czwartek, 30 września 2010

Co się komu wydaje

Z maili, rozmów, zapytań od zagubionych ludzi wiem, jakie bzdury wygadywane są z Polsce z ambon i w salach katechetycznych. Sam zresztą też niejednokrotnie słyszałem na własne uszy płomienne kazania czy "homilie", które albo wprost mijały się z nauczaniem Kościoła katolickiego albo - to o wiele częściej - błąkały się po jego obrzeżach, a wypowiadane były z niezwykłą pewnością. Nie będę tu wymieniał przykładów, ale chwilami naprawdę budzą zastanowienie, czy ci, którzy je wypowiadali, nauczają jeszcze w imieniu Kościoła, czy też raczej przedstawiają własną wersję chrześcijaństwa lub katolicyzmu.

To nie są błahe kwestie. Błąd podany z ambony lub podczas katechezy, ma tendencje do zapadania w ludzką pamięć, utrwalania się i upowszechniania. W rezultacie pojawiają się całkiem spore grupy ludzi, którzy w pełni przekonani o prawdziwości wyznawanej wiary, w rzeczywistości są wyznawcami jakiejś mieszanki tego, czego naucza Kościół i prywatnych poglądów tego czy innego księdza, katechety, szefa grupy, stowarzyszenia itd.

Wiem, że stały monitoring prawidłowości nauczania w imieniu Kościoła jest praktycznie niemożliwy, ale czy w trosce o dobro wspólnoty wyznawców Jezusa nie należy przykładać do niego większej wagi? Przecież tolerowanie na dłuższą metę wygłaszania jako nauki Kościoła tego, co się komuś w danym temacie akurat wydaje, a nie tego, co rzeczywiście można przeczytać w Katechizmie i innych podstawowych dokumentach Kościoła, zaowocuje w przyszłości poważnymi szkodami poniesionymi zarówno przez konkretnych wiernych, jak i przez całe wspólnoty.

List do Kolosan jest dowodem, że od początku Kościół miał problemy z fałszywymi naukami, kolportowanymi w jego imieniu. Stanowczość reakcji, jaką niesie ten list, nie pozostawia wątpliwości, że czystość nauki opatrywanej autorytetem Kościoła, ma fundamentalne znaczenie.

Mam wrażenie, że mój Kościół w Polsce nie za bardzo sobie z tym radzi. Jego autorytetem praktycznie bez żadnych konsekwencji, wspierają się rozmaici kombinatorzy i cwaniacy (w koloratkach, habitach i świeckich szatkach), którym zależy przede wszystkim na zdobywaniu własnych zwolenników, a nie na głoszeniu Ewangelii. Myślę, że nie wystarczy w dzisiejszych czasach ignorowanie ich i ostrożne dawanie do zrozumienia, że to, co głoszą i propagują, nie jest zgodne z Ewangelią.

środa, 29 września 2010

W uchu igielnym

"Jeżeli nie będzie zgody na wprowadzenie przejrzystości działań, zachowań, systemu odwoławczego, czyli możliwości dwuinstancyjnego decydowania, to wtedy trzeba sobie powiedzieć wprost – zamknijmy Komisję Majątkową i zakończmy ten proceder. Do końca roku - powiedział w Radiu ZET o działalności kościelnej Komisji Majątkowej Grzegorz Schetyna". Świetnie. Tylko małe pytanie: Czyjej zgody miałby nie być? Odnoszę wrażenie, że wypowiedź Pana Marszałka ma charakter sugerujący.

Myślę, że jeśli chodzi o stanowisko Kościoła katolickiego w tej materii, to całkiem dobrze jego istota została wyrażana w oświadczeniu rzecznika archidiecezji krakowskiej. Są tam takie sformułowania:

"Informujemy, że Archidiecezji Krakowskiej zależy na wyjaśnieniu wszystkich nieprawidłowości związanych z odszkodowaniami za mienie zagrabione w czasach PRL, a uzyskanymi przez kościelne osoby prawne działające na jej terenie. W imię przejrzystości oświadczamy, że wszystkie instytucje Archidiecezji będą, o ile zajdzie taka potrzeba, współpracować z organami państwowymi w celu wyjaśnienia oskarżeń o bezprawne działania osób reprezentujących kościelne osoby prawne przed Komisją Majątkową przy MSWiA. Archidiecezja dystansuje się od osób, które przy okazji prowadzenia spraw prawnych mogły dopuścić się nieuczciwości celem osiągnięcia osobistych korzyści. Instytucje kościelne działały w tych sprawach w dobrej wierze i pragną nadal służyć społeczeństwu przez dzieła charytatywne, opiekę nad bezdomnymi, chorymi i samotnymi, a także działalnością na polu wychowawczym".

Jak słusznie przypominają dzisiaj media, Komisja Majątkowa składa się 50 na 50 procent, czyli pół na pół, z przedstawicieli rządu i przedstawicieli Kościoła. Pod jej każdą decyzją jest tyle samo podpisów reprezentantów państwa, co reprezentantów Kościoła. Niestety, media nie przypominają, że inicjatywa utworzenia tego specyficznego ciała leżała po stronie państwa, nie po stronie Kościoła.

Wbrew temu, co się teraz wbija narodowi do głów, poszkodowanym w wyniku działań Komisji jest Kościół. Została nadużyta jego dobra wola i zaufanie do władz państwowych.

Poszkodowany jest Kościół, jako wspólnota wierzących. Wspólnota realizująca swoją misję na ziemi także za pomocą dóbr materialnych. Wspólnota, która w swej misji ma między innymi świadczenie potrzebującym dzieł miłosierdzia. Od pierwszych chwil swego istnienia Kościół, jako wspólnota wyznawców Jezusa Chrystusa, dysponował dobrami materialnymi. I od początku były z nimi kłopoty. Już w pierwszych latach po Zmartwychwstaniu Chrystusa dochodziło do awantur przy rozdawaniu jałmużny, niektórzy czuli się pokrzywdzeni. Dlatego Apostołowie ustanowili diakonów, którzy wówczas w ich zamyśle mieli być specjalistami od sprawiedliwego zarządzania majątkiem kościelnym.

Zawsze też było pełno chętnych do zawładnięcia tą wspólnotową własnością Kościoła. Jak choćby w czasach, gdy zarządzał nią diakon Wawrzyniec. Zmuszany do oddania całego majątku kościelnego przedstawicielowi rzymskiej władzy o imieniu Walerian poprosił o trochę czasu. Kiedy nadszedł oznaczony dzień, Wawrzyniec zgromadził wszystką biedotę Rzymu, którą wspierała gmina chrześcijańska. Miał przy tym wypowiedzieć słowa: "Oto są skarby Kościoła!" Zawiedziony tyran kazał zastosować wobec niego wyjątkową katuszę - Walerian nakazał rozciągnąć go na żelaznych rusztach i wolno podgrzewać i piec żywcem w ogniu. A kto choć trochę zna dzieje Kościoła wie, że ręce po kościelne dobra wyciągały wielokrotnie najrozmaitsze władze. I niejednokrotnie już rozpowszechniano mity na temat bogactw Kościoła. Dlatego pewien poseł, który dzisiaj coś opowiadał o 100 miliardach złotych, nie jest oryginalny.

Komisja Majątkowa zgodnie z ustawą, na mocy której powstała, powinna zakończyć swoją działalność osiemnaście lat temu. Czemu nie zakończyła i czemu nadal istnieje, wiedzą dobrze reprezentanci wszystkich rządów, które przez te prawie dwie dekady sprawowały w Polsce władzę.

Majątek Kościoła jest własnością wspólnoty. To wspólnotom Komisja Majątkowa z różnym powodzeniem zwraca część ukradzionego im ponad pół wieku temu mienia. Warto o tym pamiętać.

Z Ewangelii wiadomo, że gdy Jezus chodził z Apostołami po ziemi palestyńskiej, ich wspólnota również miała majątek, nad którym pieczę sprawował Judasz. Z zapisów ewangelicznych wiemy, że ulegał pokusie i z trzosu podkradał. Jezus nie bez powodu mówił, że dobra materialne utrudniają osiągniecie zbawienia. Utrudniają, ale nawet najuboższy według reguły zakon, aby wypełniać swoją misję, musi się nimi posługiwać. Rzecz w tym, jak się nimi wspólnota wierzących i każdy jej konkretny przedstawiciel posługuje. Jeśli posługuje się zgodnie z wolą Bożą, nie utknie w uchu igielnym.

A napisałem to wszystko z powodu telefonu od jednej telewizji.

wtorek, 28 września 2010

Styl

Przewodniczący Episkopatu powitał w imieniu całej Konferencji nowego nuncjusza. Arcybiskup Michalik wymienił miejsca i osoby, które na początku swego posługiwania odwiedził Arcybiskup Nuncjusz. Jak podkreślił przewodniczący KEP nowy nuncjusz „złożył wszystkie przewidziane wizyty kierując się najlepszym stylem dyplomacji, mądrością i potrzebą serca”.

„Ale dzisiejsze spotkania – to aktualne, w miejscu, gdzie wspólnie biskupi polscy pracują, modlą się i czuwają nad losem Kościoła w Polsce oraz spotkanie modlitewne na wieczornej Mszy św. w archikatedrze warszawskiej – mają szczególne znaczenie – podkreślił przewodniczący Episkopatu. – Jesteśmy bowiem przekonani, że ks. abp. Nuncjusz staje się szczególnie żywym znakiem naszej jedności z Ojcem Świętym Benedyktem XVI, następcą św. Piotra, i w ten sposób gwarantem naszej jedności w wierze”.

Abp Józef Michalik wyraził też nadzieję, że nowy nuncjusz, „zachowując wyrozumiałość wobec naszych różnorodności, szacunek wobec naszych tradycji, pomoże nam jeszcze lepiej oddychać zdrowym powietrzem wiary współczesnego Kościoła, któremu z takim poświęceniem, mądrością i wiarą przewodzą wybitni papieże”.

Przewodniczący Episkopatu poprosił Nuncjusza, aby zechciał przekazać papieżowi Benedyktowi XVI „wyrazy synowskiego przywiązania” od polskich biskupów, a także podziękowania „za przykład mądrej i ofiarnej, i odważnej posługi Kościołowi Chrystusa oraz za delikatność i subtelność wobec swego poprzednika Jana Pawła II”.

Styl!

(cytaty za KAI i episkopat.pl)

poniedziałek, 27 września 2010

Kto, z kim i za ile?

W najnowszym Newsweeku Szymon Hołownia opisuje, jak paparazzi przyłapał go na lunchu z Marcinem Prokopem. Następnie, opowiedziawszy swój sukces perswazyjny na osobie fotopstryka, przechodzi do refleksji natury ogólnej o prawie do informacji, jako głównej zasadzie aktualnego życia społecznego. "Prawo do informacji nie jest nadrzędne wobec innych praw!" - przypomina. "Donosicielstwo, plotkarstwo, gapiostwo – coś, co niszczy życie innym i co kiedyś słusznie uważano za ekskrement, dziś zawinięte w sreberka, ma osładzać nam życie" - diagnozuje.

W tym samym czasie, gdy czytam felieton Hołowni, jeden z wielkich portali donosi, że "W przyszłym roku Biały Dom planuje wniesienie projektu ustawy, obligującej wszystkich dostawców usług internetowych do zainstalowania wyposażenia, umożliwiającego monitoring. Ma to dotyczyć m.in. szyfrowanej poczty elektronicznej (BlackBerry), portali społecznościowych, takich jak Facebook oraz telefonii internetowej (np. Skype). Chodzi o to, by służby mogły przechwytywać i rozszyfrowywać komunikację internetową". W tej sytuacji New York Times pisze, że zamiary te rodzą pytanie, jak zrównoważyć potrzeby bezpieczeństwa z ochroną prywatności i rozwojem innowacyjności.

W Złocieńcu podczas konferencji prasowej tamtejszych lokalnych władz związanej z wczorajszą katastrofą autokarową pod Berlinem, w której zginęło trzynaście osób, dziennikarze z dużą natarczywością usiłowali wydusić informację, jakiej wysokości zapomogę dostaną rodziny poszkodowanych. Dzisiaj koło południa, a więc mniej więcej dobę po tragedii, był to dla przedstawicieli mediów bardzo ważny temat!

Mniej więcej w tym samym czasie zadzwonił do mnie dziennikarz jednej z gazet i chciał się dowiedzieć, jak została spożytkowana ziemia przekazana podobno przed laty Kościołowi przez władze jednego z miast. Dzwonił takim tonem, jakbym miał obowiązek wydobyć mu tę wiadomość natychmiast. "Dostaliśmy takie zlecenie, że mamy sprawdzać wszystkie takie sytuacje" - powiedział szczerze. Łatwo się domyślić, że "zlecenie" ma związek z nagłaśnianiem sprawy Komisji Majątkowej. Ale od kogo "zlecenie"?

Jak znam życie, to w czasach, gdy Jezus chodził po ziemi, też nie brakowało ludzi, którzy uważali, że mają prawo do informacji na Jego temat. Ledwo to pomyślałem, od razu przypomniało mi się, że Jezus zakazywał swoim najbliższym uczniom rozgłaszania, że jest On Mesjaszem. Pytał też: "Za kogo Mnie ludzie uważają". Sądząc po odpowiedziach Apostołów, wtedy też, jak dzisiaj w mediach, niedobór informacji zastępowano wymyślaniem niesamowitych bzdur. Założę się, że o Jezusie i Jego najbliższych krążyło wówczas mnóstwo wydumanych rewelacji.

Myślę, że wiem, kto wymyślił "prawo do informacji". Ten który pytał niewiastę w Raju "Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?", a potem podpowiadał: "wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło". Czyż nie mówił wtedy o "prawie do informacji"?

niedziela, 26 września 2010

Wobec nieszczęścia

Być może są ludzie, którzy nigdy nie doświadczyli wielkiego nieszczęścia. Ale już tu mamy do czynienia z niejednoznacznością i względnością. Co to znaczy wielkie nieszczęście? Śmierć najbliższej osoby? Choroba? Zdrada? Niepowodzenie w interesach? Utrata całego dobytku w wyniku jakiegoś kataklizmu lub ludzkiego działania? Można tak wymieniać jeszcze długo. Wielkość nieszczęścia zależy od doświadczającego go człowieka.

Jak człowiek zachowuje się wobec nieszczęścia? Jak powinien się zachować?

Bywa, że nieszczęście, które człowieka spotyka, ujawnia w nim nieznane wcześniej pokłady dobra i miłości. Doświadczając bólu i cierpienia człowiek podejmuje ogromny wysiłek przezwyciężenia ich właśnie w ten sposób - obdarzając innych najlepszym, co ma w sobie.

Bywa, że człowiek doświadczony nieszczęściem szuka ucieczki przed nim w obojętności. Próbuje żyć dalej tak, jakby się nic nie stało. Buduje wokół siebie zimny świat, pozornie rzeczywisty, a tak naprawdę pełen fikcyjnych zachowań, słów, zdarzeń, obrazów.

Bywa wreszcie, że w zderzeniu z nieszczęściem człowiek wybucha straszną nienawiścią - do wszystkich i do wszystkiego. Z sobą włącznie. Szukając jej rozładowania na przykład w bezkompromisowym szukaniu winnych, faktycznie ją w podsyca i umacnia.

Te postawy są możliwe zawsze, niezależnie od "obiektywnej" wielkości nieszczęścia.

Zastanawiające, że w Nowym Testamencie nie ma prób szukania (innych oprócz Judasza) winnych ukrzyżowania Jezusa. Nie robi tego ani Maryja ani żaden z Apostołów. Logika podpowiada, że takie próby były. Zresztą dzieje Kościoła są potwierdzeniem, że idea szukania winnych śmierci Jezusa była w nim obecna (jak się dobrze przyjrzeć, to nie zanikła całkiem). Tymczasem ani w Ewangeliach, ani w Dziejach Apostolskich, ani w listach nie ma tonu rozliczeniowego. Nawet faktyczni sprawcy - Rzymianie - nie są obwiniani.

Zmartwychwstały Jezus też nie zajmuje się rozliczeniami. A mógłby...

sobota, 25 września 2010

Analiza egzystencjalna ;-)

Studio TV. Stół. Krzesła. Kilku ekspertów analizuje cytat z blogu, przedstawiony im przez Prowadzącego:

Prowadzący: "Nie możemy się pogodzić, że na życie wpływu nie mamy. Chcemy mieć wszystko pod kontrolą, wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. Chcemy wierzyć, że wszystko jest w naszych rękach. Umieramy z przerażenia na myśl, że nie mamy wpływu na to, jak i kiedy umrzemy" - napisała Amelka w swoim blogu.

Ekspert I: "Cóż za manifest człowieka XXI wieku! Czyż to nie naprawdę głęboka analiza stanu wiary i kondycji umysłowej oraz duchowej naszej cywilizacji? Czy takie słowa nie powinny skłaniać do refleksji jak największej liczny ludzi?"

Ekspert II: "W kilku zdaniach postawiona została diagnoza współczesności, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i społecznym. Czytać i podziwiać przenikliwość autorki. To dobrze, że są jeszcze takie umysłowości, zdolne do tego typu autorefleksji i do wyrażenia jej w sposób prosty i zrozumiały dla innych."

Ekspert III: "To pozwala z odwagą i nadzieją spoglądać w przyszłość. Z odwagą, bo potrafimy jednak realnie widzieć samych siebie i nie obawiamy się o tym głośno mówić. Z nadzieją, bo jeśli tego typu słowa dotrą do tysięcy ludzkich serc i umysłów, mają szansę spowodować w nich tak konieczną dla przyszłości świata i rodzaju ludzkiego przemianę..."

Ekspert IV (zaglądając Prowadzącemu do notatek): "A to następne zdanie, które brzmi: "Napędzane strachem, ubezpieczone po zęby, biegamy na mammografie, stukamy w niemalowane i wydaje nam się, że okiełznamy życie (i śmierć)" jest niesamowitym ukazaniem łuku ludzkiej egzystencji, napiętego między cielesnością i przemijaniem a sprawami ostatecznymi".

Facet przy kamerze: "Czy wyście do reszty ogłupieli? Przecież ja to znam. Rano było wyciągnięte na główną Onetu, to przeczytałem. Kobita napisała posta o tym, że z tą mammografią, to jest wielka ściema i tyle. A wy tu od razu doszukujecie się Bóg wie czego... Spadam stąd...".

PS. Mam nadzieję, że Amelka nie pogniewa się na mnie za wykorzystanie Jej autentycznego posta...

piątek, 24 września 2010

Syndrom samotności

Właśnie zabierałem się do obejrzenia w kompie filmu "Syndrom", dołączonego do najnowszego Gościa Niedzielnego, gdy zauważyłem, że o aborcji jest dzisiejsze wydanie "Rozmów w toku" Ewy Drzyzgi. Więc najpierw obejrzałem program w telewizji, potem film.

W sumie w półtorej godziny poznałem cztery historie. Ale wszystkie właściwie o tym samym. O ludzkiej samotności. Wszystkie trzy kobiety, z którymi rozmawiała Drzyzga, podejmowały straszną decyzję o zabiciu człowieka, w sytuacji faktycznej samotności (choć niektóry myślały, że dopiero są zagrożone samotnością). Bohaterowie filmu "Syndrom" też oboje przy podejmowaniu decyzji obawiali się samotności, chyba nie zdając sobie sprawy, że choć byli razem, tkwili w strasznej samotności.

Nawiasem mówiąc, zaskakujące były pytania Drzyzgi, w których ona wymuszała wręcz na swych rozmówczyniach przyznanie, że usunięcie ciąży, aborcja, to zabicie dziecka. Mam wrażenie, że ten dzisiejszy program z TVN powinien być na płycie w Gościu razem z filmem "Syndrom". Zwłaszcza, że pokazuje, jak bardzo pomoc obcych ludzi może skutkować uratowaniem życia dziecku.

Tylko w filmie "Syndrom" jest obecny mężczyzna. U Drzyzgi mężczyźni są "wielkimi nieobecnymi". Chyba powinna zrobić program również z nimi. Nie tylko z tymi, którzy są nadal z kobietami po zabiciu ich wspólnego dziecka. Ale także z tymi, którzy z nimi nie są.

Przyłapałem się przed chwilą na myśleniu, które chyba nie jest rzadkie. Napisałem, że Drzyzga powinna porozmawiać z mężczyznami, którzy są nadal z kobietami "które zabiły dziecko". Dopiero jak to zobaczyłem napisane, uświadomiłem sobie, że przecież każde zabicie dziecka w łonie matki jest dziełem matki i ojca. Poprawiłem na "po zabiciu ich wspólnego dziecka".

Dlaczego piętnujemy w Kościele kobiety usuwające ciążę, a nie piętnujemy ojców tych zabitych dzieci? Opowiadał mi znajomy ksiądz, że zdarzyło mu się kiedyś przed jakimiś świętami spowiadać małżeństwo długoletnie małżeństwo. Kobieta wyznała usunięcie ciąży. Mąż nie. Chociaż ze spowiedzi kobiety wynikało, iż to on wymusił na niej zabicie dziecka z powodów materialnych. Mieli już troje dzieci.

Ciekawe, ilu ludzi krytykujących media z pozycji "kościelnych", wie na przykład o tym: http://rozmowywtoku.onet.pl/37826,news,,1,jestes_w_ciazy_i_szukasz_pomocy_lub_porady,aktualnosc.html

czwartek, 23 września 2010

Specyficzne kwalifikacje

"Kościół katolicki nie może automatycznie zwalniać swych pracowników, którzy dopuścili się zdrady małżeńskiej - uznał Europejski Trybunał Praw Człowieka i unieważnił wyrzucenie za to z pracy pewnego organisty w Essen (Nadrenia Północna-Westfalia). Sędziowie w Strasburgu wskazali na prawo do ochrony życia prywatnego. Przyznali, że podejmując pracę, organista zobowiązał się wprawdzie do respektowania zasad Kościoła katolickiego. Doszli jednak do wniosku, że nie można tego traktować jako "jednoznacznej obietnicy" zachowania wstrzemięźliwości po rozstaniu lub rozwodzie.

Organista porzucił żonę i związał się z inną kobietą.

Zdaniem Trybunału niemieckie sądy pracy nie wzięły też wystarczająco pod uwagę, że z powodu specyficznych kwalifikacji organisty bardzo trudno byłoby mu znaleźć inną pracę. Rząd Niemiec ma trzy miesiące na złożenie odwołania; jeśli się na to zdecyduje, sprawa trafi do Wielkiej Izby Trybunału" - podała właśnie Polska Agencja Prasowa.

Oczywiście od razu kojarzy się niejednemu wypowiedź minister Elżbiety Radziszewskiej dla Gościa Niedzielnego na temat możliwości zatrudnienia lesbijki w katolickiej szkole. Być może za jakiś czas i w tego typu kwestii wypowie się Europejski Trybunał Praw Człowieka.

Tak się zastanawiam, czy Europejski Trybunał Praw Człowieka z równym zapałem dyktuje na przykład muzułmanom, kogo mają zatrudniać przy posłudze w swoich meczetach i szkołach koranicznych...

A w dodatku diabeł mi szepcze do ucha, że być może już wkrótce Europejski Trybunał Praw Człowieka stanie w obronie suspendowanych z różnych powodów księży katolickich. Przecież "z powodu specyficznych kwalifikacji ... bardzo trudno byłoby im znaleźć inną pracę" ;-)

Ja sobie tu głupie żarty stroję, a przecież przedwczoraj czytałem słowa głównego egzorcysty Watykanu, ojca Gabriele Amortha, o inwazji szatana, czego przejawem są "kardynałowie, którzy nie wierzą w Jezusa i biskupi, którzy są powiązani z Demonem"... :-(

Z szatana nie należy żartować. A tym bardziej go lekceważyć. Przede wszystkim nie wolno go słuchać i podejmować z nim dyskusji. Zawsze się przegra.

środa, 22 września 2010

Jest czas

Materia dotycząca rządowo-kościelnej Komisji Majątkowej jest skomplikowana. Śmiem podejrzewać, że pomysł ustawy z 17 maja 1989 r. (a więc uchwalonej jeszcze przed historycznymi wyborami z 4 czerwca 1989 r.) komunistycznym władzom chylącego się ku upadkowi PRL-u podyktował w znaczącej części sam diabeł. Zajmowałem się tym tematem w mojej dziennikarskiej pracy kilka razy, dlatego nie dziwię się, że za każdym razem, gdy trafia on na pierwsze strony, zarówno większość zajmujących się nim wtedy dorywczo dziennikarzy, jak i komentujących polityków, wygaduje kompletne bzdury, używa całkowicie błędnej terminologii, manipuluje i dostosowuje fakty do założonych z góry tez. Mało kto z wyżej wymienionych jest w stanie powiedzieć czym naprawdę ta instancja się zajmuje, a co dopiero znać zawiłe mechanizmy jej funkcjonowania. A skoro sami nie wiedzą i nie rozumieją, to jak mają rzecz rzetelnie przedstawiać, relacjonować i komentować? Żadnych szans. Dlatego dominują emocje, uproszczenia, przekłamania, sugestie, a chwilami insynuacje. Ludzie bardzo oddani Kościołowi w tej sytuacji ulegają powszechnemu zamieszaniu i też się gubią.

Wiadomo, że w atmosferze sensacji nie da się niczego sensownego powiedzieć. Ale przecież można by przynajmniej części polskich katolików wytłumaczyć, jakie problemy są związane z działaniami tej postkomunistycznej wrzutki w nasze państwowo-kościelne relacje. Tylko trzeba to robić nie wtedy, gdy prokuratura ogłasza, iż kogoś tam zamknęła. Trzeba to robić wtedy, gdy istnieje szansa spokojnego dotarcia z przekazem do umysłów odbiorców. Trzeba to robić powoli i systematycznie, po to, aby w chwilach emocjonalno-sensacyjnych, przynajmniej część odbiorców skojarzyła: “A, chodzi o to i rzeczy w istocie tak się mają”. Nawiązując do mądrego Koheleta: Jest czas mówienia i czas… zbierania efektów mówienia we właściwym czasie…

Nie umiem się przez cały dzień oprzeć wrażeniu, że problem Komisji Majątkowej ma ścisły związek z fragmentem Ewangelii odczytywanym w minioną niedzielę w kościołach. Tym mówiącym o posługiwaniu się dobrami tego świata do celów zakorzenionych w wieczności…

wtorek, 21 września 2010

Spam

Dostałem maila, na którego nie czekałem. Mówiąc wprost - zwykły spam, na który się zgodziłem przecież zakładające konto w jednym z wielkich portali.

"Znaleźliśmy kredyt gotówkowy dla Ciebie!" - zawiadamia mnie radośnie jakiś zbiorowy nadawca. Świetnie. Tylko że ja ich nie prosiłem, żeby szukali dla mnie kredytu. W ogóle nie szukam kredytu. Nie chcę kredytu. Nie potrzebuję go. Nie zamierzam brać kredytu. Wręcz kredytu unikam, jak mogę, bo się boję mieć długi.

Problem w tym, że ja też mogę zostać w ten sposób odebrany przez niektórych. Przychodzę i krzyczę: "Mamy dla Ciebie Dobrą Nowinę o Zbawieniu!". A jeśli ten, kto usłyszy mój krzyk, pomyśli o jego treści tak, jak ja o kredycie? Jesli moja wiadomość w jego odbiorze będzie spamem? Mam przestać proponować Ewangelię?

W życiu! Nie przestanę. Nawet jeśli dla wielu będę spamerem.

poniedziałek, 20 września 2010

Tytuły

Jeszcze zanim przeczytam informację, nawet o tym nie wiedząc, już mam w głowie jej interpretację. A interpretacja zależy od tego, gdzie informację przeczytam.

Istota informacji, podanej dzisiaj przez CBOS, jest taka:

"We wrześniu dobrą opinię o działalności Kościoła miało 54% ankietowanych, podczas gdy w czerwcu ocenę taką deklarowało 64%; złą opinię wyraziło obecnie 35% badanych, przed trzema miesiącami - 25%".

A teraz tytuły, jakimi poprzedzono w różnych serwisach internetowych tę wiadomość:

"Konflikt o krzyż zaszkodził Kościołowi. Słupki w dół" - gazeta.pl
"CBOS: niepokojące zmiany w ocenie działalności Kościoła" - ekai.pl
"Sondaż: Gorzej oceniamy Kościół" - tvn24.pl
"Zaufanie do KK spada" - konserwatyzm.pl
"Ubywa zwolenników, a co trzeci Polak krytycznie ocenia Kościół" - money.pl
"Duży spadek pozytywnie oceniających Kościół" - interia.pl
"Kościół traci w oczach Polaków - tak źle nie było od lat" - wp.pl
"Rośnie sceptycyzm Polaków wobec Kościoła" - wprost.pl
"CBOS: 54 proc. Polaków pozytywnie o Kościele" - deon.pl
"Coraz gorsza ocena Kościoła w oczach Polaków - tak fatalnie nie było od lat" - wirtualnemedia.pl
"Najnowszy sondaż na temat Kościoła" - onet.pl

niedziela, 19 września 2010

Money, money, money

Śpiewamy o nich piosenki. Piszemy o nich powieści i robimy filmy. Są stałym elementem naszego świata. Trudno dzień przeżyć bez sięgania po nie lub przynajmniej bez myślenia o nich. Pieniądze. Pieniążki. Forsa. Kasa. Szmal. Kapusta. Mamona. To tylko niektóre z określeń, jakich używamy na to, co mamy w portfelu lub na koncie. Różne są te określenia. Niektóre miłe, życzliwe, inne twarde, a nawet obraźliwe. Ale wszystkie wyrażają jedno - pieniądze, dobra materialne, są ważne w naszym życiu.

Mnóstwo też mamy powiedzeń na ten temat. „Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach”. „Pieniądze napędzają świat”. „Pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy” (Marilyn Monroe), „Pieniądze szczęścia nie dają, ale pozwalają być wygodnie nieszczęśliwym”. Nie ma co udawać, że jest inaczej - pieniądze mają ogromny wpływ na nasze miejsce w społeczeństwie.

Gdy mamy ich pod dostatkiem, chcemy mieć jeszcze więcej i boimy się je stracić. Gdy mamy ich za mało, usiłujemy zdobyć więcej i zazdrościmy tym, którzy mają ich więcej. Zarabiamy je. Przyjmujemy. Chronimy je. Oszczędzamy. Zbieramy. Chowamy najlepiej, jak potrafimy. Inwestujemy. Pożyczamy. Wydajemy. Czasami nimi ryzykujemy. A czasami po prostu rozdajemy.

Znajomo brzmią w uszach dużej części z nas słowa, które słyszeliśmy w dzisiejszym pierwszym czytaniu. Jednym bardziej znajome wydają się te, które mówią o maksymalizacji zysku wszelkimi możliwymi sposobami, także nieuczciwymi. Innym lepiej znane wydają się te słowa, które sugerują, że w kwestiach materialnych dojdzie z udziałem Boga do jakiejś formy sprawiedliwości. Hasła sprawiedliwości wyrównawczej nie są przecież w dziejach świata niczym nowym. Raz po raz ludzie próbowali brać w tej kwestii sprawy w swoje ręce, sięgając po mniej lub bardziej radykalne środki. Jedni oczekują tylko pewnego wyrównania stanu posiadania. Inni woleliby raczej zamianę ról miedzy tymi, którzy mają dużo i tymi, którzy mają mało. Świadomość, że Bogu te sprawy nie są obojętne, niejednemu dodawała otuchy, a nawet nadziei. Zdarzają się przecież i tacy, którzy uważają Jezusa za wielkiego rewolucjonistę i działacza na rzecz sprawiedliwości społecznej na tym świecie.

Jednak niejednego dziwią słowa Jezusa, które dzisiaj słyszeliśmy. Ta opowieść o nieuczciwym rzadcy, który fałszerstwem i oszustwem usiłuje pozyskać ludzką przychylność. I te słowa, które brzmią, jakby Jezus pochwalał lub przynajmniej akceptował taką postawę. „Pan pochwalił nieuczciwego rządcę, że roztropnie postąpił. Bo synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światła” - opowiadał Chrystus. Mało tego. Dodał: „Ja także wam powiadam: Zyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy wszystko się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków”. Czy to nie jest zgoda na postępowanie podobne do działań tego nieuczciwego sługi? Czy nie jest tu ukryte stwierdzenie „Cel uświęca środki”?

Nie jest. Na pewno nie jest.

Zwróćmy uwagę, o jakiej perspektywie mówi Jezus. Nie o emeryturze czy innych ziemskich, doczesnych rozwiązaniach kwestii materialnych. Jezus mówi o życiu wiecznym. O zbawieniu. I o tym, że ludzkie, materialne środki, na których używanie tu na ziemi jesteśmy skazani, powinny być wykorzystywane właśnie w tej perspektywie. Mówi wprost, że one nie należą do jakiejś sfery wyłączonej z zasad, które przynosi człowiekowi chrześcijańska wiara. Nie ma takich sfer w życiu ludzi. Nie bez powodu słyszeliśmy w drugim czytaniu słowa św. Pawła: „Zalecam przede wszystkim, by prośby, modlitwy, wspólne błagania, dziękczynienia odprawiane były za wszystkich ludzi: za królów i za wszystkich sprawujących władzę, abyśmy mogli prowadzić życie ciche i spokojne z całą pobożnością i godnością. Jest to bowiem rzecz dobra i miła w oczach Zbawiciela naszego, Boga, który pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy”. Nawet polityka, która przecież w ogromnej mierze dotyczy kwestii materialnych, nie jest wyłączona z reguł niesionych przez wiarę. Minister, szef banku, szef koncernu medialnego powinien w swych decyzjach kierować się tak samo zasadami swej wiary, jak sprzedawczyni w hipermarkecie, gospodarz domu albo górnik pracujący na dole.

Dość często można usłyszeć, że pieniądze są czymś złym, że polityka jest czymś złym, że media są czymś złym, że Internet jest czymś złym. To nieprawda. Wszystko to są narzędzia, pewne środki, które my, ludzie, czynimy godziwymi lub niegodziwymi, dobrymi lub złymi.

Wróćmy jeszcze raz do słów Jezusa, mówiących o postępowaniu bohatera przypowieści. „Pochwała nieuczciwego rządcy dotyczy jego zatroskania o przyszłość. Godne uznania okazało się przekonanie, że o przyszłym losie decyduje się obecnie. Jezus zachęca nas, byśmy z nie mniejszym sprytem pomyśleli o swojej wieczności. Co możemy zrobić teraz, aby była ona szczęśliwa?” (ks. Bogusław Zeman – paulista, www.dzienpanski.pl). Przecież człowiek jest tylko pielgrzymem na tej ziemi. Nasza ojczyzna jest w niebie. Przypowieść o nieuczciwym rządcy przypomina o tym. Jezus chce, abyśmy we wszystkim, co robimy, myśleli nie tylko o zapewnieniu sobie i najbliższym jak najlepszej przyszłości na ziemi. Chrystus chce, abyśmy pamiętali o tym, co ostatecznie czeka każdego.

„Oczywiste jest, że ta przypowieść opowiada o przebiegłości zarządcy, który pragnie zdobyć sobie przyjaciół po to, aby w trudnych czasach nie pozostać opuszczonym przez wszystkich i nie cierpieć głodu. Taka postawa może charakteryzować także ludzi głębokiej wiary: wykorzystywać dobra materialne po to, aby zapewnić sobie pokój w duszy, promować sprawiedliwy podział bogactwa, aby nikomu nie zabrakło środków niezbędnych do życia i zachowania ludzkiej godności. Jako chrześcijanie jesteśmy wezwani, aby dzielić się tym, co mamy, i aby czynić to niezależnie od tego, ile posiadamy. Potrzebna jest jedynie postawa wspaniałomyślności, otwartości na drugiego człowieka i jego potrzeby. Chciwość zabija miłość, zamyka ludzkie serca na to, co najważniejsze – na człowieka” („Ewangelia 2010”, Edycja Świętego Pawła).

Jezus mówi bardzo wyraźnie o bezpośrednim związku tego, w jaki sposób korzystamy z dostępnych nam środków doczesnych, z tym, co nas czeka w życiu wiecznym. „Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie. Jeśli więc w zarządzie niegodziwą mamoną nie okazaliście się wierni, prawdziwe dobro kto wam powierzy? Jeśli w zarządzie cudzym dobrem nie okazaliście się wierni, kto wam da wasze?”. To słowa o wielkim znaczeniu. To słowa mówiące, że każde nasze działanie, każda nasza decyzja w sprawach ziemskich, doczesnych, ma swe konsekwencje w wymiarze wiecznym. To nie są dwie niezależne od siebie sfery. Dlatego nie sprawdza się w ostateczności stara ludzka taktyka służenia dwom panom - wyraźnego rozdzielania tego, co robię dla Boga i tego, co robię dla siebie.

„Nie możecie służyć Bogu i mamonie”. Nie możecie mieć dwóch systemów zasad życiowych - tego dla Boga, od wielkiego dzwonu i tego na co dzień, na własny użytek. „Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek, Chrystus Jezus, który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie”.

sobota, 18 września 2010

Odwaga pytania, odwaga odpowiedzi

W sobotnie popołudnie na Facebooku człowiek, który bywał kiedyś na pierwszych stronach gazet, zadał z nagła i niespodziewanie pytanie: "Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, co by było, gdyby jutro Was nie było? Abstrakcyjne pytanie. Czyżby?". Pod pytaniem szybko wywiązała się dyskusja. Roześmiałem się, bo wszedłem na FB w chwilę po tym, jak skończyłem układać niedzielne kazanie, w którym usiłowałem coś tam o relacjach doczesności z wiecznością, a tu proszę - człek ma poważne pytania. Eschatologiczne.

Przeczytałem szybciutko całą dyskusję i przestałem się nawet uśmiechać. Wśród kilkunastu wypowiedzi nie było ani jednej dotykającej kwestii wiary w jakąkolwiek formę życia wiecznego. Zrobiło mi się dziwnie.

"W tej dyskusji nie chodzi o odpowiedzi, ale o odwagę zadania tego pytania" - napisał w pewnym momencie inicjator dyskusji. No tak. To wiele wyjaśnia. Jeśli kwestią odwagi jest samo postawienie takiego pytania, to trzeba być idiotą, żeby się spodziewać nawet napomnienia o czymś takim, jak życie wieczne.

Okazałem się idiotą. Nie pierwszy raz. Zacząłem się zastanawiać nad kazaniem, w którym poczyniłem odniesienia do wieczności. Przedobrzyłem? Może dzisiaj w Polsce jest tak, że w niedzielnym kazaniu trzeba ludziom nie gadać o życiu wiecznym i zbawieniu, ale zatrzymać się na tym, że pieniądze to nie wszystko? I delikatnie dodać odwagi do postawienia pytania: "Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, co by było, gdyby jutro Was nie było?"

piątek, 17 września 2010

Bez zmian

Właśnie ogłoszono wynik kolejnego sondażu. Tym razem przebadano, czy Polska zmieniła się po katastrofie smoleńskiej. Niestety, skupiono się na zmianach niemal wyłącznie w polityce. Ogólna wymowa sondażu - rozczarowanie. Zmian praktycznie nie ma.

A dlaczego miały by być? Dzieje człowieka dowodzą, że tragedie i nieszczęścia nie powodują w ludziach trwałych zmian. Zwłaszcza na lepsze. Zwłaszcza, jeśli te tragedie i nieszczęścia nie dotykają ich bezpośrednio.

Wystarczy poczytać Stary Testament. Jak trwałe były nawrócenia Narodu Wybranego doświadczanego czasami strasznymi dramatami dopuszczanymi przez Boga? Niezbyt. Gdy zagrożenie mijało, spadała też gorliwość.

Jednym z największych zawodów wydaje się dzisiaj powrót do radykalnego podzielenia wśród Polaków. Przecież krótko po katastrofie wydawaliśmy się tacy zjednoczeni. Tacy byliśmy razem.

Pamiętam, że właśnie wtedy z portalu Wiara.pl jeden ksiądz napisał, że jedności nie da się zbudować na bólu. Prorok czy co? Nie, po prostu chrześcijanin, który zna dzieje swojego Kościoła. Czy Apostołów zjednoczyła męka i śmierć Jezusa? Nie. Te wydarzenia zniszczyły ich kruchą jedność. Dopiero Zmartwychwstanie, przyjęte w pełni dzięki pomocy Ducha Świętego, pozwoliło im się zjednoczyć na nowo.

Od wieków wbijamy sobie do głowy, że najłatwiej się nam zjednoczyć, gdy mamy wspólnego wroga. To groźny, choć mocno utrwalony nie tylko wśród polityków, mit. Jedność przeciwko komuś jest zawsze fałszywa. Prawdziwą jedność buduje się wyłącznie wokół wartości pozytywnych.

czwartek, 16 września 2010

Cóż to jest...

"Kancelaria Prezydenta nie informowała Warszawskiej Kurii Metropolitalnej o przeniesieniu krzyża do kaplicy - powiedział w czwartek rzecznik kurii ks. Rafał Markowski.

- Kancelaria Prezydenta nie prowadziła rozmów z kurią warszawską i nie informowała o przeniesieniu krzyża do kaplicy. Nie było też żadnych uzgodnień w sprawie ewentualnego przewożenia go na miejsce katastrofy smoleńskiej. Są to autonomiczne decyzje Kancelarii. Kuria nie była o nich informowana - podkreślił ks. Markowski.

Dodał, że obecnie Kancelaria Prezydenta nie prowadzi w tej sprawie rozmów z kurią" (informacja PAP podana na Interii o godz. 15.11).

"KAI: Czy przeniesienie krzyża do kaplicy prezydenckiej dokonało się za wiedzą metropolity warszawskiego?

- Kwestia przeniesienia krzyża zawarta została już w porozumieniu podpisanym 21 lipca przez Kancelarię Prezydenta, harcerzy i Kurię warszawską. Jest to wiec element procesu, który z trudem był później realizowany, włącznie z nieudana próbą przeniesienia krzyża w dniu 3 sierpnia.

O planowanym dziś rano przeniesieniu krzyża abp Kazimierz Nycz został poinformowany przez Kancelarię Prezydenta wczoraj późnym wieczorem" (ks. Rafał Markowski, Wywiad dla KAI opublikowany o godz. 17.04).

"Cóż to jest prawda?" (Piłat do Jezusa, J 18,38)

środa, 15 września 2010

Strumień

Nie mogę się przyzwyczaić, że po pewnych remontach, naprawach i wymianach, w moim kranie gwałtownie wzrosło ciśnienie. Przyzwyczajony do tego, że woda płynie raczej spokojnie, wciąż otwieram jej ujście zamaszyście i od razu "na pełny regulator". Rezultat tego przyzwyczajenia w zmienionych warunkach jest fatalny. Zwłaszcza, gdy próbuję nalać wody do szklanki. Dawniej, gdy strumień był powstrzymywany rozmaitymi zanieczyszczeniami wewnątrz rur, wylewek i jak się tam ta cała armatura nazywa w szczegółach, napełnienie szklanki nie wymagało ani delikatności, ani ostrożności, ani... myślenia. Teraz jest inaczej. Silny strumień uderza w dno szklanki i powoduje wielką fontannę, dzięki której jestem mokry ja, mokra jest podłoga wokoło, a w szklance... niemal pusto.

Teraz, żeby skutecznie napełnić szklankę, najlepiej otworzyć kran do połowy, a nawet tylko do jednej trzeciej.

Coś chyba podobnego dzieje się z kwestią głoszenia dzisiaj Ewangelii. Możliwości nam gwałtownie wzrosły. Strumień nie jest sztucznie hamowany przez brudy, utrudnienia, przeszkody. A jednak "szklanki", które chcemy napełniać, niejednokrotnie są znacznie bardziej puste, niż dawniej. Ledwie parę kropel z obfitego strumienia pozostaje w nich na dnie.

Okazuje się, że zbyt silny strumień jest mniej skuteczny niż cienki strumyczek...

wtorek, 14 września 2010

Między sensem a bezsensem

"Między sensem a bezsensem ludzkiej egzystencji". "To spontaniczna kreacja jest przyczyną, w wyniku której istnieje raczej coś niż nic, w wyniku której my istniejemy". Dwa cytaty. Obydwa trudne. Pierwszy to temat trwającego właśnie w Poznaniu VIII Kongresu Teologów Polskich. Drugi to zdanie uznawanego za jednego z najwybitniejszych współczesnych astrofizyków Stephena Hawkinga z jego najnowszej książki "The Grand Design". Hawking uzupełnia cytowane stwierdzenie wnioskiem: "Nie ma żadnej potrzeby, żeby przywoływać tu Boga, który stworzył świat". Jak zauważył w "Newsweeku" Tomasz Stawiszyński, Hawking nie uczynił kroku do przodu. Wręcz przeciwnie. Cofnął spór na linii nauka-religia o 300 lat.

Tylko czy ten spór faktycznie istnieje? Czy on sam nie jest kreacją? Kongres Teologów Polskich nie jest konwentyklem szamanów, tylko spotkaniem naukowców. Spotkaniem, które odbywa się na uniwersytecie. A uniwersytety przecież zaczął tworzyć Kościół. Nie po to, aby budować konflikt wiary z nauką.

"Pytanie 'kim jestem' wyraża niepokój i rozchwianie dzisiejszego człowieka, który pragnie odnaleźć swoją przedmiotową tożsamość. Ten niepokój oraz niepewność sięgają samych źródeł poznawczych, niestety rozdartych na wąsko pojęte doświadczenie i rozum z jednej strony, z drugiej zaś na stroniącą od racjonalności wiarę" - powiedział na Kongresie Teologów Polskich przewodniczący Rady Naukowej Konferencji Episkopatu Polski bp prof. Andrzej F. Dziuba. A nowy nuncjusz apostolski w Polsce, abp Celestino Migliore, apelował: "Teologowie powinni podjąć na serio wyzwania stawiane przez tych, którzy szukają sensu życia i zmagają się z problemami wiary w Boga".

Mówi się i pisze czasem, że dzisiaj ludzie uciekają od takich pytań. Mało tego, że całe systemy edukacyjne i wychowawcze są konstruowane w ten sposób, aby ludzie sobie fundamentalnych pytań o sens nie stawiali. Niestety, pojawiają się błędne sugestie, że to tylko w naszych czasach ludzie starają się unikać pytań podstawowych. Dawniej przecież też mnóstwo zwykłych ludzi nie zawracało sobie tym głowy. Tylko że ich brak dylematów nie za bardzo został utrwalony w historycznych dokumentach.

Dlatego nie tylko w naszych czasach Kościół oprócz szukania odpowiedzi na pytania o sens, powinien za swoją uznawać misję skłaniania ludzi do stawiania takich pytań. Bo jeśli nie ma pytających, odpowiadający też nie wydają się za bardzo potrzebni.

Wydaje mi się, że nie wszyscy komentatorzy zauważyli, co naprawdę robi Hawking. On nie neguje istnienia Boga. On neguje potrzebę pytania o sens, bo to pytanie prowadzi do pytania o Boga.

poniedziałek, 13 września 2010

"Demoralizujący" ciąg dalszy

Dramatyczna historia mojej nierównej walki z butem, który po wakacyjnej przerwie postanowił dać mi się we znaki (post z 5 września br.) nabrała większego rozgłosu niż mogłem się spodziewać. Otrzymałem szereg rad, jak sobie z krnąbrnym reprezentantem świata obuwia poradzić. Nie ukrywam, że większość z nich się na nic nie przydała, bo w końcu już parę lat żyję na tym świecie i z niejednym butem usiłującym do siebie dopasować moje stopy przyszło mi się zmierzyć. Ale zawsze chodziło o buty nowe, a nie o takie, które po długotrwałej służbie i zgodnej koegzystencji pokazywały swe drugie oblicze, atakując znienacka niczego złego się nie spodziewające moje dolne kończyny.

Być może dlatego jakoś nie przyszło mi do głowy potraktować buta starym sposobem, który zwykle się sprawdzał na nowych butach. Ale na szczęście jeden znajomy mi go przypomniał:

- Potraktuj go wódką - powiedział.

No tak, alkohol! Idealny środek rozmiękczający nawet największego twardziela! Wódki co prawda nie mam, ale spirytus kosmetyczny w łazience jak bardziej. Więc napoiłem buta wysokoprocentowym alkoholem raz. Trochę pomogło. No to dostał "na drugą nóżkę". I poskutkowało! But się poddał. Znów układa się na mojej stopie grzecznie, nie uciska, nie wywołuje pęcherzy, nie sprawia bólu.

No tak, ale gdzie tu jakaś pozytywna wymowa? Toż to demoralizująca historia o rozmiękczaniu alkoholem. I to wysokoprocentowym! O używaniu może i do dobrych celów, ale środków niegodnych...

Ejże? Czy alkohol jest czymś złym sam w sobie? Czy może jednak jest moralnie obojętny i dopiero człowiek decyduje, czy używa go właściwie czy niewłaściwie? Czytał ktoś w Piśmie Świętym bardzo pozytywne wypowiedzi na temat wina? Ja czytałem.

Przypomniała mi się historia, która mnie spotkała niedawno. Otóż przyszedł do mnie ksiądz z wątpliwościami. Chodziło o "nadajniki internetu", zainstalowane na kościelnej wieży. "Czy Kościół powinien przyczyniać się do upowszechniania internetu, skoro jest w nim tyle złego?" - pytał zafrasowany duchowny. "Ale jest też dużo dobrego" - powiedziałem, dodając, że Internet jest moralnie obojętnym narzędziem.

Inna sprawa, że osobiście jestem raczej niechętny (poza sytuacjami całkowicie wyjątkowymi) instalowaniu na świątyniach jakichkolwiek świeckich urządzeń typu przekaźniki komórkowe, bo przecież są to budynki, które konsekrujemy, wyłączając je dla Boga. Ale motywacja przedstawiona przez tego księdza ma zupełnie inny charakter. Moim zdaniem nietrafny. Czy Kościół powinien zrezygnować z upowszechniania edukacji, skoro ktoś, kto nauczy się czytać, może potem przeczytać dużo złych i demoralizujących rzeczy?

niedziela, 12 września 2010

Nie mieszka się na Golgocie

Słuchając dzisiaj kazania arcybiskupa Alfonsa Nossola w czasie odpustu w Pszowie, miałem wrażenie, jakbym słyszał poprawioną wersję mojego wczorajszego posta. Emerytowany biskup opolski w sanktuarium Matki Boskiej Uśmiechniętej mówił dużo o chrześcijańskiej radości. Powiedział, że miłość zobowiązuje do radości. Że kto ma w sobie radość, ten może innych uczynić radosnymi. Że serce kochające jest radosne.

Bardzo mnie zastanowiło, gdy mówił o szczęściu. Powiedział, że nie jesteśmy radośni dlatego, że jesteśmy szczęśliwi, tylko jesteśmy szczęśliwi, gdy jesteśmy napełnieni radością. A w ogóle to szczęście nie jest nam dane, tylko zadane. Kto dziś w ten sposób patrzy na szczęście? Raczej gotowi jesteśmy podchodzić do kwestii szczęścia roszczeniowo. Że nam się należy. Niektórzy, to chętnie urządziliby strajk, żądając szczęścia.

"Gdzie sieje się miłość, rośnie radość" - powiedział też abp Nossol. "Nie ma smutnego chrześcijaństwa". Oczywiście nie zapomniał o krzyżu stojącym w centrum chrześcijaństwa. Ale powiedział lepiej niż ja próbowałem wczoraj: "Nie mieszka się na Golgocie". I na krzyżu można się oprzeć. A poza tym krzyż jest drogowskazem ku zbawieniu. "Więc nie witaj smutku, tylko radość i nadzieja".

Miód lał arcybiskup myślę nie tylko moje serce. Ale w tamtych pszowskich stronach, to chyba naród w ogóle taki jakiś radośniejszy. Pewnie nie bez powodu mają Matkę Boską z uśmiechem na twarzy. Sami Ją tak przemalowali (bo ten obraz, to przemalowana kopia Jasnogórskiej Ikony).

Nie jest dużo uśmiechniętych obrazów Matki Boskiej. A tak dużo jest Jej przedstawień smutnych i rozpaczliwie poważnych. To smutne. Posłuchałem różnych wersji śpiewu Alleluja, który przecież powinien być kwintesencją radości. No nie powiem, żeby te melodie, na które natrafiłem, tryskały radością. Jeśli już, to taką bardziej stonowaną.

Wyczytałem w Internecie: "Pochodzący z Pszowa ks. Jerzy Szymik (teolog i poeta) mówi: "Starzy parafianie mawiają, że nie każdy ten uśmiech (na pszowskim obrazie) dostrzega i w zależności od stanu ducha i serca patrzącego uśmiech ten bywa różny: bardziej lub mniej wyraźny, radosny lub melancholijny, łaskawy, a nawet sceptyczny... Pszowska Pani się uśmiecha, ale uśmiech ten jakby nie był namalowany, jakby błąkał się gdzieś między obrazem a osobą patrzącą. Zobaczyć i zrozumieć ten uśmiech - to wejść w krainę nadziei"...

A, no tak. Nadzieja. Człowiek, który nie ma nadziei, raczej się nie uśmiecha. Chyba że złośliwie. Nad cudzym nieszczęściem. Ale co to za uśmiech? Lepiej, żeby go nie było.

sobota, 11 września 2010

Radość w odwrocie

Czy chrześcijaństwo jest smutne czy radosne w swej istocie? Jakie jest jego podstawowe przesłanie? Co wyjątkowego, unikalnego, niespotykanego głosi? Jakie jest największe święto chrześcijańskie? Smutne czy radosne? Czego świat z chrześcijańskiego przesłania od samych jego początków nie potrafi przyjąć? Z przyjęciem czego w swej wierze mają bardzo duże trudności ludzie, którzy z całym przekonaniem uważają się za chrześcijan?

Zmartwychwstania! Zwycięstwa Jezusa Chrystusa nad cierpieniem i śmiercią! To jest prawda wiary chrześcijańskiej, którą - przynajmniej w założeniach - mamy nie tylko czcić największym świętem w roku, ale świętować ją w każdą niedzielę.

Czy prawda o Zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, które jest zapowiedzią naszego zmartwychwstania, jest ze swej istoty radosna czy smutna? To oczywista oczywistość - to prawda najradośniejsza z radosnych. Prawda, która pozwala całkowicie inaczej podejść do wszystkiego, co nas tu na ziemi spotyka.

Dlaczego więc - zwłaszcza dzisiaj - chrześcijaństwo jawi się jako religia ludzi smutnych i zbolałych? Dlaczego za postawę prawdziwie chrześcijańską uważa się tą, która charakteryzuje się miną nieszczęśliwą i cierpiętniczą? Dlaczego lansuje się i promuje jako wzorcową, postać chrześcijanina skupionego na własnych nieszczęściach?

Mam wrażenie, że sporo jest dzisiaj katolików wszelkich stanów, którzy w wędrówce za Chrystusem utknęli na Golgocie (i to wcale nie pod krzyżem, ale gdzieś w połowie drogi na szczyt). Tymczasem dzieje zbawienia dokonanego przez Jezusa, Bożego Syna, nie kończą się straszną i przerażającą śmiercią na krzyżu. Po Wielkim Piątku i Wielkiej Sobocie przyszło to, co najważniejsze - Zmartwychwstanie Pańskie.

Wydaje mi się, że z wygodnictwa często rezygnujemy w naszym chrześcijaństwie z wchodzenia na szczyt Golgoty i cichaczem człapiemy na dół, aby skupiać się w nieskończoność na opłakiwaniu nieopisanej straty, jaką jest dla ludzkości śmierć posłanego przez Boga Zbawiciela. Tak nas to wyczerpuje, że nie mamy sił nie tylko biec radośnie zobaczyć pusty grób, cieszyć się Zmartwychwstaniem, ale nawet na serio w nie uwierzyć.

Nie mam racji? Oby. Ale już tyle razy widziałem brak radości na twarzach stłoczonych w kościele wiernych w dniu Wielkanocy, że obawiam się, iż jednak tak bardzo się nie mylę. Zresztą, wystarczy zajrzeć do śpiewników kościelnych. Ile w nich smutnych pieśni na czas Wielkiego Postu, a ile prawdziwie radosnych na okres Wielkanocy? Na smutno mamy i Drogi Krzyżowe i Gorzkie Żale i kazania pasyjne. A na radośnie?

Świat ma dzisiaj dosyć własnych smutków i zmartwień. Od chrześcijaństwa spodziewa się tego, czego nikt więcej nie ma - prawdziwego powodu do radości.

piątek, 10 września 2010

Przekaz

Tak się złożyło, że po długiej, wieloletniej przerwie wróciłem do słuchania radiowej Trójki. Nie jakoś całościowo, bo zasadniczo między godz. 9.00 a 12.00 trochę podsłuchuję. Ci, którzy słuchają, łatwo się domyślą, dlaczego akurat wtedy pasuje mi to, co nadaje Program Trzeci.

Nie dalej jak wczoraj dowiedziałem się przypadkiem, że na drugim miejscu Trójkowej listy przebojów znajduje się utwór zespołu Sabaton "Uprising". Zespół znam, bo byłem w zeszłym roku na jego koncercie. Poszedłem, bo grali mi dokładnie za płotem.

Nie żebym był szczególnym miłośnikiem tego rodzaju muzyki, ale dało się wytrzymać. Poza tym z mediów wiem, że wymieniona piosenka mówi o Powstaniu Warszawskim. Tyle, że nigdy jej w całości nie słyszałem. Ale skoro jest na drugim miejscu listy przebojów, odsłuchałem z Internetu. Z ciekawości. Obejrzałem oficjalny klip, a przede wszystkim poznałem dokładnie tekst, który wykrzykuje wokalista. "Kurcze, fajnie by było, jakby każdy polski uczeń wiedział chociaż tyle o Powstaniu Warszawskim, ile mówi ta piosenka" - pomyślałem.

Tekst "Uprising" nie jest skomplikowany. I dobrze. W prostej, skrótowej formie zawiera podstawowy przekaz na temat tamtego dramatycznego wydarzenia. Przekazuje i treść i emocje. Mówi o istocie konkretnej historii i o jej tle. Mówi tyle, ile się zmieści w każdym rozumie i w każdej pamięci człowieka XXI wieku, nastawionego na skrótowość, pigułki, leady, headliny itd.

Ale zaraz. Czy tylko dzisiaj to, co istotne, trzeba przekazywać bez zbędnego gadulstwa i w dobrze opracowanej formie? Wcale nie. Kto nie wierzy, nich sobie poczyta, jak wyglądał przekaz wiary u początków chrześcijaństwa. Skupiali się na tym, co najistotniejsze i na odpowiednich sformułowaniach. Na tym, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym. Na tym, że "Chrystus umarł - zgodnie z Pismem - za nasze grzechy, został pogrzebany, zmartwychwstał trzeciego dnia zgodnie z Pismem, i ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu" (1 Kor 15, 3b-5).

Wiem, wiem, że to o czym mówię, ma uczoną nazwę i nie dokonuję tu żadnego odkrycia. Bo też nie w charakterze odkrywcy to piszę (chociaż dla mnie odkryciem jest, że są tacy, którzy potrafią tak świetnie posługiwać się dzisiaj do przekazu treści historycznych tak starą metodą). Piszę w charakterze człowieka, któremu zależy na jak najskuteczniejszym przekazie. Nadzwyczaj ważnym przekazie.

czwartek, 9 września 2010

Jajko czy kura?

Uczeni z uniwersytetów z Sheffield i Warwick odkryli, że skorupka jajka zależy od białka, które produkują wyłącznie kurze jajniki. Oznacza to, że jajko nie może powstać poza kurą. Inaczej mówiąc, w sposób naukowy i przy użyciu komputera o wielkiej mocy, brytyjscy uczeni rozstrzygnęli odwieczny dylemat, co było pierwsze, jajko czy kura.

Przypomniał mi się ten podany w sezonie ogórkowym news, gdy przeczytałem, że ks. Józef Tischner "Religię nazywał rytmem dnia codziennego". Od razu coś wrzasnęło mi za uchem: "Religię czy wiarę?". To ważne. Bo to przecież nie to samo. A skoro nie to samo, to i znaczenie tego świetnego aforyzmu może być radykalnie różne.

No bo właśnie, co "było", a właściwie, co jest pierwsze - religia czy wiara? Abraham uwierzył czy stał się wyznawcą określonej religii? Z drugiej strony, czy dzisiaj człowiek najpierw spotyka religię czy wiarę? Jak to działa? Człowiek jest z natury religijny czy wierzący? Czy rację mają ci, którzy twierdzą, że nie ma ludzi niewierzących, a są jedynie tacy, którzy wierzą, że Bóg jest i tacy, którzy wierzą, że Boga nie ma? Jesteśmy religijni, bo jesteśmy stworzeni do wiary? Wierzmy, bo jesteśmy z natury religijni?

Odpowiedzi na te pytania sytuują nas, wierzących i religijnych, w rzeczywistości świata. Ale też decydują o naszej codzienności. O tym, co jest jej rytmem.

środa, 8 września 2010

Kościół wystający

Czy tradycyjne instytucje religijne - a więc także Kościoły chrześcijańskie, także Kościół katolicki - potrafią znaleźć odpowiedź na tę nową, nowoczesną religijność, na nowoczesność, przyjąć ją, zaadaptować się do niej? To bardzo dobre pytanie, jakby powiedział jeden ze znanych polskich polityków. Zadał je nie wprost Krzysztof Michalski - profesor filozofii w Warszawie i Bostonie, rektor Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, przepytywany przez dziennikarza Gazety Wyborczej. Zadał je niejako mimochodem, a właściwie postawił jako osobną kwestię, wykraczającą poza granice wywiadu, którego właśnie udzielał.

Wcześniej zauważył, że na świecie toczy się właśnie bardzo ciekawa dyskusja o sekularyzacji. "Rzeczywiście, religijność - o tyle, o ile da się zmierzyć (a więc zachowania zwykle definiowane jako religijne) - wszędzie w Europie spada. W innych, niewątpliwie nowoczesnych krajach - np. w Stanach Zjednoczonych - nie. Przeczy to rozpowszechnionej wcześniej tezie, że modernizacja idzie z konieczności ręka w rękę z sekularyzacją: że religia powoli niknie" - powiedział. Podkreślił też, że ludzie XXI wieku wierzą w Boga inaczej, "nie bardziej, nie prawdziwiej" niż na przykład ludzie w dwunastowiecznej Francji.

Aha, i jeszcze jedno mi utkwiło w głowie. Michalski snuł przypuszczenia, że być może nowoczesność nie zabija religii, lecz rodzi nowe formy religijności. Nie wiem, dlaczego przedstawił to w formie przypuszczającej. Moja skromna znajomość choćby tylko historii Kościoła prowadzi mnie do dokładnie takich właśnie wniosków i to nie w sferze ostrożnych przypuszczeń, ale empirycznie sprawdzalnych faktów. Przez dwa tysiące lat formy religijności członków Kościoła się zmieniały. Nie zmieniała się natomiast treść ich religijności - wiara. Nie zmieniła się jej istota. Nie zmieniła się Ewangelia - Dobra Nowina o zbawieniu.

Najbardziej jednak spodobało mi się w tym, co powiedział prof. Michalski, stwierdzenie, że Kościół jest "instytucją wystającą". :-) Dokładnie powiedział tak: "Kościół jest, w założeniu, instytucją wystającą poza każdy czas, instytucją, która chce być niewygodna, instytucją, która nie pozwala nam poczuć się w domu, u siebie w czasie, jaki przeżywamy; bo przecież (głosi), jesteśmy nie z tego świata, nie tu jest nasz dom. Kościół nie powinien więc gonić za "duchem czasu" (czy raczej za tym, co intelektualiści za takiego ducha uważają). Stąd też naturalne napięcie między tym, co Kościół ma do powiedzenia o człowieku, a czasem, w którym to mówi. Dziś: między przesłaniem Kościoła - a nowoczesnością".

To świetne, zdecydowanie pozytywne określenie. Kościół wystaje! Nie da się wepchnąć w żadne ramki i szablony. Wiem, że w pewnym seminarium duchownym przed laty klerycy próbowali dać znać swoim przełożonym, że czują się formowani zbyt schematycznie i dopasowywani do jednego jedynego wzorca (i nie chodziło o Jezusa Chrystusa!). Kazali przełożonym przechodzić przez bardzo ciasne ramki. Przełożeni mieli poważne kłopoty z przeciskaniem się i z tego, co słyszałem, nie wszyscy dali radę.

Kilka lat temu Tygodnik Powszechny próbował ratować stary, wielki format i reklamował się jako pismo "niewygodne". Ryzykowna strategia marketingowa raczej się nie sprawdziła i dzisiaj TP jest już o wiele mniejszy (chociaż chyba nadal pod względem formatu największy z wszystkich tygodników katolickich), niż był. Czy więc Kościół powinien głośno się przyznawać do tego, że zawsze wystaje, że nie jest wygodny i powoduje napięcie? Może - nie tracąc ich - nie powinien tych swoich cech eksponować i podkreślać? Ale, jeśli by zastosował tego typu zabieg, czy byłoby to uczciwe?

wtorek, 7 września 2010

W świecie symboli

"Wojna na symbole to najbardziej niszczycielska z bezkrwawych batalii. Bezlitosna, nie biorąca jeńców, zostawiająca głębokie rany" - przeczytałem w tygodniku Przewodnik Katolicki. Chodzi między innymi o symbole religijne. Autor tekst stwierdza, że tam, gdzie w grę chodzi szacunek dla symboli jakiejkolwiek grupy społecznej, religijnej czy etnicznej, a znaki pamięci wyrażają czyjś ból, tęsknotę i rozpacz, nie ma miejsca na błędy.

Temat stosunku do symboli w naszym świecie należy do priorytetowych. Widać to nie tylko w Polsce. Widać to w wielu miejscach na świecie.

Napisałem dziś komentarz dla portalu Wiara.pl dotykający tej kwestii. Pretekstem był brak krzyża na tablicy w krypcie na Wawelu. Na tablicy, której zadaniem jest uczcić wszystkie ofiary katastrofy smoleńskiej. Nie mam pewności, czy wszyscy zrozumieją, dlaczego nie ma na niej krzyża.

Jednak kwestia symboli dzisiaj mnie nie opuszcza. Jadąc samochodem usłyszałem w radiu informację o procesie wytoczonym polskiej straży granicznej przez pewnego brytyjskiego sikha, któremu na Okęciu kazano zdjąć turban. Brytyjczyk twierdzi, że to naruszyło jego uczucia religijne i nie zdarzyło mu się na żadnym lotnisku przez czterdzieści lat.

Tymczasem, jak podało Radio Watykańskie, w Stanach Zjednoczonych jedną z organizacji ateistycznych zaniepokoił fakt, że tamtejsza poczta wydała znaczek z bł. Matką Teresą z Kalkuty z okazji stulecia jej urodzin. Organizacja przypomniała poczcie, że nie powinno się promować postaci związanych z religią. A poczta na to odpowiedziała, moim zdaniem, niezwykle mądrze. W specjalnym oświadczeniu podkreśliła, że nie można pozbawiać osobistości publicznych ich życia religijnego. Znaczek ze znaną katoliczką ma również służyć celom edukacyjnym. Ma inspirować Amerykanów i ludzi, do których dotrze na listach na całym świecie.

Gdy to piszę, w telewizji słyszę, że jakiś pastor z Florydy organizuje "międzynarodowy dzień palenia Koranu" w rocznicę zamachów na World Trade Center z 11 września 2001 r.

"W dzisiejszych czasach każdy, nawet najbardziej neutralny symbol może stać się kością niezgody i główna osią sporu ideologicznego, religijnego lub - co gorsza - doraźnego konfliktu politycznego" - napisał autor artykułu w Przewodniku Katolickim. A co dopiero mówić o symbolach, które niemal z natury nie są neutralne...

poniedziałek, 6 września 2010

Niepewność

Chciałem wejść na mojego bloga na Onecie, aby wpisać krótkiego posta. Tradycyjnie wybrałem adres z „Ulubionych” i... dowiedziałem się, że „Blog o podanym adresie nie istnieje. Sprawdź, czy wpisałeś poprawny adres lub skorzystaj z wyszukiwarki blogów”. No to spróbowałem drugi raz. Tym razem otrzymałem inna informację: „Przepraszamy, wystąpił błąd ... Twojemu blogowi na pewno nic nie jest. Spróbuj za chwilę. Opis błędu: b(-101)”.

I jak tu wierzyć Internetowi? Ktoś śmie twierdzić, że „Internet jest wieczny”. Być może. Ale dostęp nie niego i do jego poszczególnych treści wcale taki wieczny nie jest. A już na pewno nie jest pewny.

Czekając chwilę, aby za nią spróbować, zgodnie z instrukcją, próbowałem wejść na inne onetowe blogi. Nic z tego.

Wczoraj słyszałem, jak jeden biskup dowodził, że o ludzkimi siłami nie da się zdobyć prawdziwej wolności. Nie tylko wolności. Ludzkimi siłami nie da się zdobyć pewności. Niczego.

Gdy minęła długa, wielominutowa chwila, ponowiłem próbę. Okazało się, że Onet zdecydował się trzymać wersji o nieistnieniu mojego bloga. Wiem, nie zdarza się to pierwszy raz i pewnie za jakiś czas (bywało, że mijały długie godziny), Onet zmieni zdanie i odda mi dostęp do mojego bloga. Tylko że ja akurat wtedy będę miał co innego do roboty, niż umieszczanie postów.

„Z żarówkami to nigdy nic nie wiadomo” - pocieszył mnie znajomy, któremu pożaliłem się, że mi się przepaliła żarówka w samochodzie po zaledwie siedmiu miesiącach. A pan w serwisie z satysfakcją wystawił osobną fakturę za wstawienie żarówki (oprócz tej za kupno) i stwierdził: „Dlatego na żarówki nie dajemy gwarancji”. „A na jej założenie?” - zapytałem. Nie złapał dowcipu.

Wracając z nową żarówką, ale za to bez wcale niemałej sumy pieniędzy, pomyślałem, że w Kościele tez mamy takie nieobjęte gwarancja żarówki. Pełno ich mamy. To tak zwany element ludzki.

Ciekawe, blog siostry Małgorzaty Chmielewskiej jest dostępny... a mój wciąż nie...

niedziela, 5 września 2010

Wojna z butem

Jestem w stanie wojny z własnym butem. Nie z dwoma. Z jednym. Lewym. Muszę z bólem (tak, tak, właśnie z bólem) przyznać, że w obecnej sytuacji to but ma przewagę. Nie pomagają żadne plastry naklejane na palce stopy. But mnie uciska i powoduje bąble, które coraz bardziej bolą. Chodzenie, a nawet stanie i siedzenie w bucie nie tylko przestało być przyjemnością lub chociaż normalnością. Stało się udręką.

Sprawa jest tym bardziej przykra, że to nie jest jakiś nowy but. To mój stary, sprawdzony w wielu trudnych sytuacjach, but. Przez wiele miesięcy mogłem na niego liczyć. To był całkiem fajny but. Nie oszczędzałem go. Ale gdy oderwała się mu podeszwa, zainwestowałem w specjalny klej do butów i przykleiłem ją z wielką starannością. Podobnie zresztą jak jego towarzyszowi z pary, ponieważ obaj niemal w tym samym czasie doznali podobnych obrażeń.

Jeszcze przed wakacjami wszystko między mną a butem było w porządku. Wchodził gładko na stopę i nie przypominał o sobie w żaden wyraźny sposób. Chodził tam, dokąd chciałem ja iść. Nie zgłaszał żadnych pretensji, nie zmuszał mnie do poświęcania mu większej uwagi niż te chwile, w których go zakładałem, sznurowałem, zdejmowałem, czasami czyściłem, używając nie jakiejś taniej pasty, ale jednej z lepszych...

I nagle po wakacjach coś mu się stało. Fakt, przez wiele tygodni go nie używałem, bo chodziłem w sandałach. Ale myślałem, że but ten czas przymusowego odpoczynku odebrał pozytywnie. Tymczasem już po pierwszym włożeniu po wakacyjnej przerwie okazało się, że but przestał mi służyć. Zaczął podkreślać swoją obecność na mojej nodze w sposób niespodziewany i drastyczny. W dodatku w ogóle nie wiem, jak się w nowej sytuacji zachować. Sposoby, po które dotychczas w takich chwilach sięgałem, przestały się sprawdzać. W ogóle nie dają efektu.

Jest mi przykro. No i co ja mam teraz z tym butem zrobić? Ktoś powie, kupić nowe. To wcale nie takie oczywiste. Przecież drugi but z tej pary nadal bardzo dobrze się sprawdza i należycie mi służy. Dlaczego więc miałby wylądować na śmietniku, skoro niczym nie zawinił? Poza tym pojawili się obrońcy lewego buta, którzy twierdzą, że to z moją stopą się coś porobiło w czasie wakacji, a nie z butem. Przyglądałem się jej bardzo uważnie, porównywałem z prawą i uważam, że to teza pozbawiona podstaw. Myślę, że jednak poważna zmiana na gorsze nastąpiła w bucie. Tylko nie wiem, co ją spowodowało.

Nie wiem dlaczego, ale cała ta moja utarczka z butem doprowadziła mnie do głębokiego zastanowienia i chęci poznania myśli Boga, gdy ludzie popełnili grzech pierworodny. Sądząc z ludzkiej perspektywy, powinien być bardzo zawiedziony... No bo jak się czuje człowiek zawiedziony przez drugiego człowieka chyba każdy wie...

sobota, 4 września 2010

W liczbach

Lubimy patrzeć na Kościół poprzez liczby. Ilu ludzi chodzi na Mszę, a ilu przystąpiło do Komunii, ilu pielgrzymów przyszło pieszo na Jasna Górę, a ilu odwiedziło w tym samym okresie Licheń? Ilu księży przybyło, a ilu ubyło, ilu kandydatów zgłosiło się do seminariów duchownych w tym roku, a ilu rok temu? Jaki procent uczniów chodzi na katechezę, a ilu woli mieć w tym czasie wolne?

Liczb nie da się uniknąć. W opisach biblijnych też raz po raz napotykamy liczby. Na przykład ilu głodnych Jezus nakarmił, albo ile osób stało pod krzyżem. Ilu wybrał Apostołów, a ilu z nich Go zdradziło?

Liczby jednak bywają zdradliwe. Właściwie nie tyle same liczby, co wnioski, które się z nich próbuje wyciągać. Co z tego, że Jezus nakarmił pięć tysięcy samych mężczyzn, skoro niewiele czasu upłynęło, a pozostała przy Nim garstka, która była w stanie przyjąć trudne słowa o tym, że On da sam siebie na pokarm. Gdyby Jezus dzisiaj chodził po ziemi, mielibyśmy w mediach, opisujących Jego działalność, nieustanną huśtawkę nastrojów. Komentatorzy prześcigaliby się w dowodzeniu raz, że jest u szczytu powodzenia, innym razem, że właśnie poniósł totalna klęskę i w ogóle wypadł z publicznego życia.

Bożego działania nie da się ująć w wykresy przypominające giełdowe notowania i wyniki sondaży. U Boga nie ma hossy i bessy. Bóg nie układa swych planów w tej perspektywie czasowej, w której my tu na ziemi musimy funkcjonować. Kwartalne rozliczanie Boga nie ma sensu. Bóg nie musi mieć stałego wzrostu produkcji, aby utrzymać pozycję na rynku. Bóg może sobie pozwolić na to, aby Jego Syn umarł na krzyżu. Bóg ma moc, aby Go wskrzesić, aby zmartwychwstał.

Jak ludziom (wierzącym i niewierzącym) wytłumaczyć, że w zamyśle Bożym Kościół nie jest globalnym holdingiem, który musi wykazywać się wynikami? Jak wszystkim spanikowanym bliskim upadkiem Kościoła wyjaśnić, że Jezus nie żartował, kiedy mówił, iż bramy piekielne go nie przemogą? I że przez dwa tysiące lat nie zmienił w tej kwestii zdania, bo nie jest politykiem, który musi zabiegać o przychylność wyborców?

W sprawie jabłek

„Nie siedź tak, tylko pozbieraj te jabłka, które spadły i daj do jedzenia” – powiedziała żona mojego znajomego. Pozbierał. Upchał je na jakiejś plastikowej tacce i postawił na stole, przy którym siedzieliśmy w ogrodzie. Jabłka sobie leżały i nikt się nie kwapił, żeby je jeść, chociaż po ogrodzie hasała spora gromadka dzieci. Ja sam zresztą też nie za bardzo miałem ochotę. No bo kto ma ochotę jeść jabłka, które są poobijane, mają jakieś brązowawe plamy, a gdzieniegdzie może nawet jakiś robaczek się trafi...?

Gdy żona mojego znajomego zauważyła, w jaki sposób rozwiązał on sprawę jabłek, spojrzała na niego wymownie i bez słowa zabrała ze stołu całą tackę z owocami. Po niedługim czasie postawiła na stole elegancki półmisek, który wypełniały zgrabne ćwiarteczki obranych jabłek, a obok w miseczce złocił się miód, w którym można była kwaskowate cząstki zanurzyć. Nie tylko ja z entuzjazmem rzuciłem się na tak atrakcyjnie podane owoce. Na wyścigi z dziećmi błyskawicznie opróżniliśmy półmisek. Wiedziałem, że to te same jabłka, które leżały smutno pod drzewem, a potem zniechęcały potencjalnych konsumentów niefajnym wyglądem. Wiedziałem, a jednak jadłem je ze smakiem i zazdrośnie odprowadziłem wzrokiem ostatnią ćwiartkę, którą sprytnie zdobył najmłodszy dzieciak.

Przypomniała mi się ta jabłkowa przygoda, gdy przyglądałem się tegorocznym obchodom rocznicy podpisania porozumień sierpniowych i gdy czytałem w mediach komentarze określające je jako kompletną klapę i katastrofę. Fakt, było w tych obchodach trochę poobijanych, trochę niesmacznych, trochę może nawet robaczywych i budzących obrzydzenie chwil i sytuacji. Ale przecież, jeśli spojrzeć na poszczególne elementy rocznicowe, było tam mnóstwo rzeczy fajnych, świątecznych, budzących nie tylko refleksję, ale również słuszną dumę z tego, co przed laty wspólnym solidarnym wysiłkiem, osiągnęliśmy. Rzecz jednak w tym, jak to zostało nam podane.

Wiem, łatwiej jest pozbierać wszystko jak leci i rzucić byle jak ludziom przed nosy. To nie wymaga wysiłku. Ale czy tak wiele wysiłku trzeba, aby te same kąski obrać z tego, co brzydkie, złe i szkodliwe, po czym podać ludziom w taki sposób, aby chcieli na nie nie tylko spojrzeć, ale również przyjąć z przyjemnością, a może nawet z radością i satysfakcją?

Kiedy kilka dni później znów odwiedziłem moich znajomych od jabłek, widziałem na własne oczy, jak pan domu pozbierane spod drzewa jabłka osobiście obierał, dzielił na ćwiartki i elegancko układał na kolorowym półmisku. Widziałem też dzieci, które przerywały zabawę i ustawiały się w kolejce, czekając aż tata skończy przygotowywać owoce. Niestety, nie udało mi się dobrać do jabłek przed nimi. Załapałem się tylko na jedną ćwiartkę. A w ogóle, to przypomniało mi się, że przecież ja nie za bardzo lubię jabłka. Chyba, że ktoś mi je obierze, pokroi i poda na fajnym talerzu.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

piątek, 3 września 2010

Nihil novi

Redaktor naczelny jednego z polskich dzienników wrócił z urlopu i z przerażeniem odkrył, że według trzech polskich tygodników opinii sytuacja w Polsce na linii państwo-Kościół jest dramatyczna. Dla państwa. "Polski Kościół gnębi państwo" - dowiedział się z jednego czasopisma. W innym wyczytał, że "Polska to kraj katolickiej opresji i niewoli". A w trzecim znalazł enuncjacje byłego zakonnika na temat niebezpieczeństw, jakie niesie dzieciom oddawanie ich przez rodziców na wychowanie Kościołowi.

Zaraz mi się przypomniały tłumy rodziców, które widziałem podczas inauguracji roku szkolnego w nowej katolickiej i w dodatku prowadzonej przez zakonników szkole. Gdyby poważnie potraktować słowa byłego zakonnika, trzeba by tych wszystkich ludzi uznać za zbrodniarzy, którzy własnym dzieciom zgotowali los najgorszy z możliwych. W dodatku jeden z szefów zakonu otwarcie mówił, iż otwierana właśnie placówka stawia sobie trzy cele: dobrze uczyć, dobrze wychowywać (a właściwie pomagać rodzinie w wychowaniu) i dobrze formować po chrześcijańsku. W moim złośliwym umyśle natychmiast zrodziła się sugestia, że może były zakonnik powinien teraz założyć antyzakon, który będzie miał charyzmat ochrony dzieci przed katolickim wychowaniem. Może nawet powinno być prawnie zakazane powierzanie dzieci zakonnikom?

Kurcze, znów to samo. To już było. Co prawda nie w moich tekstach, ale w rzeczywistości. Takie pomysły i idee nie tylko głośno prezentowano, ale nawet usiłowano wprowadzać w życie w wielu miejscach i czasach na świecie. Czyli nie wymyśliłem niczego nowego. Nihil novi sub sole. Jedyna pociecha, że były zakonnik też okazał się wtórny. Ale co to za pociecha? Marniutka.

Skoro już zacząłem odkrywać powtarzalność myśli, faktów i idei, szybko wykryłem, że tocząca się ostatnio w Polsce z taką zażartością dyskusja na temat procentowej zawartości Kościoła w państwie i na odwrót, też nie jest niczym nowym. Ona się toczy od wieków. Ba, od tysiącleci. Bo gdy jedni skupiają się na słowach Jezusa, że królestwo Jego nie jest z tego świata i tylko w jedną stronę interpretują wezwanie "Oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga", drudzy przytomnie zauważają, że Jezus kazał jednak to królestwo budować tu i teraz. Nie przeciwko czy w izolacji od państwa.

Kto dzióbnął trochę historii wie, że linia styczna państwa i Kościoła jest bardziej wiotka i delikatna niż pajęczyna. Łatwo ją nie tylko zerwać, ale również łatwo ją lekkim dmuchnięciem wygiąć w jedną lub drugą stronę. A takich dmuchaczy po obu stronach nigdy nie brakowało. Bo zarówno po stronie państwa, jak i po stronie Kościoła zawsze byli, są i będą ludzie, którzy uznają, iż warto własne znaczenie wzmocnić mocą czerpaną z tej drugiej strony...

czwartek, 2 września 2010

Przyłapany

Czuję się przyłapany. Zwłaszcza, że częściowo sam się przyłapałem, choć nie bez czynnej pomocy, a może nawet inicjatywy ze strony komputera. Bo to komputer mi zasugerował, coś w rodzaju: "To już było". I okazało się, że miał rację.

Chodzi o wczorajszy post. Okazało się, że niemal to samo co wczoraj, 1 września, napisałem rok temu, 2 września. Niemal identyczne refleksje wpisałem w związku z przypadającym na środę 22 tygodnia zwykłego w ciągu roku fragmentem Ewangelii według św. Łukasza. Nawet przykład z życia podałem ten sam!

Wnioski mogą być tylko dwa. Albo zostałem klasykiem, któremu nie pozostaje nic innego, jak cytować samego siebie... ;-) albo po prostu się "wyprztykałem". Klasykiem nie jestem. Więc pozostaje tylko wniosek, że dotychczasowa formuła się wyczerpała. Dopóki nie nabędę nowego, głębszego i na nowo "odkrywczego" spojrzenia na teksty codziennych perykop ewangelijnych, muszę zrezygnować z ich komentowania. Tym ważniejsze to, że i tak raz w tygodniu będę musiał do jednego z mediów komentarz do Ewangelii przygotowywać. Więc trzeba unikać spłaszczającej wszystko rutyny.

Widać pora "stukać" w inny niż dotąd sposób. Najbliższy czas będzie więc na tym blogu czasem szukania. Szukania o czym i w jaki sposób. Szukania nowych treści i nowych form.

A swoja drogą, to bardzo głupie i nieprzyjemne uczucie, gdy człowiek odkrywa, że wpadł w pętlę i eksploatuje własne schematy myślowe... U wielkich artystów pewnie się to nazywa kryzysem twórczym. Dobrze więc nie być wielkim artystą. Można bezkarnie i bez zawstydzenia przyznać się, że wobec groźby jałowości opuszcza się dotychczasowy utarty tor i włazi na bezdroża, ryzykując liczne potknięcia, a może nawet upadki.

Jedno jest pewne. To nie Ewangelia utraciła swoją nowość i atrakcyjność. To jedynie mówiącemu o niej zabrakło (miejmy nadzieję, że chwilowo) pomysłów i sformułowań...

No to od jutra zaczynamy poszukiwania i wędrówki w nieznane...

środa, 1 września 2010

Zdrowie najważniejsze

Mówi się, że teraz świat opanował kult młodości, kult ciała, a przede wszystkim kult zdrowia. Coś jest na rzeczy. Niedawna histeria wokół pandemii grypy dowodzi, że istotnie temat zdrowia jest dzisiaj globalnie nośny. Zresztą i w Polsce politycy właśnie do kwestii zdrowia odnoszą się, gdy chcą zyskać zwolenników. I to działa!

"Zdrowie najważniejsze" - powtarzają ludzie. Starzy, młodzi, w średnim wieku. Myślą o zdrowiu swoim lub zdrowiu najbliższych.

Ale wiele wskazuje na to, że problem zdrowia przykuwał uwagę w każdych czasach. Mieszkańcy jednej z żydowskich miejscowości chcieli zatrzymać Jezusa dlatego, że uzdrawiał. Teściową Piotra i wielu innych. Chcieli Go mieć na podorędziu, bo był skuteczniejszy od lekarzy i w dodatku nic nie brał za uzdrawianie.

Jezus nie dał się zatrzymać. Poszedł także do innych miejscowości.

Jest jednak przepaść pomiędzy motywacjami zatrzymujących Go, a motywacją Jezusa. Oni Go zatrzymywali jako sprawnego uzdrawiacza. Dostarczyciela zdrowia. On odchodził, mówiąc: "Także innym miastom muszę głosić Dobrą Nowinę o królestwie Bożym, bo na to zostałem posłany".

Pamiętam złość dość młodego nieuleczalnie chorego człowieka.

- Wszyscy mi mówią, że powinienem być nieszczęśliwy, bo jestem chory. Czy człowiek chory nie ma prawa do szczęścia? Ja chcę być szczęśliwy! Ja jestem szczęśliwy!

Gdy krzyczał nawet jego najbliżsi spoglądali z powątpiewaniem. Jak on mógł podważyć fundamentalna zasadę, że "zdrowie najważniejsze"? Cóż może być ważniejszego niż zdrowie? Przecież jeśli będzie zdrowie, to wszystko inne też będzie...