Każdy, kto w miarę świadomie używa języka, zdaje sobie sprawę, że to
samo można powiedzieć na wiele sposobów. Można poezją i prozą. Można
uderzyć krzykiem, niczym kijem bejsbolowym, albo wyłożyć rzecz
spokojnie, choć nie mniej przekonująco. Problem leży przede wszystkim w
tym, żeby dobrać odpowiedni sposób przekazu nie tylko do konkretnego
odbiorcy, ale również do sytuacji, okoliczności, uwarunkowań.
Należę
do ludzi, którzy preferują przekaz pozytywny. Podobnie, jak biskup Jan
Wątroba, który w polskim episkopacie przewodniczy Radzie do spraw
Rodziny. Uważam, że chociaż czasem trzeba wytknąć i pokazać, zło, to
jednak obecnie, gdy media epatują nim wszystkich dokoła z ogromnym
zapałem i skutecznością, warto szukać metod i środków, aby przynajmniej
nachalnie nie powiększać jego pola rażenia. Także, a może nawet przede
wszystkim w sprawach ogromnej wagi, tych, które zasługują na nazwę
fundamentalnych. Tych, w których naprawdę chodzi o życie, bez
jakichkolwiek dwuznaczności tego sformułowania.
Tak się złożyło,
że obecny od kilku dni na ekranach polskich kin film „Doonby. Każdy jest
kimś” obejrzałem akurat wtedy, gdy kończyłem czytać książkę „Kości
księżyca”, którą napisał dość dawno temu Jonathan Carroll. W obydwu
dziełach pojawia się podobny temat. W obydwu został on pokazany w sposób
odbiegający od szablonu, który wielu odbiorcom się z nim kojarzy. Nie
ma tu wspomnianej już przeze mnie nachalności.
„Kości księżyca”,
to historia kobiety, która w snach przeżywa liczne przygody ze swoim
synem, któremu nigdy nie dane było się narodzić. „Doonby” to opowieść o
tym, jak jeden człowiek wpłynął na życie wielu innych, niemal na życie
całej miejscowości. Dopiero pod koniec widz dowiaduje się, że tak
naprawdę ma do czynienia z wielką przenośnią i relacją opartą
niekoniecznie na tym, co się faktycznie wydarzyło. Choć odkrycie
przesłania filmu nie jest trudne, wymaga jednak ze strony odbiorcy
pewnej własnej aktywności. Według mnie, to dobrze.
Muszę wyznać,
że jako osobnik dostający do głowy na widok polskich tłumaczeń tytułów
zagranicznych filmów, także tu mam pewien problem z dopowiedzeniem
dodanym przez polskiego dystrybutora do oryginału. Moim zdaniem ono i
tak nie oddaje ani jasno nie wskazuje zawartego w angielskim,
zawierającym dokładnie jedno słowo tytule, anagramu. Ale to tylko takie
moje czepialstwo.
Powiem wprost. W czasach, w których podobno mimo
genialnego wypracowania można nie zdać egzaminu z powodu braku w
tekście wymaganych przez komisję słów kluczowych, każda twórczość,
wymagająca od odbiorcy ruszenia głową i wyjścia poza myślowy schemat,
wydaje mi się niezwykle potrzebna. Wręcz konieczna.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM
czwartek, 2 kwietnia 2015
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz