piątek, 31 sierpnia 2012

Za wcześnie na święto

Pojawiają się pomysły, aby 31 sierpnia ustanowić świętem. Jest propozycja, aby było to święto państwowe. Jest myśl, aby było to święto "godności pracownika, narodu, człowieka".

Myślę, że niezależnie od tego, jakie miałoby być to święto, na jego ustanawianie w Polsce jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie.

Wystarczy popatrzyć na inne pamiętne rocznice, także te obdarzone godnością święta państwowego. Nie łączą, ale dzielą. Nie prowadzą do refleksji, ale do gorszących awantur. Wzbudzają emocje, będące wynikiem wciąż żywych sporów o ich interpretację, znaczenie. Różne grupy usiłują je zawłaszczyć, narzucić swoją narrację, motywowaną nie historycznym obiektywizmem (na tyle, na ile jest on w ogóle możliwy), ale doraźną polityczną kalkulacją i korzyścią.

Wydarzenia sprzed 32 lat są wciąż bardziej przedmiotem politycznych sporów, niż naukowych dociekań. Tak naprawdę, niewiele o nich wiemy. Ich przebieg, tło, kulisy to dzisiaj raczej kwestia wiary niż wiedzy, opowiedzenia się za którymś z mitów i legend niż znajomości faktów.

Po co nam jeszcze jedno święto, które poszczególne grupy będą obchodzić osobno, starannie pilnując zegarki, aby się pod jakimś pomnikiem nie spotkać?

Zanim zaczniemy uznawać kolejne historyczne  rocznice za uroczyście wpisane do kalendarza święta, powinniśmy popracować w ogóle nad umiejętnością świętowania. Nie mieliśmy w dziejach wielu okazji, aby nauczyć się świętowania w wielkim stylu. Minione dwudziestolecie to stanowczo za mało, aby dobrze się tego ważnego w życiu narodu i społeczeństwa elementu nauczyć.

Świętowanie historycznych rocznic powinno być składnikiem wychowania i społecznej edukacji. Istotnym wkładem w kształtowanie tożsamości. Jej przejawem, ekspresją, skupiającą uwagę nie tylko nas samych, ale również całego świata.

Rocznica Sierpnia 1980 roku jest wydarzeniem, którego świętowanie powinno nas wyróżniać w skali globu. O jej obchodach media na całym świecie powinny mówić tak, jak mówią o wielkich rocznicach świętowanych we Francji czy USA. Niestety, dziś jeszcze nie nie jesteśmy gotowi, aby w taki sposób świętować. Przykre, ale nie nieodwracalne. Przyjdzie chwila, że cały świat będzie chciał z nami tę rocznicę obchodzić. Cierpliwości. stukam.pl

czwartek, 30 sierpnia 2012

Nareszcie ruszyło w sprawie Amber

Nareszcie ruszyło w sprawie Amber Gold!

Nie, nie mam na myśli tego, że kogokolwiek w tej zataczającej coraz szersze kręgi aferze ruszyło sumienie. Niestety.

Nie chodzi mi również o dzisiejszy wielogodzinny spektakl w Sejmie. Moim zdaniem jest lichy i nudny. Nie wnosi do sprawy niczego nowego. Nie pomaga ani na jotę w jej rozwiązaniu i wskazaniu, kto zawinił. Jedynie zwiększa zamieszanie i szum informacyjny. Trudno zresztą ustalić, jaki jest rzeczywisty adresat sejmowego widowiska.

Owo "ruszenie", o którym piszę, nie odnosi się także do faktu, że w temacie wypowiedział się premier, Prokurator Generalny, jeszcze paru innych ważnych funkcjonariuszy, ani do tego, że pytania zdecydowało się zadać z sejmowej trybuny ponad 170 posłów.

Nie mówię również o dzisiejszej, idealnie się komponującej z wydarzeniami w parlamencie, decyzji sądu, o aresztowaniu szefa Amber Gold na trzy miesiące.

Napisałem przewrotnie, że nareszcie ruszyło w kwestii Amber Gold, bo natrafiłem na informację, że w sprawę postanowił się - jak zwykle za darmo - zaangażować były detektyw Rutkowski razem ze swoją firmą. Pamiętając, w jaki sposób traktowano jego działania w ostatnich miesiącach, śmiało można domniemywać, iż najprawdopodobniej media poświęcą jego aktywności na tym polu mnóstwo czasu i miejsca, głęboko przekonane, że na to właśnie czeka z wytęsknieniem cały naród. Wielomiesięczne wszechobecne show zapewnione!

Tym, którzy mają w tej sytuacji ochotę krzyczeć w niebo "Boże, Ty widzisz i nie grzmisz" przypominam przypowieść o chętnych do wyrywania chwastów. Usłyszeli w odpowiedzi na swój zapał: "Pozwólcie obojgu (pszenicy i chwastowi) róść aż do żniwa; a w czasie żniwa powiem żeńcom: Zbierzcie najpierw chwast i powiążcie go w snopki na spalenie...". stukam.pl

środa, 29 sierpnia 2012

21 postulat

Z okazji kolejnej rocznicy dzisiejsi następcy tych, którzy w sierpniu 1980 roku sformułowali 21 postulatów, zajmują się najróżniejszymi rzeczami. Na przykład, z udziałem samego przewodniczącego związku odcinają piłą mechaniczną część nie wiadomo po co i wyraźnie w imię czyjegoś widzimisię "zrekonstruowanego" napisu "Stocznia Gdańska im. Lenina". W ten sposób do jednego pozbawionego, moim zdaniem, sensu aktu, dodają drugi. Ale przynajmniej zaistnieli w mediach.

Szef związku oświadczył też, przy okazji składania kwiatów pod gdańskim Pomnikiem Poległych Stoczniowców, że "niektóre żądania strajkujących 32 lata temu nadal są aktualne". Według internetowej strony "Rzeczpospolitej", "jako przykład podał m.in. wolność słowa i mediów".

A mnie natychmiast przypomniał się gdański postulat, który, choć niby nominalnie został spełniony, to w rzeczywistości wcale do spełnionych nie należy, a w dodatku należałoby go rozszerzyć, bo sytuacja uległa dla wielu polskich obywateli pogorszeniu w stosunku do stanu z roku 1980.


Chodzi o ostatni, 21 postulat, który brzmiał:

"Wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy. Pracownikom w ruchu ciągłym i systemie 4-brygadowym – brak wolnych sobót zrekompensować zwiększonym wymiarem urlopu wypoczynkowego lub innymi płatnymi dniami wolnymi od pracy".

Są dziś w Polsce liczne dziedziny, w których ten postulat nie tylko nie jest realizowany, ale sytuacja pogorszyła się, ponieważ ludzie zmuszani są do pracy również w niedziele. Zastanawiam się, na przykład, dlaczego tak rachityczne jest wsparcie centrali "Solidarności" dla prób zmuszenia właścicieli wielkich sieci handlowych do zamknięcia placówek w niedzielę. Czy dlatego, że ich właściciele od lat używają tego samego straszaka w postaci zwolnienia z pracy tysięcy ludzi? Czy może dlatego, że wymagałoby to odwagi i przeciwstawienia się wygodnictwu pewnej, wcale nie tak licznej (jak wynika z udostępnianych ostatnio danych) grupy tych, którzy z braku lepszego pomysłu niedzielę spędzają spacerując między półkami?

Nie słyszę również jakichś zdecydowanych wypowiedzi związkowców na temat odradzającej się po cichu w niejednej gałęzi przemysłu czterobrygadówki, często uzasadnionej wyłącznie dążeniem do maksymalizacji zysku, a nie procesem technologicznym.

Maże warto również te tematy poruszyć w planowanych spotach, skoro już się zamierza wydać na ich produkcję i emisję w mediach miliony złotych? stukam.pl

wtorek, 28 sierpnia 2012

Fikcja

W zderzeniu fikcja-rzeczywistość real zawsze jest na przegranej pozycji. Fikcja zawsze jest górą, bo łatwiej ją kształtować niż rzeczywistość. Każdego dnia dowodzą prawdziwość tej tezy miliony ludzi na całym świecie, zarówno ci, którzy mają w rękach moc decydowania o losach globu, jak i ci, którzy z trudem są w stanie decydować o swoim losie.

Trwanie w fikcji jest wygodne, choć nie zawsze miłe. Bywa, że kompletne oderwanie od rzeczywistości staje się groźne w sposób nieodwracalny. Jednak zrozumienie tego faktu przekracza możliwości dużej części miłośników fikcji. Bronią fikcji bardziej, niż własnego realnego szczęścia, a nawet życia.

To wydaje się głupie, że ludzie całkiem często są w stanie oddać życie w obronie fikcji, ale dzieje ludzkości dostarczają wystarczającą liczbę rzeczywistych dowodów, że tak się zdarza.

Mimo to nigdy fikcja nie staje się rzeczywistością. Choćbyśmy nie wiem jak się starali. Co nie znaczy, że nie potrafi być jej wystarczającą dla wielu namiastką. stukam.pl

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Obywatel w błędnym kole niesprawiedliwości

W ostatnich tygodniach niemal codziennie słyszymy kolejne rewelacje pokazujące słabość fundamentalnych struktur państwa, odpowiedzialnych za funkcjonowanie mechanizmów prawa stanowionego. Dotyczy to w równym stopniu wymiaru sprawiedliwości, jak i organów ścigania.

Słabość tak ważnych elementów państwa odbiera obywatelom możliwość obdarzania go zaufaniem i pozbawia ich poczucia bezpieczeństwa, którego gwarantowanie jest jednym z podstawowych zadań, dla których państwo istnieje.

To, z czym mamy ostatnio do czynienia, nie jest nagłym załamaniem, lecz swego rodzaju kroplą przelewającą czarę, od dawna pełną zła. Ktokolwiek musiał w minionych dwóch dekadach zetknąć się z wymiarem sprawiedliwości w Polsce, boleśnie doświadczał wszelkich jego słabości i braków. Dzisiejsza konferencja prasowa Prokuratora Generalnego natomiast postawiła na ostrzu noża sprawę funkcjonowania organów ścigania, dowodząc, że nie wypełniają one swoich zadań na poziomie elementarnym.

W mnożących się od jakiegoś czasu ogólnych biadaniach, narzekaniach, a nawet okrzykach przerażenia, wywołanych streszczonymi wyżej konstatacjami, brakuje mi dotychczas pytań oczywistych. Na przykład tych, dotyczących ludzi, którzy w tak ważnych dla państwa i poczucia bezpieczeństwa obywateli strukturach pracują.

Intuicyjnie uważamy, że ludzi tych powinny charakteryzować specyficzne standardy zarówno dotyczące profesjonalizmu, jak i moralności. Zakładamy, że ich dobór nie powinien się odbywać na zasadach nie tylko kliki czy kasty, ale także cechu lub korporacji, nastawionych wyłącznie na obronę własnych interesów i wygodnego status quo. Spodziewamy się, że za ewentualne błędy (a tym bardziej świadome złe działania) ludzie zajmujący się tak ważną sferą życia społecznego, ponoszą odpowiedzialność, połączoną z bardzo dotkliwymi konsekwencjami. Oczekujemy, że instytucje te są tak skonstruowane, aby filtrowały skutecznie ludzi, którzy nie powinni w nich znaleźć miejsca, a przyciągały i promowały najlepszych.

Widać jaskrawo, że rzeczywistość daleko odbiega od naszych założeń i oczekiwań. A to oznacza, że w niezwykle ważnej sferze państwo nie spełnia swoich obowiązków, a w dodatku nie podejmuje nawet prób stworzenia skutecznych mechanizmów naprawczych. Sprawia, że obywatel nie tylko nie może czuć się bezpiecznie, ale znajduje się nieustannie w zagrożeniu, że stanie się w bardzo wielu wymiarach zwykłej egzystencji pozbawioną jakiejkolwiek szansy obrony ofiarą niesprawiedliwości.

Pokazujące tak znaczną słabość w niezwykle istotnej dla codzienności każdego obywatela państwo nie może liczyć na zaufanie. Równocześnie brak zaufania ze strony obywateli dodatkowo osłabia i tak chwiejące się z braku wewnętrznej mocy państwo. Koło się zamyka. Błędne koło. stukam.pl

niedziela, 26 sierpnia 2012

Zdobywcy Kosmosu

Śmierć pierwszego człowieka, który postawił stopę na Księżycu jest okazją, aby nie tylko przypomnieć osiągnięcia ludzkości w tej dziedzinie, ale również zadać pytanie o motywację, którą się kierujemy, sięgając w Kosmos.


Nawet pobieżna znajomość dotychczasowych dokonań człowieka na tym polu prowadzi do ambiwalentnych wniosków. Z jednej strony mamy powody do dumy, że poszerzamy horyzonty, wiedzę, możliwości. Z drugiej, w działaniach tych prowadzimy nie zdrową rywalizację, ale faktyczną walkę o możliwe korzyści. Dziś już raczej nikt nie ukrywa, że patrzymy na przestrzeń kosmiczną, jako teren bezwzględnej eksploatacji. A rzeczywistym problemem, zaprzątającym umysły nakierowane w stronę Kosmosu, jest to, kto jako pierwszy zdoła nim zawładnąć i uczynić swoją własnością jak największy jego kawałek.



Myślę, że przenoszenie ziemskich zwyczajów w przestrzeń kosmiczną nie jest dobrym pomysłem. Obawiam się, że jak to zwykle bywa z nami, ludźmi, przekonamy się o tym za późno, za to bardzo boleśnie. stukam.pl

sobota, 25 sierpnia 2012

24 godziny na dobę

Jezus przemówił do tłumów i do swoich uczniów tymi słowami: "Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsce na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynku i żeby ludzie nazywali ich Rabbi.

Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus.

Największy z was niech będzie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony". (Mt 23,1-12)

Słowa Jezusa brzmią bardzo niepokojąco. Choć minęły tysiące lat od ich wypowiedzenia, nie straciły aktualności. Są bardzo poważnym ostrzeżeniem.

„Bez wątpienia byłbym chrześcijaninem, gdyby chrześcijanie byli nimi 24 godziny na dobę” – powiedział kiedyś Mahatma Gandhi i dodał: „Nie odrzucam Chrystusa. Kocham Go. Chodzi tylko o to, że tak wielu Chrześcijan jest do Niego niepodobnych”.

Już starożytni Rzymianie odkryli, że słowa pouczają, ale pociąga przykład. Pociąga świadectwo dawane własnym życiem. Nawet najpiękniejsze słowa pozostaną puste i przemijające bez efektu, jeśli za nimi nie będzie potwierdzenia w czynach.

Byłem niedawno świadkiem rozmowy, której uczestnicy narzekali, że dzisiejszy świat za dużo wymaga od chrześcijan, od katolików. „Dla innych jest taryfa ulgowa, tylko nas się tropi na każdym kroku, czy żyjemy zgodnie z tym, w co wierzymy” – powiedział jeden z rozmówców.

Im ktoś wyżej stoi, tym bardziej go widać. Widać to, co robi dobrze, ale z taką samą ostrością widać to, co robi źle. Widać, czy to, co mówi, zgadza się z tym, co robi.

Świat przygląda się dzisiaj nam, chrześcijanom, wyjątkowo uważnie. To dobrze. Mamy szczególną okazję dawać świadectwo wiary. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

piątek, 24 sierpnia 2012

Kasa w Kościele

Wśród moich tegorocznych trofeów urlopowych znalazł się egzemplarz ogłoszeń parafialnych i intencji mszalnych parafii św. Jacka w Kamieniu Śląskim z 5 sierpnia br. Punkt 13 ogłoszeń brzmi: "Kolekty: dziś na Kurię i Seminarium, za tydzień na utrzymanie Parafii. Kolekta z ub. niedzieli – 4064 zł, Opfergang – 863 zł. Bóg zapłać!".


Jak widać są w Kościele w Polsce parafie, w których nie ma problemu z jawnością w dziedzinie finansów i to nie ogólnikowo raz do roku, ale na bieżąco i bardzo szczegółowo. Niezorientowanym wyjaśniam, że diecezja opolska jest jedną z nielicznych polskich diecezji katolickich, gdzie zachował się zwyczaj "chodzenia na ofiarę" w czasie Mszy św. przez rodziny, znajomych i ludzi "powiązanych" z intencją w jakiej jest odprawiana (trwa on też na pewno w diecezji gliwickiej i archidiecezji katowickiej, gdzie jeszcze, nie wiem). Jak widać z powyższego cytatu, proboszcz ofiary złożone w ten sposób rozlicza przed parafianami osobno.

Znam też parafie, w których to nie proboszcz przelicza złożone ofiary, lecz robią to członkowie realnie funkcjonującej Rady Ekonomicznej, którzy w każdej chwili znają stan parafialnych finansów, a ich zdanie jest uwzględnianie przy podejmowaniu decyzji o charakterze gospodarczym.

Wspominane przykłady dowodzą, że kwestie pieniężne w Kościele katolickim w Polsce nie muszą być strzeżone przed upublicznieniem co najmniej na poziomie tajemnicy spowiedzi. Możliwa jest nie tylko jawność w tej dziedzinie, ale także realne dopuszczenie świeckich do współodpowiedzialności za finanse kościelne nie tylko na etapie wrzucania konkretnych kwot do koszyka, ale też w sferze decyzyjnej.

Pokazują one również w sposób jaskrawy, że temat "kasy" w Kościele pod wieloma względami, nie tylko jej jawności, jest bardzo uzależniony od zapatrywań, a czasami nawet od widzimisię pojedynczych duchownych rozmaitego szczebla. Jedni nie mają nic do ukrycia, drudzy klauzulą tajne/poufne opieczętowują każdy grosz, nie dopuszczając wspólnoty wiernych do jakiejkolwiek wiedzy w sprawach materialnych i kierując się w decyzjach gospodarczych jedynie własną pomysłowością.

Dlatego idea ujednolicenia zarządzania kościelnym majątkiem w poszczególnych Kościołach lokalnych na terenie Polski wydaje się bardzo na czasie. Być może pozwoli to za jakiś czas myśleć odważniej o jakichś ponaddiecezjalnych inicjatywach gospodarczych, podejmowanych przez Kościół w naszej Ojczyźnie. Ułatwi też zapewne pod wieloma względami rozstrzyganie zagadnień materialnych na linii Kościół-państwo.

Warto jednak już dziś, zanim jeszcze zapadły wiążące decyzje, pamiętać, że Kościół nie jest przedsiębiorstwem, którego celem jest osiąganie zysku. Dlatego, chociaż z pewnością pewne mechanizmy i sposoby zarządzania pieniędzmi sprawdzające się w firmach, znajdą zastosowanie i sprawdzą się przy zarządzaniu dobrami doczesnymi będącymi w dyspozycji wspólnoty wiernych, nie mogą one całkowicie zdominować finansowania dzieł przez Kościół podejmowanych.

Jawność w tej dziedzinie nie jest niczym nadzwyczajnym, bo stosował ją już św. Paweł Apostoł rozliczając się z przychodów i wydatków przed Filipianami, którzy wspierali jego misyjną aktywność. Nie można jednak zapominać, że są sytuacje, w których zarządcy kościelnych dóbr materialnych powinni postępować tak, jak św. Wawrzyniec. A przede wszystkim pamiętać, gdzie jest prawdziwy skarb Kościoła. stukam.pl

czwartek, 23 sierpnia 2012

Mieć wroga

Redaktor naczelny bardziej ostatnio skandalizującego niż opiniotwórczego tygodnika stanął w obronie redaktora naczelnego pewnego serwisu internetowego, którego niedawno publicznie zaliczał do talibów. Redaktorowi tygodnika nie spodobała się zainicjowana na Facebooku akcja wysyłania szefa internetowego serwisu w Kosmos. Wyraził się o niej niepochlebnie, a dla jej bohatera znalazł nawet kilka pozytywnych słów, zauważając na przykład jego odwagę w głoszeniu poglądów.

"Jego gest dziwi, bo obaj dziennikarze stoją po przeciwnych stronach barykady" - wyraził swoje zaskoczenie dziennik.pl. A ja wcale zdumiony nie jestem. Zaniepokojony byłbym, gdyby redaktor tygodnika o redaktora serwisu się nie zatroszczył.



Naczelny tygodnika swoją postawę motywuje wzniośle: "Bo nie chciałbym również żyć w świecie i w Polsce, w których ktokolwiek kogokolwiek chce ekspediować w kosmos, a tym bardziej wypie... w kosmos za to, co mówi...".

Nie mam podstaw, aby redaktorowi tygodnika nie wierzyć. Mam jednak w pamięci jego niedawne emocjonalne wywody, czynione przy okazji opuszczenia łamów jego pisma przez jednego (zajmującego się z innych niż wysyłany przez część fejsbukowiczów w Kosmos naczelny internetowego serwisu kątów widzenia Kościołem), felietonistę. Kto się uważnie wczytał w nagłośnione wówczas słowa redaktora tygodnika, miał szansę dopatrzyć się tam jeszcze jednej motywacji, która mogła go skłonić do obrony człowieka o skrajnie innych poglądach.

Motywację tę według mnie znakomicie oddaje piosenka, pochodząca z serialu "Fineasz i Ferb", z odcinka pt. "Wehikuł Ambarsu" . Jej tekst brzmi:

[Lubię mieć wroga uu, ja lubię, lubię wroga] x2
Siedzę sam, myślę co zrobić mam
I nagle czuję, że ktoś chce zniweczyć mój plan
Ten tajemniczy wróg on myśli o mnie jak zwykle źle
[Lubię mieć wroga, uu ja lubię, lubię wroga]
Nie jestem sam, nareszcie Cię wrogu mam
[Lubię mieć wroga, uu ja lubię, lubię wroga] x2
Ja tępię go, on tępi mnie dzięki temu nam obu żyć się chce
Elegant z niego bez dwóch zdań
Poluje na mnie, wroga mam
Jak dobrze, że wroga mam
[Lubię mieć wroga, uu ja lubię, lubię wroga]
D: Lubię mieć wroga, uu ja lubię, lubię wroga.

http://www.youtube.com/watch?v=dq9rwjocEZc

Podejrzewam, że redaktor naczelny tygodnika jest tak samo mocno zainteresowany istnieniem i dobrą kondycją redaktora internetowego serwisu, jak ten ostatni bardzo potrzebuje jego. Nawzajem uzasadniają swoją obecność w przestrzeni publicznej. Z założenia muszą być usytuowani na pozycjach ekstremalnych, bo tylko wtedy słowny wrestling, który uprawiają, przyciąga widownię.

Zacytowana piosenka świetnie oddaje zresztą zasadę, na której w ostatnich latach udało się w Polsce oprzeć wiele dziedzin życia, z polityką i mediami na czele. Liczba ludzi, którzy bez wroga nie są w stanie funkcjonować, a nawet istnieć w jakim takim samopoczuciu, moim zdaniem jest niepokojąco duża. Napotykam ich niemal każdego dnia, nie tylko w mediach, ale także w bezpośrednich kontaktach.


Problem w tym, że oni mnie niesłychanie męczą. Po prostu ich nie potrzebuję. Tak, jak nie potrzebuję wroga. Bo lubię rozmawiać, a nie zwalczać. Przekonywać, a nie niszczyć kogoś, kto widzi sprawy inaczej, niż ja. stukam.pl

środa, 22 sierpnia 2012

Konopie w oparach absurdu

Sprawa narkotyków, zawartych w przesyłce dla psa pewnej polskiej wokalistki, od początku budzi moją nieufność. Sprawia na mnie wrażenie, jakby toczyła się według niezbyt wyrafinowanego scenariusza, którego założeniem jest mnożenie absurdów wokół tematu. Jakby komuś zależało na tworzeniu wokół całej kwestii atmosfery absurdalności.

Absurdem pachnie nie tylko ilość narkotyku będącego przedmiotem sprawy, ale także sposób jego dostarczenia aż zza oceanu. Doprawdy potrzebna była aż tak skomplikowana operacja zawierająca w sobie równocześnie elementy zwracające uwagę postronnych obserwatorów (adresatem przesyłki był pies), aby zdobyć niespełna trzy gramy narkotyku?

Do absurdalnych rozmiarów nagłośniono również, a właściwie rozdmuchano, całe zdarzenie w mediach, bezwzględnie wykorzystując sezon ogórkowy, gdy posucha zwykłych politycznych bijatyk sprawia, iż łatwo wepchnąć dotyczącą celebryty wiadomość nie tylko do brukowców i serwisów plotkarskich, ale także do głównych wydań tzw. poważnych mediów.

Niemniej absurdalne jest organizowanie przez niektóre środowiska toczonych na pozór całkiem serio dysput wokół tematu ukarania wokalistki przyłapanej na złamaniu obowiązującego w kraju prawa, apelowanie, by "dać jej spokój" i mobilizowanie znanych, aby podpisywali jakieś listy w jej obronie i wysuwali żądanie, aby zarzuty wobec niej wycofać. Szczególnie absurdalne są kryjące się za tymi działaniami dość jednoznaczne sugestie, że wobec prawa są równi i równiejsi, a już na pewno artystom powinno się pozwalać na więcej.

Wszystko to sprawia na mnie wrażenie nastawionego na absurd happeningu, świadomego siania zamętu, zamówionego eventu, czegoś w rodzaju perfomance, a może nawet niekoniecznie artystycznej, lecz nastawionej na inny efekt, prowokacji. stukam.pl

PS. Okazuje się, że powyższy tekst jest niejednoznaczny i można go odebrać (przy odpowiednim własnym nastawieniu) jako poparcie dla legalizacji marihuany. Oczywiście, nic takiego nie ma w tym tekście miejsca. Natomiast, w moim odczuciu, cała afera z konopiami dla psa wokalistki właśnie do legalizacji lekkich narkotyków może zmierzać. Obym nie miał racji.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Bliźni urzędnika

Gdy czytam o urzędnikach ministerialnych, którzy miesiącami, a nawet latami nie ogłaszają rozporządzeń do ustaw, o przedstawicielach Skarbu Państwa, którzy nie dotrzymali umowy i doprowadzili do tego, że ważna instytucja zostanie najprawdopodobniej bez siedziby, o tych, którzy nie dopełnili swoich obowiązków w kwestii pewnej firmy od inwestowania w złoto i o wielu podobnych sprawach, zastanawiam się, ilu z tych piastujących ważne stanowiska ludzi, jest katolikami.

Zapytałem kiedyś ważnego funkcjonariusza publicznego, ostentacyjnie obnoszącego się ze swoim katolicyzmem, czy w każdej sprawie kieruje się przykazaniem miłości bliźniego. Popatrzył na mnie jak bocian na żabę na wyschniętych bagnach i wymruczał, że w życiu nie słyszał tak bezczelnego pytania.

Pamiętam zdziwienie, jakie wywołał u kilku moich znajomych jeden ślusarz, który po założeniu nowego zamka w drzwiach własnoręcznie je umył i wytarł do sucha. Gdy nie zdołali powstrzymać się od pełnych zdumienia komentarzy, spec od kluczy, klamek i zapadek wzruszył ramionami i z lekkim zniecierpliwieniem rzekł: "Robię to przecież dla ludzi. Po co się ktoś ma usmarować?".

Wydaje mi się, iż świadomość, że wykonywanie pracy zawodowej podpada pod przykazanie miłości, nie jest w Polsce zjawiskiem powszechnym. A przynajmniej wiele świadczy o tym, że nie jest. stukam.pl

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Zasada zaufania

W związku ze sprawą Amber Gold powróciła w komentarzach (choć nie do końca przez komentujących uświadamiana) pewna ważna we wzajemnych relacjach obywatel-państwo sprawa. Chodzi o zaufanie.

To zrozumiałe, że obywatel chce mieć do swojego państwa zaufanie. Oczekuje, że ono go  nie zawiedzie, że będzie go chronić przed zagrożeniami, a jeśli zajdzie taka potrzeba, wystąpi w jego obronie (bardzo szeroko pojętej). Obywatel ma prawo obdarzać swoje państwo zaufaniem, ponieważ istotą państwa jest "bycie dla obywatela". Państwo ma sens o tyle, o ile pełni wobec niego rolę służebną. Tu nie ma dylematu "nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa". Sytuacja jest jasna i klarowna.

Z mojego doświadczenia wynika, że nie jest rzeczą tak oczywistą i zrozumiałą dla wszystkich, że również państwo powinno obdarzać zaufaniem swoich obywateli. Jako instytucja istniejąca na ich rzecz, ma do tego prawo. Państwo budowane na nieufności do obywatela jest narażone na poważne niebezpieczeństwa w postaci nadużyć rozmaitych funkcjonujących w nim mechanizmów. Państwo, które nie ufa swoim obywatelom, traktuje ich jak przestępców, nawet nie potencjalnych, ale po prostu jeszcze nie przyłapanych.

Problem w tym, że ze względu na ludzką słabość w relacjach obywatel-państwo i odwrotnie nie może istnieć bezwzględna ufność. W obydwu kierunkach trzeba stosować zasadę ograniczonego zaufania. Taka sytuacja sprawia, że znajdujemy się w sytuacji nieustannej konieczności wyznaczania granic, za którymi ufność okazuje się naiwnością lub bezsilnością. stukam.pl

niedziela, 19 sierpnia 2012

Mowa balkonowa

Zdumienie wywołało we mnie transmitowanie na żywo przez jeden z polskich kanałów informacyjnych mowy balkonowej, jaką z ambasady Ekwadoru w Londynie wygłosił Julian Assange, założyciel WikiLeaks, który nazywany bywa "portalem demaskatorskim". Moim zdaniem uczciwiej byłoby go nazywać "serwisem przeciekowym".

Działalność Assange'a i jego serwisu budzi we mnie mieszane uczucia i rodzi istotne w swej treści pytania. Podobnie zresztą, jak działalność części funkcjonujących w naszym kraju mediów. Uważam, że dziennikarstwo, jako zawód zaufania społecznego, wymaga mocnego etosu. Jednym z ważnych elementów tego etosu powinna być, moim zdaniem, zasada, że cel nie uświęca środków. A skoro tak, to na przykład rzetelne dziennikarstwo nie może polegać na wykorzystywaniu i upublicznianiu materiałów zdobytych w sposób sprzeczny z podstawowymi zasadami etycznymi. Po prostu dziennikarzowi nie wolno posługiwać się w pracy materiałami uzyskanymi za pomocą niemoralnych metod.

Dociekanie prawdy ani obrona wolności słowa nie może być usprawiedliwieniem dla łamania sumień i rozmywania fundamentalnych zasad ujętych w Dekalogu, ale zakodowanych przecież w świadomości wszystkich ludzi, niezależnie od ich wiary i religii. Tymczasem działalność WikiLeaks i związanych z nim ludzi wywołuje w tej sferze wiele wątpliwości.

Julian Assange nie jest postacią jednoznaczną, dlatego transmitowanie jego wystąpienia na żywo w Polsce wywołuje we mnie co najmniej poważne zdegustowanie i rozczarowanie. Według mnie było to przesadne dowartościowywanie jego działań.

Jeszcze bardziej mylące i siejące zamęt w umysłach są, pojawiające się już w mediach, próby zestawiania ukrywającego się w ambasadzie Ekwadoru Assange'a i węgierskiego kandydata na ołtarze, prześladowanego przez komunistów kard. Józsefa Mindszenty’ego, który w 1956 schronił się w ambasadzie Stanów Zjednoczonych i spędził tam 15 lat.

To naprawdę nie ten kaliber i nie ten poziom. Aż się chce za Fredrą zawołać: "Znaj proporcją, mocium panie". stukam.pl

sobota, 18 sierpnia 2012

Oczy dziecka

Przynoszono do Jezusa dzieci, aby włożył na nie ręce i pomodlił się za nie; a uczniowie szorstko zabraniali im tego. Lecz Jezus rzekł: "Dopuśćcie dzieci i nie przeszkadzajcie im przyjść do Mnie; do takich bowiem należy królestwo niebieskie". Włożył na nie ręce i poszedł stamtąd. (Mt 19,13-15)

Podczas tegorocznej urlopowej wędrówki wielokrotnie widziałem dające do myślenia sytuacje, w których bezradni rodzice prowadzili negocjacje ze swoimi rozkapryszonymi dziećmi. Na przykład w kwestii kupna jakiejś pożądanej przez nie rzeczy w sklepie albo w sprawie tego, żeby zjadły w restauracji nie tylko to, co im smakuje, lecz również te składniki posiłku, za którymi nie przepadają. Ktoś zapewne zapyta: „Czy do takich należy królestwo niebieskie?”.

Dante Alighieri, poeta czasów średniowiecza, którego najbardziej znanym dziełem jest „Boska komedia”, napisał: „Trzy rzeczy zostały z raju: gwiazdy, kwiaty i oczy dziecka”.

A Jan Paweł II uważał, że „Troska o dziecko jest pierwszym i podstawowym sprawdzianem stosunku człowieka do człowieka”.

W tym kontekście ten i ów zapewne byłby skłonny wyciągnąć wniosek, że uczniowie nie zdali egzaminu z człowieczeństwa, zabraniając dzieciom kontaktu z Jezusem. Zwłaszcza, że już wcześniej, gdy pytali Chrystusa, kto jest największy w królestwie niebieskim, „On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: »Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim«”. Nie chodzi jednak o ocenianie uczniów, lecz o istotę rzeczy.

„Królestwo Boże i zbawienie należy do dzieci, czyli tych, którzy podobnie jak one są spontaniczni, prości i szczerzy, obdarzają Ojca bezgraniczną miłością i wszystko przyjmują z od Niego z ufnością i wdzięcznością. On jest dla nich najwyższym autorytetem”. – czytamy w jednym z komentarzy biblijnych.

Dzieci łatwo zamienić w rozkapryszone bachory. Wykorzystać ich ufność i otwartość przeciwko nim. Ale tak nie postępuje Bóg. On dzieciom błogosławi, kocha je i prosi, aby dzieciom nie przeszkadzać, gdy szukają Jego bliskości. A przecież wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi. stukam.pl

Komentarz dla Radia eM

piątek, 17 sierpnia 2012

Cień piły i wyroku nad przesłaniem

Czołowe wiadomości dzisiejszych serwisów informacyjnych przywiodły mi na myśl tytuł wystawianego onegdaj w Krakowie spektaklu, opartego na prozie ks. Jędrzeja Kitowicza "Opis obyczajów, czyli jak zwyczajnie wszędzie się mięsza złe do dobrego". Chodzi mi zwłaszcza o zbitkę, jaką stworzyły newsy o podpisaniu w Warszawie przez abp Michalika i patriarchę Cyryla I "Przesłania do narodów Polski i Rosji", o wyroku na trzy kobiety w Moskwie i ścięciu krzyża piłą mechaniczną przez inne kobiety w Kijowie.

Zdecydowanie sprzeciwiam się instrumentalnemu traktowaniu religii i obiektów sakralnych do celów politycznych. Dlatego boli mnie, że zbuntowane kobiety swój protest przeciwko powrotowi byłego prezydenta Rosji na Kreml, wyraziły w chrześcijańskiej świątyni. Dokonały jej instrumentalizacji. Zrobiły coś bardzo złego.

A jednak, czytając we wspomnianym "Przesłaniu" słowa: "Apelujemy do naszych wiernych, aby prosili o wybaczenie krzywd, niesprawiedliwości i wszelkiego zła wyrządzonego sobie nawzajem. Jesteśmy przekonani, że jest to pierwszy i najważniejszy krok do odbudowania wzajemnego zaufania, bez którego nie ma trwałej ludzkiej wspólnoty ani pełnego pojednania" pomyślałem, czy właśnie dzisiaj w Moskwie nie nadarzyła się dobra okazja, aby prosić o wybaczenie i przebaczyć.

Zło dokonane przez zbuntowane kobiety w lutym br. w soborze Chrystusa Zbawiciela w Moskwie dziś zaowocowało kolejnym, tym razem dokonanym w Kijowie przez inne zbuntowane kobiety. Widowiskowe sprofanowanie krzyża przy pomocy piły mechanicznej jest kolejnym bolesnym uderzeniem w serca chrześcijan na całym świecie. To akt barbarzyństwa.

Zarówno moskiewski wyrok, jak i kijowska profanacja rzucają cień niejednoznaczności na akt podpisania "Przesłania" w Warszawie. Zbitka tych trzech wydarzeń, do której dzisiaj doszło, kolejny raz pokazuje, jak niebezpieczne i katastrofalne w skutkach jest wszelkie polityczne instrumentalizowanie religii, niezależnie od tego, kto po nie sięga. Wspólnota wyznaniowa bardzo łatwo może się stać nie tylko zakładnikiem takiej czy innej ideologii politycznej, ale może zostać użyta jako żywa tarcza lub wręcz jako mięso armatnie. Z drugiej strony niezwykle łatwo staje się ofiarą, krzywdzoną w imię wyrównywania rachunków za winy, w których wcale lub tylko pośrednio ma udział.

W sumie otrzymaliśmy dzisiaj lekcję, której nie należy lekceważyć. stukam.pl

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wizyta (Cyryla I) z konsekwencjami

Nic nie wskazuje, aby wizyta patriarchy Cyryla I miała przynieść rychłe polityczne efekty w relacjach polsko-rosyjskich. W ostatnich dniach przedstawiciele Kościoła katolickiego w Polsce bardzo mocno akcentują, że nie ma ona celu i sensu politycznego, lecz wymiar na wskroś religijny.

Nie można jednak udawać, że jest to wizyta politycznie obojętna. Wręcz przeciwnie, trzeba jasno stwierdzić, że ta wizyta może mieć dalekosiężne polityczne konsekwencje, ponieważ jest istotnym elementem kształtowania stosunków między społecznościami Polaków i Rosjan, katolików i prawosławnych. Można ją zaliczyć do kategorii gestów, ale tych, które nie są puste, lecz samym swoim zaistnieniem niosą treść niełatwą, która bywa odkrywana z dużym opóźnieniem, po latach, po dziesięcioleciach.

W Polsce mamy do czynienia z intensywnymi działaniami upolityczniającymi wizytę Cyryla I w sensie włączenia jej w bieżącą walkę polityczną. Są to próby szkodliwe, niezależnie od tego, czy mają na celu zdyskontowanie wizyty patriarchy Moskwy i całej Rusi jako sukcesu czy też ukazanie jej jako wielowymiarowej klęski. Próby te szkodzą, bo spłaszczają do politycznej "bieżączki" długotrwałe wysiłki wielu ludzi dobrej woli, którzy nie lekceważąc zła, jakie miało miejsce niejednokrotnie w ogromnym natężeniu i nie ignorując ludzkiej grzeszności, podjęli chrześcijański wysiłek zrobienia kroku ku wybaczeniu i pojednaniu. Takie kroki, choć bardzo trudne i wywołujące ból, są konieczne, a raczej niezbędne.

W dniu, w którym rozpoczęła się pierwsza wizyta patriarchy Moskwy w Polsce, w liturgii Kościoła katolickiego czytany był fragment Ewangelii zawierający słynną rozmowę Jezusa z Piotrem o przebaczeniu. Ludzie wierzący, chrześcijanie, nie mogą ignorować takich zbieżności. W tle wizyty Cyryla I bardzo silnie pulsuje temat przebaczenia. Uwidacznia ona, że nie jest to temat prosty i jednoznaczny. Często przebaczenie, także przez chrześcijan, jest mylone z zapomnieniem, z wymazaniem z historii, z lekceważeniem, a nawet pobłażaniem złu. Dlatego odkrycie na nowo sensu chrześcijańskiego wybaczenia powinno być (i mam nadzieję, że będzie) jedną z bardzo ważnych konsekwencji obecności patriarchy Cyryla I w naszym kraju.

Jestem przekonany, że bieżący szum polityczny wokół tej wizyty szybko ucichnie. Nic z niego nowego nie wyniknie. Jednak w ciszy, jaka nastanie wokół tego tematu, rozpocznie się czas powolnego. ostrożnego kiełkowania, potem wzrastania, aż do - być może bardzo odległego w czasie - owocowania tego ziarna, którego zasiewem jest w swej istocie przybycie Cyryla I do Polski. stukam.pl

środa, 15 sierpnia 2012

To już jest koniec

W Polskę jedziemy - 2012

Piękny finał tegorocznej wyprawy. Nawiedziłem Nysę, Nowy Świętów, Głuchołazy. Ale byłem nie tylko tam. Właściwie to dzisiejszy dzień podróży nie w pełni odpowiada hasłu "W Polskę jedziemy", bo byłem dzisiaj nie tylko w Polsce, ale także w Czechach. Przekraczanie granicy polegało na skręcie w prawo z dość niskiej kategorii drogi w wąską odnogę w prawo. I już byliśmy w innym kraju.

Nawiedziłem Zlate Hory. Byłem w skansenie-osadzie tych, co wydobywali złoto. Złota nie znalazłem, ale i tak było pięknie i cudnie.

Na obiad zjadłem kotlet w bramboraku, a potem horke maliny z lodami i bitą śmietaną. Najprawdopodobniej to jedna z tych potraw, które podają w niebie. Tak mi się wydało przy okazji uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.

Przypuszczam, że ten dzisiejszy dzień zapowiada, iż kolejne wyprawy urlopowe już niekoniecznie będą się mieściły w granicach Polski... stukam.pl

wtorek, 14 sierpnia 2012

Coś więcej

W Polskę jedziemy - 2012

"Podróże kształcą". Ale nie same z siebie. Trzeba spełnić kilka warunków. Po pierwsze, trzeba podróżować, wędrować, z sensem. A z tym bywają poważne problemy.

Okazuje się, że wcale liczna jest grupa ludzi, którzy traktują podróżowanie jedynie jako źródło wrażeń. Przypominają japońskich turystów, którzy oglądają świat głównie przez obiektywy swoich aparatów fotograficznych. Oni gromadzą tysiące zdjęć. Wielu podróżujących gromadzi tysiące ulotnych wrażeń.

Wrażenia są w wędrowaniu niezbędne, ale oprócz nich musi być coś jeszcze, coś więcej. Wrażenia wymagają refleksji. Obudowania i przetrawienia. Spojrzenia z bliska i z daleka. Z prawa i z lewa. Wprost i z ukosa. Trzeba je zanurzyć w zawiesinie przemyśleń, niczym smakowite kawałki mięsa w przepysznym sosie. Wtedy dopiero da się wydobyć pełnię smaku. Wtedy można się naprawdę rozkoszować obrazami, widokami, spotkaniami, rozmowami, dźwiękami i ciszą, wszystkim, co się w drodze i po drodze wydarzyło, czego się doświadczyło i co się przeżyło.

Z podróży przywozimy rozmaite rzeczy. Pamiątki. Zadziwia mnie asortyment "pamiątek", proponowanych w rozmaitych miejscach. Tak często niczego nie mówią o miejscu, w którym zostały nabyte.

Ze mną z wędrówek przybywają głównie rozmaite broszury, foldery, ulotki reklamowe, menu rozdawane w lokalach, mapy.

A przede wszystkim wspomnienia rozmów. Brzmienie głosów. Emocje towarzyszące zdaniom. Mimika. Wyraz oczu. Wszystko to, co pozwala lepiej przyjąć treść słów. I słowa same oczywiście.

Zapamiętuję ludzi. W jakiś sposób na zawsze zostają ze mną. Zresztą chyba nie tylko ja tak mam. Niedawno znajomy relacjonował mi swe camino de Santiago. Nie miałem odwagi go zapytać, czy zdaje sobie sprawę, że opowiada mi nie o tym, co widział, ale o ludziach, których spotkał.

Widać traktowanie podróży jako nawiedzanie ludzi nie jest niczym nadzwyczajnym. :-) stukam.pl

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Miasto wchodzących

W Polskę jedziemy - 2012

Niespodziewanie dla samego siebie znalazłem się dzisiaj w Częstochowie. Dwa dni przed uroczystością Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny jest to miasto wchodzących. Wchodzących pieszych pielgrzymek z różnych stron kraju. Od Pelplina po Rzeszów.

Na widok tłumów ludzi ze śpiewem podchodzących pod szczyt wróciły wspomnienia z czasów, gdy sam pieszo wędrowałem na Jasną Górę. Tego dziwnego kontrastu między pielgrzymowaniem a dojściem do celu.

W Częstochowie spotkałem się z ludźmi, z którymi niegdyś coś wspólnie robiliśmy, działaliśmy, tworzyliśmy. Dzisiaj każde podąża swoją ścieżką, usiłując odszukać wolę Bożą wobec siebie. Trochę z nami było, jak z tymi pielgrzymami, wchodzącymi dzisiaj do miasta i sanktuarium. Szli razem przez jakiś czas, stanowili wspólnotę, łączyła ich pewna bliskość. Aż doszli do szczytu i tu nagle się okazuje, że coś się skończyło, że pewien czas minął i teraz - choć nie stają się sobie obcy, to jednak po osiągnięciu celu, który ich na te kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt dni połączył w konkretne grupy, muszą się rozejść i dalej podążać przez życie tysiącami własnych dróżek. Ale przecież to doświadczenie wspólnego przemierzania dróg w nich pozostaje i nie idzie na marne...

U wejścia na ostatni odcinek pielgrzymiej drogi pod szczyt stała rekonstrukcja pierwszego papa-mobile, tego z pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny. We mnie widok tej repliki wywołał ukłucie w sercu. W setkach młodych ludzi radośnie podchodzących do stóp Jasnej Góry nie budził prawie żadnych emocji. Nie było ich na świecie, gdy Papież Polak takim przerobionym "starem" wędrował po swej rodzinnej ziemi... stukam.pl

niedziela, 12 sierpnia 2012

Po niemiecku i piastowsku

W Polskę jedziemy - 2012

Prawda jest taka, że kto nie był jeszcze w Raciborzu (tak jak ja do dziś), powinien ten życiowy błąd naprawić i to jak najszybciej. Niezłym terminem na nadrabianie zaległości w tej materii okazuje się letnia niedziela.

W moim przypadku było tak, że zaparkowałem tuż przed 10.00 rano tuż przy rynku i  wszedłem do pierwszego kościoła z brzegu. A tam właśnie dobiegała końca Msza św., co w niedzielę o tej porze nie jest niczym zaskakującym. Zaskakujące było natomiast to, że Msza była odprawiana po niemiecku. Po niemiecku ksiądz czytał ogłoszenia, po niemiecku błogosławił, po niemiecku odpowiadali zgromadzeni w świątyni wierni i po niemiecku śpiewali z książeczek pieśń na zakończenie, której numer po niemiecku został podany. Co ciekawe, nikt nie wychodził z kościoła w trakcie śpiewu tej pieśni. Nie zdołałem niestety ustalić, czy to dotyczy wszystkich raciborskich świątyń i wszystkich Mszy św., czy też jest to zjawisko charakterystyczne wyłącznie dla odprawianych co niedzielę Mszy św. po niemiecku w kościele św. Jakuba w Raciborzu, który wejście ma od strony rynku, ale po prawej jego stronie mieści się Plac Dominikański (co przypomina, że był to pierwotnie, a więc od roku mniej więcej 1258, kościół dominikański).

Po zakończeniu Mszy św. spora grupa wiernych, głównie starszych osób, choć wypatrzyłem też jedną dziewczynę z bardzo długimi włosami, wyszła przed świątynię, zakupując po drodze pisany całkiem po polsku "List Parafialny", a także - niektórzy - w tym samym języku wydawany periodyk katolicki "Gość Niedzielny". Przez dobre kilkanaście minut rozmawiali w grupkach przed kościołem, zdecydowana większość po niemiecku, choć były też grupki polskojęzyczne.

A kościół św. Jakuba piękny, z bogatą historią, duży i robiący wielkie wrażenie.

Podobnie zresztą, jak stojący w następnym rogu rynku kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, który daje wezwanie całej parafii, do której obydwie świątynie należą.

W kościele pod maryjnym wezwaniem (w ktorym, jak wyczytałem, co niedzielę odprawiana jest Msza św. po łacinie) uwagę przykuwa m. in. Eufemia, czyli Ofka, której duży wizerunek blisko wejścia po prawej jest umieszczony wraz z obszerną informacją. Była to raciborska świątobliwa dominikanka, której nie wiem dlaczego do dziś nie beatyfikowano nawet. Na terenie parafii jest zresztą trzecia świątynia, pod wezwaniem Ducha Świętego, przez samego biskupa Nankiera konsekrowana obok klasztoru dominikanek w roku 1335. Dzisiaj, jeśli dobrze ustaliłem, to w dawnym klasztorze jest szkoła, a w kościele muzeum miejskie.

Na środku rynku stoi imponująca Kolumna Maryjna. Na szczycie, jakby na skłębionych w jeden słup chmurach, posąg Maryi z wieńcem gwiazd dwunastu. A poniżej św. Florian, ten od pożarów, św. Sebastian, jako patron od chorób zakaźnych (nie wiedziałem o tym) oraz św. Marceli papież, który jest patronem Raciborza. Bardzo bym się chciał dowiedzieć, dlaczego ten papież, znany z surowości dla powracających na łono Kościoła apostatów, został patronem Raciborza.

Jest też w Raciborzu Zamek Piastowski. Kilkaset metrów od rynku. Zamek aż lśni nowością. Prace zresztą jeszcze trwają. Na bramie tablica, że został odbudowany pod koniec minionej dekady XXI wieku. A przecież zamek musiał tu być już dawno, dawno temu. Skoro Gall w swojej kronice o Raciborzu napisał:

"Gdy więc Bolesław stał na straży kraju i wszelkimi siłami dbał o sławę ojczyzny, zdarzyło się właśnie, że zjawili się Morawianie, chcąc ubiec gród Koźle w tajemnicy przed Polakami. Wówczas to Bolesław wysłał pewnych zacnych rycerzy celem zajęcia, jeśliby to było możliwe, Raciborza, sam jednak dla tej przyczyny nie zaniechał łowów i wypoczynku. Owi zaś zacni rycerze odeszli i stoczyli walkę z Morawianami, w której kilku zacnych spośród Polaków padło w boju, jednak ich towarzysze odzierżyli pole zwycięskiej bitwy i gród [zdobyli]. Tak to wybici zostali Morawianie w walce, a owi w grodzie [Raciborzu], nie wiedząc o niczym, zostali zagarnięci...".

Jak się dowiedziałem, pierwsze murowane partie zamku zaczęto wznosić w I połowie XIII stulecia i z broszurki o nim opowiadającej można się dowiedzieć, że działo się w nim, oj działo.

W broszurce tej wyczytałem też zdanie następujące: "Z II wojny światowej wyszedł bez szwanku". Dlaczego więc trzeba go było odbudowywać? Jak mi powiedziała bardzo uprzejma pani w punkcie informacyjnym w bramie, "został szkielet budynków". To też lekcja historii Polski. Najnowszej historii.

W przeciwieństwie do zamku w Mosznej, gdzie na wejście za płot i na zwiedzanie trzeba mieć aż dwa bilety, w Raciborzu wszystko jest za darmo, łącznie z przewodnikiem.

Tuż obok zamku stoi i spełnia swoją funkcję browar zamkowy, który powstał w roku 1567, jak informuje o tym duży napis z daleka widoczny. Jak się dowiedziałem, browar produkuje siedem gatunków piwa, w tym ciemne, miodowe i... zielone.

A propos zielonego, to po drugiej stronie kanału Ulga jest "Arboretum Bramy Morawskiej", czyli, mówiąc w uproszczeniu, ogród botaniczny, w którym są przede wszystkim drzewa i krzewy, ale nie tylko. Można się nauczyć rozpoznawać, co też rośnie na łące i w lesie. Jest też mini zoo, w którym najszybciej wspólny język znalazłbym chyba z osłem. No bo przecież nie z łabędziem niemym.

I jeszcze na koniec taka ciekawostka. W pobliżu zamku i browaru, a także kościoła św. Jana Chrzciciela, jest duży pawilon handlowy o nazwie "Ostróg". Co w nim takiego, że wart odnotowania? Niby niewiele, a jednak. Ten duży sklep jest w niedziele nieczynny. Tak po prostu. stukam.pl

sobota, 11 sierpnia 2012

Pozdrowienia od Disneya

W Polskę jedziemy - 2012

Przezwyciężając sobotnie lenistwo i nie zrażając się padającym deszczem, wyruszyłem z samego rana do zamku w Mosznej. Wypatrywałem z daleka i z bliska jego charakterystycznej sylwetki na tle ukośnych chmur, wystających z horyzontu niczym ogromne góry lodowe z oceanu. Ale na próżno. Nie tylko z powodu złej pogody, ale także dlatego, że zamek nie tkwi na żadnym wzgórzu.

Dlatego troszkę pobłądziłem, zanim zorientowałem się, że do zamku wiedzie droga tuż koło kościoła. Gdy wreszcie ustaliłem, że to ona, stanąłem wobec problemu, czy mogę nią dzisiaj jechać dalej czy też nie. Bo pod znakiem zakazu wjazdu wszelkich pojazdów doczepiono tablicę: "W dni wolne". A dzisiaj jest dzień wolny czy nie?

Ostatecznie zaparkowałem na niewielkim, jeszcze pustawym parkingu pod kościołem, a nie na wielkim, tuż obok usytuowanym, parkingu płatnym.

Ukośne okazały się nie tylko chmury, ale również w pewnym sensie kościół, jak przypuszczam na podstawie witraża na ścianie głównej, pod wezwaniem Niepokalanego Serca Maryi. Otóż wejście do świątyni znajduje się w jej lewym rogu, tak, że po wejściu widzi się ustawione ukośnie ławki. A tabernakulum jest w przeciwległym rogu...

Do zamku dotarłem pieszo i gdy zza drzew wyłoniła się jego sylwetka, jeszcze bardziej niż przy oglądaniu zdjęć w internecie poczułem się jak widz Disneya. Jak się później okazało, moje skojarzenia Moszna - Neuschwanstein nie były chybione.

Już za samo wejście za płot zapłacić musiałem pięć złotych, a kolejne osiem za możliwość obejrzenia udostępnionych dwadzieścia lat temu zwiedzającym pomieszczeń - wyłącznie z przewodnikiem. Przy czym system ulg przy bramie nie jest taki sam, jak system ulg w recepcji... Centrum Terapii Nerwic. To jest gospodarz obiektu! A pani przewodniczka kilka razy podkreślała, że jest pracownicą służby zdrowia. Mówiła też, że taka sytuacja potrwa do kwietnia przyszłego roku. Potem leczenie zostanie przeniesione do nowego  budynku, a w zamku powstanie ekskluzywny "hotel dla VIP-ów".

Pani przewodniczka zastanowiła mnie czymś jeszcze. Chwilami można było odnieść wrażenie, że czuje się co najmniej poddaną hrabiego Franza Huberta, który to dziwne dzieło w Mosznej postawił. I to poddaną swoim władcą zachwyconą. Zawiadomiła, na przykład, cała oprowadzaną grupę, że hrabia budował swoim odchodzącym na emeryturę pracownikom domy. Czyniła przy tym aluzje pod adresem współczesnych pracodawców.


Mnie zamek nie zachwycił. Niestety, co i rusz przychodziło mi na myśl słowo "kicz"...

Natknąłem się gdzieś dzisiaj na napis informujący, że pałac czy zamek w Mosznej, to "perła Opolszczyzny". Moim zdaniem nie jest to ta perła z ewangelijnej przypowieści, dla której warto wykupić cały teren. Chociaż, sądząc po wielkości płatnych parkingów w pobliżu i dochodów, jakie ponoć przynosi podobny pod bardzo wieloma względami zamek Neuschwanstein (który jest symbolem Disneyowskich produkcji), tzw. złote czasy obiekt w Mosznej ma dopiero przed sobą. Sam widziałem nie tylko dużą (cały autokar) grupę Czechów, ale też mimo wczesnego sobotniego popołudnia i marnej pogody kilka rodzin wielodzietnych... stukam.pl

piątek, 10 sierpnia 2012

Co ma Jacek do Karolinki?

W Polskę jedziemy - 2012

O ile wczoraj dałem się zaskoczyć świętemu, którego związków z Opolem nie zakodowałem wcześniej w umyśle, o tyle dzisiaj ścisły związek odwiedzanej miejscowości i świętego był dla mnie oczywisty i pod tym względem żadnych zaskoczeń nie było. Zgodnie z przewidywaniami, Kamień Śląski św. Jackiem Odrowążem stoi. A dzisiaj, na tydzień przed jego liturgicznym wspomnieniem, zajęty jest przygotowaniami do odpustu.

Pamiętam sprzed wielu lat ogromne wrażenie, jakie zrobiło na mnie swoją czystością pewne przygraniczne austriackie miasteczko. Podobnie czystością imponowały mi w tym samym czasie (w zestawieniu z tym, co spotykałem w Polsce) wsie na południu Niemiec. Dzisiaj wiele miejscowości w Polsce może się pochwalić porządkiem, a jednak jedno z pierwszych wrażeń, jakie odniosłem w Kamieniu Śląskim dotyczyło porządku i czystości.

W Sanktuarium św. Jacka pomodliłem się w kaplicy, do której trzeba się wspinać po stromych schodach, bo zgodnie z legendą, znajduje się ona w tej komnacie, w której wybitny śląski dominikanin się urodził. Pospacerowałem po pięknym parku, obejrzałem sanatorium (Sebastianeum Silesiacum), posłuchałem bicia dzwonów, odzywających się często z dzwonnicy ustawionej w parku. Zajrzałem też do kościoła parafialnego (oczywiście pod wezwaniem św. Jacka), u drzwi którego ktoś pracowicie szlifował krzyż misyjny.

W kościele m. in. zgodnie ze swym zwyczajem, przeczytałem ogłoszenia parafialne, a potem znalazłem nawet ich wersję na wynos. Ogłoszenia te okazują się argumentem w dyskusji o jawności kościelnych finansów. W punkcie 13 czytamy: "Kolekty: dziś na Kurię i Seminarium, za tydzień na utrzymanie Parafii. Kolekta z ub. niedzieli – 4064 zł, Opfergang – 863 zł. Bóg zapłać!". Od razu wyjaśniam, że "Opfergang" to współczesna wersja znanej pierwszym chrześcijanom procesji z darami... Moim zdaniem bardzo dobra tradycja, niestety w Polsce poza Śląskiem bardzo rzadko spotykana...

Z podziwem spojrzałem na plac zabaw dla dzieci i... dorosłych. Oprócz rozmaitych przyrządów dla maluchów ustawiono na nim cały szereg takich skomplikowanych machin, jakie kojarzą się raczej z siłownią niż z placem zabaw. Wszystkie były w idealnym stanie. Co prawda, jak się dowiedziałem, stoją dopiero trzy miesiące, ale znam parki, skwery i place zabaw w niektórych miejscowościach, które nie przetrwały tygodnia. "My tu w Kamieniu dbamy" - wyjaśnił mi jeden z mieszkańców.

Za strażą pożarną odkryłem wielki obiekt, który okazał się klubem muzycznym (na moje oko to po prostu wielka dyskoteka, ale w tej branży jestem ignorantem). Są tam zdaje się trzy parkiety, kilka barów... Na drzwiach nie znalazłem informacji, kiedy ten szczególny przybytek jest czynny. A ponieważ w piątkowe przedpołudnie spotykałem tylko starszych mieszkańców Kamienia, nie pytałem ich o takie szczegóły.

Nie byłbym sobą, gdybym w "Gościńcu u św. Jacka" nie zapytał, czy w menu są pierogi. Nie zawiodłem się. Są. Nie próbowałem, ale ponoć dobre. A w "Gościńcu" informacji wszelakich udziela bardzo sympatyczna, fajna i miła dziewczyna.

W zdumienie wpadłem lustrując wzrokiem stojące przed sanktuarium tablice informacyjne. Jedna z nich powiadomiła mnie, że jestem na terenie "Krainy św. Anny". Po internetowemu: annaland.pl. Kraina obejmuje obszar wokół Góry św. Anny i jest inicjatywą specjalnego stowarzyszenia... A jednak komuś ze świętych udało się mnie dzisiaj zaskoczyć. Nie podejrzewałem św. Anny, że ma na terenie Polski własną krainę.

Z sąsiedniej tablicy dowiedziałem się natomiast, że jestem na terenie gminy... Gogolin.

Będąc tak blisko Gogolina nie mogłem zmarnować okazji, żeby poszukać odpowiedzi na pytanie, które intryguje mnie od dawna. A właściwie dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego Karolinka z piosenki poszła właśnie do Gogolina, a nie do jakiejś innej miejscowości. Po drugie, skąd ona do tego Gogolina pomaszerowała.

Pojechałem więc do Gogolina, gdzie obejrzałem stojący w pobliżu dworca, przed budowanym właśnie domem kultury, pomnik Karolinki i łapiącego ją w pasie lewą ręką Karliczka, z dyskretnie umieszczonym napisem: "Pomnik ten ufundował lud śląski w XX-lecie Polski Ludowej jako symbol zwycięstwa kultury, tradycji i pieśni polskiej nad wielowiekową obcą przemocą. Gogolin maj 1967".

Przepytałem mnóstwo spotkanych w Gogolinie na ulicach, w sklepach i instytucjach osób, szukając odpowiedzi na moje dwa pytania. Nikt nie wiedział.  Aż natrafiłem na bibliotekę gminną. I to był właściwy krok.

Przemiła pani bibliotekarka, ustaliwszy, że nie żartuję, tylko poważnie domagam się wiedzy na temat dlaczego i skąd Karolinka szła do Gogolina, odszukała w segregatorach i skserowała dla mnie artykuł sprzed kilku lat. Wynika z niego, że historia Karolinki i Karliczka jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, że działa się niecałe sto lat temu, że Karolinka urodziła się w Grodźcu, a Karliczek, to nie imię, lecz nazwisko jej... kochanka Franciszka, który w dodatku był żonaty z inną. Romans ostatecznie zakończył się niczym, Karolinka wyszła za innego, miała z nim jedenaścioro dzieci, z których jedno ponoć w 2009 roku żyło jeszcze w Niemczech. A sama Karolinka zginęła od kuli w czerwcu 1939 roku zastrzelona przez swego sąsiada w Bzinicy...

Dostałem też w bibliotece książeczkę dla dzieci zawierającą zupełnie inną, o wiele bardziej optymistyczną wersję opowieści o Karolince... stukam.pl

czwartek, 9 sierpnia 2012

Miasto św. Wojciecha

W Polskę jedziemy - 2012

Na początek sonda:

Z czym Ci się kojarzy Opole?

a. Z festiwalem piosenki
b. Z problemami polsko-niemieckimi
c. Ze św. Wojciechem

Wstyd przyznać, ale właściwie w Opolu dotychczas nie byłem. Kiedyś przejazdem niemal, przez chwilę w katedrze byłem i tyle. Ale wstyd przyznać jeszcze jedno. W powyższej sondzie z pewnością nie zaznaczyłbym odpowiedzi "c". Zupełnie nie wiązałem Opola ze św. Wojciechem. Więc mi dzisiaj, w czasie wizyty w tym mieście, co chwilę ze zdumienia oczy z orbit wychodziły.

Byłem osobiście przy studni na wzgórzu, na którym, według tradycji, Wojciech, zmierzając na dwór Bolesława Chrobrego, chrzcił pogan. Co prawda do kaplicy, stojącej na miejscu tej, którą święty kazał postawić, nie widziałem od środka, bo pan ochroniarz powiedział, że nie jest dostępna. Nie widziałem też kamienia, na którym w czasie wyjątkowo płomiennego kazania odcisnęła się stopa św. Wojciecha, bo go w XV stuleciu do Wrocławia wywieziono i go tam przechowują w kościelnym muzeum.

A propos przechowywania w innym mieście, to oczywiście z mieszanymi uczuciami wpatrywałem się w katedrze św. Krzyża w obraz nazywany dziś Matką Boską Opolską, który niegdyś czczony był w Piekarach Śląskich. Moim zdaniem jest to jeden z najpiękniejszych wizerunków Maryi na świecie i trochę mi żal, że go wicher historii do bocznego ołtarza w Opolu przeniósł. No, ale trudno. Co ciekawe, w dawnym kościele dominikanów, czyli niemal tuż obok, wisi kopia tego obrazu.

Jeśli chodzi o "tuż obok", to zwrócił moją uwagę fakt, że w dwóch sąsiadujących kościołach w centrum Opola, w katedrze i kościele franciszkanów, trwało wystawienie i adoracja Najświętszego Sakramentu. W obydwu też w ciągu całego dnia trwała spowiedź. Liczba ludzi oczekujących na spowiedź w konfesjonale z czerwoną lampką w katedrze dała mi sporo do myślenia. W czwartkowe przedpołudnie była tam naprawdę spora kolejka.

Oczywiście pomaszerowałem pod znaną wszystkim oglądaczom Festiwalu Opolskiego wieżę. Na jej drzwiach przeczytałem kartkę: "Z powodu prowadzonego remontu WIEŻA PIASTOWSKA NIECZYNNA do odwołania". Obok było dwóch panów siedzących z taczką oraz tablica z radosnym zawiadomieniem  na żółtym pasku "Inwestujemy w Twoją przyszłość", a poniżej, już na białym tle, informacja, że trwa "Renowacja Wieży Piastowskiej w Opolu". Oczywiście z unijnym wkładem finansowym.

Na scenie amfiteatru nie wystąpiłem, za to dowiedziałem się, że stoi on na miejscu wczesnośredniowiecznego Grodu Polskiego. Ktoś o tym wiedział? Bo ja nie.

Za to na Rynku przeszedłem pracowicie całą "Aleję gwiazd", stwierdzając, że pojęcia nie mam, kim jest Anna Panas. Pozostałych "gwiazdorów" znałem, czym się mocno różniłem od pewnej dziewczynki, którą mama prowadziła wzdłuż "Alei", pytając za każdym razem "Wiesz kto to?", a córka z uporem kręciła przecząco głową.

Na koniec jeszcze jedna obserwacja z trasy. W Warmątowicach stoi przy drodze napis: "Boże błogosław podróżnych". Nigdy wcześniej takiego napisu przy polskiej drodze nie widziałem. Poczułem się jakoś pewniej. stukam.pl

środa, 8 sierpnia 2012

Reisefieber, czyli gorączka podróży

W Polskę jedziemy - 2012

Okazuje się, że przymusowa, zdrowotna przerwa w wyprawie, może być niemal torturą. Z jednej strony słabość ciała, bunt organizmu, z drugiej - łagodnie mówiąc  - poirytowanie, że zamiast nawiedzać kolejne zakątki Polski, marnuję czas leżąc i połykając pigułki.

Tak dalej być nie może!

Wymyśliłem więc, jak wybrnąć z sytuacji, nie ryzykując, że w razie pogorszenia samopoczucia znów będę miał ponad 350 kilometrów do w miarę bezpiecznej przystani. Trudno, nie dotrę podczas tego urlopu do Kotliny Kłodzkiej, ale przecież na zachód od mojego stałego miejsca pobytu jest mnóstwo do nawiedzenia. Popatrzyłem na mapę i już sobie kilka punktów docelowych wypisałem na kartce.

A więc postanowione. Jutro ruszam kontynuować wyprawę. W miejsce, którego wstyd przyznać - właściwie nie znam. Byłem w nim tylko raz i to przez chwilę. Najwyższa pora nadrobić ten brak.

I jeszcze jedno. Tytuł postu to nie "jawna opcja niemiecka", tylko skrótowe i precyzyjne nazwanie stanu, w którym się znajduję z powodu przymusowej przerwy w nawiedzaniu. ;-) stukam.pl

wtorek, 7 sierpnia 2012

Po całości

Natrafiałem dzisiaj rano w Internecie na artykuł, którego tytuł, lead i początek wydały mi się kontrowersyjne, ale konsekwentne na tyle, że pomyślałem o napisaniu polemiki.

Dopiero po wielu godzinach miałem okazję przeczytać cały tekst. Okazał się kompletnym pomieszaniem z poplątaniem, zbiorem wewnętrznie i zewnętrznie sprzecznych tez, połączonych w przedziwny koktajl, który nie pozwalał czytelnikowi odkryć o co tak naprawdę autorowi chodziło.

Dlaczego więc początkowo potraktowałem go z tak dużą powagą, że aż brałem pod uwagę polemizowanie z nim?

Zaintrygowało mnie i zbadałem sprawę. Zrozumiałem, że dałem się zwieść tytułowi i leadowi. Sugerowały one treści, których faktycznie w artykule nie zawarto. Były, najprawdopodobniej uczynioną przez redaktora pisma, marketingową interpretacją niezbyt dobrego tekstu. A właściwie nadinterpretacją. Zarówno tytuł, jak i lead wprowadzały w błąd. Oszukiwały.

Uświadomiłem sobie, że nie pierwszy raz się z czymś takim spotykam. Powiem więcej, spotykam się z takim zjawiskiem, zarówno w mediach drukowanych, jak i elektronicznych, coraz częściej.

Zdaję sobie sprawę, z czego to wynika. Mało kto dzisiaj ma czas i siłę, aby czytać (słuchać, oglądać) nawet niezbyt długie teksty (audycje, programy) w całości. Ograniczamy się do tytułów i czołówek. Zapominamy, że rzetelną opinię o danej medialnej produkcji można wydać dopiero po poznaniu jej w całości.

To, co wyprawiają redaktorzy jest podwójnie nieuczciwe. Z jednej strony jest nabieraniem odbiorców. Z drugiej - jest wkładaniem w przekaz autorów treści, których w nim nie zawarli, a niejednokrotnie nawet ich nie zgodziliby się potraktować, jako swoje. stukam.pl

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Siław wyższa, czyli...

W Polskę jedziemy - 2012

Wczoraj po południu i wieczorem układałem w myślach różne możliwe dalsze trasy mojej tegorocznej wyprawy, uwzględniając w nich propozycje moich znajomych (także tych facebookowych, żeby na przykład odwiedzić Park Mużakowski). Niestety, w nocy poczułem się bardzo źle, a chorowanie podczas wyprawy to nie za dobry pomysł.

Tak więc piszę te słowa z mojej głównej bazy, mając nadzieję, że wystarczy kilka dni, aby się jakoś skutecznie podleczyć i wrócić na trasę. Nie będę opisywał fatalnego doświadczenia, jakim jest pokonanie przy złym i pogarszającym się samopoczuciu ok. 350 kilometrów po polskich drogach. Ale nie miałem innego wyjścia niż przebyć tę odległość. W takim samopoczuciu i wynikającym z niego nastroju i nastawieniu do świata, i tak niewiele bym zdziałał, doświadczył, zobaczył, przemyślał.

Nie pierwszy raz w życiu siła wyższa powoduje, że nawet bardzo pobieżne plany, jakie sobie ułożyłem, trzeba nagle zdecydowanie zmienić. Sens niektórych takich wymuszonych zmian odkryłem nawet po latach, ale są wciąż i takie, których celowości do dziś nie udało mi się ustalić. Nie buntuję się jednak, bo przekonałem się, iż bunt w takich sytuacjach jest dopiero bezcelowy... stukam.pl

niedziela, 5 sierpnia 2012

Paradisus

W Polskę jedziemy - 2012

Nie szczędząc sił i środków wróciłem dzisiaj na trasę, którą już raz przebyłem. W pewnym sensie powrót ten był elementem planu (jeśli można w ogóle mówić o tym, że moja urlopowa wyprawa odbywa się według jakiegoś planu). Dwa dni temu tak byłem skupiony na wypatrywaniu w deszczowym otoczeniu świebodzińskiej figury Chrystusa, że obok pocysterskiego klasztoru w Paradyżu przemknąłem jedynie z dozwoloną prędkością. I z myślą, że jak założę gdzieś kolejną kilkudniowa bazę, muszę do (jak mówią niektórzy) Gościkowa Paradyża wrócić.

A pocysterski klasztor w Paradyżu na trasie z Międzyrzecza do Świebodzina to jedno z tych miejsc, które zobaczyć po prostu trzeba.

Dzisiaj jest tam Wyższe Seminarium Duchowne diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Nie można więc zwiedzać całego obiektu, poza tym trzeba zwiedzać z przewodnikiem. A ten pojawia się na furcie o pełnych godzinach.

Mnie i jeszcze trzech jegomościów w podobnym wieku oprowadzał z wielkim zaangażowaniem kleryk Kamil (po pierwszym roku). Muszę przyznać, że zdążył przez rok dobrze poznać to miejsce. Tekst, który wygłaszał, wyraźnie był przygotowywany z myślą nie tylko o nawiedzających to miejsce duchownych (na przykład każde łacińskie wyrażenie natychmiast było tłumaczone i wyjaśniane).

Było coś intrygującego w całej sytuacji. Po naprawdę pięknym, wiekowym miejscu oprowadzał młody człowiek, opowiadając o nim w taki sposób, w jaki opowiada się o swoim domu. On się wyraźnie wpisywał w historię miejsca, zresztą nie bez powodu, bo jak się okazało, to głównie klerycy dbają o Paradyż, którego nazwa dotyczy dzisiaj wyłącznie tego pocysterskiego zespołu (jest jakby wciśniętu między dwie wsie - Jordanów i Gościkowo), a wywodzi się od "Raju Matki Bożej" (Paradisus Sanctae Mariae), jakim w założeniu fundatorów miał (i myślę, że nadal ma) być ten kawałek ziemi.

Stanowiący cześć zespołu klasztornego kościół jest miejscem fascynującym, choć tak na moje oko, przywrócenie go do stanu dawnej świetności (między innymi przez wydobycie tego, co przykrywa dzisiaj biała farba lub takiż tynk) to praca na jakieś dwieście lat.

Pierwszy raz w życiu widziałem ołtarz, w którym umieszczono tak wiele relikwii. On niejako jest na nich zbudowany. Nie ma w tym przypadku. Jest głęboki zamysł.

Po nawiedzeniu "Raju Matki Boskiej" na chwilę zajrzałem do Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, ale jako że nie przepadam za wojskowością, nie zdobyłem się nawet na krótszą (1,5 godziny) trasę zwiedzania podziemnych tuneli. Obejrzałem tylko kilka elementów radzieckiego uzbrojenia, dowiedziałem się wreszcie od pewnego młodego człowieka, czym się różni armata od haubicy i przyjrzałem się kopułom bunkrów, zrobionym z materiału, który pod wpływem uderzenia pocisku nie pęka, lecz odkształca się jak plastelina.

Jeśli ktoś się jeszcze nie zorientował, to informuję, że umocnienia, o których mowa, zbudowali Niemcy. "Międzyrzecki Rejon Umocniony (Festungsfront Oder-Warthe Bogen) to potężny system poniemieckich fortyfikacji, powstały w latach 30. XX w. na pograniczu niemiecko – polskim".

Ale dzisiaj mieszkają tam zasadniczo będące pod ochroną nietoperze. Tysiącami!

A gdy stanąłem na rynku Międzyrzecza, na którym spotkałem tylko dwie panie w słusznym wieku siedzące na ławce i przeczytałem sobie historię miasta, które niegdyś miało spore znaczenie, pomyślałem o tym, jak to wszystko przemija...

I jeszcze jedno. Dwukrotnie obejrzałem dzisiaj plecy Chrystusa. Jak się jedzie drogą nr 3 omijając centrum Świebodzina, widzi się dokładnie to, o czym informował mnie recepcjonista w hotelu... stukam.pl

sobota, 4 sierpnia 2012

Miasto przyjazne człowiekowi

W Polskę jedziemy - 2012

Gdybym miał w trzech słowach z perspektywy przybysza opowiedzieć o Zielonej Górze, rzekłbym, że to miasto przyjazne człowiekowi. Nie bez powodu.

Podczas moich wędrówek po Polsce dopracowałem się pewnej, wspartej obserwacjami, metody intuicyjnej określania, czy jestem w danym miejscu gościem pożądanym, tolerowanym czy też niechętnie widzianym. Zasadniczo metoda ta sprawdza się na co dzień w moich peregrynacjach. Co ciekawe, z tego, co zdołałem dotychczas ustalić, wynika, że tam, gdzie nie jestem traktowany jak intruz, zazwyczaj tubylcy również czują się dobrze i u siebie.

W Zielonej Górze od rogatek czułem się jak ktoś, kto nie będzie tu sobą zawadzał. Nie będzie się gubił wśród krętych ulic i objazdów, bo jest dużo różnego rodzaju drogowskazów, tablic informacyjnych i strzałek. Dla wędrowca to ważne. A jeśli jeszcze przy pierwszych kontaktach z mieszkańcami (typu pytanie o jakiś adres wyczytany w Internecie)  spotka się nie z burkliwym zbyciem, lecz rzeczywistą gotowością pomocy i okraszoną uśmiechem uprzejmością, zaraz nabiera pewności i chęci pozostania w tym miejscu jakiś czas. Mnie tak w Zielonej Górze potraktowano, dlatego postanowiłem tu pozostać do poniedziałku.

Jest tu też co oglądać i nawiedzać, od konkatedry św. Jadwigi zaczynając. Oczywiście  Stare Miasto, które nie jest (jak na przykład ma to miejsce w Stargardzie Szczecińskim) dzielnicą pustą i istniejącą obok głównego nurtu miejskiego życia, lecz pełne gwaru, ludzi zajętych codzienną egzystencją.

Jest tu sporo historii (dowiedziałem się na przykład ze zdumieniem o poważnych i bolesnych wydarzeniach, jakie miały tu miejsce w roku 1960 w związku z obroną przez mieszkańców pewnego kościelnego budynku - niczego o tym dotychczas nie słyszałem ani nie czytałem, a tymczasem temat tzw. wydarzeń zielonogórskich powinien, moim zdaniem, stanowić jeden z ważnych punktów nauczania historii najnowszej) i dużo teraźniejszości wychylonej w przyszłość. Jest Uniwersytet i Filharmonia. Jest Palmiarnia i Ogród Botaniczny. I teatr. Muzeów kilka.

Jednego tylko nie rozumiem. Po co ktoś tu i ówdzie przymocował do podłoża paskudne figury mające udawać Bachusa? One nie są przyjazne człowiekowi. stukam.pl

piątek, 3 sierpnia 2012

Plecy Chrystusa

W Polskę jedziemy - 2012

Widziałem dzisiaj żywego krokodyla. Wcale nie w ZOO, tylko na stacji benzynowej. Co prawda o tym, że jest żywy, świadczył jedynie napis na kartce przestrzegającej przed zbytnim zbliżaniem się do terrarium, bo sam zwierz ani drgnął i wyglądał jakby był z plastiku albo z gumy. Nie widzę jednak powodu, dla którego właściciele stacji i krokodyla mieliby kłamać, co do jego "żywości".

Potem jechałem w stronę Gorzowa Wielkopolskiego, dziwiąc się niepomiernie, dlaczego na całkiem sporym odcinku biegną obok siebie dwie zupełnie przyzwoite drogi, a mianowicie dawna droga numer 3 oraz obecna droga  S3. Jechałem tą dawną "trójką" i coraz bardziej wpadałem w zdumienie, że nie ma sposobu, okazji ani możliwości przeskoczenia z niej na nowszą S3. Ta dwoistość zakończyła się dopiero w Gorzowie. Na chłopski rozum to chyba można by tam z tych dwóch dróg parę kilometrów autostrady ogłosić... ;-) A przecież u nas każdy kawałeczek czegoś takiego się liczy...

Myślałem, że kolejną bazę założę w Świebodzinie. Ale w tamtejszych miejscach noclegowych, nawet w tym najtańszym, w samym mieście, ceny niezrozumiale wysokie. W jednym z takich miejsc noclegowych wypytywałem, jak dotrzeć do sanktuarium Miłosierdzia Bożego i słynnego na cała Polskę pomnika Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata. Młody recepcjonista tłumaczył mi dość zawile, jak powinienem jechać (dopiero potem zrozumiałem, że w przeciwieństwie do mnie wiedział o nietypowym wyjeździe z hotelowego parkingu). W pewnym momencie użył sformułowania: "Wtedy zobaczy pan plecy Chrystusa"... Pomyślałem natychmiast, że nie chciałbym, aby Pan Jezus odwrócił się do mnie plecami...


Oczywiście błyskawicznie się pogubiłem i zupełnie inną drogą niż mi radził recepcjonista dotarłem najpierw do sanktuarium, a dopiero stamtąd do figury.

Na parkingu pod nią stało kilka samochodów. W sumie było tam kilkanaście osób, w tym również kilka obcojęzycznych. Wszyscy, których spotkałem, traktowali figurę wyłącznie w kategoriach ciekawostki. Co pewnie Panu Jezusowi nie dziwne, bo przecież wielu tak Go traktowało, gdy chodził po ziemi. Aczkolwiek mnie to jakoś ruszyło. Bo tam w tym momencie naprawdę zero pobożności było, nawet u dwóch starszych pań, które deliberowały głośno na tym, z czego pomnik jest zrobiony i czy można pod nim stać, gdy jest burza. A dobiegająca z głośników muzyka chyba nie tylko mnie przeszkadzała. Jakaś dziewczynka pytała rodziców, czy można wyłączyć to radio.


Z tablic wiszących na płocie dowiedziałem się, że w planach jest tam Droga Krzyżowa, alejki różańcowe, dom pielgrzyma, wodospad, brama wjazdowa i parkingów, a także dekoracja terenu i sadzenie drzewek. Wdrapawszy się aż do stóp figury zobaczyłem granatowe niebo na horyzoncie i usłyszałem grzmoty. Zrozumiałem, dlaczego dwie starsze panie zastanawiały się nad piorunochronami. Potem zresztą, idąc do samochodu,  na płocie dostrzegłem reklamę firmy zakładającej odgromniki...


W stojącej tam niewielkiej kawiarence swoim zwyczajem na widok mięsnego menu dostępnego w piątek w instytucjach żywieniowych kojarzonych z Kościołem, zapytałem o dyspensę, czym wyraźnie zirytowałem starszą panią urzędującą w kuchni. "To trzeba proboszcza spytać" - odrzekła nerwowym tonem i dodała po chwili: "My nikogo nie zmuszamy, aby zamawiał"...

Oglądanie pomnika Jezusa w Świebodzinie doprowadziło mnie do refleksji, że przy tego typu inicjatywach mimo woli (choć mało kto ma odwagę rzecz zwerbalizować) stajemy przed bardzo poważnym zagadnieniem - obrazem Boga, jaki katolicy w Polsce (i nie tylko, także na całym globie) noszą w sercach i umysłach. Stajemy wobec pytania o zgodność tego obrazu z prawdą objawioną. Wobec faktu, że każdy z nas taki obraz w sobie nosi. A jego kształt rodzi ogromne konsekwencje dla naszej wiary... stukam.pl

czwartek, 2 sierpnia 2012

Przystanek Kostrzyn

W Polskę jedziemy - 2012

Zrobiłem sobie dzisiaj przystanek w Kostrzyniu nad Odrą. Właściwie zajrzałem tam dosłownie na chwilę.

Musiałem. Nie tylko z ciekawości. Żeby coś  sprawdzić.

Pojawiłem się tam jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem, dzisiaj przed południem (początek zaplanowano dziś na 15.00). Zostawiłem samochód przy rondzie i szedłem pieszo, dziwiąc się, dlaczego w przeciwną niż ja stronę idzie więcej ludzi niż w stronę imprezy. Okazało się, że te tłumy maszerowały do miasta Kostrzynia. Jak mi ktoś wyjaśnił - " Po piwo".

Gdy już byłem na miejscu, niemal natychmiast przypomniało mi się w związku z tą informacją stare porzekadło o noszeniu drzewa do lasu. Piwo, dokładnie jednej firmy, stanowiło tam dzisiaj przed południem niemal jedyny napój przyswajany przez ten niesamowity tłum młodych. Ale widać ci, których spotkałem w drodze, albo chcieli się napić piwa z innego browaru, albo woleli przejść się kawałek niż stać w ogromnych kolejkach, jakie zapełniały naprawdę spore piwne miasteczko (a może wioskę? Hare Kriszna swoje liczne stragany i namioty nazwali "Wioską pokoju").

Wielokrotnie w życiu żałowałem, że nigdy nie udało mi się (choć bardzo chciałem) pojechać na festiwal do Jarocina. Niejednokrotnie już przekonywałem się, że brak mi z tego powodu pewnego pokoleniowego, istotnego w budowaniu relacji z wieloma rówieśnikami, przeżycia.

Gdybym dzisiaj był młody, z pewnością stawałbym na głowie, aby pojechać na Przystanek Woodstock. A im bardziej by mi ten pomysł próbowano obrzydzić, straszyć mnie okropnymi rzeczami, jakie się tam dzieją, ogólną niemoralnością itp, tym bardziej starałbym się tam dotrzeć. Nie dziwię się tym tysiącom młodych, którzy w Kostrzynie się zjawiają.

Spotkałem tam córkę znajomego (a właściwie ona mnie zauważyła i spotkała). Znajomy - zaangażowany katolik, dziewczyna - bardzo porządna studentka. Była tu już w zeszłym roku (jej starsza siostra była na Przystanku pięć razy). Widząc moją zdumiona minę tłumaczyła mi, dlaczego już od wtorku jest w Kostrzyniu. Elementarne sprawy. Z potrzebą bycia akceptowaną indywidualnością w wielkiej wspólnocie na czele.

Ubawiły mnie ogromne kolejki do umywalni i do prysznica (z licznymi butelkami kosmetyków w rękach dziewczyn) oraz młodzi, zbuntowani faceci o "agresywnych" fryzurach, pracowicie i długo szczotkujący grupowo zęby...

Już po kilkunastu minutach pobytu usłyszałem hasło "Nie bądź taki trzeźwy!". Nim minęły trzy kwadranse, ktoś mi zaproponował marihuanę, tłumacząc, że ona nie przeszkadza w prowadzeniu samochodu.

Niestety, nie spotkałem nikogo z ewangelizatorów z Przystanku Jezus. Teren pod wielkim białym krzyżem i stojącą za nim sceną był właściwie jedynym pustym miejscem (poza zamkniętym wtedy jeszcze terenem przez główną sceną). Ochroniarz na moje pytanie "Co tu tak pusto" odpowiedział "Nasi się najpierw modlą". Okazało się, że są na Mszy św. i pojawią się dopiero w okolicach południa. Zastanowił mnie brak jakichkolwiek poza krzyżem informacji, co to za miejsce.

Na płocie obok wisiał samotnie - niezbyt rzucając się w oczy w ogólnej pstrokaciźnie - baner z napisem: "Co mam jeszcze zrobić, aby zwrócić twoją uwagę? Jezus". Niech mi pomysłodawcy wybaczą, ale pierwsze skojarzenie, jakie we mnie wywołał, dotyczyło zaniedbywanej przez męża żony lub męża, który w sercu współmałżonki stracił pierwszą lokatę na rzecz dzieci, a nie Bożego Syna, Zbawiciela... stukam.pl

środa, 1 sierpnia 2012

Klejnot. Faktycznie

W Polskę jedziemy - 2012

1 sierpnia tuż po 20.00

Szczecina właściwie nie nawiedziłem (bo trudno za faktyczne nawiedzenie uznać prawie godzinne błądzenie po centrum i okolicach), ale za to wbrew pierwotnym zamiarom trafiłem do Stargardu Szczecińskiego. I myślę, że dobrze się stało. Bo to miejscowość naprawdę wyjątkowa.

Nawiedzając od kilku dni północno-zachodnie rejony Polski zdążyłem się już przekonać (ale nie przyzwyczaić), że to ziemia bardzo przez dzieje, a właściwie przez bezsensowną ludzką działalność, jaką stanowi wojna, strasznie boleśnie dotknięta . Bardzo mocno doświadczyłem tego w Goleniowie, gdzie usłyszałem przerażające opowieści o zniszczeniach, jakie miały tam miejsce w rezultacie II wojny światowej. Do dziś na bardzo prowizorycznie odbudowanej wieży kościoła św. Katarzyny widać ślady po kulach. Widziałem zdjęcia tej świątyni robione przed wojną. Piękny był kościół...

Stargard Szczeciński też wojna mocno dotknęła. A mimo to oczy wychodzą z orbit, gdy się wyruszy z planikiem w ręku Europejskim Szlakiem Gotyku Ceglanego.

Numer jeden (nie tylko na planie) to przecudna Kolegiata Najświętszej Maryi Panny Królowej Świata. Nie potrafię opisać zdumiewającej lekkości tej gotyckiej świątyni. Tej jasności i barw, które ją wypełniają. Tego poczucia sacrum, które ogarnia człowieka, gdy tylko po kilku schodkach zejdzie do jej wnętrza. Zdaje się, że powinienem za zwiedzanie uiścić 1,5 zł sympatycznemu panu o długich włosach, ale taki byłem urzeczony i zafascynowany, że uznałem, iż jest on przewodnikiem i gdy się z jego usług skorzysta, to trzeba zapłacić. A ja nie potrzebowałem przewodnika. Dopiero potem w Informacji Turystycznej pani mi wyjaśniła, jak to działa.

Z pewnością stargardzka kolegiata to jeden z najpiękniejszych kościołów, jakie w życiu widziałem i doczekać się nie mogę jutrzejszego ranka, gdy będę mógł w nim stanąć przy ołtarzu podczas Eucharystii.

Na planiku promocyjnym Stargardu oznaczono 22 obiekty. Podczas wielogodzinnej wędrówki obejrzałem prawie wszystkie wiekowe budowle. Przy niektórych, jak na przykład przy Bramie Pyrzyckiej, tkwiłem i tkwiłem w zachwycie.

Nie widziałem tylko pomnika Jana Pawła II i krzyża pokutnego.

Na widokówce, którą dostałem, Stargard jest określony jako "Miasto Wież". Istotnie, wież, baszt wraz z kawałkami murów obronnych jest tu co niemiara.

Jest też w użyciu inny tytuł Stargardu Szczecińskiego. Co kawałek stoją drogowskazy, ze strzałkami ukierunkowanymi w stronę poszczególnych wartych zobaczenia obiektów. Dodatkowo zawsze widnieje przyczepiony do słupka napis "Stargard Szczeciński Klejnot Pomorza". Klejnot to bardzo odpowiednie i właściwe słowo na określenie tego jednego z najstarszych miast polskich, które po niemiecku nazywało się Stargard in Pommern lub Stargard an der Ihna, a po łacinie po prostu  Stargardia...

Miał rację ten, kto mnie przekonywał, że powinienem Stargard Nawiedzić. Oj miał. Inni też tu powinni się pojawić i zobaczyć na własne oczy. stukam.pl

Turyści, ostrożnie ze Szczecinem

W Polskę jedziemy - 2012

1 sierpnia w samo południe

Miałem dzisiaj w planie ramowym wyprawy nawiedzenie najważniejszych obiektów historycznych, które znajdują się w Szczecinie. Niestety, z przykrością ogromną muszę stwierdzić, że dawno nie natknąłem się na miasto tak nieprzyjazne dla zmotoryzowanego turysty indywidualnego (czyli mnie i wielu innych). Krążyłem po centrum wielokrotnie szukając choćby najmniejszego drogowskazu, jak dojechać do Wałów Chrobrego (lub w okolice), do Zamku Książąt Pomorskich lub do bazylik św. Jakuba i św. Jana Chrzciciela. Wypatrywałem tak, że aż mnie oczy rozbolały, narażając się z powodu wolnej jazdy na liczne trąbienia ze strony kierowców.  I niczego nie wypatrzyłem. Nie było tez okazji, aby się zatrzymać i kogoś zapytać, co i jak.

W dodatku mnóstwo w Szczecinie objazdów oznakowanych w taki sposób, że niezbyt rozgarnięty przybysz, pozbawiony znajomości lokalnych nazw (czyli ja), nie ma prawa się nie zgubić ze trzy razy.

Gdy tak krążyłem zdegustowany i zniechęcony po Szczecinie przypomniało mi się, że niedawno ktoś mnie bardzo namawiał, abym nawiedził Stargard Szczeciński. Z trudem odnalazłem więc drogę numer 10 (na Bydgoszcz) i te słowa w Stargardzie wystukuję... :-) stukam.pl