wtorek, 14 lipca 2015

Całkiem inna bajka

Dawno, dawno temu... No, może nie tak strasznie dawno, ale jednak kilkadziesiąt lat temu był czas, gdy w świątyniach katolickich w Polsce aż roiło się od postaci znanych z prasy, radia i telewizji. Nie istniało wtedy jeszcze słowo „celebryta”, ale zjawisko już tak. Wtedy mówiło się o „gwiazdach”, a nawet „autorytetach”. Znani w znaczącej grupie pojawiali się na terenie kościelnym, znajdując tam „przestrzeń wolności”. Deklaracja wyznawania wiary katolickiej była mile przez przedstawicieli Kościoła widziana, ale jednak nie obowiązkowa.
Potem wszystko się pozmieniało. Także relacje między „znanymi” a Kościołem. Ich temperatura spadła, a częstotliwość gwałtownie się skurczyła. I zaczęła się całkiem inna bajka. Doszło do sytuacji, w której „znany” sygnalizujący pozytywne związki z Kościołem stał się okazem rzadkim. Tak rzadkim, że jeśli „nie wstydził się Jezusa”, był pokazywany niczym eksponat na wystawie dziwowisk. Ostatecznie wygląda na to, że całe przedsięwzięcie bardziej niż wiarę wśród celebrytów pokazało stopień zakompleksienia części polskich katolików. Jak było do przewidzenia, „znani” nie tylko nie wstydzili się Jezusa, ale także, na przykład, wdzięków swego ciała. W rezultacie akcja dowartościowywania katolicyzmu przyniosła efekty raczej przeciwne do zamierzonych. A wiele wskazuje na to, że wśród „znanych” bycie kojarzonym z Kościołem w jeszcze wyższym stopniu nabrało cech obciachu.
Do chwili refleksji nad „celebryckością” w Kościele w Polsce doprowadziła mnie książka Elżbiety Ruman „Miasto marzeń”. Opowiada ona o tym, jak znana aktorka od dekady „daje twarz” jednemu z katolickich programów w TVP. Robi to z przekonaniem. Od razu zrodziło się we mnie pytanie, czy jej potencjał i zaangażowanie przyniosły Kościołowi proporcjonalne efekty. Aby ułatwić czytelnikom samodzielne sformułowanie odpowiedzi podam tylko, że aktorką, o której mowa, jest Małgorzata Kożuchowska.
Media potrzebują osobowości. Potrzebują „twarzy”. Potrzebują „znanych”. Także media kościelne i katolickie. Oczywiście byłoby idealnie, gdyby same potrafiły kogoś wypromować. A jeśli nie są w stanie (a życie pokazuje, że w naszych warunkach bardzo rzadko im się ta sztuka udaje), no to powinny sięgać po już wylansowanych. Niestety, wciąż wygląda na to, że duża część kościelnych i katolickich mediów stara się udowodnić, że odniosą sukces bez ich udziału. W rezultacie okazują się niejednokrotnie mediami bez oblicza. A nawet mediami bezosobowymi.