wtorek, 31 sierpnia 2010

Niech się od...

Kroniki letnie

- Masz pewność, że chcesz to zrobić?
- Bo co?
- Bo na przykład Kościół uczy wprost, że...
- Przestań mi tu wyjeżdżać z Kościołem. Księża niech się zajmą własnymi problemami, a nie mówią mi, jakie mam podejmować decyzje w moim życiu! To moje życie!
- Ale Bóg...
- Bóg! Co Bóg ma do mnie? Niech się odczepi ode mnie. Niech nie próbuje ingerować w moje życie. Kiedy był potrzebny, to jakoś nie miał czasu, więc dlaczego teraz mam się kierować tym, czego chce Bóg?
- Przemawia przez ciebie rozgoryczenie...
- A co ma przemawiać?! Do mieszania się w moje życie są całe tłumy chętnych, z Bogiem na czele, ale do tego, aby realnie mi pomóc, nie ma nikogo. Gdyby Bóg był ze mną wtedy, gdy był potrzebny, dziś nie byłoby problemu z moimi decyzjami, które się Bogu nie spodobają.
- Nie możesz tak mówić.
- A kto mi zabroni? Bóg? Co, pośle piorun i mnie tu zatrzaśnie natychmiast?
- Nie żartuj z mocy Bożej.
- Nie chcę Boga, którego muszę się bać! Chcę Boga, któremu mogę ufać! Bezgranicznie ufać!
- Ależ przecież taki właśnie jest Bóg. To ktoś, komu możesz całkowicie zaufać.
- Nie, Bóg którego znam, bez przerwy czegoś ode mnie chce, stawia mi wciąż nowe wymagania, piętrzy przede mną trudności. Jak mam Mu ufać? Nigdy Go nie ma przy mnie, gdy jest mi potrzebny...
- Jest, tylko ty Go nie dostrzegasz.
- Pewnie, wina jest zawsze po mojej stronie! Wszyscy są cacy, tylko ja się tu nie nadaję, tak? Więc dajcie mi wszyscy, z tym waszym Bogiem, święty spokój i dajcie mi żyć tak, jak ja chcę. Nie zamierzam codziennie pytać Boga "Czego chcesz ode mnie?". Niech On się choć raz spyta mnie, czego ja chcę!
Co mi po Jego mocy, skoro skierowana jest przeciwko mnie?
- Co ty mówisz?! Bój się Boga! Nie bluźnij!
- Bo co? Znów mnie straszysz tym swoim Bogiem?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Gwiazda światowego formatu

Kroniki letnie

- Czego latasz po całej redakcji jak jakiś nabuzowany? Nie machaj tak rękami, bo jeszcze któryś monitor strącisz.
- Spoko, panuję nad sytuacją.
- Nad sytuacją może, ale nad sobą nie za bardzo. No, wyrzuć to w końcu z siebie, bo widzę, że już nie możesz wytrzymać.
- T. przyjeżdża do Polski! Przyjeżdża do naszego miasta!
- Też mi nowina. Wszyscy o tym bębnią aż do obrzydzenia.
- Oni bębnią, a ja coś mam!
- Co, umówiłeś się z nim na wywiad?
- Nie, aż tak to nie, ale i tak mam coś, czego inni nie mają.
- To znaczy?
- Mam dwa zaproszenia na jego koncert. Jedno dla ciebie.
- Dziękuję, ale nie skorzystam. Daj je komu innemu.
- Jak to? Przecież to gwiazda światowego formatu! Poważnie nie chcesz?
- Poważnie.
- Ale przecież lubisz jego twórczość.
- To prawda. Jednak na koncert się nie wybieram. I tobie też odradzam.
- Dlaczego?
- Bo i tak już dałeś niezły popis.
- Ja?
- Ty.
- A konkretniej?
- Konkretniej, to przypomnij sobie co o T. pisałeś kilka lat temu, krótko przed tym, zanim wyjechał. Wyjątkowo dobrze ci szło mieszanie go z błotem.
- To było dawno. On się bardzo rozwinął przez ten czas.
- Pewnie, bo tam od razu się na jego talencie poznali. A u nas kto żyw starał się go zeszmacić, prawda?
- Czepiasz się.
- Nie, po prostu z przykrością kolejny raz stwierdzam, że zasada "żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie" w Polsce jest wyjątkowo mocno przestrzegana. Chyba, że go gdzie indziej docenią... Wtedy to nawet buty mu chętnie wyliżemy.
- Bardzo śmieszne.
- Raczej żałosne. Zamierzasz napisać o tym koncercie?
- Jaaaa...
- Nie krępuj się. Tylko nie zdziw się, jak ktoś złośliwy wyciągnie twoje teksty sprzed kilku lat i zrobi z ciebie kompletnego idiotę.
- Nawet wiem, kim będzie ten ktoś złośliwy...

niedziela, 29 sierpnia 2010

Prezydium

Kroniki letnie

- Ty widzisz to samo, co ja?
- Gdzie?
- Tam, prosto.
- Jasne, że widzę. Stół prezydialny.
- Ale widzisz, kto tam siedzi? Trzeci od prawej.
- Ten? Czekaj, kto to jest? Chyba nie kojarzę faceta.
- To ta menda S.
- S.? Nadal nie kojarzę.
- Jak nie kojarzysz?! A kto mu dawał niecałe dwa lata temu rekomendację, żeby go w ogóle przyjęli?
- Ach, to on. Przecież ja go wcale nie znam.
- Ale rekomendację dałeś.
- A ty nie dajesz rekomendacji, jak cię proszą?
- Daję, ale nie takim wrednym, nieprzytomnie ambitnym bufonom, jak ten S.
- Skąd miałem wiedzieć, że to bufon?
- Wystarczyło się przyjrzeć.
- Przyjrzeć, przyjrzeć. Łatwo powiedzieć.
- Nie marnował bydlak czasu. Po niecałych dwóch latach już na kongresie wylądował w prezydium. Daleko menda zajdzie. Umie się przepychać do przodu. Po trupach.
- Po trupach?
- A jak? Dwa lata temu go tu nie było, a dziś bryluje.
- Przesadzasz.
- Przesadzam? Popatrz tutaj, na tę kartkę. On kandyduje do władz! Takie zero!
- No to po prostu nie głosuj na niego...
- Powiedz to innym.
- Ja też nie zagłosuję. I sam sobie powiedz.
- Na pewno już sobie zorganizował poparcie. On to potrafi. Ja go znam.
- Skąd?
- Kiedyś pracowaliśmy razem. Ale szybko się go pozbyli, bo usiłował wygryźć szefa.
- A...
- Mówię, że menda.
- Ty, słuchaj, coś mi się przypomniało. Chyba, że źle pamiętam, ale rok temu na kongresie to ty siedziałeś w prezydium, nie?
- A co to ma do rzeczy?
- Ale dobrze pamiętam?
- Co ty tu sugerujesz?! Nie dość, że wprowadziłeś w nasze grono obcego bufona i karierowicza, to jeszcze go bronisz?!
- Nie, nie, ja tylko...
- Od... się.

sobota, 28 sierpnia 2010

Trzeba było powiedzieć

Kroniki letnie

- Witamy w domu po dwumiesięcznej nieobecności. Zapraszam do limuzyny...
- O, kwiaty, jak miło, dziękuję!
- To dla talentu, który nie dał się zakopać i nareszcie pokazał się światu. Opowiadaj, jak ci tam było, kochana. Pozwiedzałaś? Odpoczęłaś? Bo w to, że odniosłaś sukces, nie wątpię.
- Nie miałam czasu na zwiedzanie i odpoczywanie. To był bardzo pracowity czas. Poza tym nie chciałam marnować czasu. Przecież nie pojechałam tam na wakacje, tylko do pracy!
- No tak, ale przecież nie samą pracą człowiek żyje...
- A wy tu w domu, mam nadzieję, też nie zmarnowaliście czasu?
- Oczywiście, a o co ci chodzi konkretnie?
- Rozumiem, chcecie mi zrobić niespodziankę, żebym wszystko sama zobaczyła...
- Niespodziankę?
- No już nie rób takiej niepewnej miny. Na pewno mi się będzie podobało.
- Podobało?
- Oj, już dłużej nie udawaj.
- Ja niczego nie udaję. Pojęcia nie mam, co masz na myśli.
- Jak to co? Remont mieszkania.
- Remont mieszkania?
- Myślałam, że wykorzystasz moją nieobecność, aby w końcu zrobić ten remont, o którym tyle mówiliśmy. Przecież to wymarzona sytuacja, gdy w domu jest o jedną osobę mniej.
- Ale, ale...
- Naprawdę nie przyszło ci to do głowy?
- Bo widzisz, nawet o tym przez chwilę pomyślałem, ale doszedłem do wniosku, że bez ciebie nie warto zaczynać, bo przecież na pewno będziesz chciała osobiście ustalić kolory, rozmieszczenie nowych ścianek, wybrać umywalkę do łazienki... A poza tym, jak chciałaś, żebym ten remont robił pod twoją nieobecność, to mogłaś powiedzieć. Czemu płaczesz?
- Bo ty sam wiele razy mówiłeś, że jak się kogoś naprawdę kocha, to słowa są niepotrzebne. "Kto kocha, wie czego chce ukochana osoba" - powtarzałeś.
- Ależ kochana, nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ja cię przecież bardzo kocham, ale nie siedzę w twojej głowie i nie wiem, co tam akurat ci do niej przyjdzie. Tyle razy rozmawialiśmy przez internet. Mogłaś chociaż dać jakiś sygnał...
- Sygnał, sygnał! Od ilu miesięcy rozmawialiśmy o remoncie? I kto mówił, że najlepszy czas na remont jest wtedy, gdy domownicy gdzieś wyjadą? Sam to mówiłeś. Więc się nie dziw, że się spodziewałam...
- To może zrobimy tak. Wezmę w przyszłym tygodniu urlop i zabierzemy się za ten remont.
- Teraz to ja nie chcę żadnego remontu! Mogę dalej mieszkać jak w psiej budzie!

piątek, 27 sierpnia 2010

Odmowa nie dla idiotów

Kroniki letnie

- Nie proś mnie więcej. Po prostu nie mogę.
- Ale przecież ci oddam.
- Nie mogę.
- Zrozum, mam nóż na gardle. I nie mam się do kogo zwrócić o pomoc. Tylko ty mi zostałeś.
- Gdybym mógł, to bym ci dał. Ale nie mogę. To ty zrozum. Sytuacja jest taka, że nie mogę ci pomóc.
- Ale dlaczego?
- Dlatego, że mam rodzinę. Nie mogę zabrać rodzinie i dać tobie.
- Rodzina jest dla ciebie ważniejsza niż przyjaźń?
- To nieuczciwe, że tak mówisz. W interesach nie ma przyjaźni. Jest liczenie. A ja umiem liczyć i wiem, że nie mogę ci pomóc.
- Przecież Kościół uczy, że należy się dzielić.
- Ale nie zawsze. Nie wbrew rozsądkowi.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Jest taka przypowieść o pannach mądrych i głupich. Mądre nie chcą się z głupimi podzielić.
- Bardzo dziękuję za porównanie.
- Nie obrażaj się, tylko zrozum, że są sytuacje, w których nie ma innego wyjścia, tylko trzeba odmówić. Dla dobra wszystkich.
- Czyli upadek mojej firmy według ciebie jest czymś dobrym?
- Nie o to chodzi. Nie mogę dla ratowania twojej firmy ryzykować bezpieczeństwa mojej rodziny. Nie mam takich rezerw, którymi mógłbym swobodnie dysponować. Jest kryzys.
- I będziesz spokojnie patrzył, jak tonę?
- Tą metodą niczego nie osiągniesz. Chętnie bym ci pomógł, ale nie jestem w stanie. Jeśli tego nie rozumiesz, nic na to nie poradzę. Byłbym idiotą, gdybym zabrał moim dzieciom po to, aby dać tobie.
- Bardzo się na tobie zawiodłem... Ale tylko potwierdzasz, że cały ten twój katolicyzm, to wielka hipokryzja...
- Mam nadzieję, że jak wyjdziesz z kłopotów, zrozumiesz, że miałem rację. I jak niesłuszne są te twoje oskarżenia.
- Pewnie, zawsze potrafisz znaleźć jakieś usprawiedliwienie.
- To nie żadne usprawiedliwianie się, tylko rozsądek. Roz-są-dek!
- Nazywaj to sobie, jak chcesz. Ja tam swoje wiem.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Czyja sprawa?

Kroniki letnie

- Widziałaś, co ten gówniarz robi? I nikt mu nie przeszkadza. Nikt mu nawet nie zwraca uwagi.
- Taka znieczulica teraz...
- Czekaj, podejdę tam i go uspokoję.
- Oszalałeś? Nigdzie nie idź.
- Puść mnie. Skoro nikt inny nie reaguje, to ja muszę.
- Daj spokój. Przecież to nie twoja sprawa.
- Jak to nie moja?
- Przecież tu nie mieszkamy. Mieszkańcy tych domów, tej ulicy powinni zareagować.
- Ale nie reagują, więc ktoś inny musi zareagować.
- Lepiej się do tego nie mieszaj. Nie wiadomo, jak smarkacz zareaguje. Jeszcze cię uderzy i co wtedy zrobisz?
- Ale zrozum, nie mogę patrzeć bezczynnie.
- A policja może? Widzisz patrol na chodniku, o tam? I też nie reagują. Oni chyba lepiej wiedzą, jak się zachować w takich sytuacjach. To na pewno bardziej ich sprawa, niż twoja.
- Nie, skoro policja nie robi tego, co do niej należy, tym bardziej jest to moja sprawa. Muszę zareagować. Siedź tu w samochodzie i nigdzie nie wychodź.
- Powtarzam ci, to naprawdę nie jest nasza sprawa.
- Wiesz co? Dobrze że nie jesteś Matką Boską.
- Słucham?
- No bo gdybyś była, to nigdy by nie było cudu w Kanie Galilejskiej. Idę...

- Słuchaj, młody człowieku, co ty tu robisz? Przecież...
- Nareszcie!!!
- Co nareszcie?
- Chłopaki, wyłaźcie z tych krzaków. Mamy w końcu jakiegoś prawdziwego obywatela, któremu nie jest wszystko jedno.
- Proszę wyłączyć tę kamerę!
- Ale dlaczego? Pan jedyny zareagował, a sterczymy tu już ponad pół godziny. Nawet policja nie zareagowała. Nie ma się pan czego wstydzić. Wręcz przeciwnie. Filmujemy rozmowę z panem tutaj czy woli pan przyjść na żywo do studia?
- Ale...
- Niech pan się nie opiera. Naprawdę chcemy pokazywać ludzi, którzy nie chowają się przed rzeczywistością, mówiąc tylko "To nie jest moja sprawa". Upowszechnianie takich postaw to także nasza sprawa. Kręcimy?
- A kiedy by to było w tym studio?

środa, 25 sierpnia 2010

W środku

Kroniki letnie

- Zobacz, jakie piękne owoce!
- Rzeczywiście, wyglądają bardzo zachęcająco.
- Kupię pięć kilo.
- Aż tyle? Kochanie, nie za dużo?
- Skoro są takie piękne, to na pewno się szybko nie popsują. Zdążymy je zjeść, nic się nie bój. A trochę zaprawię.
- Słuchaj, a to nie jest to stoisko, o którym mówiła wczoraj mama?
- Nie, tamto było w innym miejscu hali. I pan taki miły sprzedaje...
- No dobrze, to ładujemy... Ja zaniosę od razu do samochodu.

Kilka godzin później.

- Tomek! Tomek, chodź tu, ratuj!
- Co się dzieje?
- Zobacz.
- Łe, obrzydliwe. Wyrzuć to. Nie, czekaj. Nie do zwykłych śmieci, bo się jeszcze po domu rozlezie! Tu, do tej reklamówki. Zawiążę ją.
- Trzeba chyba wszystkie sprawdzić, bo ja już rozcięłam prawie dziesięć i wszystkie takie same, pełne robaków. Fuj, patrzeć na to nie mogę. Niedobrze mi. Sprawdzisz resztę?
- Nie ma co sprawdzać. Wszystko trzeba natychmiast wywalić. Na pewno pozostałe są też pełne robactwa.
- Popatrz, a tak pięknie wyglądają po wierzchu.
- Podobne do ludzi. Po wierzchu eleganccy, a w środku skur... Chyba pójdę obiję tego sprzedawcę. Facet cynicznie sprzedaje za duże pieniądze takie ohydztwo.
- Tego rzeczywiście nie można tak zostawić. To trzeba chyba gdzieś zgłosić, do jakiejś inspekcji handlowej. Zadzwonisz?
- A taki był miły i uprzejmy. Taki pomocny...
- Ja też głupia jestem, że nie zajrzałam do środka. Przecież na innych straganach owoce były przepołowione, a na tym nie.
- Faktycznie!
- Że też ludzie potrafią być tacy obłudni. Uśmiechy, uprzejmości, a równocześnie podle cię oszukują. Chyba przestanę chodzić tam na zakupy...
- To chyba w ogóle musisz przestać wychodzić z domu, kochanie. Obłudników wszędzie pełno.
- Popatrz i to w takim katolickim kraju...

wtorek, 24 sierpnia 2010

Uprzedzenia

Kroniki letnie

- Ten nie.
- Dlaczego nie?
- Bo nie.
- Też mi argumentacja.
- Zobacz jego CV.
- Widzę. O co chodzi? Moim zdaniem wszystko OK.
- A moim nie. Zobacz skąd on jest.
- Widzę. To ma jakieś znaczenie?
- Oczywiście! Pamiętasz tego, którego musieliśmy wyrzucić, bo kradł? Też był stamtąd.
- Ale przecież to o niczym nie świadczy.
- Świadczy, świadczy. Przypomnij sobie tę dziewczynę, przez którą musieliśmy dwa lata temu wzywać policję.
- Też była stamtąd?
- Oczywiście.
- Twoim zdaniem ludzie są uwarunkowani tym, gdzie się urodzili? To idiotyczne!
- Może dla ciebie. Dla mnie nie.
- Chcesz powiedzieć, że zanim zostaliśmy wspólnikami, sprawdziłeś skąd jestem?
- Oczywiście.
- I gdybym był stamtąd, nawet byś mi ręki nie podał?
- Może bym podał, ale interesów bym z tobą nie robił.
- Szokujesz mnie. Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego w zeszłym roku nie zatrudniliśmy tego chłopaka.
- A ty słyszałeś kiedyś coś dobrego o ludziach z tego kraju? Wiadomo, że to bałaganiarze i złodzieje. Byłbym idiotą wpuszczając kogoś takiego do firmy.
- I ty się uważasz za wzorowego katolika?
- A co to ma do rzeczy?

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Kłódka

Kroniki letnie

- I jak ci się u nas podoba?
- Fajnie. Lubię takie małe, zadbane miejscowości. Widać, że ludzie tu się czują u siebie i zależy im, żeby wszystko nie tylko wyglądało, ale też funkcjonowało dobrze. Aż się chce tutaj zamieszkać.
- Poważnie? Tak to wygląda dla człowieka z zewnątrz?
- Naprawdę wrażenie jest pozytywne.
- Hmmm, to ciekawe. A co ci się najbardziej podobało?
- Najbardziej?
- Właśnie.
- Chyba ten nowiutki kompleks sportowy. Nie sądziłem, że małą gminę stać na coś takiego.
- Byleś w środku?
- Nie...
- A dlaczego? Nie chciałeś go obejrzeć od środka?
- Chciałem, ale był zamknięty. Na bramie wisiała taka wielka kłódka. Trochę mnie to zastanowiło, bo widziałem, że dzieciaki grały na asfaltowym boisku przy szkole, zamiast na tym eleganckim obiekcie.
- Nas to też dziwi.
- Co?
- Po co ten "elegancki obiekt", jak to nazwałeś, został zbudowany.
- Nie rozumiem.
- My też nie.
- Może trochę jaśniej?
- Nie tylko ty nie dałeś rady dam wejść. Tam nikt nie wchodzi. Zbudowali i zamknęli.
- Jak to?
- Tak to. Burmistrz i cała rada doszli do wniosku, że nie można tam wpuścić mieszkańców, bo wszystko poniszczą.
- Aha, rozumiem. To jest taki elitarny klub, tylko dla miejscowych elit.
- Zgłupiałeś? Dla jakich elit? Tam po prostu nikt nie gra. Obiekt stoi, codziennie jest sprzątany, tyle, że nikt z niego nie korzysta. I jaki tu sens? Zwłaszcza, że to przecież za nasze pieniądze stanęło.
- No to faktycznie, po co?
- I co, nadal chcesz tu zamieszkać?
- Jeszcze się zastanowię. Pewnie musiałbym przepiłować tę kłódkę...

niedziela, 22 sierpnia 2010

Wszyscy

Kroniki letnie

- Drażnią mnie ci wszyscy właściciele prawdy.
- Kto taki?
- Ci wszyscy, którzy uważają, że mają prawdę, ale strzegą jej zazdrośnie, pilnując, aby nikt oprócz nich nie miał do niej dostępu. Nie zauważyłeś, że takich ludzi jest wcale niemało?
- Bo ja wiem...
- A przecież prawdą należy się dzielić, ona jest dla wszystkich. Nie należy jej chować tylko dla siebie.
- Niby tak, chociaż z drugiej strony...
- Z jakiej drugiej strony? Nie ma żadnej drugiej strony!
- Ale czy wszyscy są gotowi na przyjęcie prawdy? Chodzi o to, aby nie trafiać z nią w próżnię.
- Tylko kto ma o tym decydować, czy inni są gotowi na przyjęcie prawdy? Kto ma prowadzić rozdzielnik, kogo wpuścić do Królestwa Bożego, a kogo nie?
- Masz coś konkretnego na myśli?
- Mam na myśli konkretne sytuacje, w których ludzie wierzący zapominają, że otrzymali dar wiary nie po to, aby się z tego powodu nadymali pychą, ale żeby się nim dzielili z innymi. Nie znoszę ludzi, którzy chcą dyktować Bogu, kogo ma zbawić, a kogo nie.
- Przesadzasz, kto Bogu dyktuje?
- Nie udawaj, że takich nie widzisz. Jest ich mnóstwo. Są w każdej parafii. Ale są też na wysokich stanowiskach w Kościele. Mogą się bardzo zdziwić kiedyś, gdy staną przed obliczem Boga.
- Czym?
- Tym, kogo zobaczą w Jego najbliższym otoczeniu. Może się okazać, że będą tam ci, których oni sami za żadne skarby nie wpuściliby do nieba. Chrystus nie wywiesił na krzyżu listy tych, za których umarł i listy tych, których Jego śmierć nie obejmuje.
- Ostro powiedziane.
- Kazał też głosić Ewangelię wszystkim narodom...
- Ach, tobie o to chodzi.
- A ty myślałeś, że o co?
- Wydawało mi się, że chcesz wpychać ludzi do nieba, jak leci, bez względu na to, jak żyją.
- Nie, chodzi mi o coś zupełnie innego.

sobota, 21 sierpnia 2010

A ty co?

Kroniki letnie

- Musimy poważnie porozmawiać.
- My? O czym my możemy poważnie rozmawiać?
- O twoich ostatnich wyczynach.
- O, zabrzmiało groźnie. Już się boję...
- Nie żartuj, bo naprawdę jest o czym gadać. Jako twój ojciec po prostu muszę zareagować.
- I ja się mam nie śmiać? Posłuchaj sam siebie: "Jako twój ojciec muszę zareagować". Dawno nie słyszałem czegoś tak śmiesznego.
- I tak nie uciekniesz od tej rozmowy. Sprawy zaszły za daleko. Dalej tak być nie może.
- Doprawdy? A co, dasz mi lanie? Albo szlaban na chodzenie do knajpy lub oglądanie pornosów w internecie? Nie bądź śmieszny, mam swoje lata i mogę robić, co chcę.
- Póki mieszkasz pod moim dachem, mam prawo stawiać ci wymagania. Zresztą zawsze mam takie prawo, bo jestem twoim ojcem. Mam prawo, a nawet obowiązek.
- Serio, serio?
- Skończ z tym tonem i posłuchaj. Sam powiedziałeś, że masz swoje lata, a z tym wiąże się odpowiedzialność za siebie i za innych. Co ty robisz ze swoim życiem? Są pewne reguły, które obowiązują zawsze i których trzeba przestrzegać zawsze.
- Zostałeś kaznodzieją w jakiejś sekcie czy co?
- O twój stosunek do spraw wiary i Kościoła też tu chodzi.
- I kto to mówi!!! Ha, ha, ha... Jakie ty w ogóle masz moralne prawo, aby mnie pouczać? Popatrz na swoje życie. "Są pewne reguły, które obowiązują zawsze". Super. A ty ich przestrzegasz? No, powiedz szczerze?
- Wiesz...
- No właśnie. Więc daj sobie spokój z pouczaniem mnie, jak mam sobie życie układać, bo sam masz to wszystko serdecznie gdzieś. Wiem, mama ci kazała ze mną poważnie porozmawiać. Porozmawiałeś, mamy to zaliczone i możemy dalej żyć każdy po swojemu.
- Ale...
- A jak znowu wpadniesz na pomysł, żeby mnie nawracać, to najpierw przyjrzyj się sobie. Zrób... to się chyba nazywa rachunek sumienia. A teraz spadam. Cześć, tatulku. Normalnie chłopaki pospadają, jak im to opowiem. Mój ojciec nagle postanowił mnie uczyć życia. Zajefajne! A, i jak będziesz dzwonił to mamy, żeby jej zameldować wykonanie zadania, to ją pozdrów ode mnie. I jeszcze jedno. Jak ma na imię ta nowa kobieta, która od kilku dni się pałęta po mieszkaniu i godzinami zajmuje łazienkę? Przecież nie będę mówił do niej "proszę pani"...

piątek, 20 sierpnia 2010

Chodzi o zasady

Kroniki letnie

- Nie wyglądasz najlepiej. Coś cię gryzie, masz jakiś problem?
- Nic, takiego, sama muszę sobie z tym poradzić.
- Córciu, póki masz mamę, zawsze możesz się z nią podzielić swoimi problemami.
- Ale to nic konkretnego, raczej chodzi o zasady.
- Zasady?
- Marek Mówi, że jestem głupia i nie nadaję się do współczesnego świata. Że dzisiaj najważniejsze, to wyjść na swoje.
- A ty tak nie uważasz?
- Przecież nie tak mnie uczyłaś. Nie mogę patrzyć spokojnie, jak się krzywdzi innych ludzi dla własnej korzyści.
- Więc jednak chodzi o konkrety.
- W pewnym sensie. Marek mówi, że jak ty nie oszukasz innych, to inni oszukają ciebie. Dlatego trzeba wyprzedzić innych.
- Wyprzedzić?
- Dokładnie tak. A jak mu mówię, że Bóg wszystko widzi i odpłaci za każdą krzywdę drugiego człowieka, to się śmieje. Powiedział, że przykazanie miłości to przeżytek. Przy dzieciach to powiedział. Martusia zaraz pytała, co to przeżytek.
- A co to przykazanie miłości nie pytała?
- Nie pytała, bo katechetka na religii im już mówiła. Ale potem Martusia chciała wiedzieć, kto mówi prawdę, czy pani katechetka czy tata.
- No i co powiedziałaś?
- Co miałam powiedzieć? Że tatę jakiś zły duch opętał? Zbyłam ją jakoś.
- Musisz do tego wrócić, bo dziecko potrzebuje jasnych odpowiedzi.
- Ale jak mam rozmawiać z z dzieckiem, skoro nie mogę się dogadać z Markiem? Od czasu tej afery ze wspólnikiem on się strasznie zmienił i nikomu nie ufa. On chyba wszystkich nienawidzi... Boję się, że zacznie nienawidzić nawet mnie i dzieci...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Zaproszenie

- Co oni sobie wyobrażają! Nie mają prawa mi organizować czas poza pracą!
- Oooo, widzę, że ty też dostałaś zaproszenie na pojutrze. Myślałam, że tylko w naszym dziale je rozdawali na siłę.
- U nas też. Przyszła kierowniczka z całym plikiem zaproszeń i każdemu położyła na biurku bez słowa. A potem tylko w drzwiach mruknęła, że komu robota miła, nich nie zapomni z zaproszenia skorzystać.
- U nas było podobnie. Poczułam się jak w innym kraju. Moja mama mi opowiadała, że kiedyś musieli przymusowo chodzić na różne imprezy. Ale przecież teraz jest demokracja! Dlaczego mam chodzić na jakieś imprezy, na które wcale nie mam ochoty chodzić?
- A bo wiesz, jak to było? To najpierw miała być impreza tylko dla kierowników, ale ze wszystkich oddziałów w kraju. Tylko że okazało się, że w tym samym czasie prezes ma rocznicę i w tajemnicy zorganizowali mu wielkie przyjęcie-niespodziankę. No i nasi tutaj za późno się dowiedzieli, więc nie mogli odwołać. A ponieważ to idzie normalnie przez księgowość, to muszą jakoś zapewnić frekwencję.
- Mnie się to nie podoba. A poza tym, nie mam w co się ubrać do takiego lokalu.
- Ja też, ale się nie przejmuję. Nie będę się stroić na imprezę, na którą idę jako tłum.
- Ale inne pewnie się odstrzelą...
- Szczerze mówiąc, to nigdy nie byłam w takiej drogiej knajpie.
- Ja raz byłam. Ale wtedy zaprosił mnie mój były... Miał gest...
- Tęsknisz za nim?
- Nawet nie. Ale to zaproszenie budzi wspomnienia. Wtedy się czułam wyróżniona, że znalazłam się w takim otoczeniu. Wszystko mi imponowało.
- No cóż, zaproszenie zaproszeniu nierówne.
- A zauważyłaś, że to zaproszenia dla dwóch osób? Weźmiesz swojego faceta?
- Co ty! Wstydu bym się tylko najadła.
- No to skąd weźmiesz osobę towarzyszącą?
- A ty?
- A ja mam pewien pomysł, jak to zagospodarować...
- Tylko mi nie mów, że chcesz...
- Właśnie, że chcę. Skoro okazja sama się nadarza, to szkoda byłoby ją zmarnować, prawda?

środa, 18 sierpnia 2010

Po równo

Kroniki letnie

- Noż, k... tak być nie może, albo jest na tym świecie jakaś sprawiedliwość, albo nie...
- Weź panuj nad sobą, za ścianą są moje dzieciaki.
- Sorry, ale tak mnie to uderzyło, że najchętniej rzuciłbym to wszystko w diabły. A być może faktycznie tak zrobię.
- Nie przesadzasz trochę?
- Ja przesadzam? To niby wszystko jest OK, że przychodzi jakiś gówniarz prosto po szkole i na dzień dobry dostaje tyle co ty, po prawie dwudziestu latach pracy? Wszystko gra i tylko ja się nie wiadomo o co rzucam?
- Z tego, co wiem, to ten gówniarz skończył z wyróżnieniem jedną z najlepszych uczelni w Stanach.
- I co z tego?! Ja nie miałem takiej szansy i skończyłem tylko zwykły polski uniwerek. Nie miałem wszystkiego podanego na tacy. Do wszystkiego musiałem dojść ciężką harówą. I za to teraz mam być karany?
- Dlaczego karany? Przecież zarabiasz kupę forsy.
- Ale on jeszcze niczego nie osiągnął, poza tym dyplomikiem, i już dostał tyle, co ja. Za nic. Za to, że miał łatwiej w życiu!
- Skończ to użalanie i spójrz na sprawę od strony firmy. Firma po prostu inwestuje w człowieka. Ma takie prawo.
- Ale...
- W ciebie też firma inwestowała przez całe lata. Dzięki niej masz tę wiedzę, którą masz...
- No ale porównaj wysiłek, jaki jak musiałem włożyć, a jaki włożył ten żółtodziób. On nie ma żadnego doświadczenia. Nic. Tylko ten dyplom i cholerną pewność siebie wobec szefów. Ale jak stanął wobec pierwszego problemu, to się przyszedł do mnie pytać, czy dobrze kombinuje.
- I co, źle kombinował?
- Zasadniczo szedł w dobrym kierunku. Ale w kilku szczegółach pobłądził.
- No widzisz, nie jest taki do niczego. I jak widać dalej chce się uczyć. Nie uważa się za równego tobie.
- Ale dlaczego zarabia tyle, co ja?
- O rany, ten znów swoje...

wtorek, 17 sierpnia 2010

Wszystko możliwe

Kroniki letnie

- Pamiętasz, jak kiedyś dyskutowaliśmy, że Polacy odwrócą się od Kościoła?
- Pamiętam. Ale chyba nie miałeś racji.
- W czym?
- Mówiłeś, że jeśli nam się poprawi pod względem materialnym, to masowo przestaniemy chodzić do kościoła. Przez ostatnie dwadzieścia lat mocno się wzbogaciliśmy, a jednak, jak wynika z badań, wciąż do kościoła chodzimy.
- Ejże. Mówimy na pewno o tych samych danych?
- Oczywiście. Ty twierdziłeś, że kościoły będą puste. A nie są.
- Ale pustoszeją. Każdy w miarę realnie patrzący ksiądz ci to powie, że ma teraz w kościele większe luzy, niż dziesięć lat temu.
- Za dużo czytasz jednej gazety. To czarnowidztwo. Poza tym bogaci też mogą iść do nieba.
- Ale mają trudniej. Sam Jezus to powiedział.
- Ty się Jezusem nie zasłaniaj, żeby uzasadniać swoje antykościelne tezy. Pomyliłeś się w swoich czarnych przepowiedniach i tyle.
- Akurat się pomyliłem. Wcale nie. Jeszcze się przekonasz, że miałem rację. Po prostu wielu ludzi w Polsce nadal uważa się za biednych. Nie doszli jeszcze do tego poziomu, na którym będą mogli budować poczucie bezpieczeństwa na swoim stanie posiadania. Ale to się zmienia. Zobaczysz, że wszystko jest możliwe. Także puste kościoły w Polsce.
- Wszystko jest możliwe, ale dla Boga. Dlatego moim zdaniem możliwe są w Polsce pełne kościoły dobrze sytuowanych ludzi.
- Nigdzie dotychczas to się nie udało, więc dlaczego miałoby się udać u nas?
- Człowieku, trochę wiary…

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Córka

Kroniki letnie

- To jest jakieś szaleństwo! Nigdy się na to nie zgodzę!
- Nie zapominaj, że ona jest dorosła i sama podejmuje decyzje.
- Co z tego, że jest dorosła, skoro podejmuje nieracjonalne decyzje? Moim obowiązkiem jest ją chronić zawsze i wszędzie. Przecież nadal jest moim dzieckiem! Dorosłą czy nie, wciąż ją tak samo kocham...
- Jeśli kogoś kochasz, dajesz mu wolność.
- Ale ona nie wie, co z tą wolnością zrobić! Ona sama się jej chce pozbyć. Przecież to, co chce zrobić, to jakby poszła na zawsze do więzienia. Dobrowolnie!
- Nie przesadzaj. Klasztor to nie więzienie.
- Ten, do którego ona chce iść, bardzo więzienie przypomina. W dodatku jest za granicą. Nie dość, że praktycznie nie będę mogła jej widzieć, to jeszcze będzie tak daleko ode mnie. Nie wiem, co się z nią stało. To nie jest pobożność, to jest jakiś skrajny radykalizm religijny, fundamentalizm! Skąd jej się to wzięło? Ja jej tak nie wychowałam!
- A co jeżeli naprawdę usłyszała głos Boga? Chcesz walczyć z Bogiem?
- Bóg mi ją dał, więc dlaczego teraz miałby mi ją zabierać? Wiązałam z nią takie nadzieje, a ona chce całe życie przesiedzieć za murami. Bez rodziny. Bez ukochanego człowieka. Bez dzieci. I co my zrobimy z tym, domem, który dla niej budowaliśmy?
- Zadaj jej te pytania.
- Już sto razy zadawałam! A ona robi taką dziwną minę i mówi, że znalazła coś o wiele cenniejszego. Ją coś chyba opętało...
- Nie dramatyzuj. Przecież zanim zapadnie ostateczna decyzja, jeszcze będzie wiele lat prób, wiele możliwości wycofania się... Ale to ona musi sprawdzić, czy się nie pomyliła...
- Ona, ona... A co ze mną? Czy ja nie mam prawa oczekiwać w niej oparcia na stare lata?

niedziela, 15 sierpnia 2010

To już jest koniec

W Polskę jedziemy...

"Więc prostu z Muzeum Powstania Warszawskiego znów w drogę, by poszukać jeszcze ciszy, spokoju, dystansu..." - napisałem w sobotnim poście. I rzeczywiście, opuściłem rozgorączkowaną zbliżającymi się obchodami Dnia Wojska Polskiego stolicę. Pojechałem znów na wieś. Tym razem na wieś w powiecie radomszczańskim.

Jeszcze po drodze zatrzymałem się na podwarszawskiej stacji benzynowej, gdzie wokół McDonaldsa kłębił się spocony, hałaśliwy tłum, w którym rej wodziły rozkrzyczane i nieposłuszne dzieciaki z jakiegoś autokaru. "Gdzie jest ten (tu nazwisko). Wołajcie go tu, bo jak go trzasnę!" - krzyczała pani wychowawczyni chyba. Nie była w dobrym nastroju, a nasycony do granic możliwości upał z pewnością nie poprawiał jej nastroju.

Ale stopniowo, choć bez pośpiechu, oddalałem się od miasta, w którym widziałem w piątkowy wieczór ustawiany na Krakowskim Przedmieściu wielki portret Piłsudskiego. Naprzeciwko też stało wielkie rusztowanie, ale nie wiem, co miało być na nim umieszczone. Znajomy z lekkim uśmiechem proponował, aby powiesić tam Lenina... Żeby znów znaleźli się naprzeciw siebie, jak w 1920.

Aż wreszcie wieś. Wieś w powiecie radomszczańskim. Zupełnie inny rytm życia. Co prawda też ktoś tam dyskutował o krzyżu w Warszawie, ale bez tego zamknięcia i skupienia wyłącznie na własnych racjach, które widziałem u niektórych w stolicy.

A przede wszystkim cisza. Cisza, którą w niedzielnie przedpołudnie "zakłócał" najpierw ambitny kogut, piejący na kilka sposobów, jakby próbował różnych tonacji, a potem śpiew w miejscowym kościele w czasie Mszy świętej. Śpiew z jednej strony majestatyczny i dostojny, ale również radosny i dający wytchnienie.

"Takie jest prawo miłości, które dał Pan.
Takie jest prawo miłości, jest kluczem nieba bram.
Takie jest prawo miłości i jego strzeżmy,
I miłość wszystkim dokoła ze sobą nieśmy" - powtarzały jasne dziewczęce głosy.

Brzmiały mi w uszach, gdy wsiadałem do samochodu, aby odbyć ostatni odcinek tegorocznej wędrówki.

Moje miejsce na ziemi przywitało mnie ulewą, grzmotami i błyskawicami. Gwałtowny i hałaśliwy był więc koniec mojej wyprawy pod hasłem "W Polskę jedziemy"... Choć bardzo się starałem na koniec o wyciszenie ;-)

sobota, 14 sierpnia 2010

Od krzyża do krzyża i jeszcze

W Polskę jedziemy...

Nie, tego miejsca nie mogło zabraknąć na trasie mojej tegorocznej wędrówki. Chociaż byłem w tym mieście wiele, wiele razy, a nawet w nim pracowałem, to jednak czułem, że muszę tam pojechać. Więc prosto ze spokojnego, wolno toczącego życie Supraśla pojechałem do... Warszawy. Upewniłem się, że muszę nawiedzić stolicę właśnie w Supraślu, gdy zwiedzałem wyjątkowe Muzeum Ikon, a potem, gdy stałem przy grobie arcybiskupa Mirona, który zginął w smoleńskiej katastrofie.

W kontekście tych wydarzeń miałem w Warszawie do odwiedzenia dwa miejsca. Po pierwsze Krakowskie Przedmieście przed Pałacem Prezydenckim. Po drugie, Muzeum Powstania Warszawskiego. Też, jak słyszałem, nowoczesne i angażujące odwiedzającego.

Na Krakowskim Przedmieściu stanąłem jeszcze w piątek wieczorem. Widok, który ujrzałem, wciąż mam przed oczami. Przed Pałacem Prezydenckim zobaczyłem dwa kręgi utworzone z ludzi. Jeden, ten po lewej, gdy stało się twarzą do pałacu, bezpośrednio pod krzyżem, właśnie odmawiał koronkę do Miłosierdzia Bożego pod przewodnictwem ks. Stanisława Małkowskiego. Obok, trochę na prawo, krąg tych, których przesłanie wyrażał jeden z ironicznych transparentów "Zburzyć Pałac Prezydencki, bo zasłania krzyż". W tym drugim kręgu atmosfera zabawy, kpiny, happeningu. Wokół obydwu kręgów krążyli wieczorni przechodnie, przemykali dziennikarze (dwa wozy transmisyjne zaparkowały pod kościołem wizytek). Gdzieniegdzie pojedyncze dyskusje toczyli zwolennicy krzyża z jego przeciwnikami, ale bez szczególnych emocji. A przede wszystkim bez nawet iskry nadziei, że ktokolwiek zdoła drugiego przekonać. Zastanowiło mnie, że obydwa kręgi "zabezpieczały" niemal same policjantki. Ładne dziewczyny w mundurach pilnowały przede wszystkim, aby nikt nie wpadł pod któryś z przejeżdżających autobusów.

Ruszyliśmy ze znajomymi w stronę Placu Zamkowego. Ledwie uszliśmy kawałek, kolejny krąg ludzi, niemal tak samo liczny, jak tamte dwa. Wewnątrz jakiś artysta czy performer, z maską chroniącą przed pyłami na twarzy, malował coś na chodniku.

Nieco dalej pod zadaszeniem tańczący przy dźwięku kapeli ludzie i kolejna grupa obserwatorów.

Znów kilka kroków i kolejne zgromadzenie, z zafascynowaniem obserwujące człowieka grającego na tubie, z której przy każdym dźwięku buchał żółty płomień, niczym z paszczy smoka.

Zdałem sobie sprawę, że ci modlący się pod krzyżem ludzie nieświadomie wpisali się w ten ciąg wydarzeń na warszawskim deptaku. "Stali się częścią folkloru" - powiedział ktoś obok ze smutkiem i zażenowaniem w głosie. "A wraz z nimi krzyż" - dodałem w myślach...

Na Placu Zamkowym trwał właśnie koncert pieśni związanych z Powstaniem Warszawskim. Posłuchaliśmy chwilę.

"Chodź pod jeszcze jeden krzyż" - powiedział znajomy. Poszliśmy. Stał. Wielki. Jasny mimo wieczora. Samotny. Nikt go nie bronił, ale też nikt nie żądał jego usunięcia. Krzyż Papieski na Placu Piłsudskiego. Obok wielka tablica wskazująca, gdzie znajdował się ołtarz 2 czerwca 1979. Jej wielkie litery krzycząco kontrastowały z niewielkimi literkami powieszonej kilka dni temu na ścianie Pałacu Prezydenckiego tablicy, z tekstem mówiącym o wydarzeniach w pierwszych dniach po smoleńskiej katastrofie. Gdy stałem przed tamtą małą tablicą przypomniało mi się, że ktoś na Facebooku skomentował ją mniej więcej w ten sposób: "Jestem wdzięczny, że zostałem upamiętniony tą tablicą. Teraz pora upamiętnić ofiary katastrofy pod Smoleńskiem". Zgadzam się z tym wpisem. Ta tablica na pewno nie upamiętnia ofiar, tylko chwile zjednoczenia wielu ludzi w bólu.

W sobotę odstałem ponad pół godziny po bilet do Muzeum Powstania Warszawskiego i wszedłem. Muzeum naprawdę znakomicie pomyślane i zrealizowane. Ale zwiedzanie go w ogromnym tłumie to nie lada wysiłek. Trudno się skupić, a to muzeum wymaga skupienia. Wymaga czasu. Spokoju. Nie wiem, którego dnia trzeba przyjść, aby bez pośpiechu spędzić w nim wiele godzin. Nawet podczas zwiedzania ustawiają się długie, stresujące, a nawet irytujące kolejki do oglądania filmu "Miasto ruin". Panująca w muzeum atmosfera dekoncentrowała mnie tym bardziej, że przez ostatnie dwa tygodnie oglądałem rozmaite ekspozycje często będąc jedynym zwiedzającym. Zresztą już na Krakowskim Przedmieściu, na które trafiłem prosto z Supraśla, gdzie z rzadka ktoś pojawiał się na ulicy, poczułem ogromny kontrast. Tam spokój, cisza, powolny tok życia, tutaj gwar, hałas, tłok (wciąż trzeba było uważać, aby się nie zderzyć z kimś idącym z naprzeciwka) i - mimo wieczornej pory - wyczuwalny gdzieś podskórnie pośpiech.

Więc prostu z Muzeum Powstania Warszawskiego znów w drogę, by poszukać jeszcze ciszy, spokoju, dystansu...

piątek, 13 sierpnia 2010

A jednak można

W Polskę jedziemy...

Supraśl. Czyli ekumenizm praktyczny. Niełatwy. Rano od prawiłem Mszę w kościele katolickim (jednym z dwóch), który jeszcze kilkadziesiąt lat temu był świątynią ewangelicko-augsburską. Ksiądz Stanisław, pochodzący z Supraśla, opowiadał mi obraz z czasów wojny, którego nie potrafi zapomnieć, jak to rosyjski żołnierz siedział na wierzy tego kościoła luterańskiego i odpiłowywał krzyż. Odpiłowany krzyż spuścił na inach na ziemię, a tam go wraz z innymi zniszczył.

Po Mszy przeszedłem się uliczkami, przyglądając się porannemu życiu wschodniego miasteczka polskiego. Sporo tych "wczorajszych", jak na miesiąc abstynencji... Ale poza nimi wokół pewien szczególny rodzaj niespiesznego spokoju.

Przechodząc koło monastyru usłyszałem śpiew. Wszedłem. W małej cerkwi trwała liturgia. Mnisi, kilka kobiet, jeden mężczyzna. Niewiele rozumiałem z liturgii, z podziwem patrzyłem na niezwykle liczne znaki krzyża i pokłony. Poza mnichami trzy osoby przystąpiły do Komunii, inni spożywali prosforę.

To może głupie, ale chwilami, obserwując celebrujących, miałem wrażenie, że nie wszyscy przykładają się do sprawowania liturgii z pełnym zaangażowaniem. Chwilami jakbym widział niektórych znajomych księży, odprawiających Mszę, jak rutynowy obowiązek...

Ale mimo to czuło się w tej liturgii i trudnych (także w odbiorze), monotonnych śpiewach, realną obecność sacrum.

Gdy już można było, odwiedziłem wystawę ikon w muzeum, które jest oddziałem Muzeum Podlaskiego. Coś niesamowitego! Okazuje się, że można pokazać mnóstwo ikon w taki sposób, że człowiek nie jest znużony, a tym bardziej znudzony, lecz wzruszony. Oglądanie tej wystawy (oglądanie to nie jest właściwe słowo) dla mnie było przeżyciem... religijnym. I okazją do myśli, że w pewnym sensie utrata tego sposobu podejścia do spraw wiary, jakim jest ikona, z powodu podziałów w chrześcijaństwie, nie powinna mieć miejsca. A druga myśl była taka, że chciałoby się widzieć w ten sposób prezentowane zbiory sztuki katolickiej.

Pomyśleć, że podstawą tej wystawy w Supraślu są ikony odebrane przemytnikom przez celników...

Byłem też przy grobie arcybiskupa Mirona, który zginął w katastrofie 10 kwietnia.

Wystawa, którą obejrzałem i grób arcybiskupa Mirona w pewnym sensie wyznaczyły następny punkt mojej wędrówki, ale o tym jutro.

A na zakończenie jeszcze o barze "Jarzębinka" i regionalnych przysmakach. Kiszka ziemniaczana i babka ziemniaczana. Mniaaaaaam! Dopiero potem uświadomiłem sobie, że jest w nich boczek, a przecież dziś piątek...

czwartek, 12 sierpnia 2010

Żniwa przez szybkę

W Polskę jedziemy...

Prawie cały dzień w samochodzie. A to dlatego, że odczułem nieprzepartą chęć zrealizowania czegoś, co było w planie wstępnym, a czego z przyczyn niezależnych nie udało się zrealizować. Chodzi o wizytę w Supraślu i obejrzenie głośnej w mediach wystawy ikon.

Decyzja zapadła wczoraj wieczorem, więc niespodziewanie ze wsi w powiecie włocławskim przeniosłem się trzysta kilometrów na wschód. Drogi w Polsce są, jakie są, szybko jeździć się nie da, a poza tym nie bardzo miałem powód, aby szaleć, więc spokojnie, nie przekraczając setki, toczyłem się przez polską ziemię, patrząc przed siebie i na boki. Jadąc wśród pól widziałem tam ciężko pracujących ludzi. Żniwa. Kombajny w rozmaitych kolorach (a myślałem, że wszystkie są czerwone...), jakieś tajemnicze maszyny, które nie wiem, co robiły, pełne ziarna przyczepy, dostojnie ciągnięte prze traktory, wielkie okrągłe bele słomy, nie wiem dlaczego zawijanie w folię, przez co wyglądają jak tajemnicze pakunki czekające, by się znaleźć pod choinką... Przez szybę klimatyzowanego samochodu można żniwa oglądać godzinami. Gorzej, gdyby przyszło człowiekowi nagle bez przygotowania wziąć w nich udział. "Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało" - przypomina się, gdy oko dostrzega niewielkie grupki harujących pod palącym słońcem ludzi. Tylko krowy leżą sobie spokojnie w cieniu drzew i wyglądają tak, jakby im na niczym nie zależało...

Jechałem przez Ciechanów, Ostrów Mazowiecką (dlaczego inne Ostrowy są rodzaju męskiego, a Mazowiecka żeńskiego?), zatrzymując się do czasu do czasu na stacjach benzynowych. I nagle, niespełna trzydzieści kilometrów od Białegostoku, usłyszałem zupełnie inny zaśpiew. Słuchając instrukcji, jak ominąć centrum Białegostoku nie mogłem wyjść z zachwytu nad sposobem i tonem, jakim młody człowiek mi ich udzielił. A z jaką to robił życzliwością! Zresztą okrążając Białystok, gdy nagle straciłem pewność siebie i skręciłem, by w pierwszej napotkanej firmie zapytać, jak dalej na Supraśl, usłyszałem nie suchą informację, ale najpierw pochwałę "Dobrze pan jedzie!". I dopiero potem wskazówki, jak jechać dalej.

Do Supraśla dotarłem na tyle późno, że nie zdążyłbym porządnie wszystkie obejrzeć w monastyrze. Okazało się zresztą, że bez wcześniejszej rezerwacji wcale nie jest łatwo znaleźć nocleg w Supraślu w tych dniach. w Końcu udało mi się i postanowiłem coś zjeść. Już wcześniej wypatrzyłem reklamę baru "Jarzębinka", specjalizującego się w potrawach regionalnych. Co prawda bar powinien być czynny do 18.00, ale gdy pół godziny po tym terminie stanąłem w drzwiach, okazało się, że nadal można się pożywić. Co prawda nie było kiszki i babki ziemniaczanej, ale były kartacze z surówką z kiszonej kapusty. Nie bez powodu bar "Jarzębinka" z Supraśla zdobył za te kartacze nagrody w jakichś kulinarnych konkursach! Co za pycha! A na jutro już się zapowiedziałem, że będę próbował i kiszki i babki :-)

W moim starym atlasie jest napisane, że w Supraślu jest klasztor bazylianów. Gdy jednemu z tutejszych katolickich księży powiedziałem, że jutro idę zwiedzać właśnie klasztor bazylianów, chłodno mnie poprawił: "Teraz w pobazylińskich budynkach jest monastyr prawosławny". I zamilkł.

Siedzę teraz w ogródku jednej z restauracji i łapię zasięg, aby wpisać tego posta, bo w miejscu mojego noclegu komórkowy internet działa z oporami i przerwami. Wokół toczy się spokojne życie małego miasteczka na wschodzie Polski. I słyszę różnicę pomiędzy mową restauracyjnych gości i tych, którzy siedzą opodal na ławkach wokół nieco wysuszonego trawnika.

środa, 11 sierpnia 2010

Przesyt i pierogi

W Polskę jedziemy…

Z powodu okropnego gorąca zamiast w Toruniu znalazłem się w Płocku. Jakoś nie mogłem wykrzesać z siebie ochoty do podążania śladami Kopernika. W Płocku skierowałem kroki do katedry pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Świątynia uważana jest za najstarszą budowlę sakralną na Mazowszu, ale jej obecny wygląd to efekt przebudowy przeprowadzonej na początku poprzedniego wieku. Wystrój ma więc w dużej części około stu lat. Nie ma w niej też oryginału tzw. Drzwi Płockich, a jedynie całkiem świeża kopia. Oryginał zdobi Sobór św. Zofii w Nowogrodzie Wielkim w Rosji. W podziemiach katedry spoczywają szczątki władców Polski – Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego.

Odwiedziłem też Muzeum Diecezjalne, gdzie oglądając wystawę “Chrystus w sztuce wykryłem u siebie przesyt. W ciągu dziesięciu dni odwiedziłem wiele zabytków i muzeów, widziałem wiele cennych eksponatów i chyba odbyło się to za szybko i zbyt intensywnie. W rezultacie z całej wystawy moją uwagę przykuły właściwie tylko dwie Piety z Drobina, a najwięcej czasu zajął mi obraz “Matka Boska Arabska albo sen Dzieciątka na pustyni”. Jego autorem jest Albert Aublet. Obraz powstał w 1898 r. Matka Boska jest na nim taka zwykła, taka ludzka… Kto nie widział, niech żałuje.

O przesycie, a może nawet pewnym kryzysie poznawczym upewniłem się, gdy postanowiłem zwiedzić starówkę. Idąc ulicą Grodzką w stronę Starego Rynku niespodziewanie zacząłem się z wielkim zapałem interesować menu proponowanym przez liczne tam restauracje, bary i kawiarnie. Obejrzałem pobieżnie ratusz i wróciłem do jednej z restauracji, która oferowała dużo różnych pierogów, m. in. z kurkami, z makiem i wiśniami, z soczewicą, szpinakiem albo z kaszą gryczaną. Fajny wystrój, pierogi podane bardzo atrakcyjnie, w misce ze skwarkami, z wielką drewnianą łychą, przekładało się je na podgrzany talerz, a jednak… Jednak musiałem się bardzo skupić i wysilić, aby poczuć i docenić ich smak. Z jakiego powodu? Z powodu pana kelnera. Łagodnie mówiąc, nie sprawiał wrażenia człowieka życzliwego innym przedstawicielom swojego gatunku. Niby był uprzejmy, ale było w tej uprzejmości i w całej jego postawie coś głęboko zniechęcającego.

Gryząc podsmażane pierogi o różnych smakach uświadomiłem sobie, że nawet najlepsze i pięknie podane danie z trudem przechodzi przez gardło, jeśli czegoś zabraknie w człowieku, który jest stawia przed tobą. Aż przestałem na chwilę jeść, gdy zdałem sobie sprawę, że to dotyczy również innych sytuacji. Na przykład głoszenia Ewangelii. Co z tego, że pokarm wielkiej wartości i pięknie podany, jeśli przynosi mi go naburmuszony duchowny albo świecki patrzący na mnie złym okiem?

Dopiero teraz, po wielu godzinach, zaczynam w pełni doceniać smak zjedzonych pierogów. I zastanawiam się, czy nawet po czasie odkryłbym ich znakomitość, gdyby nie to, że z rachunkiem przyszedł inny, o wiele sympatyczniejszy, szczerze uśmiechnięty kelner…

A przed opuszczeniem Płocka przekonałem się, że książkę “Uwierzcie w koniec świata”, będącą zapisem rozmowy z o. Joachimem Badenim da się kupić nie w diecezjalnej księgarni, lecz w sąsiednim empiku.

wtorek, 10 sierpnia 2010

W odpowiedzi na zaproszenie

W Polskę jedziemy…

W komentarzach pod postem z 5 sierpnia (zatytułowanym “Pokazywanie”), w którym opisałem moje wrażenia z wizyty w Kórniku i Rogalinie, ktoś napisał: “Zapraszam do włocławskich muzeów lub skansenu w Kłóbce! Mimo, że pracujemy na etatach nie traktujemy zwiedzających jak zło konieczne. Proszę sprawdzić :-))”. Takiemu zaproszeniu nie sposób odmówić. Więc we wtorek zjawiłem się we Włocławku.

Ale zanim poszedłem do muzeum, najpierw musiałem wejść do włocławskiej katedry. Oczywiście najlepiej ją zwiedzać z takim przewodnikiem, jaki mnie się trafił w osobie jednego z włocławskich księży, który wiedzę o gotyckiej świątyni ma doprawdy imponującą i potrafi nie tylko przypomnieć, iż jest to już trzecia włocławska katedra, ale również zauważyć jakby mimochodem, że jej romańską poprzedniczkę Krzyżacy zniszczyli akurat w Wielki Piątek, bo tak im wyszło. O każdym obrazie, każdej kaplicy, niemal o każdym przedmiocie umieszczonym a katedrze włocławskiej powiedział coś interesującego. A jest o czym.

Największe wrażenie zrobił na mnie wielki świecznik, który po wojnie za beczkę spirytusu ówczesny proboszcz zakupił od Rosjan, którzy przejęli go od uciekających Niemców. Świecznik pochodzi z Estonii i podobno ktoś stamtąd chce go odzyskać. Troszkę mnie zastanowiło, gdy mój przewodnik opowiadał, że ten obraz to pochodzi z takiego kościoła w mniej lub bardziej odległej miejscowości, tamten ołtarz z innego itp. Widać przed wiekami w ten sposób kompeltowano wyposażenie kościoła katedralnego, co dziś mnie wydaje się trudne do zrozumienia.

W ogóle dobrze, że mój przewodnik miał mocny głos, więc udawało mu się przekrzyczeć panujący w świątyni hałas prac budowlanych. Katedra szykuje się ostro do jubileuszu 600-lecia, który przypada w przyszłym roku.

Nadszedł czas na sprostanie internetowemu zaproszeniu do muzeum. Placówek włocławskie Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej ma sporo. Mnie zaciekawiła kolekcja fajansów, którą można oglądać przy ul. Słowackiego. Trochę narobiliśmy z moim towarzyszem dzisiejszym zamieszania, bo okazało się, że nie zasługujemy na bilety ulgowe po 3 złote, a z szuflady w kasie akurat wyszły bilety normalne po 5. Zostaliśmy więc wpuszczeni bez biletów i najpierw obejrzeliśmy portrety na piętrze drugim (m. in autorstwa Boznańskiej, Malczewskiego, Mechofera, Axentowicza), a potem naprawdę ciekawe fajanse. Okazało się, że kiedyś we Włocławku były trzy fabryki fajansu. Co prawda słowo fajans ma konotacje negatywne, ale niektóre prawdziwe dzieła sztuki we włocławskim muzeum każą na fajans spojrzeć zupełnie inaczej. Muszę przyznać, że eksponaty sprzed wojny o wiele bardziej mi się podobały, niż podpisane nazwiskami projektantów produkcje powojenne.

Postanowiłem też zajrzeć do skansenu w Kłóbce, czyli Parku Etnograficznego. Pani przewodnik pięknie mnie pojedynczego oprowadziła, a co się przy tym naotwierała i nazamykała kłódek i zamków! No bo generalnie poszczególne obiekty zamknięte. Ale najbardziej mi się podobało w wiatraku. Widziałem już mnóstwo wiatraków w różnych skansenach i we wsiach, ale nigdy nie byłem w środku. A wiatrak w środku jest niezwykle zajmującym urządzeniem. Kto nie był, niech żałuje.

Ponieważ kończyłem zwiedzanie, gdy powoli zbliżała się pora wieczorna, więc moja pani przewodnik wskazała mi drogę do wyjścia i zajęła się zapędzaniem kóz na noc (pełno tam spaceruje też kaczek i kur po całym skansenie). Nie przewidziała tylko, że się poślizgnę i wpadnę do kałuży… Ale przynajmniej widać teraz po mnie, że byłem w Kłóbce ;-)

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Genialna lekcja historii

W Polskę jedziemy...

Włocławek przy tamie. Po drugiej stronie Wisły (od strony Lipna). Wysoki zielony krzyż nad samą wodą. Samochód zostawiam na parkingu i idą w dół. Za mną dość młode małżeństwo z dwoma synami, na oko 5-7 lat.

- Tato, czemu tam idziemy? - pyta jeden z chłopców bez entuzjazmu w głosie.
- Bo w tym miejscu źli policjanci, którzy się nazywali SB, zabili księdza Jerzego Popiełuszkę - odpowiada ojciec.
- A czemu go zabili?
- Bo głosił prawdę o Polsce zniewolonej przez komunistyczny reżim. Będziecie się o tym uczyć na historii i wtedy będziecie pamiętać, że byliście w miejscu, w którym się to stało...

Głupio mi dalej podsłuchiwać, przyspieszam, ale ta genialna w swej prostocie lekcja historii brzmi mi w uszach.

Chwila modlitwy pod krzyżem poświęconym w roku 1991 przez Jana Pawła II. Rzut oka na trzy tablice, głaz, który nie wiem, czy ma być ołtarzem, czy jakimś symbolem. Czego?

Gdy wracam na parking, pod krzyż zmierza spora grupa osób, które wysiadły z autokaru. Mają problemy, którędy iść, bo wciąż widać skutki powodzi i chodnik prowadzący pod krzyż w kilku miejscach jest uszkodzony...

Teraz do zamku w Golubiu-Dobrzyniu. Droga Włocławek-Lipno prawdziwa męczarnia. Wąska, kręta, z wlokącymi się ciężarówkami, a nawet z kombajnem, turlającym się 10 kilometrów na godzinę, oczywiście praktycznie bez szans na jakikolwiek manewr wyprzedzania na całej trasie.

Naczytałem się w Internecie negatywnych opinii sprzed kilku lat o zamku w Golubiu-Dobrzyniu. Więc wjeżdżałem do niego trochę nieufnie. I miłe rozczarowanie. Sympatyczny młody przewodnik, zwiedzanie zaczyna się filmu, potem - być może dzięki przewodnikowi i całkiem sensownemu tekstowi, który wygłasza - ma się wrażenie, że ekspozycja całkiem ciekawa. Co prawda armaty postawione w kaplicy trochę mi się wydają nie na miejscu, ale mam nadzieję, że to tylko tymczasowo. Chociaż ze słów przewodnika wynikało, że kaplicy to służy za salę do imprez... A ma taki sakralny kształt, że naprawdę serce się kraje, że nie ma tam ołtarza...

Ważna informacja. Jeśli ktoś chce zjeść obiad po zakończeniu zwiedzania, niech sobie dłużej pośpi, bo przed 13.00 dań obiadowych nie podają.

Z rzutu oka na mapę wywnioskowałem, że całkiem niedaleko jest Skępe, o którym w ostatnich dniach kilka razy zdarzyło mi się słyszeć, że stare i dla lokalnych katolików bardzo ważne. Bałem się, że znowu przywitam się z kratą, ale ku mojej radości bernardyni świątyni mi przed nosem nie zamknęli. Choć nikogo oprócz mnie nie było, świątynia stała otworem, figura Matki Bożej z Jezusem w łonie oświetlona. Nic, tylko patrzeć i się modlić. Potem, przy odrobinie sprytu w gablotce u wejścia do remontowanych właśnie krużganków można poczytać o sanktuarium i o figurze, dziedziniec obejrzeć z ciekawymi scenami Męki Pańskiej. Wyczytałem w sieci, że przez cały rok dla indywidualnych pielgrzymów szukających wyciszenia i skupienia przygotowano 7 pokoi (2/3 os.) z łazienką. "Dla zainteresowanych także możliwość posiłków w kuchni klasztornej". To istotne, bo gdy zjawiłem się w miejscowym barze, żeby coś zjeść pani zza kontuaru serdecznie mi doradziła, żebym jednak poszukał posiłku na trasie do Warszawy...

niedziela, 8 sierpnia 2010

Tradycyjna niedziela

W Polskę jedziemy…

Przerwa w wędrowaniu. Niedziela w wiejskiej parafii w powiecie włocławskim. Klasycznej tradycyjnej parafii. Proboszcz opowiadając o poszczególnych parafianach (zna ich dokładnie wszystkich, naprawdę), przy niektórych dodaje “Nie do pomyślenia, żeby w niedzielę nie byli w kościele”. A mnie zaraz w głowie pytania “Ale dlaczego? Czy ze względu na wiarę, czy na tradycję? Czy ich religijność, to religijność ‘narodowa’, czy religijność ‘życia’?

W czasie Mszy w pierwszych ławkach widzę podczas kazania twarze skierowane w stronę księdza, ale już ciut dalej widać, że spojrzenia błądzą tu i ówdzie. A czasie innej Mszy obserwacja drobnostki, ale jakoś istotnej. W czasie zbierania na tacę kilkunastoletni chłopak stojący w tyle kościoła podchodzi dość spory kawałek w stronę rodziców i bierze od nich monetę. W tym czasie zakrystianin zbliża się do nich. Rodzice wrzucają pieniądze do koszyka, ale chłopiec nie. Z otrzymaną monetą wraca na zajmowane wcześniej miejsce i dopiero gdy zakrystianin tam dochodzi z koszykiem, wrzuca. Czemu nie wrzucił od razu, przy rodzicach? A przede wszystkim, czy nie należałoby oczekiwać, że tak duży chłopak złoży ofiarę ze “swoich” pieniędzy, a nie będzie jak mały szkrab wyciągał rękę do rodziców? Czym jest dla niego wrzucanie monety do koszyka w kościele? Ofiarą czy zwyczajem?

Liturgia dobrze przygotowana, wielu świeckich zaangażowanych w jej sprawowanie. Na ile jednak jest dla uczestników rzeczywistym oddawaniem czci Bogu, a na ile teatrem, w którym uczestniczą siłą inercji (bo jakoś trudno tu mówić o rozpędzie…)? Na ile ten chrzest dziecka, który miał miejsce w czasie jednej z Mszy, jest motywowany głębokim pragnieniem przekazania potomkowi skarbu wiary, a na ile jest rytuałem, który powtarza się od wieków, bo tak robili przodkowie, bo tak robią inni we wsi, bo tego oczekują bliżsi i dalsi krewni i znajomi?

Czy nie jest tak, że motywacja tradycją i zwyczajem jest kilkakrotnie silniejsza, niż motywacja wiarą? Czy nie jest tak, że mamy do czynienia z wciąż mocną tradycją, która jednak przypomina prawie pusty kubek, z którego nie da się wiele napić?

Dużo tych pytań. I dużo czasu na ich rozważanie w czasie wyprawy w głąb lasu wokół licznych tu jezior. Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak głęboko w lesie, w którym obecność człowieka jest ledwo śladowa.

A co jest znakiem szczególnym tej tradycyjnej niedzieli w wiejskiej parafii w powiecie włocławskim? Cisza. Cisza! Taka cisza, że lot komara brzmi jak warkot samolotu. Taka cisza, że ściszone jak się da radio, którego w mieście w ogóle nie byłoby słychać, rozlega się na cały duży pokój. I słychać wyraźnie każde słowo piosenki. Nie. Za głośno. Trzeba je wyłączyć. Cisza jest ważniejsza.

piątek, 6 sierpnia 2010

Poznaj Poznań

W Polskę jedziemy...

Wjeżdżanie do Poznania od strony Swarzędza (droga nr 92) nie jest zajęciem dla prostego księdza. Trwa tam wielka przebudowa drogi i albo jestem kompletnie ślepy, albo rzeczywiście nie ma drogowskazu, jak dojechać do centrum. W końcu po dość długim błądzeniu wjechałem do miasta, ale nie z tej strony, z której według internetowych map planowałem.

Oczywiście najpierw Ostrów Tumski. Katedra. To tu, na tej wyspie, już w 968 była katedra. Katedra! Murowana. Tynkowana. W krypcie można zobaczyć na własne oczy odkopane przez archeologów fragmenty preromańskiej i romańskiej świątyni, która była świadkiem początków chrześcijaństwa na polskich ziemiach. Gdy się patrzy na fragmenty płaskiego basenu, najprawdopodobniej misy chrzcielnej i czyta się objaśnienia, że najprawdopodobniej to właśnie tutaj Mieszko I przyjął chrzest, ma się ochotę wejść do tej wykopanej dziury i dotknąć tej tak ważnej dla nas, polskich katolików, chrzcielnicy. Czy Mieszko kierował się tylko polityką? Na ile szczerze przyjął wiarę w Chrystusa? Emerytowany policjant pilnujący grodziska w Grzybowie mówił, że być może właśnie w tym grodzisku Mieszko zostawił swoje pogańskie żony i tych członków rodziny, którzy pozostali przy swych dotychczasowych wierzeniach...

W głównym ołtarzu poznańskiej katedry nie ma Najświętszego Sakramentu. Jest w bocznej kaplicy, po lewej. Trwa wystawienie. Kaplica może pomieścić kilkadziesiąt osób. W ławce, na klęcząco, przelotna myśl o proporcjach. Tam wielka katedra przeznaczona w ciągu dnia jednak przede wszystkim do zwiedzania. I niewielka kaplica na modlitwę... Czy czeka nas taka przyszłość?

W krypcie prawdopodobne groby Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Ale puste. Domniemane szczątki obu władców przeniesione do Złotej Kaplicy, która jest za prezbiterium. Ta kaplica, powstała w XIX wieku, miała w czasach zaborów przypominać o świetnej przeszłości Polski. Na ile ta świetna przeszłość jest nierozerwalnie związana z chrztem Mieszka I? W sferze politycznej Mieszko odniósł z tego korzyść. A jaką korzyść odniósł Kościół?

Ciekawe. Katedra jest pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. A w ołtarzu głównym, gdy jest otwarty, widać... same kobiety. W sumie piętnaście. W centrum Matka Boska mająca po bokach św. Katarzynę i św. Barbarę. A na skrzydłach jeszcze dwanaście świętych kobiet. Na zewnętrznych skrzydłach podobno jest osiem scen z Męki Pańskiej. Wierzę na słowo. Nie widziałem.

Ołtarz stoi na podstawie, w której wyrzeźbiona została scena Ostatniej Wieczerzy. Jedna z postaci siedzi tyłem. Jak sprawdzić, czy śląskim artystom, którzy robili ten ołtarz w XVI stuleciu, chciało się wyrzeźbić go całego i jaki ma wyraz twarzy?

Na Starym Rynku (w Poznaniu są też lokalne rynki) zaliczyłem Marcińskiego rogala (duży, smaczny i bardzo sycący, palce się lepią od lukru) i trykanie koziołków w południe. Dawniej trykały się co godzinę, ale teraz tylko o 12.00. Tłum pod ratuszem czeka i odlicza głośno do południa. Kilka razy, bo prywatne zegarki jak widać nie zawsze punktualne. Potem wybijanie godziny, trębacz i wreszcie koziołki. Kolejne tryknięcia głośno odliczały nie tylko zebrane dzieci. I nie tylko one głośno biły brawo, gdy koziołki po wykonaniu zadania chowały się za metalowymi drzwiczkami przy akompaniamencie trębacza.

Gdy się spod ratusza pójdzie w lewo, nagle na końcu ulicy Świętosławskiej widać piękną, głównie różową fasadę kościoła farnego św. Stanisława. Tu się czuje, że to kościół! W ławkach w nawie głównej - sporo modlących się ludzi. Po prawej, przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy prawie wszystkie "elektryczne świeczki" zaświecone i też kilka osób pogrążonych w modlitwie. Po prawej wejście do kaplicy wiecznej adoracji - tam przed Panem Jezusem w monstrancji też się modlą. A na prawo od wejścia - kolejka. Ponad dziesięć osób w piątek około 11.00. Czekają na spowiedź. Podczas wakacji tylko w piątki spowiadają tu od rana do wieczora. Nie wszyscy tylko się modlili. Sporo osób zwiedzało piękny barokowy kościół. Ale jakoś tak się to wszystko odbywało, że nie było konfliktu między modlitwą a zwiedzaniem. Poza tym jedyny to kościół z odwiedzonych przeze mnie dotychczas podczas tej wyprawy, w którym na stoliku leżały za darmo niewielkie jednokolorowe prospekciki zawierające w kilku językach najważniejsze informacje o świątyni. Drobnostka, a jak ułatwia podziwianie piękna kościoła!

Po wyjściu ze świątyni zaskoczenie. Na różowo pomalowany jest za unijne pieniądze nie tylko kościół, ale mnóstwo okolicznych budynków. Co dziwniejsze, okazuje się, że mieści się w nich Urząd Miasta i szereg miejskich instytucji. Nie wiadomo, gdzie kończy się to, co kościelne, a zaczyna to, co miejskie. Pomieszanie. Dopiero strażnicy miejscy pokazują, co pod czyją władzą. Czemu wszystko jednym kolorem pomalowane? No bo to wszystko razem kiedyś było jednym obiektem - kolegium i kościołem jezuickim.

A w kościele farnym jest też codziennie coś dla miłośników muzyki. Gdy koziołki przestają się trykać, można wysłuchać w świątyni krótkiego koncertu na tamtejszych bardzo cennych organach.

Jest w tym Poznaniu jakaś taka atmosfera, że nawet krótka wizyta pozostawia w człowieku dobre wrażenie. A jeśli się do tego ma zaszczyt zjeść obiad z proboszczem katedry i potem pogadać z jednym z poznańskich mądrych księży, to wyjeżdża się z postanowieniem, że trzeba tu będzie znów przyjechać...

czwartek, 5 sierpnia 2010

Pokazywanie

W Polskę jedziemy…

Co prawda trafienie do warsztatu, w którym zgodnie z obietnicą czekał na mnie pan z nowym lusterkiem do samochodu zajęło mi trzy kwadranse (tak są niestety w wielu miejscach Polski oznaczone drogi i ulice), ale ostatecznie obraz tego, co się za mną dzieje, gdy jadę, znowu stał się całościowy i pojedynczy. Nie było więc przeszkód, aby wybrać się w drogę do Kórnika, zahaczając po drodze o Miłosław. Tu można obejrzeć otoczony ładnym parkiem neorenesansowy pałac XIX wieku, w którym aktualnie znajduje się… gimnazjum. Choć do dopiero połowa wakacji, na schodach szkoły zauważyłem kilkoro znudzonych gimnazjalistów. Nie mogą się doczekać na lekcje? W Miłosławiu można też obejrzeć przedsionek zabytkowego kościoła św. Jakuba (bo poza tym oczywiście, jak to w Polsce, zamknięty. A po drugiej stronie ulicy, niemal naprzeciwko, za bramą zamkniętą łańcuchem z kłódką, jeszcze jeden kościół, a którym niczego nie da się znikąd dowiedzieć, poza tym, że jest na nim tabliczka “obiekt zabytkowy”.

Kórnik… Hmmm. Czy w ogóle pisać o miejscu (mam na myśli tamtejszy słynny zamek), w którym w moim odczuciu zwiedzający traktowany jest równocześnie na dwa sposoby: jako zło konieczne i jako obiekt do złupienia. Po wizycie w kórnickim zamku myślę, że złośliwcy, którzy twierdzą, że PRL najlepiej przetrwał ostatnie dwudziestolecie w Kościele katolickim w Polsce (są tacy, są!), powinni nawiedzić Kórnik.

Już na dzień dobry za parking dość obcesowy pan domaga się 10 złotych! Łażąc po zamku w obrzydliwych kapciach, które są w takim stanie, że przeciętnie schludny człowiek brzydzi się ich wziąć do ręki, usiłowałem zrozumieć, dlaczego mimo dość drogiego biletu (13 złotych – biletem jest właściwie paragon z kasy fiskalnej – ohydne), o dużej części eksponatów nie dowiedziałem się niczego, bo albo nie maja opisów, albo są one umieszczone w taki sposób, że trzeba by mieć lornetkę, aby je przeczytać. Atmosfery lekceważenia zwiedzającego, tchnącej z całej ekspozycji, nie poprawiają pracownicy, z których część w sposób niemal agresywny odmawia odpowiedzi na pytania, odsyłając do kasy po przewodnika, broszurkę (8 zł) lub urządzenie audio (12 złotych plus dowód osobisty z aktualnym zdjęciem). Najbardziej zadziwiła mnie pani, która najpierw stwierdziła, że ona tu jest od pilnowania, a nie udzielania informacji, po czym na pytanie, czemu przy jednym z eksponatów nie ma informacji wyznała, a właściwie oskarżyła z rozbrajającą szczerością:

- Pewnie któryś ze zwiedzających zabrał!

Jeśli więc ktoś nie musi, to niech sobie podaruje jazdę do Kórnika. Zwłaszcza, że za wejście do parku, noszącego wzniosłą nazwę ” Arboretum”, trzeba osobno zapłacić.

W niedalekim Rogalinie niewiele lepiej. Wielki pałac, z którego zwiedzić można zaledwie kawałek korytarze i chyba ze cztery pomieszczenia z niezbyt bogatą ekspozycją poświęconą Raczyńskim. Na pytanie:

- A co z resztą pałacu? – pani pilnująca odpowiada z niechęcią w głosie, że tam nie ma wyposażenia, a jak ktoś naprawdę musi tam zajrzeć, to tylko z przewodnikiem za 40 złotych.

Szczególnym przeżyciem jest zwiedzanie stojącej w parku galerii. Jest tam sporo dzieł naprawdę znanych – nawet dyletantom – artystów. Jednak oglądanie ich przy akompaniamencie głośnego ziewania, znudzonych i wrogich min pań pilnujących wymaga sporego samozaparcia. Stłoczone w powozowni rozmaite bryczki, karety, wolant, lektyki też nie sprawiają wrażenia, że stoją tu, aby cieszyć oko (i nie tylko) zwiedzającego. Smutnego wrażenia nie rozwiewa dwupoziomowa kaplica, w której pochowani są na dole Raczyńscy (wśród nich prezydent Edward Raczyński). Co prawda do mauzoleum udało mi się wejść, ale już do górnej części, będącej obecnie kościołem parafialnym – nie. Zamknięte na głucho.

Paradoksalnie najjaśniejszym punktem wizyty w Rogalinie jest wizyta w usytuowanej z boku powozowni restauracji o nazwie “Dwa pokoje z kuchnią”. Nazwa zgodna z prawdą. W restauracji bardzo dobra kuchnia (kaczka z nadzieniem wątróbkowo-rodzynkowym w sosie migdałowym – pycha!) i młody, rzutki, sprawny, przyjazny każdemu człowiekowi kelner. Pytany dlaczego tak bardzo rózni się od pracowników pałacu odpowiada:

- Bo oni tam nie pracują według zasady “Klient nasz pan”. Oni są na etatach…

Zwiedzając z mieszanymi uczuciami Kórnik i Rogalin nieustannie miałem wrażenie, że takie byle jakie pokazywanie czegoś bardzo cennego, wartościowego i ważnego, jest mi znane również skądinąd. I nagle, w drodze powrotnej uświadomiłem sobie, w czym rzecz. “Rany Boskie, w wielu miejscach w Polsce my w ten sam zniechęcający, lekceważący i odpychający sposób głosimy Ewangelię” – usłyszałem czyjś głos w samochodzie. Ja to powiedziałem? Czy ktoś inny?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Defensywa z Lednicą w tle

W Polskę jedziemy

To, co się 3 sierpnia 2010 roku stało pod Pałacem Prezydenckim, pokazuje nie tylko słabość instytucji Kościoła katolickiego w Polsce. Dowodzi czegoś znacznie gorszego - słabości wiary ogromnej rzeszy polskich katolików. Gdybyśmy bowiem mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, nie byłoby w ogóle problemu krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Nikt by się nie odważył. To, co tam się dzieje od wielu tygodni jest możliwe dlatego, że w Kościele katolickim w Polsce nie tylko nie ma zdecydowanego sprzeciwu, przeciwko instrumentalnemu traktowania świętego znaku zbawienia do celów całkowicie sprzecznych z jego treścią, ale jest szerokie przyzwolenie. Jest aprobata nie tylko w jakichś marginalnych grupach, ale w dużej części tych, którzy powinni bronic krzyża przed zmanipulowaniem ze szczególnym zaangażowaniem - wśród duchownych.

To smutne, że z tego, co się przed laty działo wokół oświęcimskiego żwirowiska, nie zostały w Kościele w Polsce wyciągnięte daleko idące wnioski. A przecież już wtedy widać było, z jaką łatwością można na naszej ziemi sięgnąć po krzyż, aby używać go do szantażu politycznego i parapolitycznego. Bezradność polskiej hierarchii widoczna wtedy jak na dłoni, nie przyniosła szerokiej refleksji, że można przeciwko nam, polskim katolikom, użyć tego znaku, któremu oddajemy w sposób szczególny cześć w Wielki Piątek, śpiewając "Oto drzewo krzyża, na którym zawisło zbawienie świata". Już wtedy dopuściliśmy do tego, że o tym, kto jest "prawdziwym" katolikiem i "prawdziwym" kapłanem decydowały nie uprawnione do tego instancje kościelne, ale samozwańczy "obrońcy". Dzisiaj również pod Pałacem Prezydenckim można było usłyszeć głosy negujące ważność kapłaństwa duchownych, którzy tam się pojawili. Dziś po raz kolejny zostały wykrzyczane. Ale od lat istnieją przecież w polskim Kościele bardzo aktywne środowiska ponad głowami biskupów dzielące księży na "prawdziwych" i "nieprawdziwych". W imię fałszywie pojmowanej troski o jedność Kościoła nie spotyka ich za to nawet nagana. Tymczasem jest to jedna z bardziej ropiejących ran faktycznych podziałów, a nawet rozbicia wspólnoty polskich katolików. Wszystko wskazuje na to, że kryzys autorytetu w naszym Kościele będzie się pogłębiał w bardzo szybkim tempie.

Gołym okiem widać, że koczujący pod warszawskim krzyżem "obrońcy" pilnie potrzebują ewangelizacji. Po to, żeby wiedzieli, iż za Mickiewiczowskim "Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem - Polska jest Polską, a Polak Polakiem" kryje się nie treść polityczna, ale głęboko religijna. Czy w ciągu ostatnich tygodni ktokolwiek podjął wobec tych zagubionych i przekonanych o tym, iż działają w dobrej wierze, jakąkolwiek misję pozwalającą im zrozumieć, co naprawdę w chrześcijaństwie oznacza krzyż? Nie słyszałem o czymś takim.

Piszę to świeżo po odwiedzeniu dzisiaj Ostrowia Lednickiego i Lednickich Pól, na których z takim medialnym zadęciem gromadzą się tysiące młodych ludzi. Przeszedłem dzisiaj pod lednicką rybą. Wymowa takiej wędrówki sięga do fundamentów. Najpierw wody chrztu, na brzegu jeziora. I zaraz po chrzcie zaczynają się schody, po których trzeba się wdrapać, by stanąć przy wielkim głazie z napisem "Stąd nasz ród". A potem pod górę, ku bramie-rybie. Gdy człowiek staje dokładnie w niej, w oddali widzi krzyż - replikę tego z Giewontu, o którym z takim naciskiem mówił Jan Paweł II. I widzi, że przed nim tylko jedna droga. Droga pod krzyż. Daleka droga, ale bez alternatywy. Ten, kto przyjął chrzest, musi iść pod krzyż, ale nie po to, by znajdować w nim uzasadnienie dla swej nienawiści. "Niech przypomina nam o miłości Boga do człowieka, która w krzyżu znalazła swój najgłębszy wyraz" - mówił Jan Paweł II wzywając do obrony krzyża.

Zwiedzanie ekspozycji związanych z Ostrowiem Lednickim pokazuje, że mieszanie sfery religijnej i politycznej nie jest na polskiej ziemi niczym nowym. Ale nawet pobieżna znajomość naszych dziejów pozwala odkryć, że zawsze cierpiał na tym Kościół i cierpiała wiara. Korzyść odnosili politycy, ale także rozmaici cwaniacy. Odrabianie strat poniesionych przez Kościół zawsze trwa długo i jest bolesne...

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Ukryte drzwi

W Polskę jedziemy

Jak już wspomniałem, wybieranie się do Gniezna w zamiarach turystyczno-poznawczych w poniedziałek nie za bardzo ma sens. Co innego z celami pielgrzymkowymi. Te można realizować również w poniedziałek. W przeciwieństwie do muzeów "świeckich", katedra nie jest w poniedziałek zamknięta. Aczkolwiek można odnieść wrażenie, że cele turystyczne troszkę przytłaczają w niej cele pielgrzymkowe.

Bo gdy już człowiek wejdzie w cały majestat Wzgórza Lecha, minie wielki pomnik Bolesława Chrobrego, który ma taką minę, jakby nadal chciał za łamanie postu piątkowego zęby wybijać (może dlatego, że podpisali go dość dziwnie, umieszczając pod imieniem i przydomkiem liczby "1025-1925", co wygląda trochę jak data urodzin i śmierci) i wejdzie się w przestrzeń górującej nad miastem katedry, która nosi wezwanie Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny (a nie św. Wojciecha, jak niektórzy podają), chciałoby się podejść jak najbliżej do relikwiarza św. Wojciecha, klęknąć wręcz u jego stóp i zatopiwszy w modlitwie sięgać myślą do tych chwil, gdy nasi przodkowie - z takimi czy innymi intencjami, ale jednak - przyjmowali chrześcijaństwo, wprowadzając nas, swoich potomków, w wielką wspólnotę wyznawców Jezusa Chrystusa. Niestety, nie tylko prezbiterium jest niedostępne, ale wszystkie rzędy czerwono obitych krzeseł na czas poza Mszą św. oddzielone są czerwonym sznurem. Do prezbiterium wejść nie można. Za relikwiarzem znajduje się płyta nagrobna św. Wojciecha z czerwonego marmuru ze średniowiecznej tumby z 1480, co powoduje, że również "od tyłu" daleko jest do do relikwiarza...

Niewielki, wysoko umieszczony - jak to wyjaśnia Wikipedia - relikwiarz – trumienka z cyzelowanej, trybowanej blachy srebrnej z 1662 (z właściwym relikwiarzem – trumienką wewnątrz to jest drewnianą prawdopodobnie cedrową skrzynką z XII wieku pokrytą płaskorzeźbami) ze szczątkami św. Wojciecha, prowadzi ku refleksji, że nie na ludzkiej wielkości i potędze całe to nasze polskie chrześcijaństwo zostało postawione. Ktoś nieświadomy, jak wielki skarb kryje gnieźnieńska katedra pod złoconą barokową konfesją, gotów pomyśleć, że leży tam dziecko. Widziałem lekko zdziwione spojrzenia niemieckojęzycznej wycieczki, która akurat z przewodnikiem zwiedzała katedrę, gdy jej uczestnicy słyszeli, na co właśnie patrzą.

O pewnym przechyleniu w stronę turystyki na niekorzyść pielgrzymowania mówi również kwestia słynnych Drzwi Gnieźnieńskich i podziemi katedry. Można je oglądać tylko z przewodnikiem. Drzwi nie da się po prostu zobaczyć ani z zewnątrz ani z wewnątrz. Są ukryte. Trzeba zapłacić, by je ujrzeć. Zasady tego płacenia warto znać wcześniej i nie wybierać się pojedynczo. Ponieważ najtańszy bilet, na który może wejść od jednej do dziesięciu osób, kosztuje - w przypadku Drzwi - 20 złotych. Wytłumaczono mi, że to taka prorodzinna promocja i że Polacy są sprytni, to się potrafią szybko w grupy dobierać i koszty dzielić. Może dzisiaj ci sprytni akurat gnieźnieńską katedrę omijali, ponieważ przed południem, wracając kilka razy do katedry, widziałem co najmniej kilka par w różnym wieku, rezygnujących z oglądania cennego zabytku z powodu tak wysokiej ceny. Za wejście do podziemi trzeba zapłacić jeszcze więcej - aż 25 złotych. Albo ja tu czegoś nie rozumiem, albo ktoś przedobrzył w kombinowaniu...

Jeśli ktoś nieco zawiedziony tym, co go spotkało od strony finansowej w katedrze, szuka pocieszenia, koniecznie powinien wdrapać się ulicą Tumską na Rynek, skręcić w lewo i nawiedzić mieszczące się w kościele franciszkańskim sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia Pani Gniezna. Jest w tym obrazie coś dającego ukojenie, a i w świątyni atmosfera bez błyskających co chwilę lamp aparatów fotograficznych (i tu kolejna ważna informacja - za fotografowanie i filmowanie w katedrze też trzeba zapłacić 20 i 50 złotych).

Chyba wrócę do Gniezna, jak się pokończą wszystkie remonty (zarówno w muzeum początków państwowości, jak i wokół katedry oraz w muzeum archidiecezjalnym). I oczywiście w większej grupie - bo dziś przypadło mi wędrować samotnie.

Na koniec jeszcze o Wenecji. Są tam tuż obok skansenu kolei wąskotorowej (rozstaw szyn 60 cm!) ruiny zamku Krwawego Diabła Weneckiego. Fajne ruiny fajnego zamku, ale dostępne tylko z zewnątrz. Nad nimi powiewa jakaś flaga, jako główny wyraz dbałości porozstawiane licznie kosze na śmieci. Ale żeby sobie poczytać informację o ruinach na dużej tablicy, trzeba... wejść do skansenu, za co oczywiście trzeba zapłacić. Niedużo. 6 złotych. Swą nazwę zamek zawdzięcza jednemu ze swych właścicieli, sędziemu kaliskiemu, który ze względu na surowość wydawanych wyroków nazywany był Krwawym Diabłem Weneckim albo Krwawcem. Podobno w tym zamku testowano armaty przed bitwą pod Grunwaldem.

Dawniej niż dawno

W Polskę jedziemy

Pomysł, żeby w poniedziałek zwiedzać Gniezno jest z założenia durnowaty. Ale nikt nie powiedział, że wędrowiec musi być mądry. Dlatego zacznę od końca, a właściwie od środka, czyli od tego, co się dzieje w tym momencie (godz. 13.12). Siedzę właśnie w Biskupinie w jednym z barów i próbuję "Kluch na pyrach". W dwóch sąsiednich barach niestety po weekendzie zabrakło, bo jak się zdążyłem dowiedzieć, jest z tym sporo roboty, a nie da się długo przechowywać. W skrócie mówiąc, to niezłe smakowo danie, to tarte kluski ziemniaczane ze smażonym boczkiem albo kiełbasą i kapustą.

Dlaczego w Biskupinie, zamiast w planowanym wcześniej Gnieźnie? Bo w Gnieźnie w poniedziałek większość atrakcji pozamykana, zwłaszcza Muzeum Początków Państwa Polskiego (które i tak ma z powodu remontu ograniczoną ekspozycję do jednej wystawy, tej o prymasach).

Rozczarowany tym, co mnie spotkało w katedrze (opowiem o tym później), szedłęm ulicą Tumską w stronę Rynku gnieźnieńskiego, gdy wypatrzyłęm sklep firmowy z wyrobami benedyktyńskimi. Tam bardzo miła pani co prawda nie potrafiła mi wskazać drogi do wspomnianego wyżej muzeum, bo sama krótko w Gnieźnie mieszka i jeszcze nie miała czasu pozwiedzać, ale doradziła mi, bym na Rynku zajrzał do Informacji Turystycznej. Tu pani był niemniej uprzejma, a lepiej poinformowana, więc doradziła mi, aby w poniedziałek raczej zwiedził Biskupin i Wenecję, bo na pewno są czynne.

Idąc za jej radą wylądowałem w Biskupinie, gdzie dowiedziałem się za niespełna osiem złotych, że to, co pamiętam ze szkoły, iż Biskupin to prastara słowiańska osada, ma się nijak do rzeczywistości, bo wykopaliska i rekonstrukcje dotyczą wydarzeń sprzed prawie trzech tysięcy lat i odnoszą się do kultury łużyckiej. No i wychodzi, że człowiek ponad pół życia tkwił w błędzie. Co prawda nie do końca z własnej winy, ale jednak.

Jest w tym Biskupinie dużo do oglądania, a jeśli uda się z przewodnikiem, to naprawdę mnóstwo się człowiek dowie. Są rekonstrukcje, jest muzeum, jest scenografia do filmu "Stara Baśń" i ciekawe ekspozycje przyrodnicze. Jest nawet archeologia doświadczalna, która wyraża się m. in. w hodowli, uprawie i rozmaitych produkcjach, które dziś nazwalibyśmy rzemieślniczymi, według reguł sprzed wieków. Naprawdę warte zobaczenia, choć jak się okazuje, nie chodzi tu o Prasłowian.

Z kluchami na pyrach w brzuchu pora teraz wyruszyć do Wenecji...

niedziela, 1 sierpnia 2010

U Józefa

W Polskę jedziemy

Kalisz wczesnym niedzielnym popołudniem tchnie spokojem. Według strzałek na skrzyżowaniach dość łatwo trafić do sanktuarium św. Józefa. Choć po drodze pewne rozczarowanie, że przy ulicy Rzeźniczej próżno szukać rzeźnika, a na Piekarskiej piekarza.

Sanktuarium pojawia nagle. W niedzielne popołudnie niemal pusta świątynia. I dla nieprzygotowanego pielgrzyma zaskoczenie, bo w głównym ołtarzu... Matka Boska! Po bokach prezbiterium zresztą też obrazy Matki Boskiej. Po prawej Częstochowska, a to w związku ze zbliżającą się peregrynacją. Już za 42 dni, 11 września, właśnie od tego kościoła zacznie się w diecezji kaliskiej peregrynacja.

A gdzie św. Józef? Intuicyjnie człowiek idzie ku prawej nawie i dobrze. Jest. W kaplicy po prawej stronie trwa wystawienie Najświętszego Sakramentu. Monstrancja stoi pod obrazem. Tym obrazem. Ale zaraz. To nie jest wizerunek św. Józefa. To znaczy, na obrazie jest św. Józef, ale nie sam. Na obrazie jest cała Święta Rodzina. Jezus po środku, po Jego prawej ręce Maryja, a po lewej Józef. Bo to rzeczywiście jest obraz Świętej Rodziny, ufundowany przez pewnego mieszkańca wsi Szulec, któremu św. Józef objawił we śnie, że zostanie uleczony, gdy ucałuje taki właśnie, specjalnie namalowany obraz. Niestety, nigdzie tego w samym sanktuarium przeczytać nie można, ale na szczęście oprowadził nas pan kościelny, opowiadając sporo o obrazie, świątyni, zaprowadził do podziemnej kaplicy ufundowanej przez księży uratowanych za sprawą św. Józefa z obozu w Dachau.

Wracając do obrazu, to jest na nim w sumie pięć osób. Ponieważ nad Świętą Rodziną widnieje u samej góry Bóg Ojciec (ma szeroko rozpostarte ramiona), a nieco niżej, Duch Święty. A więc Bóg Ojciec, Jezus, Duch Święty, Maryja i Józef - to dopiero jest Święta Rodzina!

Podobno w Kaliszu jest jedyny ukoronowany wizerunek św. Józefa na świecie. Ale trudno się oprzeć wrażeniu, że nawet w swoim własnym sanktuarium Józef jakoś tak w tle, a nie na pierwszym planie. A już na pewno nie w centrum.

Po zwiedzeniu sanktuarium św. Józefa poszliśmy jeszcze do katedry (św. Mikołaja). Głupia sprawa. Niewiele zobaczyliśmy poza przedsionkiem, bo katedra była zamknięta. Mimo niedzieli... Szkoda. Za to można było o niej poczytać trochę i o stojącym obok piętnastowiecznym klasztorze kanoników.

"Kalisz, miasto ze wszystkich w Polsce najstarsze" - można przeczytać na stronie diecezji kaliskiej. Czy w połowie wakacji nie powinno tam być tłumów turystów? Chyba, że się gdzieś pochowali...

W drogę

W Polskę jedziemy

No to za chwilę wyjazd. Zaczyna się wielka wakacyjna wyprawa pod hasłem "W Polskę jedziemy". Do przejechania dzisiaj kilkaset kilometrów. Oczywiście od początku inaczej, niż to sobie człowiek wyobrażał jeszcze kilka tygodni temu. Nie da się uniknąć zależności od innych ludzi. Trzeba zacząć od uwzględniania ich obecności i ich oczekiwań. Ale z drugiej strony to dobrze. Bo przecież przy pakowaniu człowiek radykalnie uświadamia sobie, jak wiele rzeczy potrzebuje, aby samodzielnie funkcjonować. A i tak na pewno czegoś ważnego się zapomni. Czego? Zobaczymy...

W planie - Kalisz i tamtejsze sanktuarium św. Józefa. Jedno z niewielu w Polsce. Zobaczymy, jakie treści niesie. Ojcostwo? To się wydaje naturalne. Chociaż z drugiej strony, postać św. Józefa nie jest tak prosta i jednoznaczna, jak to lubią pokazywać odpustowi kaznodzieje. Kto chciałby podejmować takie decyzje, jakie on musiał podejmować? W jaki sposób trzeba rozumieć miłość do kobiety, aby postąpić tak, jak Józef postąpił? Trzeba postawić te pytania w Kaliszu.