciekawe, spora grupa pragnących zmiany uświadamia sobie możliwość wystąpienia w związku z nią perturbacji. Już Ania z Zielonego Wzgórza wiedziała, że „Zmiany nie są przyjemne, lecz są bardzo pożyteczne”.
Oczywiście, nie brak również takich, którzy do zmian podchodzą bez entuzjazmu. Pewien angielski polityk, żołnierz i pisarz w siedemnastym stuleciu przestrzegał, że „Kiedy zmiana nie jest konieczna, koniecznie należy niczego nie zmieniać”. Australijski literat z ubiegłego wieku poszedł jeszcze dalej i oznajmił, że „Każda zmiana jest katastrofą. Nawet nie dlatego, że może zakończyć się niepowodzeniem, ale dlatego, że najpierw trzeba zniszczyć to, co jest”.
Osobną kategorię specjalistów od zmiany stanowią sceptycy, usiłujący analizować jej istotę. Na przykład jeden francuski pisarz i publicysta w dziewiętnastym wieku doszedł do wniosku, że „Im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same”. A współczesny powieściopisarz rodem z Brazylii, będący faktycznym guru intelektualnym niemałego fragmentu naszych elit, stwierdził, że „Ludzie tęsknią za całkowitą odmianą, a jednocześnie pragną, by wszystko pozostało takie jak dawniej”.
To interesujące spostrzeżenie zachęca niejednego do podjęcia głębszej refleksji, która może doprowadzić do wniosku, jaki sformułował argentyński twórca, zmarły w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Doszedł on do przekonania, że „Jedyną rzeczą niezmienną w człowieku jest jego chęć zmieniania”. A stąd już tylko krok do konstatacji, którą król Franków i cesarz z dynastii Karolingów ujął w słowa, zanim nasi przodkowie postanowili przyjąć chrześcijaństwo: „Czasy się zmieniają i my zmieniamy się wraz z nimi”...”.
Wykładowca akademicki zawiesił dramatycznie głos i popatrzył w naszym kierunku przez całą długość sali, bo zajęliśmy miejsca w ostatnim rzędzie. Wśród słuchaczy siedzących przed nami rozległy się niepewne oklaski. „Jak to się stało, że tu wylądowaliśmy?” – zapytał szeptem urzędnik samorządowy. „Sami chcieliście” – przypomniał student i tęsknie spojrzał w stronę drzwi. Wyraźnie pragnął zmiany.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 23 października 2015

Chopin w świecie mobilnym

„Wesoły jestem zewnątrz, szczególnie między swoimi, ale w środku coś mnie morduje – jakieś przeczucie, niepokoje, sny albo bezsenność – tęsknota – obojętność – chęć życia, a w moment chęć śmierci – jakiś słodki pokój, jakieś odrętwienie, nieprzytomność umysłu, a czasem dokładna pamięć mnie dręczy. Kwaśno mi, gorzko, słono, jakaś szkaradna mieszanina uczuć mną włada” – napisał Fryderyk Chopin w jednym liście. I lepiej chyba się nie zastanawiać, co by pisał, gdyby żył ze swoim geniuszem i wrażliwością w naszych czasach.
Choć podczas naszych spotkań bardzo często telewizor był włączony i migał sobie w tle obrazami przy bardzo ściszonej fonii, tym razem już na samym początku wykładowca akademicki poprosił, żeby włączyć transmisję Konkursu Chopinowskiego i nie wyłączać dźwięku. Student natychmiast wyrwał z kieszeni smarfona i na jego ekranie zaczął podsuwać wszystkim pod oczy mema, zatytułowanego „Polacy w napięciu obserwują Konkurs Chopinowski”. Istotą rysunku były liczne wulgaryzmy, adresowane przez ukrytych wewnątrz sporego bloku mieszkalnego widzów do domniemanych wykonawców utworów wielkiego kompozytora. „To głupie” – skrzywiła się pani domu, a jej mąż tylko pokiwał głową. Urzędnik samorządowy zrobił zniesmaczoną minę.
Tylko biznesmen z grupy małych i średnich przedsiębiorstw podszedł do sprawy refleksyjnie: „Ciekawe, ilu ludzi naprawdę na bieżąco śledzi ten konkurs”. „Podobno dużo. Zwłaszcza na urządzeniach mobilnych” – pospieszył z informacją student i szybko wyszukał kolejną ciekawostkę w smarfonie. Odczytał na głos fejsbukowy wpis pewnego znanego publicysty, który z rozbrajającą szczerością zawiadamiał obserwatorów swego profilu, że zamiast książki lub gazety zabrał do toalety komputer z otwartym kanałem konkursowym na youtubie.
„A mnie trochę drażni, że ten konkurs traktowany jest, zwłaszcza przez media, jak mecz futbolowy” – powiedziała pani domu i wskazała na ekran telewizora. Faktycznie, toczone w studiu rozmowy przypominały komentarze podczas przerwy w zmaganiach sportowych. Zamiast kolejnych bramek i zagrań, komentowano fragmenty utworów. „Przecież to konkurs. Rywalizacja” – z naciskiem wyjaśnił jej wykładowca akademicki. „No tak, ale jednak sztuka powinna być ważniejsza” – broniła się słabo pani domu.
Ponieważ pojawiła się potrzeba głosu rozstrzygającego, wszyscy popatrzyli w stronę profesora. Ale on się nie odezwał. Siedział w kącie koło pianina, na kolanach miał tablet, a w uszach słuchawki. Gdy zauważył skierowane na siebie spojrzenia, uśmiechnął się przyjaźnie. I tyle.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 października 2015

Życie jak zawody

Pewien współczesny niemiecki filozof sugeruje niedwuznacznie, że dzisiejszy sport w założeniach kształtowany był na wzór religii. Jego zdaniem pomysłodawcy takiego wykorzystania sportu nie odnieśli jednak sukcesu. Pewnie ma rację. Trudno jednak zaprzeczyć, że próby kreowania sportowców i trenerów na bogów i kapłanów wciąż są podejmowane. Nie mówiąc już o budowaniu jedności ogromnych ludzkich mas wokół nich. No i o gotowości do daleko posuniętej identyfikacji z nimi, którą skwapliwie wykorzystują na swoją korzyść media. I nie tylko one.
„Wygraliśmy!” – z nieskrywaną satysfakcją krzyknął po meczu wykładowca akademicki i pokrzepił się kolejnym łykiem napoju, który miał w szklance. Urzędnik samorządowy, który właśnie w minionym tygodniu dowiedział się, że tak bardzo wyczekiwany awans przejdzie mu koło nosa, popatrzył na niego z niechęcią. „Jasne. Pan wygrał. Aż się pan spocił” – powiedział z przekąsem, wyraźnie nawiązując do słynnego dowcipu o chłopie, koniu i węglu. Tego, w którym chłop krzyczy „Węgiel przywiozłem!”, a koń się odwraca i ledwo zipiąc ironizuje: „Ty przywiozłeś, akurat”.
Wykładowca zaniemówił zaskoczony, ale w jego obronie stanęli natomiast student oraz właściciel przedsiębiorstwa z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „No przecież nasi wygrali” – powiedzieli chórem, jakby się wcześniej umówili. „O co panu chodzi?” – zdziwiła się świeżo upieczona dyrektorka szkoły. „W zeszłym tygodniu chłopcy z mojej szkoły wygrali zawody i nikt nie miał do mnie pretensji, gdy powiedziałam, że wygraliśmy. To chyba oczywiste, że identyfikuję się z sukcesem moich uczniów” – przywołała życiowy przykład. „Jasne, sukces ma wielu rodziców, tylko porażka jest sierotą” – nie ustępował zawiedziony w swych nadziejach samorządowiec.
„Naprawdę nie cieszy się pan, że polscy piłkarze wygrali?” – zapytała z troską i niedowierzaniem pani domu. „A co ja z tego mam?” – wybuchnął urzędnik. „Co za idiotyczna maniera podpinania się pod cudze sukcesy. To wstrętne. Jesteśmy społeczeństwem nieudaczników, żerujących na powodzeniu innych” – wyprowadził bardzo daleko idące wnioski.
Zrobiło się nieprzyjemnie. Wykładowca sprawdził godzinę na ekranie telefonu i najwyraźniej zamierzał opuścić zgromadzenie. „Niech pan zostanie, to nie my źle się czujemy w tym gronie” – odezwał się znacząco pan domu i zabrał się za napełnianie rozstawionych na stoliku naczyń. Urzędnik zrozumiał aluzję i już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, gdy rozległ się głos profesora. „Życie ludzkie to jakby olbrzymie zawody sportowe, których jesteśmy zarówno uczestnikami, jak i widzami” – oświadczył nie za cicho i nie za głośno. „To cytat czy pańska myśl?” – zapytał student. „A jak pan myśli?” – odrzekł profesor, kładąc nacisk na ostatni wyraz.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

poniedziałek, 12 października 2015

Nie bój się, katoliku

Jedną z ambicji polityków i mediów jest „zarządzanie strachem”. Wywoływanie i podsycanie w ludziach lęków uważane jest za bardzo skuteczny sposób manipulowania nimi. Aby sięgnąć po tę metodę nie trzeba odwoływać się do realnych zagrożeń. Wystarczy je wykreować. Można też wyolbrzymić jakieś faktycznie istniejące, ale niewielkie niebezpieczeństwo. Warto w tym celu wykorzystać autorytet jakieś liczącej się instytucji. Na przykład Kościoła. Tak, moim zdaniem, dzieje się w Polsce w sprawie imigrantów. Podejmowane są próby instrumentalnego traktowania Kościoła katolickiego, jako narzędzia do podsycania obaw przed ewentualnym napływem ludzi odmiennych kulturowo i religijnie.
Jakiś czas temu, komentując dwie demonstracje, jedną za przyjmowaniem uchodźców w Polsce, drugą przeciw wpuszczaniu ich do naszego kraju, pewien publicysta napisał na portalu społecznościowym, że Kościół był tylko na pierwszej z nich. To nieprawda. Kościół był na obydwu manifestacjach. Czy się to komuś podoba, czy nie.
Apel papieża Franciszka o przyjmowanie uchodźców przez każdą europejską parafię, każdy zakon i każdy klasztor nie spotkał się wśród polskich katolików z masowym entuzjastycznym przyjęciem. Publiczne dystansowanie się od niego stało się nawet sposobem na zdobywanie popularności nie tylko dla części podkreślających swoje związki z Kościołem polityków i publicystów, ale również dla niektórych duchownych.
W ich wypowiedziach znaleźć można przede wszystkim odwołanie do lęku i strachu. Wskazują zagrożenia, jakie może nieść z sobą fala imigrantów ukształtowanych w innej kulturze i wyznających inną religię. W społeczeństwie, które za jedną z najważniejszych wartości i zdobyczy uważa poczucie bezpieczeństwa, łatwo znajdują oddźwięk.
Przedstawiciel Papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie wyjaśniał w mediach, że strach, który Polacy czy Europejczycy odczuwają w związku z falą imigracji, to naturalny lęk wobec ludzi, których nie znamy. „Tylko musimy pamiętać, że lęk, który się w nas rodzi, nie może rodzić w nas nienawiści” – podkreślał.
Myślę, że potrzeba czegoś więcej, niż tylko niedopuszczenie do wybuchu nienawiści wobec przybyszów. Kościół w naszej Ojczyźnie stanął przed pilną i wymagającą dużego zaangażowania misją przezwyciężania strachu. „To poważne wyzwanie i próba dla naszego chrześcijaństwa, by ten strach i lęk przełamać” – powiedział Prymas Polski abp Wojciech Polak. Nic dziwnego, że delegat polskiego episkopatu ds. imigracji bp Krzysztof Zadarko jest przekonany, iż Kościół w Polsce problem uchodźców powinien wpisać do programów duszpasterskich. „Potrzeba wiedzy, nie wolno zaś wywoływać i podsycać strachów i lęków” – stwierdził.
Jeden z europejskich biskupów zdiagnozował, że strach mieszkańców Starego Kontynentu przed uchodźcami wyznającymi inną wiarę jest wynikiem ich słabej tożsamości chrześcijańskiej. To dobra wskazówka, w jaki sposób Kościół może i powinien prowadzić dzieło pokonywania lęków wśród swoich członków. Ktoś zauważył, że odważny, to nie ten kto się nie boi, ale ten kto wie, że istnieją rzeczy ważniejsze niż strach. Prymas Polski zaapelował, by kierując się słowami Chrystusa „byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”, rozpoznać Jego twarz w uchodźcach. „To wezwanie, by bardziej przejąć się Ewangelią, niż własnymi lękami czy obawami” – wyjaśnił.

czwartek, 8 października 2015

W ręce innych

Laureatka literackiej nagrody Nobla sprzed dwóch lat, Alice Munro, w swoim opowiadaniach opisuje między innymi historię miejscowości, dla której mieszkańców fabryka fortepianów była czymś więcej niż tylko źródłem utrzymania, a jej właściciel kimś więcej niż tylko pracodawcą. Pojawia się jednak w pewnym momencie opowieści potomek właściciela, który szybko doprowadza firmę do upadku. Na szczęście ten, dla którego była ona sensem życia tego nie musiał oglądać, bo umarł.
Nie zawsze tak jest. Często człowiek, który bardzo mocno związany był z jakimś dziełem, który je z pełnym zaangażowaniem i oddaniem współtworzył, musi patrzeć, co robią z nim jego następcy. I niejednokrotnie cierpi. Bo sprawy idą nie w tym kierunku, którego by oczekiwał.
Pani Józefa Hennelowa, która przez kilkadziesiąt lat byłą zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, wydała w tych dniach oświadczenie, w którym odnosi się do kryzysu, w jaki ostatnio wpadło pismo. W krótkim, pełnym konkretnych ocen i wskazówek tekście widać ból i zawód. Pani redaktor wspomina przeszłość, używając bardzo osobistego języka. Zarówno treść jej oświadczenia, jak i sam fakt jego opublikowania dowodzą, jak bardzo jest zatroskana o los i kształt czasopisma, które przez dziesięciolecia współtworzyła. Pokazują też, że mimo ogromnego zaniepokojenia, wciąż nie traci nadziei, że te wartości, które jej wtedy przyświecały, wciąż będą w pracy redakcji obecne. Że nadal będzie mogła to dzieło uważać za swoje.
To ważne. Znam ludzi, którzy stworzyli liczące się dzieła, firmy, instytucje, przedsięwzięcia, które z różnych względów przekazali w ręce innych. Wszyscy oni budowali na fundamencie pewnego systemu wartości. Wszyscy spodziewają się, że ich następcy będą się tego systemu trzymali. A gdy, patrząc czasem z bardzo daleka, czasem z bliska, dostrzegają odchodzenie od najistotniejszych dla nich i dzieł zasad, bardzo cierpią. Czasami próbują interweniować. Najczęściej jednak nie mają takich możliwości.
Pani Hennelowa przypomina, że jedną z podstawowych zasad, którą kierowała się redakcja za jaj czasów, była odpowiedzialność za Kościół. To bardzo ważne przypomnienie w czasach, gdy również media katolickie funkcjonują na ogólnym rynku i zmuszone są do konkurowania z tymi, którzy stawiają przede wszystkim na sukces.
Pewien młody człowiek, komentując oświadczenie redaktor Hennelowej napisał na Facebooku: „Smutna konstatacja: środowisk, w tym medialnych, kierujących się odpowiedzialnością i troską o Kościół, obecnie po prostu nie ma”. Mam wielką nadzieję, że jednak nie ma racji.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

poniedziałek, 5 października 2015

Casus księdza, czyli media nie wybaczają

Jeszcze tydzień temu pochodzący z diecezji pelplińskiej urzędnik Kongregacji Nauki Wiary był anonimowym księdzem. Nikt się nim nie interesował. Nikogo nie obchodził. Nikt nie powoływał się na jego autorytet.
Ta było do wtorku, gdy pojawiły się pierwsze informacji o jego tekście na łamach katolickiego tygodnika. Tekście dotykającym sprawy, która od dawna czekała na poruszenie w sferze publicznej. Bo to, jakim językiem mówią przedstawiciele Kościoła, zwłaszcza duchowni, o bardzo istotnych, a  równocześnie delikatnych kwestiach, jest ważne. Brakowało jednak kogoś, kto zdobyłby się na odwagę i odwołując się do konkretnych przekładów nazwał rzeczy po imieniu. Dlatego długi wywód jego autorstwa, jaki pojawił się na łamach katolickiego tygodnika, niejeden przyjął westchnieniem ulgi „Nareszcie”. Być może niektórzy poczuli ukłucie połączonego z zazdrością podziwu. Ten i ów już zapewne rozmyślał, jak włączyć się w strumień wypowiedzi, wywołanych tekstem watykańskiego prałata. Już ubierał w słowa swoje stanowisko. Budował nadzieje, że temat wreszcie zafunkcjonuje i będzie można przez jakiś czas ogłaszać długo gromadzone uwagi, opinie, oceny, oczekiwania i pretensje.
Minęły niespełna trzy dni. W piątek późnym popołudniem nazwisko polskiego księdza zatrudnionego w bardzo ważnej kongregacji pojawiło się w zupełnie innym kontekście. Początkowo nadal w aurze aktu odwagi i przejawu bezkompromisowości. Oto wyjście z szafy w samym Watykanie. I to tuż przed synodem, który – przynajmniej według listy życzeń pod jego adresem przez część mediów kierowanej – ma się nad tego rodzaju problemami pochylić.
Jednak bardzo szybko w kilku medialnych miejscach, w paru redakcjach, rozległy się nadzwyczaj głośno dzwonki alarmowe. Coś tu nie grało. Ktoś palił temat. Zaczął się wyścig. Ale już było za późno. Nie dało się ukryć, że watykański prałat potraktował media instrumentalnie. Zrobił sobie darmową reklamę, wykorzystując niemiłosiernie ich pęd do sensacji, skupienie na wynikach oglądalności, klikalności, liczbie sprzedanych egzemplarzy. I łapczywość na pewien typ tematów.
Jeszcze w niedzielę trwała akcja pod hasłem „ratujmy co się da”, ale zasadniczo już w sobotę wiadomo było, że jest pozamiatane. Uważające się za poważne i opiniotwórcze media zostały przez księdza-urzędnika (czy jak sam się określa, funkcjonariusza) bezwzględnie wykorzystane i wystawione do wiatru. I to w taki sposób, że nie da się tego ukryć ani zatuszować. Ani udać, że nie ma tematu. Że nigdy nie zaistniał. Mleko się rozlało i z daleka widać, że prałat okazał się sprytniejszy, niż wielu przypuszczało.
Nic więc dziwnego, że tej sytuacji, chociaż poniedziałkowe media wciąż poświęcają mu duże miejsca i uwagi, to jednak nawet szukając ze świecą trudno znaleźć głosy nie tylko gloryfikujące go za akt odwagi (co przy innym rozwoju wypadków jest łatwą do wyobrażenia opcją pewnej części mediów), ale nawet pokazujące go w pozytywnym świetle. Nikt nie użala się nad ogłoszoną przez watykańskiego rzecznika decyzją wyrzucenia go z pracy. Można nawet wyczuć rozczarowanie, że od swojego biskupa dostał póki co tylko upomnienie. Prezentowany jest raczej jako pełen hipokryzji kłamczuch i hipokryta, który, nawet jeśli chciał wystąpić w słusznej sprawie, to zdecydowanie jej zaszkodził, zamiast pomóc.
Media nie wybaczają. Zwłaszcza tym, którzy uważają się za sprytniejszych i cwańszych niż one. Media również nie zapominają. Dlatego można się spodziewać, że zapowiadana przez księdza-urzędnika książka przez dużą część z nich albo wcale nie będzie zauważona, albo zostanie bardzo powściągliwie odnotowana. Nawet, jeśli przyniesie niebywałe sensacje, łącznie z nazwiskami.
Za jakiś (raczej krótszy niż dłuższy) czas pochodzący z diecezji pelplińskiej urzędnik Kongregacji Nauki Wiary znów będzie anonimowym księdzem (wszystko jedno, byłym czy nie – to nie będzie miało znaczenia). Ci, których prestiż najbardziej przez niego ucierpiał, najprawdopodobniej włożą dużo wysiłku w to, aby został zapomniany. Wszak proces ewaporacji został już dawno wymyślony przez autora „Roku 1984”...

piątek, 2 października 2015

Słowo i adresat

Dawno, dawno temu, gdy stukając w klawisze maszyny do pisania, składałem pierwsze litery, słowa, zdania z zamiarem ich opublikowania, a tym samym przekazania ukrytej w nich treści do szerokiego odbioru, nie miałem wątpliwości, że jak coś powiem, to już powiem i wszyscy, którzy na moje dzieło natrafią, identycznie odczytają to, co zamierzałem im powiedzieć. Rychło przekonałem się, że nawet moje najbardziej jednoznaczne opisy i wynurzenia, interpretowane były rozmaicie, a znienawidzone na lekcjach polskiego pytanie „Co autor miał na myśli?” w istocie nie jest skierowane przeciwko twórcy, lecz jest próbą obrony jego pierwotnego zamysłu.
Halina Poświatowska w jednym z utworów opublikowanych w zbiorze „Oda do rąk” napisała:
„drzazga mojej wyobraźni
czasem zapala się od słowa”.
Znam to uczucie, choć może w mniej poetyckim wymiarze. Od czasu do czasu wciąż odkrywam, jak wielką siłę może mieć jedno słowo i jak wiele może zmienić. Na przykład zupełnie inaczej zdefiniować grupę odbiorców.
Obejrzałem niedawno kolejne dzieło twórców filmu „Bóg nie umarł”. Do polskich kin weszło ono pod tytułem „Czy naprawdę wierzysz?”. W oryginalnym, angielskim tytule, nie ma słowa „naprawdę”. Jest tylko pytanie „Czy wierzysz?”. Jedno słowo, a wielka różnica. Polska wersja tytułu zupełnie inaczej definiuje adresata dzieła niż amerykańska. I inaczej stawia problem.
W polskiej wersji nie chodzi o wiarę, jako taką, lecz o jej prawdziwość. O jej realność. O jej autentyczność. O to, co z niej wynika.
Aż się chce stwierdzić, że polska wersja tytułu filmu adresuje go do wierzących. Ale nie. Nie tylko. Faktycznie kieruje go do tych, którzy deklarują, że wierzą.
W marcu bieżącego roku Centrum Badania Opinii Społecznej opublikowało wyniki sondażu, dotyczącego „Kanonu wiary Polaków”. Jeden z wniosków brzmiał: „Uważanie się za wierzącego, a nawet regularne uczestnictwo w praktykach religijnych, często nie oznacza akceptacji wielu podstawowych prawd wiary katolicyzmu, a ponadto nierzadko wiąże się z uznawaniem przekonań niezgodnych z nauczaniem Kościoła katolickiego”.
Aldous Huxley w książce „Nowy wspaniały świat” zauważył, że słowa mogą być jak promienie Roentgena; jeśli używać ich właściwie, przenikną wszystko. „Czytasz i słowa cię przeszywają” - napisał. Ktoś mi ostatnio zrobił wykład na temat bezwartowości słów, do jakiej, jego zdaniem, doprowadziły media, zalewając nas zwielokrotnionym ich potopem. Nie zgodziłem się z jego wywodem. Nadal uważam, że nawet pojedyncze słowo może rozpalić „drzazgę wyobraźni” i przeniknąć człowieka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 24 września 2015

Prezenter i miliony

W zalewie informacji i pseudoinformacji coraz trudniej w naszych czasach przebić się do szerszego grona odbiorców z treściami naprawdę ważnymi. Zwłaszcza, że jak już dawno zauważono, media szczególnie chętnie zajmują się same sobą. Być może dojdzie kiedyś do sytuacji, w której nie będą potrzebowały żadnych innych tematów, a do tworzenia tzw. kontentu wystarczy im całkowicie zestaw wydarzeń w ich własnym światku.
Wykorzystując ciepło wrześniowego popołudnia znów spotkaliśmy się w pewnym ogródku, a z wiszącego nad rozżarzonymi węgielkami rusztu rozchodziły się wokół kuszące zapachy. Czekając aż domowym sposobem zamarynowane mięsa pod wpływem temperatury nabiorą odpowiednich walorów smakowych i stosownej miękkości, niespiesznie dokonywaliśmy rekapitulacji najgłośniejszych medialnie wydarzeń ostatnich dni. Dość szybko wylądowaliśmy w temacie prezentera publicznej telewizji, który na żywo zareklamował program konkurencyjnego, komercyjnego nadawcy.
„Szkoda, lubiłem go, zwłaszcza w tematyce sportowej i w programach rozrywkowych. A teraz całkiem zdjęli go z ekranu” – użalił się nad człowiekiem urzędnik samorządowy, który doświadczał coraz większej niepewności w związku z oczekiwanym awansem. „To prawda. Potrafił mówić o sprawach ważnych bez zadęcia” – poparła go nawiedzająca od czasu do czasu nasze grono nauczycielka, która właśnie została dyrektorką szkoły i w związku z tym stała się jeszcze bardziej wrażliwa na treść i sposób przekazu.
„E tam, zaraz wylansują kogoś następnego” – odezwał się z dystansu nasz gospodarz, który z wyraźnym zniecierpliwieniem przewracał na grillu kawałki mięsa. „Teraz wystarczy, że ktoś systematycznie pojawia się w mediach i zaraz zostaje autorytetem. I swoją twarzą uwiarygodnia wszystko, prawdę i fałsz” – kontynuował. „Raczej celebrytą” – rzucił krótko właściciel przedsiębiorstwa z grupy małych i średnich, patrząc z nadzieją w stronę rusztu.
„Bardzo słuszna uwaga” – ocenił student, który kilkanaście minut wcześniej uraczył wszystkich zachwytami nad filmem „Everest”, które nikt z naszego grona poza nim nie widział. „Keira Knightley, która gra w ‘Evereście’, powiedziała kiedyś, że w mediach epoki reality show coraz bardziej zaciera się granica między prawdą a fikcją. Zaczynają one kreować swoją własną rzeczywistość, którą zaludniają ulepionymi na publiczny użytek postaciami. Dlatego nie da się już być po prostu aktorką, aktorem, dziennikarzem, politykiem i czym tam jeszcze. Trzeba stać się celebrytą. Dopiero wtedy można dotrzeć do milionów”.
Zapadła cisza, którą dopiero po dłuższej chwili przerwał urzędnik samorządowy: „Przepraszam, a dlaczego nie ma z nami profesora?”.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 17 września 2015

Twitter i demon drugiego rodzaju

Nie wiem, czy tylko mi się wydaje, czy faktycznie zjawisko zwiększyło częstotliwość. Tak czy inaczej, dzieje się coś groźnego. Coś, co w dłuższej perspektywie może zaowocować bardzo poważnym kryzysem zaufania. Przede wszystkim w sferze mediów.
Coraz częściej pojawiają się w nich, i to niejednokrotnie na czołówkach, materiały, które później okazują się albo całkowicie nieprawdziwe, albo poważnie zmanipulowane. Dotyczy to przede wszystkim spraw, które wywołują wielkie społeczne emocje i gorące dyskusje. Materiały tego typu mają ogromny wpływ na poglądy dużej części odbiorców, a w niejednym przypadku oddziałują również na podejmowane na bardzo wysokich szczeblach decyzje.
„W czasach, gdy trwa walka o newsa, a Twitter awansował do roli jednego z głównych źródeł informacji, nikt nie ma czasu sprawdzać wiadomości. Nawet w jednym źródle, a co dopiero w dwóch. Zresztą, przy powszechnej praktyce przeklejania materiałów w Internecie, samo szukanie pierwotnego źródła okazuje się syzyfowym zajęciem” – objaśnił mi sytuację redaktor jednego z dużych portali. Przy okazji zwrócił uwagę, że sprawdzenie informacji wiąże się z ogromnymi kosztami i zażartował gorzko, że jeśli sprawdzą się przewidywania, iż dziennikarzy newsowych zastąpią roboty, pojęcie wiarygodności mediów nabierze zupełnie nowego wymiaru.
Niedawno „New York Times” powiadomił swoich czytelników, że świetny peruwiański pisarz, laureat nagrody Nobla Mario Vargas Llosa po trwającym pół wieku małżeństwie opuścił swą żonę dla młodszej kobiety. Liczący prawie osiemdziesiąt lat twórca miał to potwierdzić osobiście na Twitterze. Szybko się okazało, że autor „Pantaleona i wizytantek” konta na portalu społecznościowym nie ma i mieć nie zamierza, o czym redakcję jednego z najważniejszych amerykańskich dzienników poinformował drogą listowną. Gazeta przyznała, że nie zweryfikowała internetowej wiadomości i przeprosiła. Ale rzekomy „news” istnieje dalej w sieci. Najprawdopodobniej powielony w znacznie większej liczbie kopii niż sprostowanie.
Stanisław Lem w „Cyberiadzie” zamieścił m. in. opowiadanie zatytułowane „Wyprawa szósta, czyli jak Trurl i Klapaucjusz demona drugiego rodzaju stworzyli, aby zbójcę Gębona pokonać”. Demon ów był w rzeczywistości urządzeniem, które z cząstek zepsutego powietrza odsiewało wszystko, co było informacją. Zbójca Gębon szybko przekonał się, że „wszystkie owe całkiem prawdziwe i ze wszech miar sensowne informacje zupełnie nie są mu potrzebne, gdyż robił się z tego groch z kapustą, od którego głowa pękała”. Wygląda na to, że żyjemy w czasach, w których dla odbiorców medialnych treści demon drugiego rodzaju byłby ze wszech miar pożyteczny. Bo on wypuszczał tylko prawdziwe wiadomości.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 10 września 2015

Wymiana i przeprosiny

Był podobno kiedyś działacz partyjny wysokiego szczebla, który postawił tezę, że społeczeństwo się nie sprawdziło i właściwie należałoby je wymienić na jakieś inne. Propozycja daleko idąca, ale jak twierdzą niektórzy moi znajomi, i dziś nie brak wśród tzw. klasy politycznej, jej zwolenników. Mam nadzieję, że znajomi się mylą.
„Jedno jest pewne, z tym naszym społeczeństwem strasznie trudno dojść do ładu” – zauważył ogólnikowo wykładowca akademicki, gdy już wszyscy zebrani wokół stolika wprowadzili do organizmu co najmniej kilka łyków kawy lub pysznej herbaty. Student, który chwilowo zrobił sobie przerwę w wakacyjnych zagranicznych wojażach, łypnął na niego niechętnym spojrzeniem. „A pan oddał głos?” – zapytał tonem złego policjanta. Wykładowca nie dał się sprowokować. „Nie o tym rozmawiamy” – uciął stanowczo. „Coś jest na rzeczy” – włączył się ugodowo właściciel przedsiębiorstwa z grupy małych i średnich. „Tyle że może to część polityków ma problemy ze zrozumieniem, czego społeczeństwo potrzebuje?” – zaryzykował pytanie. „Potrzebuje czy oczekuje?” – odezwał się urzędnik samorządowy, który spodziewał się w najbliższym czasie awansu. „To duża różnica. Ludzie sami nie wiedzą, czego chcą” – wyjaśnił. „Za to zawsze znajdą się tacy, którzy wiedzą lepiej od nich, co im da szczęście” – zgrzytliwie rzucił student nie kryjąc, że to złośliwość zarówno pod adresem wykładowcy, jak i samorządowca. „Chodzi panu o najnowsze decyzje prezydenta naszego miasta? Wbrew drwinom dziennikarzy, wielu ludziom się to naprawdę podoba i chętnie korzystają” – oświadczył urzędnik, prostując się z godnością. Część uczestników dyskusji patrzyła zdezorientowana, najwyraźniej nie wiedząc, o czym mowa. Ale ani student ani samorządowiec nie kwapili się ich oświecić.
„Taaak?” - przeciągle zapytał student. „Już nie jeden raz władza przepraszała za bezsensownie wydane społeczne pieniądze. Ma w tym wprawę i nic jej to nie kosztuje. Ale już niedługo koniec z tym. Przypomnimy rządzącym, że są dla ludzi, a nie dla swoich korzyści” – zadeklarował najwyraźniej w imieniu całego społeczeństwa.
W tym momencie profesor, który siedział obok mającego wartość muzealną pianina z tabletem na kolanach podniósł głowę i poprosił panią domu, żeby dolała mu kawy. Następnie zacytował z pamięci: „Przeprosić można kogoś, kogo się potrąciło w tramwaju, a nie społeczeństwo, które się potrącało przez kilkadziesiąt lat”. „Dobre” – pochwalił student. „A czyje to? Pana profesora?” – dociekał pełen entuzjazmu. „Nie. Gustaw Herling-Grudziński” – powiedział chłodno wykładowca i obrzucił studenta pełnym politowania wzrokiem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 4 września 2015

Co się zdarzyło sąsiadowi

O ile historia odpoczywania jest prawie tak długa, jak dzieje tego świata, o tyle płatne urlopy są zjawiskiem dość nowym. Podobno jako pierwsi wywalczyli je holenderscy szlifierze diamentów sto pięć lat temu. W Polsce do okrągłej urlopowej rocznicy dopiero się zbliżamy. Sejm II RP przyjął ustawę o urlopach dla pracowników zatrudnionych w przemyśle i handlu 16 maja 1922 roku. Niezależnie jednak od konotacji historycznych, chyba każdy wie, że w pewnych okresach roku nawet chodząc do pracy nosimy w sobie nastawienie specyficzne, rzec można wakacyjne.
Nic dziwnego, że właśnie ono dominowało podczas pierwszego od niemal dwóch miesięcy spotkania naszego grona, które tym razem zebrało się wśród drzew, krzewów i innych roślin, starannie kryjących przyjemną i pojemną altanę, zbudowaną przed laty przez właściciela przedsiębiorstwa z grupy małych i średnich. Rozmowa toczyła się powoli, niemal leniwie, co nie znaczy, że udało się pominąć tematy aktualnie obecne w mediach. Właśnie przy okazji jednego z nich urzędnik samorządowy podzielił się przeżyciami swego sąsiada zza płotu.
„Otóż po latach nieutrzymywania żadnych relacji, nawet na poziomie życzeń świątecznych, niespodziewanie postanowił go odwiedzić kuzyn i to od razu z rodziną, czyli żoną i trójką dzieci” – wyjaśniał sytuację samorządowiec. „Sąsiad nie miał serca odmówić, zwłaszcza, że jak się okazało, kuzyn przeżywa poważne trudności, do tego stopnia, że nie stać go było, aby na jakiś urlop pojechać, a nawet gdzieś wysłać dzieciaki”.
Kilka osób w altanie współczująco pokiwało głową, ale pracownik urzędu zgromił ich spojrzeniem i mówił dalej: „Okazało się jednak bardzo szybko, że kuzyn i cała familia czują się u sąsiada, jakby byli u siebie. Do tego stopnia, że zaczęli mu po swojemu porządkować nie tylko dom, ale również zmieniać uświęcone od lat zwyczaje i sposoby funkcjonowania jego rodziny. I nie chodzi tylko o to, jakie kanały oglądane były w telewizji, ale nawet o pory posiłków. Po tygodniu sąsiad właściwie był ledwo tolerowanym gościem we własnym domu” – urzędnik samorządowy zawiesił głos, jakby nie wiedział, czy to już koniec jego opowieści.
W tym momencie z krzaków wyłonił się profesor, który swoim zwyczajem przysłuchiwał się rozmowie równocześnie z lekturą. Ku zdumieniu zebranych w altanie trzymał w dłoniach dość sfatygowany egzemplarz „Kubusia Puchatka”. „Jeżeli posiliłeś już swego gościa, a on wciąż spogląda tęsknie w stronę spiżarni, prawdopodobnie chce ci powiedzieć, że mógłby się posilić jeszcze bardziej. Objaśnij mu, że to nieprawda” – odczytał dwa zdania wypowiedziane przez Kłapouchego, popatrując znacząco na samorządowca. „Ale to wymaga asertywności i mocnego trzymania się własnych zasad” – uzupełnił profesor i zaczął z uwagą lustrować smakołyki piekące się na grillu.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Lekceważenie

Taką usłyszałem opowieść:
„To chyba jedna z naszych cech narodowych. Lekceważenie drugiego człowieka. Lekceważenie okazywane z całą bezwzględnością i brutalnością. Pokazywanie innym, jak bardzo mamy ich gdzieś. Jak nam na nich nie zależy. Tak, żeby przestali o sobie myśleć w kategoriach wartości i godności. Tak, żeby sami stracili do siebie szacunek.
Oczywiście, wiadomo, człowiek nie jest przedmiotem. Trzeba go traktować podmiotowo. Doceniać, że jest kimś, osobą. Ale tak długo, jak długo jest do czegoś potrzebny. Potem bez słowa wyrzuca się go na śmietnik. Bo już jest zbędny. Tak, bez słowa. Nawet się mu nie mówi, że już dziękujemy, że teraz poradzimy sobie sami, że wniósł jakiś wkład w dzieło. Nie, po prostu, przestaje się go zauważać. Jakby nagle zamienił się w powietrze. Jakby stał się idealnie przeźroczysty. Jakby przestał być widoczny. Kto by się tam przejmował, że mógł mieć jakieś plany, nadzieje. Jego problem. Niech sobie teraz radzi. A przede wszystkim, niech się sam domyśli, że jest zbędny. Że już mamy go dość. Że powinien odejść. Niech spada.
A kiedy próbuje się czegoś dowiedzieć, gdy łomocze do drzwi, wydzwania, dopytuje, wtedy wielkie zdumienie. Jakby się go pierwszy raz na oczy widziało. Zaskoczenie, że w ogóle jeszcze istnieje. Że czegoś się domaga. Że chce wiedzieć, na czym stoi.
Nie rozumiem, skąd to pragnienie poniżenia drugiego. Pokazania mu, że nie jest nic wart, nawet jeżeli wczoraj słyszał coś zupełnie innego i wydawało się, że jest niezastąpiony. Czy to sposób na dowartościowywanie samego siebie? Pokazywanie i podkreślanie własnego znaczenia? Leczenie kompleksów?
Ta wystudiowana obojętność. Ta pogarda. To podkreślanie, że kompletnie się nie liczysz. Skąd się to w ludziach bierze? Z genów? Czy z własnego doświadczenia? Z potrzeby skrzywdzenia drugiego człowieka?
Ci, którzy lekceważą innych popełniają jednak błąd. Zapominają, że człowiek lekceważony staje się wrogiem. Ich wrogiem. A lekceważenie wroga, to poważny błąd, zwykle prowadzący do klęski. Ja wrócę. Wtedy, gdy będą się tego najmniej spodziewali. Dam im popalić. Pokażę im, że jestem niezbędny. Będą mnie jeszcze prosić, błagać, abym dla nich pracował. Ale wtedy już nie będę miał dla nich czasu...”.

wtorek, 14 lipca 2015

Całkiem inna bajka

Dawno, dawno temu... No, może nie tak strasznie dawno, ale jednak kilkadziesiąt lat temu był czas, gdy w świątyniach katolickich w Polsce aż roiło się od postaci znanych z prasy, radia i telewizji. Nie istniało wtedy jeszcze słowo „celebryta”, ale zjawisko już tak. Wtedy mówiło się o „gwiazdach”, a nawet „autorytetach”. Znani w znaczącej grupie pojawiali się na terenie kościelnym, znajdując tam „przestrzeń wolności”. Deklaracja wyznawania wiary katolickiej była mile przez przedstawicieli Kościoła widziana, ale jednak nie obowiązkowa.
Potem wszystko się pozmieniało. Także relacje między „znanymi” a Kościołem. Ich temperatura spadła, a częstotliwość gwałtownie się skurczyła. I zaczęła się całkiem inna bajka. Doszło do sytuacji, w której „znany” sygnalizujący pozytywne związki z Kościołem stał się okazem rzadkim. Tak rzadkim, że jeśli „nie wstydził się Jezusa”, był pokazywany niczym eksponat na wystawie dziwowisk. Ostatecznie wygląda na to, że całe przedsięwzięcie bardziej niż wiarę wśród celebrytów pokazało stopień zakompleksienia części polskich katolików. Jak było do przewidzenia, „znani” nie tylko nie wstydzili się Jezusa, ale także, na przykład, wdzięków swego ciała. W rezultacie akcja dowartościowywania katolicyzmu przyniosła efekty raczej przeciwne do zamierzonych. A wiele wskazuje na to, że wśród „znanych” bycie kojarzonym z Kościołem w jeszcze wyższym stopniu nabrało cech obciachu.
Do chwili refleksji nad „celebryckością” w Kościele w Polsce doprowadziła mnie książka Elżbiety Ruman „Miasto marzeń”. Opowiada ona o tym, jak znana aktorka od dekady „daje twarz” jednemu z katolickich programów w TVP. Robi to z przekonaniem. Od razu zrodziło się we mnie pytanie, czy jej potencjał i zaangażowanie przyniosły Kościołowi proporcjonalne efekty. Aby ułatwić czytelnikom samodzielne sformułowanie odpowiedzi podam tylko, że aktorką, o której mowa, jest Małgorzata Kożuchowska.
Media potrzebują osobowości. Potrzebują „twarzy”. Potrzebują „znanych”. Także media kościelne i katolickie. Oczywiście byłoby idealnie, gdyby same potrafiły kogoś wypromować. A jeśli nie są w stanie (a życie pokazuje, że w naszych warunkach bardzo rzadko im się ta sztuka udaje), no to powinny sięgać po już wylansowanych. Niestety, wciąż wygląda na to, że duża część kościelnych i katolickich mediów stara się udowodnić, że odniosą sukces bez ich udziału. W rezultacie okazują się niejednokrotnie mediami bez oblicza. A nawet mediami bezosobowymi.

czwartek, 25 czerwca 2015

Lek na zmęczenie

Jeden z bohaterów moich opowieści o spotkaniach przy kawie, ciastku, a czasami też przy czymś innym, powiedział mi, że jest zmęczony. Indagowany o bardziej szczegółowe wynurzenia wyznał, że zmęczyła go atmosfera, w jakiej musi żyć i funkcjonować. Zwłaszcza w miejscu pracy. „To wszystko jakieś takie duszne, nieszczere, pełne nieufności i walki podjazdowej” – relacjonował. „Naprawdę, człowiek człowiekowi wilkiem” – podsumował, odwołując się do pewnego schematu myślowego, który podobno jest krzywdzący dla wilków.
Wkrótce okazało się, że zmęczonych jest wokół mnie całkiem sporo. Na przykład ktoś długo, wyczerpująco i z mnóstwem przymiotników opowiadał mi o swoich doświadczeniach ze sfery mediów. Należy on do tych, których śmiało można uznać za mocno od mediów zależnych. Wykorzystuje wszelkie medialne możliwości nie tylko jako odbiorca, ale również aktywny uczestnik i twórca tego, co popularnie nazywane jest kontentem. „Wykańcza mnie ten wszechobecny hejt” – poskarżył się. Po namyśle przyznał, że raz po raz daje się sprowokować i angażując się w rozmaite pyskówki dostosowuje swój przekaz do poziomu innych uczestników. „Potem siedzę długo i zastanawiam się, dlaczego sam robię to, co mnie u innych drażni i czego po prostu nienawidzę” – przeszedł do fazy autorefleksji. Kusiło mnie, aby zachęcić go do dalszych wyznań i podzielenia się wynikami tego myślenia nad sobą, ale okoliczności nie były sprzyjające.
Mówię o tym zmęczeniu po raz pierwszy tak wprost, chociaż podobno w minionym roku wielokrotnie je pokazywałem. Krótko po wyborach ktoś złapał mnie za ramię i poinformował, że dopiero teraz uświadomił sobie, co opowiadałem w swoich felietonach w minionych miesiącach. „Zdałem sobie sprawę, że to był portret zmęczonego całą sytuacją społeczeństwa, które marzy o zmianie po to, aby odpocząć” – dokonał skrótowej analizy i interpretacji moich tekstów. Ponieważ od czasów licealnych do ulubionych zajęć zaliczam dowiadywanie się od różnych ludzi, „co autor miał na myśli”, nastawiłem uszu. „Nie ma nic bardziej męczącego, niż trwanie w sytuacji niemożności i braku perspektyw” – kontynuował mój rozmówca. „Człowiek wtedy traci nadzieję. A przecież bez nadziei żyć się nie da, prawda?” – spojrzał na mnie pytająco i sam sobie udzielił odpowiedzi: „Na szczęście nadzieja umiera ostatnia”. „Nadzieja nigdy nie umiera” – powiedziałem stanowczo i z satysfakcją odnotowałem jego kolejne spojrzenie. Tym razem pełne uznania. Poczułem się dowartościowany.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 18 czerwca 2015

Embargo

Muszę przyznać, że tak zwany wyciek do mediów tekstu encykliki papieża Franciszka, zaczynającej się od słów „Laudato si”, przyjąłem z ogromną przykrością i niepokojem. Nie tylko dlatego, że sam wielokrotnie miałem do czynienia z procedurą umożliwiającą mi, jako dziennikarzowi, wcześniejszy, bywało, że wyłączny, dostęp do jakichś dokumentów czy materiałów źródłowych. Nawet nie przede wszystkim dlatego. Głównie cała sprawa dotknęła mnie mocno ze względu na zaufanie i szacunek.
Uważam, że jedną z fundamentalnych zasad funkcjonowania mediów, jest zaufanie. Potrzebne jest ono w bardzo wielu aspektach. Przede wszystkim dla prawidłowego spełniania przez nie właściwej im misji, niezbędne jest zaufanie ze strony odbiorców. Opublikowane w styczniu międzynarodowe badania pokazują, że w Polsce ufa mediom mniej niż połowa obywateli, chociaż w minionym roku zaufanie w tej dziedzinie wzrosło. W wielu krajach na świecie jest pod tym względem gorzej. Czytelnicy, widzowie, słuchacze podchodzą do prasy, telewizji, radia, Internetu podobnie nieufnie, jak do banków.
Mediom potrzebne jest zaufanie nie tylko ze strony odbiorców, ale również ze strony tych, którzy za ich pośrednictwem chcą coś przekazać do publicznej wiadomości. Niezbędna jest pewność, że ich przekaz nie zostanie zniekształcony, zafałszowany ani potraktowany instrumentalnie, jako sposób na powiększenie zysków. Choć zabrzmi to może dziwnie w uszach niektórych, muszę przypomnieć, że mass media w swej istocie powinny mieć charakter służebny. W dylemacie: media dla ludzi czy ludzie dla mediów, zdecydowanie opowiadam się za pierwszą relacją. To jeden z podstawowych warunków wzajemnego szacunku między mediami, a tymi, którzy w rozmaity sposób z nich korzystają i z nimi współpracują.
Dziennikarstwo, czy ujmując rzecz szerzej, praca w mediach, należy niewątpliwie do tak zwanych zawodów zaufania publicznego. W serwisie dziennikarstwo.pl można przeczytać, że to taki zawód, który charakteryzuje się nienaganną postawą moralną, etyką zawodową, zaufaniem społecznym i poczuciem bezpieczeństwa, a także bezpośrednią służbą ludziom i działaniem w interesie społeczeństwa. Jak w tym kontekście prezentują się dzisiejsze media, zarówno krajowe, jak i zagraniczne? Myślę, że to bardzo dobre i naprawdę domagające się rzetelnej odpowiedzi, pytanie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

sobota, 13 czerwca 2015

Jakby nikt nie istniał

Na kanwie wydarzeń ostatnich tygodni jeden z moich znajomych postanowił wyciągnąć wnioski o charakterze nieco ogólniejszym i stwierdził: „Internet pokazał, że cała ta polityka to tak naprawdę wyłącznie rzeczywistość wirtualna. Dlatego jest on tak skutecznym politycznym narzędziem”. Swoje spostrzeżenie okrasił potężnym westchnieniem i ze smutkiem na obliczu zaczął sprawdzać w smartfonie najnowsze posty w mediach społecznościowych. Był na tym tak skupiony, że przyszło mi do głowy, aby właśnie tam zamieścić ewentualną reakcję na jego konstatację.
Od lat jestem przekonany, że coś takiego, jak „rzeczywistość wirtualna”, funkcjonująca sama dla siebie i bez jakiegokolwiek związku z tzw. realem, w sensie ścisłym nie istnieje. Uważam, że Internet, wraz z całą swoją zawartością i wszystkimi, wciąż jeszcze nie do końca poznanymi, możliwościami, to po prostu integralna część naszej współczesnej rzeczywistości. Nie ma dwóch światów – tego realnego i tego w sieci. To, co się dzieje w realu, faktycznie wpływa na to, co się dzieje w sieci. Ale także to, co się odbywa w Internecie, przynosi konsekwencje poza nim. Czasami są to konsekwencje bardzo daleko idące, zarówno w wymiarze pozytywnym, jak i negatywnym.
Bill Gates zdiagnozował, że „Internet jest jak przypływ. Zaleje przemysł komputerowy i wiele innych, zatapiając tych, którzy nie nauczą się w nim pływać”. Wystarczy się uważnie rozejrzeć, aby dostrzec, że jego przepowiednia radykalnie zaczyna się sprawdzać nie tylko w odniesieniu do „przemysłu komputerowego”, ale także w niemal każdej dziedzinie ludzkiego życia. W tym również w polityce. Moim zdaniem nie ma w tym niczego niespodziewanego, a tym bardziej niczego dziwnego.
W powieści serbskiego pisarza Davida Albahari zatytułowanej „Ludwig”, można znaleźć następujące spostrzeżenie: „Czasami myślę sobie, że nikt już nie jest żywą istotą, wszyscy jesteśmy tylko cieniami z domeny wirtualnej rzeczywistości i gdyby ktoś wyłączył prąd, wszyscy byśmy po prostu zniknęli, jakby nikt z nas nigdy nie istniał”.
Myślę, że to nieprawda. Nawet całkowite wyłączenie Internetu nie spowoduje zniknięcia ludzkości, chociaż dla niejednego jej przedstawiciela byłoby o doświadczenie niezwykle bolesne. Przepadłaby jednak ważna i potrzebna część naszego świata. Ale kompletne unicestwienie Internetu jest podobno zupełnie niemożliwe. Czyli chyba nie ma powodów do niepokoju. Nie tylko dla polityków.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 5 czerwca 2015

Co widać przez lufcik

Wśród licznych zalet Internetu jest i ta, że można dzięki niemu, niczym przez lufcik, zajrzeć w życie różnych parafii. Na przykład na poziomie ogłoszeń parafialnych. Mam znajomego, który ten rodzaj swoistego podglądania uprawia z wielkim zaangażowaniem i od czasu do czasu dzieli się swoimi spostrzeżeniami z tym, kogo akurat zdoła przydybać oraz nakłonić do słuchania.
Kilka dni temu udało mu się znaleźć kilku słuchaczy naraz. Nie zmarnował okazji i podzielił się obserwacją wraz refleksją dotyczącą Bożego Ciała. „Zastanowiło mnie, dlaczego tak często ogranicza się spontaniczność wiernych” – zaczął na wysokim poziomie uogólnienia. Zauważył jednak oznaki zniecierpliwienia na twarzach odbiorców, więc szybko przeszedł do konkretów. „Chodzi mi o to, dlaczego tak wielu księży zachęca do udekorowania okien tylko na trasie procesji” – wyłożył istotę zagadnienia i potoczył wzrokiem po kolejnych twarzach. „W czym problem?” – wykazał się kompletnym niezrozumieniem tegoroczny maturzysta, który przypadkiem znalazł się w gronie słuchaczy. „To chyba dobrze, żeby ci, którzy mieszkają przy trasie procesji, jakoś ozdobili okna, nie? To buduje atmosferę” – brnął.
Znajomy, który mógłby być dziadkiem młodzieńca, zrobił taką minę, jakby właśnie cytował sobie w myślach zdanie z „Odprawy posłów greckich” Kochanowskiego „By rozum był przy młodości”. W sukurs pospieszyła mu nieco młodsza pani, która znana była z aktywności w różnych kościelnych gremiach i wspólnotach. „Faktycznie, dziwne” – zdiagnozowała zjawisko i od razu przeszła do wspomnień. „Jak byłam mała, to zawsze stroiliśmy okna na Boże Ciało, chociaż procesja nigdy nawet się nie zbliżyła do naszej ulicy, bo władze nie pozwalały”. Maturzysta gapił się na nią, jakby opowiadała o dinozaurach albo bitwie pod Grunwaldem.
„Mamo, to były inne czasy” – odezwała się córka autorki wspomnień. „Dzisiaj nikt nie narzuca trasy procesji”. „Nie o to chodzi” – żachnęła się kobieta. „Taka dekoracja okna to też jakieś świadectwo” – dodała z determinacją.
„Ale po co?” – maturzysta wciąż nie pojmował. „Jak chcę dać świadectwo wiary, to idę na procesję” – oświadczył kategorycznie. „Nie widzę powodu, aby czepiać się księży i mówić o ograniczaniu spontaniczności” – wsparła go córka kościelnej aktywistki. „Przecież nikomu nikt nie zabrania. Kto chce, może okno ozdobić niezależnie od tego, czy procesja będzie szła koło jego domu czy nie”.
Znajomy poczuł się bezradny. I w tym poczuciu bezradności oraz niezrozumienia całe zdarzenie mi zrelacjonował.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 29 maja 2015

Obietnice, obietnice, obietnice

W dziejach narodów i społeczeństw pojawiają się zdarzenia, które pokazują i eksponują istniejące w nich rozbieżności, sprzeczności, rozdźwięki, antagonizmy, a nawet konflikty. Fakty te występują z różną częstotliwością, wydobywając na powierzchnię rzeczy i zjawiska, które latami i miesiącami egzystują podskórnie, w ukryciu, ale przecież permanentnie. Ich skutki mają wymiar szeroki, dotykający struktur i mechanizmów, według których funkcjonują duże zbiorowiska. Mają jednak także skutki w małych, nieformalnych grupach, które – wydawałoby się – nie stawiają sobie górnolotnych celów.
Tak było między innymi i w tym gronie. Gołym okiem można było dostrzec wśród zgromadzonych wokół stołu duże zróżnicowanie nastrojów. Niektóre twarze tryskały satysfakcją i nadzieją. Inne przysłaniał cień rozczarowania z lekką domieszką niepokoju. Rozmowa co chwilę utykała, niczym statek, któremu nie udaje się omijać gęsto występujących mielizn.
„Właściwie zostało już niewiele do obiecania” – podjął kolejną próbę przerwania ciszy właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Wygłosił tę kwestię tonem, w którym trudno się było doszukać agresji, a nawet zaczepki. Raczej była to spokojna konstatacja. Jednak jedyny w całym gronie student potraktował ją bardzo osobiście. „Niektórzy składają obietnice bez cynizmu. Szczerze wierzą, że będą w stanie je wypełnić i mają zamiar to zrobić” – oświadczył z mocą. „Ale niektórym brak wiary” – dorzucił z pewnym smutkiem. „Wiary i cierpliwości” – doprecyzowała milcząca zwykle podczas spotkań pracownica jednego z centrów handlowych. Niektórzy z zebranych sprawiali wrażenie, jakby widzieli ją pierwszy raz w życiu. Może rzeczywiście wcześniej jej nie zauważali? Trudno powiedzieć.
„Obiecać nie grzech” – starał się łagodzić sytuację urzędnik samorządowy. Wyglądało na to, że mówi z przekonaniem i z własnego doświadczenia. „Ktoś powiedział, że lepsza złamana obietnica niż żadna” – przyszedł mu w sukurs wykładowca akademicki.
„Brzydzi mnie wasz cynizm” – student otrząsnął się jak pies, który zaliczył kąpiel. „Przekonacie się, że nie zawsze musi być źle i ponuro” - zapewnił. „Ja tam wierzę, że ludzie są dobrzy” – powiedziała gospodyni spotkania, wchodząc z nową porcją kawy w termosie. „I że moja wnuczka będzie żyła w lepszym świecie” – dodała i zabrała się za ponowne napełnianie filiżanek. Tylko po minie niektórych można się było domyślić, że wcale nie chcą dolewki.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 22 maja 2015

Tolerancja i szaszłyki

Po tym, jak wysokiej rangi pracownik korporacji, który pojawiał się na naszych spotkaniach niezbyt systematycznie, zaprosił wszystkich na grillową majówkę, która faktycznie odbyła się w ostatnim dniu kwietnia, okazało się, że również inni z naszego grona gotowi są podejmować zaproszonych nie tylko kawą i ciastkiem, ale również czymś mniej słodkim, za to bardziej konkretnym. Jako drugi zdobył się na odwagę urzędnik samorządowy. Jego inicjatywa spotkała się z szerokim poparciem. Nawet szerszym, niż się niektórzy spodziewali.
„Mogę przyprowadzić moją dziewczynę?” – zapytał jedyny w naszym gronie student takim tonem, jakby składał w dziekanacie podanie. „A po co? Przecież ona jest weganką” – zainterweniował natychmiast wykładowca akademicki. Wzbudził w ten sposób u jednych zdumienie wiedzą na temat sympatii studenta, a u drugich przykre uczucie zażenowania obcesowością, z jaką usiłował wykluczyć kogoś z miło zapowiadającego się spotkania. „Jest wegetarianką i to umiarkowaną” – sprostował zimno student. „Poza tym bardzo lubi grillowane warzywa i owoce” – wyjaśnił, patrząc znacząco na urzędnika samorządowego. „Nie ma sprawy, przygotujemy też coś dla tych, którzy nie jedzą mięsa. Moja żona zresztą robi bardzo fajne owocowe i warzywne szaszłyki” – znalazł się natychmiast organizator następnego spotkania w ogródku. „O właśnie” – ucieszył się student. Nadal był jednak mocno dotknięty. „Przydałoby się panu więcej tolerancji dla odmienności” – zaatakował bez ostrzeżenia nauczyciela akademickiego.
Zrobiło się nieprzyjemnie. Adiunkt poczerwieniał. „Mnie brakuje tolerancji? A pan wie, że wybitny logik i filozof o. Józef Maria Bocheński wymienił tolerancję w swojej książce ‘Sto zabobonów’? Jeden z nich polega na pojmowaniu tolerancji jako reguły bezwzględnej, od której nie ma wyjątków” – wycedził, bez żadnych wątpliwości przypominając studentowi dzielącą ich odległość w hierarchii uczelnianej. Kandydat na magistra milczał, kompletnie zaskoczony gwałtownym zwrotem w dyskusji. Pozostali uczestnicy spotkania również się nie odzywali, szukając pilnie jakiegoś pomysłu na rozładowanie atmosfery. Poszukiwania nie przynosiły jednak rezultatu.
„Tolerancja jest to gotowość przyznania przedstawicielowi innego światopoglądu tej samej dozy inteligencji i dobrej woli, co sobie” – zamruczał w całkowitej ciszy profesor, który jak zwykle siedział w kącie i podkreślał swoje zdystansowanie przeglądając jakąś książkę. Na okładce widniał autor publikacji. Ks. Karl Rahner.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 14 maja 2015

Zabolało mnie

Zaraz po pierwszej turze wyborów jeden publicysta (Piotr Bursztyn) napisał, że największymi przegranymi kampanii prezydenckiej 2015 r. są media i dziennikarze. Jego zdaniem stanowczo zbyt wielu z nich udowodniło, że są tylko giermkami polityków. W tytule swego tekstu wspomniał nawet o dziennikarskich kelnerach. Dotknęło mnie to. Nie dlatego, że mam coś przeciwko kelnerom. Bardzo szanuję i doceniam ich pracę. Nie podoba mi się, w jaki sposób są niejednokrotnie traktowani przez konsumentów. Oczywiście mniej entuzjastycznie odnoszę się do tych kelnerów, którzy nagrywają rozmowy prowadzone przy kawiarnianych albo restauracyjnych stolikach i potem dostarczają pliki... No właśnie. Dziennikarzom. Ale to myślę wśród kelnerów wyjątki. Z uwag wspomnianego wyżej publicysty można odnieść wrażenie, że dziennikarscy kelnerzy i giermkowie wcale takimi wyjątkami nie są. A to dla mnie bolesna konstatacja.
Zabolało mnie już wcześniej. Wtedy, gdy przed wyborami jeden z polityków mówił o „naszych dziennikarzach” i „ich dziennikarzach”. Mówił o tym, jak o czymś zwyczajnym i funkcjonującym co najmniej od jakiegoś czasu.
Wspomniany wcześniej publicysta przypomniał rzeczy, które dla mnie od ponad trzydziestu lat są oczywistością. Że dziennikarz ma prawo mieć i wyrażać poglądy, ale nie ma prawa być stronniczy. Ujął to, moim zdaniem, świetnie. Stwierdził, że każdy dziennikarz, publicysta i komentator ma nawet prawo być kibicem w wyborach, ale nie kibolem.
W grudniu ubiegłego roku papież Franciszek spotkał się z pracownikami stacji telewizyjnej należącej do włoskiego episkopatu. Zwrócił wtedy uwagę, że często komunikacja medialna podporządkowana jest propagandzie, ideologiom, celom politycznym, kontroli ekonomicznej lub technicznej. Stwierdził, że grzechami mediów są dezinformacja, oszczerstwo i obmowa. Chociaż z tej trójki najcięższe wydaje się oszczerstwo, to gdy chodzi o komunikowanie, najgorsza jest dezinformacja. „Prowadzi bowiem do błędów, do wierzenia tylko w część prawdy” – wyjaśnił Franciszek i zaraz dodał: „ Rozbudzanie słów, otwieranie się, a nie zamykanie, mówienie do całej osoby konkretyzuje kulturę spotkania, dziś tak konieczną w kontekście coraz bardziej pluralistycznym. Ścierając się w potyczkach nigdzie nie dojdziemy. Trzeba tworzyć kulturę spotkania. I to jest piękna praca dla was. Wymaga ona gotowości nie tylko do dawania, ale też do przyjmowania od innych”.
Papież skrytykował kreowanie przez media osób, które rzekomo są w stanie rozwiązać wszystkie problemy, a z drugiej strony - wskazywanie „kozłów ofiarnych”, by na nich zrzucić wszelką odpowiedzialność. Takie mechanizmy - według Franciszka - są częstym błędem „coraz szybszych i mało nastawionych na refleksję” mediów.
Nic dodać, nic ująć.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 7 maja 2015

Wybór i autorytety

Podobno Marilyn Monroe powiedziała kiedyś: „To ogromnie ułatwia wybór, gdy wszystko jest jednakowe”. Wygląda jednak na to, że nie wszyscy podzielają jej pogląd i gdy przedmioty, między którymi muszą dokonać wyboru, są do siebie zbyt podobne, czują się źle, wpadają w nastrój nieprzyjazny światu i innym przedstawicielom ludzkości, a nawet buntują się przeciwko konieczności wybierania. Domagają się zdecydowanego zróżnicowania, łatwo dostrzegalnych cech wyróżniających i radykalnego przeciwstawienia. Takiego, które pozwoli jednoznacznie ustalić, co jest dobre, a co złe.
„Nie znoszę wybierania mniejszego zła” – oświadczył niedawno tegoroczny maturzysta. „Prawdziwy wybór powinien być aktem pozytywnym, nie negatywnym” – dopełnił swoją wypowiedź. Nie chciał słuchać wyjaśnień, że życie nie składa się z samych skrajności, a tym bardziej nie w smak mu były krótkie wykłady na temat tego, że nie zawsze możemy wybierać między jednoznacznym dobrem a jednoznacznym złem. „To jest rozmywanie, które ma uzasadnić wybieranie zła w takiej czy innej postaci” – naburmuszył się. „A już najbardziej mnie irytują te wszystkie autorytety, które uzasadniają, dlaczego trzeba wybierać nie między dobrem a złem, ale między mniejszym i większym złem. To nie są żadne autorytety” – wydał zdecydowaną ocenę.
Pomyślałem, że niewątpliwie ów maturzysta znalazłby wspólny język z pewną kobietą, która poruszyła w dość wąskim gronie na skwerze podobną kwestię. „Dawniej autorytetem był ktoś, kto myślał i mówił tak, jak inni by chcieli. Dzisiaj jest nim ten, kto myśli i mówi to, czego się inni spodziewają” – tłumaczyła zawile, ale wśród słuchaczy znajdowała poparcie i zrozumienie, czego dowodziły aprobujące kiwnięcia głowami. „To prawda” – potwierdził jakiś młody człowiek, wodząc wzrokiem za swoją córeczką biegającą wokół z dużą lalką pod pachą. „Kiedyś autorytety kształtowały poglądy ludzi. Dzisiaj ludzie szukają takich autorytetów, które potwierdzą to, co oni sami myślą”. „Po prostu mamy epokę klaunów, którzy zawładnęli masową wyobraźnią, bo zaczęli spełniać nawet najgorsze zachcianki ludzi. To okropne, że nawet dziedzina wartości została podporządkowana regułom podaży i popytu” – znów zabrała głos kobieta. „Przede wszystkim regule maksymalizacji zysku” – dodał smutno ojciec dziewczynki, która przykucnęła i w skupieniu rozgarniała trawę przyglądając się czemuś. „Oliwko” – zawołał. „Nie brudź rączek, bo znowu mama będzie miała do nas pretensje. A przecież nie chcemy, żeby na nas krzyczała, prawda?”.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 30 kwietnia 2015

Majówka i schematy życia

Zapytał mnie ktoś niedawno, dlaczego, zamiast poruszać w felietonach gorące aktualne tematy i dawać słuszny odpór, opowiadam drobne historyjki i przytaczam rozmowy toczone przy kawie z ciastkiem. „Bo ktoś musi” – wykonałem intelektualny unik. Na twarzy mojego rozmówcy zagościło rozczarowanie, więc po namyśle dorzuciłem mniej zdawkowo: „Przecież ludzkie życie nie składa się z samych wielkich problemów. Te naprawdę duże pojawiają się od czasu do czasu, natomiast na co dzień zajmujemy się mnóstwem spraw drobnych i na pozór całkowicie nieistotnych. Okazuje się jednak czasami, że one również mają dla kształtu naszego życia znaczenie”.
Po tym wstępie, który wydał mi się bardzo wzniosły i wyczerpujący, streściłem mojemu rozmówcy wydarzenia sprzed kilku dni, jako ilustrację adekwatną do tematu. A było tak:
Gdy już wszyscy, którzy byli na imprezie, podzielili się z resztą towarzystwa swoimi wrażeniami i refleksjami o charakterze ogólniejszym, niespodziewanie głos zabrał wysokiej rangi pracownik korporacji, który pojawiał się na naszych spotkaniach niezbyt systematycznie. „Korzystając z okazji chciałem wszystkich państwa zaprosić do mnie w najbliższy czwartek na majówkę. Będzie grill, coś do picia, żona zamierza zrobić kilka sałatek, karkóweczka już się marynuje...” – kusił. „Będziemy czekali już od siedemnastej” – uzupełnił niezbędne dane.
„W czwartek czy w piątek?” – upewnił się wykładowca akademicki. Pracownik wielkiej firmy na moment stracił pewność siebie, zajrzał do smartfona i odzyskawszy rezon potwierdził swoje wcześniejsze słowa. „W czwartek” – stwierdził z naciskiem. „W piątek wyjeżdżamy” – dodał wyjaśniająco.
„Ale w czwartek jest jeszcze kwiecień” – zauważył nauczyciel akademicki i znacząco podniósł palec. Przedstawiciel korporacji wpatrywał się w niego bez zrozumienia. „Więc?” – zapytał niezobowiązująco. „Zaprosił nas pan na majówkę” – przypomniał z naciskiem wykładowca. „Czepia się pan szczegółów” – włączył się do dyskusji student. „Popatrzcie” – poprosił i pokazał wszystkim na ekranie swego telefonu zdjęcie kartki, która kilka dni wcześniej pojawiła się na bramie jednego z krakowskich kościołów. „Nabożeństwa majowe rozpoczynają się 30 kwietnia. Codziennie o godz. 17.00” – głosił wydrukowany na komputerze napis. Prawie wszyscy wybuchnęli śmiechem, tylko wykładowca akademicki zrobił obrażoną minę.
„To straszne, że schematy życia składają się w poważnej części z elementów nie tylko nieciekawych, ale również do niczego nieprzydatnych” – przeczytał nagle na głos zdystansowany jak zwykle profesor. W rękach trzymał książkę. „Disneyland” Stanisława Dygata.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 kwietnia 2015

Ludzie mówią

Czekaliśmy na rozpoczęcie imprezy i chcąc nie chcąc słuchaliśmy rozmów, które toczyły się wokół nas. „Zamiast się cieszyć, że wszystko zorganizowałam, to jeszcze pretensje. Wiesz co zauważyłam? Że kobieta to musi pewnymi rzeczami się zajmować, bo inaczej to nikt się nimi nie zajmie” – mówiła z lekkim przydechem elegancka pani koło trzydziestki w rzędzie za nami. „Tak się rodzi feminizm” – skomentował wykładowca akademicki szeptem, nachylając się w naszą stronę.
W rzędzie przed nami młoda matka relacjonowała swoje dokonania podczas jakiejś innej imprezy. „Twarz mi się nie zamykała, taka byłam zdenerwowana tym, co spotkało moją Asię w przedszkolu. Wszystko wywaliłam, bez żadnej cenzury. I nagle popatrzyłam dokoła i mało nie zakopałam się pod ziemię. Bo ja tu gadam i gadam, a obok stoi bliska znajoma przedszkolanki mojej Joasi i gapi się na mnie tak, jakby chciała sobie w mózgu wypalić moją fotografię”. „No i niczego się nie nauczyła” – skomentował wykładowca, efektownie wskazując wzrokiem, o kogo mu chodzi.
„Pan tak nie macha tymi gałkami ocznymi, bo pan zeza dostanie” – upomniał go właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu, swoją kwestię wygłosił również szeptem.
„Wyglądamy, jakbyśmy mieli coś do ukrycia” – zauważył urzędnik samorządowy, który siedział najbardziej po prawej. Nie szeptał, ale mówił półgłosem, rozglądając się dokoła niczym jakiś przejęty rolą konspirator.
„Nie uważacie, że to wszechogarniające gadulstwo, pozbawione jakichkolwiek zahamowań obgadywanie innych w miejscach publicznych, to znak czasu?” – wysilił się na szerszą refleksję wykładowca akademicki. Mówił głośno, wyraźnie oczekując, że będzie dobrze słyszany zarówno w rzędach przed nami, jak i tymi z tyłu.
„Pozytywny czy negatywny?” – domagał się uściśleń przedsiębiorca. Zanim pracownik wyższej uczelni zdążył odpowiedzieć, tonem znawcy odezwał się urzędnik samorządowy. „To bardzo dobry sposób przekazywania informacji tym, do których powinny dotrzeć, bez potrzeby bezpośredniego kontaktu” – powiedział. „A przy okazji pokazania, że nie ma się nic do ukrycia” – uzupełnił.
„Co pan z tym ukrywaniem co chwilę wyskakuje?” – zirytował się wykładowca akademicki. Urzędnik popatrzył na niego z wyższością. „U was na uczelni każdy mówi przełożonym szczerze, co myśli?” – zapytał tak głośno, że kilka osób spojrzało w naszą stronę. Wykładowca wyraźnie się zmieszał. „Mamy wolność słowa” – odrzekł wymijająco. Urzędnik chciał drążyć dalej, ale impreza właśnie się zaczęła.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 kwietnia 2015

Polityka kadrowa i Karel Čapek

Na marginesie szumu medialnego, jaki powstał ostatnio wokół obsadzenia pewnego ważnego stanowiska, zebrało się nam na dyskusję o szeroko rozumianej polityce kadrowej. Nie tylko w wymiarze państwowym, ale wszelakim. Nastrój wokół stolika z kawą i ciastem był raczej daleki od optymizmu.
„Straciłem świetnego specjalistę” – pożalił się biznesmen z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. Zanim zdążył coś więcej powiedzieć, wtrącił się kąśliwie wykładowca akademicki: „Co, konkurencja go podkupiła?”. Właściciel firmy pokręcił głową, ignorując zaczepkę. „Nie, wyjechał za granicę” – powiedział smutno. „Czyli jednak chodziło o kasę” – trzymał się swego pracownik uczelni. „Nie tylko. Były tam jakieś względy rodzinne” – wyjaśnił przedsiębiorca i dorzucił pospiesznie: „Nie mogę znaleźć nikogo na jego miejsce”.
„Bo pan by od razu chciał mistrza świata i to najlepiej za śmieszne pieniądze” – odezwał się niespodziewanie student w podobnym tonie jak przed chwilą adiunkt. Biznesmen podniósł na niego znużone spojrzenie. „A co w tym złego?” – zapytał szczerze. „Nie stać mnie na to, aby nieustannie uczyć moich pracowników fachu. Ja mam firmę produkcyjną, a nie zakład doskonalenia kadr albo uniwersytet” – odciął się przedsiębiorca, tym razem już wyraźnie rozdrażniony.
„Problem jest poważny” – pospieszył z odsieczą właścicielowi firmy urzędnik samorządowy. „Niby tylu ludzi, nawet w wyższym wykształceniem, szuka pracy, ale okazuje się, że znaleźć dobrego pracownika jest bardzo trudno. Mam na myśli takiego, który naprawdę posiadałby potrzebną wiedzę i umiejętności. Przeważają ludzie, w których trzeba bardzo dużo zainwestować. Nie tylko pieniędzy, ale także mnóstwo czasu”.
„Wam się marzy, że szkoły i uczelnie będą produkować gotowych fachowców wysokiej klasy? Z czego?” – wykładowca akademicki starał się brzmieć ironicznie. Wyszło mu nie najlepiej. „No pewnie, najprościej powiedzieć, że materiał do niczego” – student natychmiast poczuł się dotknięty. „To system jest do chrzanu, a nie uczniowie i studenci” – zadeklarował, biorąc na siebie rolę reprezentanta całej młodej generacji.
„Kto chce pomagać ludziom i zbawiać świat, zawsze uderzy w czyjś interes. Wszystkim nie możesz dogodzić, to niemożliwe” – odezwał się nagle ze swego kąta pod oknem profesor. Wpatrywał się z uporem w ekran urządzenia, które było za duże na telefon komórkowy, a za małe na tablet. Nikt poza nim nie wiedział, że cytat pochodził z opowiadania Karela Čapka o pewnym piekarzu, które właśnie sobie czytał.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 10 kwietnia 2015

Między słuchaniem a opowieścią

Pewien autor zaczął w ten sposób: „Opowieść jest zawsze ta sama. O człowieku, jego nielicznych sukcesach, licznych upadkach, nadziejach, oczekiwaniach, zawodach i rozczarowaniach. No i o miłości, której pragnie i nieustannie szuka”. Tu przerwał, bo na sali wciąż panował szum i nieprzyjemny dla ucha przyciszony hałas, złożony z szurania butów, przesuwania krzeseł, a przede wszystkim z prowadzonych półgłosem rozmów.
Zdesperowany autor nacisnął klawisz komputera. Wygłoszony przez niego przed chwilą tekst pojawił się na ekranie, a z głośników wydobyła się dość drażniąca muzyka, która skutecznie utrudniała zebranym porozumiewanie się. Wielu z nich zamilkło i wbiło wzrok w widniejące na białej powierzchni litery.
Jeden ze współczesnych duńskich pisarzy (Peter Hong) stwierdził: „Bardzo niewielu ludzi potrafi słuchać. Pośpiech wybija ich ze skupienia albo w duchu próbują polepszyć sytuację lub też zastanawiają się, jakie zrobić wejście, gdy rozmówca się wreszcie zamknie i nadejdzie ich kolej, by pokazać się na scenie”.
Coś jest na rzeczy. Słuchanie nie jest dzisiaj najmocniejszą stroną nie tylko uczniów, tkwiących w szkolnych ławkach. Słuchanie sprawia trudności coraz większej grupie ludzi, także tych, którzy znają wartość słowa i nie tęsknią do kultury obrazkowej. Wielu z nich woli czytać, niż słuchać. Niejednokrotnie z żalem przyznają, że nie potrafią korzystać z audibooków, ponieważ niewiele zostaje im w pamięci po wysłuchaniu nawet najbardziej porywającej książki.
Zmarły niespełna miesiąc temu Terry Pratchett stwierdził, że jeśli ktoś słucha dostatecznie pilnie i długo, ludzie w końcu powiedzą mu więcej, niż sądzą, że sami wiedzieli. Myślę, że miał rację. Jednak takie słuchanie wymaga kolejnej deficytowej w naszych czasach cnoty  - cierpliwości.
Gdy niedawno próbowałem podzielić się swoimi spostrzeżeniami w kwestii słuchania w pewnym gronie, ktoś mi przerwał uwagą, że być może problemy ze słuchaniem wynikają z tego, że najpierw zatraciliśmy umiejętność przykuwającego uwagę opowiadania.
Papież Franciszek w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Środków Przekazu napisał, że wyzwaniem, które dzisiaj staje przed nami, jest nauczenie się na nowo opowiadania, a nie po prostu wytwarzania i konsumowania informacji. „W tym właśnie kierunku popychają nas potężne i cenne środki współczesnego przekazu. Informacja jest ważna, ale nie wystarcza, bowiem zbyt często upraszcza, przeciwstawia sobie różnice i odmienne zapatrywania, zachęcając do opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie, zamiast dawać ogólny obraz sytuacji” – stwierdził Następca św. Piotra.
Zastanawiam się, w jaki sposób się do tej nauki opowiadania zabrać...
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 2 kwietnia 2015

Poza schematem

Każdy, kto w miarę świadomie używa języka, zdaje sobie sprawę, że to samo można powiedzieć na wiele sposobów. Można poezją i prozą. Można uderzyć krzykiem, niczym kijem bejsbolowym, albo wyłożyć rzecz spokojnie, choć nie mniej przekonująco. Problem leży przede wszystkim w tym, żeby dobrać odpowiedni sposób przekazu nie tylko do konkretnego odbiorcy, ale również do sytuacji, okoliczności, uwarunkowań.
Należę do ludzi, którzy preferują przekaz pozytywny. Podobnie, jak biskup Jan Wątroba, który w polskim episkopacie przewodniczy Radzie do spraw Rodziny. Uważam, że chociaż czasem trzeba wytknąć i pokazać, zło, to jednak obecnie, gdy media epatują nim wszystkich dokoła z ogromnym zapałem i skutecznością, warto szukać metod i środków, aby przynajmniej nachalnie nie powiększać jego pola rażenia. Także, a może nawet przede wszystkim w sprawach ogromnej wagi, tych, które zasługują na nazwę fundamentalnych. Tych, w których naprawdę chodzi o życie, bez jakichkolwiek dwuznaczności tego sformułowania.
Tak się złożyło, że obecny od kilku dni na ekranach polskich kin film „Doonby. Każdy jest kimś” obejrzałem akurat wtedy, gdy kończyłem czytać książkę „Kości księżyca”, którą napisał dość dawno temu Jonathan Carroll. W obydwu dziełach pojawia się podobny temat. W obydwu został on pokazany w sposób odbiegający od szablonu, który wielu odbiorcom się z nim kojarzy. Nie ma tu wspomnianej już przeze mnie nachalności.
„Kości księżyca”, to historia kobiety, która w snach przeżywa liczne przygody ze swoim synem, któremu nigdy nie dane było się narodzić. „Doonby” to opowieść o tym, jak jeden człowiek wpłynął na życie wielu innych, niemal na życie całej miejscowości. Dopiero pod koniec widz dowiaduje się, że tak naprawdę ma do czynienia z wielką przenośnią i relacją opartą niekoniecznie na tym, co się faktycznie wydarzyło. Choć odkrycie przesłania filmu nie jest trudne, wymaga jednak ze strony odbiorcy pewnej własnej aktywności. Według mnie, to dobrze.
Muszę wyznać, że jako osobnik dostający do głowy na widok polskich tłumaczeń tytułów zagranicznych filmów, także tu mam pewien problem z dopowiedzeniem dodanym przez polskiego dystrybutora do oryginału. Moim zdaniem ono i tak nie oddaje ani jasno nie wskazuje zawartego w angielskim, zawierającym dokładnie jedno słowo tytule, anagramu. Ale to tylko takie moje czepialstwo.
Powiem wprost. W czasach, w których podobno mimo genialnego wypracowania można nie zdać egzaminu z powodu braku w tekście wymaganych przez komisję słów kluczowych, każda twórczość, wymagająca od odbiorcy ruszenia głową i wyjścia poza myślowy schemat, wydaje mi się niezwykle potrzebna. Wręcz konieczna.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 27 marca 2015

Uzależnieni

Wygląda na to, że w codziennej bieganinie nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy uzależnieni. Nie, nie chodzi o używki czy jakieś inne nałogi. Tak naprawdę chodzi o wygodę i przyzwyczajenia. I o to, że zatracamy z tego powodu pewne umiejętności. Lub przynajmniej gotowość do stosowania sprawdzonych wcześniej przez wieki rozwiązań.
„Internet mi wysiadł i już od czterech dni nikt nie potrafi tego naprawić” – pożalił się pracownik pewnej korporacji o zasięgu światowym. „W pracy?” – zainteresował się problemem nauczyciel akademicki w średnim wieku. „Nie, w domu” – z przygnębieniem powiedział pracownik globalnej firmy, który bardzo nie lubi, gdy ktoś nazywa go korpoludkiem. „Okazuje się, że we współczesnym świecie Internet jest niezbędny do normalnego funkcjonowania na płaszczyźnie prywatnej i rodzinnej” – powiedział tonem zmęczonego odkrywcy. „Na przykład do czego?” – bez przekonania zapytała pani domu. „Na przykład do dokonywania opłat. Wiecie, że pierwszy raz od kilku lat musiałem iść z rachunkami na pocztę? To jest coś okropnego. Musiałem stać w długiej kolejce. Tyle czasu zmarnowane!” – rozemocjonował się jeszcze bardziej pracownik korporacji. „Trzeba było już dawno zrobić w banku stałe zlecenia i po sprawie” - doradził nie bez złośliwego uśmiechu jedyny w naszym gronie student i pospiesznie wyciągnął z kieszeni smartfona, który wydawał irytujące dźwięki. Z uwagą zaczął studiować zawartość ekranu, po czym pospiesznie zabrał się za wystukiwanie jakiegoś tekstu. Nauczyciel akademicki zajrzał mu przez ramię, upewniając się, że student pisze jakiś komentarz na portalu społecznościowym.
„Wygląda na to, że ktoś tu jest uzależniony od Internetu” – odezwał się milczący dotąd urzędnik samorządowy, nie bardzo wiadomo, pod czyim adresem. Pracownik korporacji wziął jego słowa do siebie. „Nie jestem uzależniony od Internetu, tylko nie chcę marnować czasu na rzeczy, które dzięki Internetowi da się załatwić w kilka minut” – żachnął się.
„Mnie w zeszłym tygodniu przy aktualizacji padła nawigacja GPS, a miałem jechać do jakiejś dziury na drugim końcu kraju. Myślałem, że zwariuję i nigdy nie dojadę. Jednak wydruki z internetowych map to nie to samo, co głos podpowiadający kolejne manewry” – refleksyjnie dorzucił swoje doświadczenia właściciel firmy z grupy średnich i małych przedsiębiorstw. „Mogę panu zaktualizować tę nawigację” – zaoferował się student z miną pełną zrozumienia i wyższości. „Wolałbym, żeby mnie ktoś nauczył, jak się to poprawnie robi, bo nie chciałbym bym być uzależniony od kogokolwiek. W końcu to trzeba aktualizować co kilka miesięcy” – delikatnie odrzucił propozycję przedsiębiorca. „Mogę i nauczyć, skoro tak się pan boi ode mnie uzależnić” – powiedział student z krzywym uśmiechem.
„No właśnie, oto jest dylemat. Być zależnym od maszyn czy od ludzi?” – odezwał się profesor i wrócił do lektury książki na swoim czytniku.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 20 marca 2015

Kompatybilność

Od razu było widać, że reprezentujący tak zwane średnie pokolenie nauczyciel akademicki ma jakiś problem. Siedział w milczeniu i tylko bawił się swoim smarfonem. Na twarzy miał wyraz zawodu, rozczarowania, a może nawet niechęci do jakiegoś fragmentu rzeczywistości. „Stało się coś?” – ze szczerą troską w głosie zapytała go w końcu pani domu, rozglądając się po stole, co by tu strapionemu wykładowcy podsunąć dla polepszenia nastroju. Oferta była jednak skromna, jako że w trakcie Wielkiego Postu duża część obecnych ograniczała spożywanie słodyczy i nie warto było ustawiać na stole piramid ciastek.
„Samochód zmieniłem” – burknął nieprzyjemnie pracownik uczelni. „Gratulacje!” – rozległo się kilka głosów. „Jaki model?”. „Ten sam, co miałem, tylko nowa wersja” – z wyraźnymi oporami odpowiedział posiadacz nowego pojazdu i niemal rzucił smartfona na stół. „Podobno to całkiem dobry samochód” – zaryzykował ktoś zorientowany w temacie. „Aż za dobry” – odrzekł wykładowca ze złością. „Jak to?” – zapytała kompletnie bez zrozumienia pani domu. „Jest tak nowoczesny, że nie chce współpracować z moim telefonem” – wyjaśnił, siląc się na spokój, nauczyciel akademicki. „Mój smartfon jest niekompatybilny” – dodał takim tonem, jakby wygłaszał mowę oskarżycielską pod adresem całego świata.
Jedyny w naszym gronie student ostrożnie wziął do ręki wciąż leżące między naczyniami na stole urządzenie. Obejrzał je uważnie i po chwili poinformował fachowo: „To model sprzed kilku lat. Ale wciąż w sprzedaży”. „Z moim samochodem niezgodny” – powtórzył ponuro wykładowca i wpatrzył się w serwetkę leżącą na stole.
„Postęp techniczny tak pędzi, że człowiek nie nadąża” – zauważył refleksyjnie samorządowiec. „Ja coraz częściej czuję, że nie jestem kompatybilny z otaczającym mnie światem” – dorzucił, starając się wydobyć uśmiech na twarz. Efekt był jednak mizerny. Nikt nie potraktował jego słów w kategoriach żartu. Atmosferę pogorszył student, który z miną odkrywcy wypalił: „Brak kompatybilności uniemożliwia współpracę. Nic na to nie poradzimy. Takie są skutki postępu”.
W tym momencie przypomniała mi się Tris Prior, nastoletnia bohaterka pewnej książkowej trylogii, której dwa tomy już zostały sfilmowane. „Jestem Niezgodna. I nie można mnie kontrolować” – zacytowałem półgłosem jej słowa, bardziej dla siebie niż dla pozostałych uczestników spotkania. Wszyscy popatrzyli na mnie ze zdumieniem. Szczególnie uważnie przyglądał mi się ze swego kąta pod oknem profesor. Ale nie odezwał się ani słowem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM