czwartek, 29 grudnia 2016

2016 - trudny rok dla mediów

Tuż przed świętami pewien publicysta (Zbigniew Parafianowicz z DGP) zestawił w swoim tekście wydania głównych serwisów informacyjnych w dwóch kanałach telewizyjnych, wyemitowane w dniu ważnej historycznej rocznicy. Jego zdaniem porównanie tych programów lepiej niż niejedna analiza socjologiczna pokazuje, że doprowadziliśmy się do stanu zawieszenia w dwóch równoległych światach. „Te światy mają swoje autorytety. Swoich ekspertów i liderów. Mówią odrębnymi językami. Sprawnie władają zestawami stygmatyzujących określeń” - wyliczał. Doszedł też do wniosku, że te dwie równoległe Polski już dawno przestały być bytem jedynie medialnym. Jego zdaniem obydwie narracje są autentycznym zapisem duszy narodu.
Kończący się rok kalendarzowy był dla mediów czasem trudnym. Pod wieloma względami weryfikującym. Zapadało dużo bardzo decyzji. Decyzji istotnych dla pracujących w nich ludzi. Decyzji wpływających na kształt poszczególnych gazet, stacji radiowych, kanałów telewizyjnych, stron internetowych. Ale także decyzji dotykających i zmieniających życie ich twórców, pracowników poszczególnych redakcji i firm medialnych. Niejeden człowiek, wiążący swój zawodowy byt, plany, ambicje, fascynacje ze środkami przekazu, musiał dokonać osobistych wyborów. W innych dojrzewa świadomość, że będą musieli w najbliższym czasie podjąć istotne postanowienia.
Podstawowy problem, z jakim faktycznie mierzą się i będą się mierzyć w coraz większym stopniu media w Polsce i ludzie, którzy je tworzą, polega na rozbiciu, niepełności, połowiczności obrazu świata, jaki przekazują. W rzeczywistości ogromna część mediów nie opisuje rzeczywistości, lecz ją kreuje po to, aby pasowała do oczekiwań jednej grupy odbiorców, do jednej wizji świata, kraju, przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Tego rodzaju działalność, im bardziej jest zawężona, ujednolicona i skoncentrowana, tym mniej zasługuje na nazwę dziennikarstwa. To raczej propaganda. To zaprzeczenie wolności słowa. Podważenie istoty mediów.
Wiele lat temu, w roku 1991, św. Jan Paweł II mówił podczas pobytu w Polsce m. in o odzyskanej wolności słowa. Odróżnił ją wyraźnie od wolności publicznego wyrażania swoich poglądów. Powiedział coś, co dzisiaj, ćwierć wieku później, brzmi niepokojąco aktualnie: „Wolność publicznego wyrażenia swoich poglądów jest wielkim dobrem społecznym, ale nie zapewnia ona wolności słowa. Niewiele daje wolność mówienia, jeśli słowo wypowiadane nie jest wolne. Jeśli jest spętane egocentryzmem, kłamstwem, podstępem, może nawet nienawiścią lub pogardą dla innych - dla tych na przykład, którzy różnią się narodowością, religią albo poglądami. Niewielki będzie pożytek z mówienia i pisania, jeśli słowo będzie używane nie po to, aby szukać prawdy, wyrażać prawdę i dzielić się nią, ale tylko po to, by zwyciężać w dyskusji i obronić swoje - może właśnie błędne - stanowisko”.
Myślę, że na koniec 2016 roku wielu ludzi mediów zadaje sobie pytanie, na ile słowo, które wypowiadają, jest wolne. Albo przynajmniej powinni sobie to pytanie zadać.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 grudnia 2016

Odłóż na bok

Jedna z firm produkujących telefony komórkowe przygotowała w tym roku przed Bożym Narodzeniem zaskakujący spot reklamowy. Jak to określiła jedna ze stacji radiowych, można go wręcz nazwać antyreklamą. Przesłanie filmiku jest następujące: „Raz w roku odłóż smartfon na bok. Spraw, aby te Święta były wyjątkowe”.
Jak łatwo się domyślić, reklama bije rekordy popularności. Tylko na jednym z portali społecznościowych osiągnęła ponad dziesięć milionów wyświetleń. Jest udostępniana i komentowana.
Gdy byłem dzieckiem, w moim domu nie włączało się w Wigilię Bożego Narodzenia radia ani telewizora. To był jeden z czytelnych znaków oczekiwania. Była nim cisza.
Oczekiwanie wyciszenia na okres świąteczny wydaje się naturalne. Ludzie chcą, żeby był to czas inny od codzienności. Wolny od spraw, które zapełniają dni powszednie. Wyróżniony przez brak natłoku wiadomości, wrażeń, głosów, opinii, sporów, konfliktów. Bez charakterystycznego dla epoki, w której przyszło nam żyć na ziemskim globie, szumu informacyjnego. Uważają, że mają w tej dziedzinie prawo do przerwy. Do pauzy, antraktu. Apelują do polityków, aby na ten czas dali nam spokój. Spodziewają się, że media uszanują te ich oczekiwania.
I na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że media wychodzą im naprzeciw. Na świąteczne dni zmieniane są ramówki, oprawy muzyczne i graficzne, zestaw tematów i gości w studio, wygląd okładek czasopism, stron gazet i internetowych witryn. Na pierwszy rzut oka następuje wyciszenie, uspokojenie, zdystansowanie. Dlaczego więc pojawia się w niejednym odbiorcy poczucie jakiejś nieszczerości i źle skrywanej tymczasowości? Pewnego nastawienia na przeczekanie. Na możliwość wypowiedzenia z ulgą wyświechtanego sformułowania „Święta, święta i po świętach”? Z jakiegoś powodu dla wielu wyczuwalna jest nieprawdziwość sytuacji, zafałszowanie, zgrzyt, udawanie. Przymykanie oka, jak w słynnej przed laty reklamie piwa niby „bezalkoholowego”. Jest w tym kombinowanie, że jedni dadzą się nabrać, a drudzy przyjmą konwencję i też nie będą się krzywić.
Bo czy media, które żyją w spirali oglądalności, słuchalności, klikalności i przeliczania wszystkiego na pieniądze, mogą sobie pozwolić na taki gest, jak producent smartfonów i powiedzieć odbiorcom „dajcie sobie z nami spokój przez ten czas, wyłączcie, odłóżcie nas na bok”? Wymagałoby to z ich strony niemal heroizmu.
W o wiele lepszej sytuacji są widzowie, czytelnicy, słuchacze, internauci. Oni mogą dać w tych dniach mediom wolne. I dać sobie wolne od nich. Jeśli tylko zechcą. Na tym polega ich realna siła. Wręcz prawdziwa, ogromna moc.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 grudnia 2016

Pamięć w służbie

Od ponad trzydziestu lat pierwsze dni grudnia są dla mnie okresem, w którym przyglądam się pamięci. Swojej i innych. Obserwuję, jak w pamięci dokonują się zmiany. Jak pewne fakty, wydarzenia, słowa, postawy, zachowania się w niej zacierają, jakby wchodziły w strefę mglistej szarości. Jak w tym samym czasie inne nabierają rumieńców, wyraźnych konturów, znaczenia. Jak wybijają się na pierwszy plan, choć jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu były właściwie niedostrzegalne, jakby schowane w tłumie albo w gęstym lesie. Dostrzegam to we własnej pamięci i w pamięci innych. Widzę, że nie jest ona zamkniętym raz na wieczność pełnym kurzu skarbcem, wielkim nieotwieranym sejfem, do którego nikt nie zna szyfru, bazą danych, w której wszystko, co raz się w niej znajdzie, tkwi nieruchomo, pozostając już zawsze w tym samym miejscu, w tym samym kontekście, w tym samym oświetleniu. Pamięć żyje razem z człowiekiem, którego jest konstytutywną częścią. Tak, jak jej nosiciel, pamięć ludzka istnieje nie tylko dla przeszłości, ale także, a raczej przede wszystkim, dla teraźniejszości i przyszłości. Stara się nadążyć za człowiekiem. Służyć jego dobru.
Może zabrzmi to szokująco i brutalnie, ale niejednokrotnie zdarza się, że ludzka pamięć wykorzystywana jest do tego, by odpowiadała na bieżące zapotrzebowanie, aby usiłowała odpowiedzieć na doraźne wobec niej oczekiwania. Wtedy ukrywa, spycha gdzieś w swoje przepastne otchłanie, nie tylko to, co akurat w tym momencie niewygodne, bolesne, drażniące. Czasami pokazuje to, co dawne, zupełnie inaczej, niż było naprawdę. Niestety, tak się zdarza, ale nigdy pamięć nie robi tego dobrowolnie. Pamięć konkretnego człowieka - w krótkim, doczesnym i przemijającym wymiarze - jest bezbronna wobec świadomej manipulacji. Chociaż zna prawdę, na żądanie czasami selekcjonuje fakty, układając z nich - pod presją - historię, która nigdy się nie wydarzyła. Wtedy pamięć człowieka bardzo cierpi, bo jest poniżana i używana do celów, do których nie została stworzona. Misją pamięci nie jest służba kłamstwu. Kto ją do tego zmusza, robi krzywdę nie tylko pamięci. Robi krzywdę, wielką krzywdę, sam sobie i wielu ludziom w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości. Zafałszowanie pamięci zawsze prowadzi do nieszczęścia. Dlatego tak ważne jest, aby ci, którzy się do niej odwołują, nie traktowali jej instrumentalnie, jak wygodnego narzędzia.
Mikołaj Gogol powiedział, że dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, nas uszlachetnia. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie. Dobrem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 grudnia 2016

Tematy jak orzechy

Niektóre tematy stale i wciąż okazują się dla mediów niezwykle trudnym orzechem do zgryzienia. Raz po raz łamią sobie na nich zęby, powtarzając i kopiując wciąż na nowo te same błędy.
Jednym z tych tematów jest Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny. Ten dogmat wiary, ogłoszony przez papieża Piusa IX w roku 1854, wciąż sprawia wielu odpowiedzialnym za treści zawarte w prasie, radiu, telewizji i Internecie niemało kłopotów. Przypuszczam, że przyczyną zamieszania i problemów z opanowaniem zagadnienia jest słowo „poczęcie”, które naprowadza niektóre medialne umysły na błędną ścieżkę. Zamiast myśleć o chwili, w której rozpoczęło się życie Maryi, myślą o zdarzeniu, które Kościół świętuje w uroczystość Zwiastowania Pańskiego, czyli początku ziemskiej egzystencji Jezusa Chrystusa. Nie kryję, że nieustannie zastanawia mnie, dlaczego poczęcie Jezusa w łonie Maryi bez udziału mężczyzny, a za sprawą Ducha Świętego, wielu postanowiło określać przymiotnikiem „niepokalane”. Może po prostu nie znają znaczenia tego terminu? Może nie zajrzeli do słownika i nie przeczytali, że jedno z dwóch podstawowych znaczeń tego pojęcia to „będący bez grzechu, winy”? No bo chyba nie myślą, że każde poczęcie człowieka z udziałem mężczyzny jest grzeszne?
Próbuję tu trochę żartować, a okazuje się, że sprawa jest całkiem poważna. Chodzi o sposób, w jaki pracujący w mediach ludzie traktują tematykę religijną. Tydzień temu temat jak najbardziej serio poruszył jeden z młodych dziennikarzy, Marcin Makowski. „Od dłuższego czasu ze zdziwieniem obserwuję proceder, który opanował ogromną część środowiska dziennikarskiego. Wielu moim kolegom i koleżankom wydaje się, że gdy mówią czy piszą o religii, nie obowiązują ich te same standardy warsztatowe, jak w przypadku innych dziedzin wiedzy. Pora zerwać z tym kompromitującym przekonaniem” - napisał w tekście rozpowszechnionym w Internecie. Makowski sprecyzował, że ma na myśli katolicką teologię, „która niejednokrotnie przez tuzy zawodu traktowana jest jak luźna lista zaleceń, a nie dziedzina wiedzy, która ma swoje kanony, podręczniki, kodyfikacje i tradycje”.
Jego zdaniem za podobny stan rzeczy po części odpowiada sam Kościół, a właściwie nauczanie religii, które w warstwie programowej pozostawia wiele do życzenia. „Nie zwalnia to jednak ludzi mediów, których obowiązkiem jest dokształcanie się i weryfikowanie faktów, aby pisząc o wierze, teologii czy religii – traktowali ją równie poważnie, jak ekonomię czy sport” - apeluje publicysta i dodaje retoryczne pytanie: „A może nawet bardziej poważnie?”.
W samą uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny dołączam się do jego apelu. I retorycznego pytania.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 grudnia 2016

Asia i media

Przyznaję się. Byłem jednym z tych, którzy kilka miesięcy temu, pod sam koniec wakacji, natknąwszy się w portalu społecznościowym na ogłoszenie o kiermaszu organizowanym przez dziewięcioletnią Asię, kliknęli „Udostępnij”. Zrobiłem to ujęty prostotą ogłoszenia, dziecięcym pismem, informacją o chorej mamusi, niskimi cenami przygotowanych przez dziewczynkę losów, sformułowaniami „Będą zabawki nie tylko dla dziewczynek” oraz „buty używane i nowe”. Gdy zdjęcie kartki przyklejonej do szklanych drzwi bloku posyłałem dalej, pozwalając je zobaczyć wszystkim, którzy śledzą, co się dzieje na moim profilu, miało ono kilkanaście lub kilkadziesiąt udostępnień.
Kilka dni później o inicjatywie sympatycznej małolaty z poznańskiego osiedla wiedział i rozmawiał niemal cały kraj.
Mały kiermasz wymyślony przez zatroskaną o zdrowie mamy córeczkę rozrósł się do wielkiej imprezy, w której wzięło udział dużo ludzi i którą relacjonowały wielkie media. Zarówno Asia, jak i jej mama, nie kryły zaskoczenia i zakłopotania zaistniałą sytuacją. Rozmach, jaki osiągnęła niewielka, lokalna, osiedlowa inicjatywa jednej dziewczynki, był zdumiewający. Pokazywał siłę oddziaływania współczesnych mediów, zarówno tych nowych, jak i tradycyjnych. Pokazywał możliwość dotarcia do tysięcy, milionów ludzi z prostym, odwołującym się do emocji komunikatem.
Nim jeszcze do kiermaszu doszło, opanował mnie niepokój, czy przypadkiem medialny hałas wokół wydarzenia nie przyniesie organizatorce i jej najbliższym dodatkowych problemów. Zwłaszcza, że pojawiły się informacje na temat donosów składanych przez niektórych ludzi w sprawie przygotowywania nielegalnej loterii.
Kiermasz się jednak odbył. Zebrano całkiem sporą sumę. I po kilku miesiącach okazało się, że wynikają z tego nowe kłopoty. W świetle obowiązujących przepisów chorej mamie zaczęła grozić utrata zasiłków, które dotychczas pobierała. I znów do akcji wkroczyły media. Zatrzęsły się z oburzenia. Poleciały gromy (i nie tylko) pod adresem urzędników. Musieli zapewniać, że nie mają złej woli i nie chcą skrzywdzić ani Asi, ani jej chorej mamy.
Nagłośnić, zrobić szum wokół jakiejś sprawy czy wydarzenia, to dzisiaj żadna sztuka. Media są w ogromnej mierze sferą uczuć, emocji, które łatwo poruszyć na tyle mocno, aby skłonić ludzi do działania. Do konkretnych zachowań. Jednak w pewnym momencie pojawia się kwestia odpowiedzialności. A z nią konieczność pełnego realizmu i profesjonalizmu zastanowienia, jakie będą konsekwencje maksymalnego rozpowszechnienia jakiejś wiadomości. I co zrobić, żeby te skutki nie zaszkodziły sprawie, a przede wszystkim związanym z nią ludziom.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM