czwartek, 21 czerwca 2018

Zawłaszczenie przekazu, czyli o dyktaturze

Zostałem niedawno przyłapany. Ktoś ze znajomych, który podzielił się ze mną pewną ważną informacją, nakrył mnie na weryfikowaniu podanych przez niego rewelacji w rozmowie z kilkoma innymi osobami. „Myślałem, że mi ufasz” - powiedział z nieskrywanym rozżaleniem w głosie. „Ależ ufam” - zapewniłem szczerze. „To dlaczego sprawdzałeś prawdziwość tego, co ci przekazałem?”. „Tak już mam” - odrzekłem z poważną miną. „Zawsze staram się korzystać z wielu źródeł wiadomości”. Znajomy nie krył rozczarowania. Wyraźnie chciał mieć monopol na informowanie mnie o niektórych sprawach.
Ostatnio mało kto zauważa, że papież Franciszek w homiliach podczas porannych Mszy św. w Domu Świętej Marty porusza bardzo ważne i aktualne tematy. Kilka dni temu komentował fragment Starego Testamentu opowiadający o tym, co spotkało Nabota, który nie chciał królowi Achabowi sprzedać swojej odziedziczonej pod przodkach winnicy. Rychło został oszczerczo oskarżony o bluźnierstwo i w atmosferze religijnego uniesienia ukamienowany. Król mógł już bez przeszkód przejąć jego winnicę i przerobić ją na ogród warzywny.
Franciszek zauważył, że taka sama historia wydarzyła się w dziejach Jezusa, to samo spotkało św. Szczepana, a także wielu innych męczenników. Papież zwrócił uwagę, że ten schemat pojawia się także w działaniach wielu szefów państw. Zaczyna się od kłamstwa, a zniszczywszy człowieka doprowadza się do jego osądzenia i potępienia.
„Także dziś, w wielu krajach, stosuje się tę metodę: niszczenie wolnej komunikacji” - powiedział Franciszek, wskazując jako przykład monopolizację środków przekazu i ich zafałszowanie, co według niego prowadzi do osłabienia demokracji. Kolejnym trybem tego mechanizmu jest, według Papieża, sądownictwo. Sędziowie osądzają i skazują ofiary oszczerstw. Franciszek powiedział, że w ten sposób rodzi się i narasta dyktatura. „Wszystkie dyktatury zaczynały w ten sposób, poprzez zafałszowanie przekazu, umieszczanie środków przekazu w rękach ludzi bez skrupułów, czy rządu pozbawionego skrupułów” - powiedział. „Pierwszym krokiem jest zawłaszczenie przekazu, a następnie zniszczenie, osądzenie i śmierć” - dodał bardzo ostro.
Przypomniało mi się, co dziewiętnaście lat temu mówił w polskim parlamencie inny Następca św. Piotra - Jan Paweł II. Przestrzegał, że pojawia się dzisiaj poważna groźba zanegowania podstawowych praw osoby ludzkiej i ponownego wchłonięcia przez politykę nawet potrzeb religijnych, zakorzenionych w sercu każdej ludzkiej istoty. Jest to groźba sprzymierzenia się demokracji z relatywizmem etycznym, który pozbawia życie społeczności cywilnej trwałego moralnego punktu odniesienia, odbierając mu, w sposób radykalny, zdolność rozpoznawania prawdy. „Jeśli bowiem "nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm"».
Ostateczna prawda, aby ludzie mogli ją odnajdywać, poznawać i nią się kierować,, potrzebuje wolnej, niezmonopolizowanej komunikacji. To naprawdę fundamentalna sprawa.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 14 czerwca 2018

Kontekst, czyli o wprowadzaniu w błąd

„Chyba wiem, co widziałem. Oczu nie da się okłamać” - powiedział niedawno jeden z moich znajomych, gdy delikatnie usiłowałem postawić pod znakiem zapytania jego pełną emocji relację z pewnego wydarzenia, zakończoną oskarżycielskimi wnioskami. „Jesteś pewien, że właśnie to widziałeś?” - dociekałem, powodując wzrost jego wzburzenia. Nie dopuszczał do siebie myśli, że obraz, który widzi, może go wprowadzać w błąd.
Ludzie już dawno odkryli, że nawet najprawdziwsze cytaty, wyrwane z kontekstu, mogą oszukiwać. Umiejętnie dobierając urywki czyjejś wypowiedzi, bez większego trudu można wypaczyć, a nawet całkowicie zmienić jej sens. Ale nawet bez czyjejś złej woli i manipulacji można wyrobić sobie fałszywe przekonanie o treści przekazu, słysząc albo czytając jedynie fragment jego albo jej wypowiedzi. Reszty się domyślamy. Dopowiadamy ją sobie, najczęściej na podstawie skojarzeń, jakie usłyszane właśnie sformułowania budzą w nas samych. Nie przychodzi nam do głowy, że dla autora usłyszanej właśnie części wypowiedzi nasze skojarzenia wcale nie są oczywiste.
Kontekst, w jakim pojawiają się konkretne słowa, nadaje im ostateczną treść, decyduje o ich faktycznym znaczeniu. Nawet opierający swą wiedzę wyłącznie na Wikipedii mogą się dowiedzieć, że „W wielu przypadkach chwilowy kontekst dyskusji/rozmowy/intencji/negocjacji zmienia istotnie znaczenia używanych słów, ale nie zawsze jest wychwytywany przez rozmówców, co w efekcie może prowadzić do nieporozumień i konfliktów”.
A co z obrazem? Czy on zawsze jest jednoznaczny i nie zmienia swego sensu zależnie od kontekstu?
Ktoś pokazał mi filmik, zarejestrowany samochodową kamerką na jednej z głównych tras komunikacyjnych w regionie. Widać na nim było samochód lawirujący z wielką prędkością między innymi pojazdami. „Kolejny wariat za kierownicą. Takim powinno się odbierać prawa jazdy” - usłyszałem komentarz. Na pierwszy rzut oka bardzo trafny i sensowny. Ale tylko na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości za kierownicą sfilmowanego samochodu nie siedział rozwydrzony pirat drogowy, lecz przerażony ojciec, który chciał jak najszybciej dowieźć do szpitala swoje malutkie dziecko, które nagle straciło przytomność i nie reagowało na podstawowe zabiegi reanimacyjne.
Tak naprawdę to nie wyrwane z kontekstu słowa i obrazy wprowadzają nas w błąd. W rzeczywistości niejednokrotnie sami się okłamujemy, budując na własny użytek nie tylko wyobrażenie o całości, ale także radykalne, emocjonalne  oceny, osądy i definitywne przekonania na podstawie cząstkowych danych. Co gorsza media dzisiaj rzadko pomagają pokonać tego rodzaju pokusę. Raczej zachęcają, do jej ulegania, wrzucając nam lawinę fragmentów, wziętych z zupełnie różnych puzzli.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 7 czerwca 2018

Gapie, czyli bez odpowiedzialności

Szwedzcy policjanci opisali w portalu społecznościowym, co się zdarzyło w Dzień Dziecka w centralnym regionie ich kraju. Dostali zgłoszenie o tonącym w jeziorze nastolatku. Po dwudziestu minutach znaleźli go i wydostali na brzeg, jednak nie udało się go uratować. Zdaniem funkcjonariuszy, być może siedemnastolatek żyłby nadal, gdyby nie... gapie, przyglądający się całemu zdarzeniu. Nie tylko nie pomagali, ale wręcz utrudniali akcję ratowniczą. Policjanci musieli się wśród nich przepychać, a oni filmowali i fotografowali topielca. „Co zamierzacie zrobić z tymi fotografiami? Umieścić je w albumie rodzinnym? Czy to rozsądne, by ekipa ratunkowa musiała podczas pracy mieć do czynienia z takimi zachowaniami?” - zapytali w swoim wpisie szwedzcy stróże prawa.
O ile znam znam życie, miało tam miejsce jeszcze jedno typowe dla takich sytuacji zjawisko. Gapie zapewne obficie komentowali działania ratujących i najprawdopodobniej mieli dla nich wiele wskazówek, jak lepiej i skuteczniej przeprowadzić całą akcję.
W Polsce też nie brakuje tego typu wydarzeń. W lutym bieżącego roku wcześnie rano w Lubinie na przejściu dla pieszych autobus potrącił młodego mężczyznę.  Nikt nie próbował go ratować. Dopiero policjanci, którzy po kilku minutach przyjechali na wezwanie, podjęli próbę reanimacji. Bez skutku. Chłopak zmarł. „Być może, gdyby ktoś z gapiów spróbował pomóc, szanse 19-letniego mieszkańca Podkarpacia byłyby znacznie większe” - napisali potem w internecie policjanci.
Jesienią ubiegłego roku podczas wypadku na autostradzie w Niemczech wielu kierowców zatrzymało się tylko po to, aby kręcić filmy i robić zdjęcia tragedii. Przybyli na miejsce strażacy stracili cierpliwość i skierowali w stronę gapiów silny strumień wody. Ja im się nie dziwię.
Ktoś powiedział, że jesteśmy cywilizacją gapiów. Ludzie chyba od zawsze wokół najrozmaitszych wydarzeń tworzyli zbiegowiska, gapili się i komentowali. Powstanie mediów nie tylko tego nie zmieniło, ale wręcz umocniło tego rodzaju postawy. Dzięki nim gapiący się nie musi już osobiście biec na miejsce zdarzenia. Zrobią to za niego inni. On może siedzieć na kanapie, gapić się i wyrażać swoje zdanie lub dzielić się emocjami. Nowe media jeszcze bardziej ułatwiły gapiom życie. Poszerzyły i zwielokrotniły ich możliwości.
Cechą charakterystyczną gapia jest całkowity brak poczucia odpowiedzialności za los uczestników zdarzeń. Jest z założenia bierny. Nie męczą go moralne dylematy. Skupia się na sobie i nie ma poczucia winy, że nie tylko nie pomaga innym, ale najczęściej przeszkadza pomagającym, siejąc zamęt. Do głowy mu nie przyjdzie, że przez niego ktoś być może stracił życie lub zdrowie. On się przecież tylko gapił.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 31 maja 2018

Nie do zastąpienia, czyli rzeczywistość

Wyjmując w środowy poranek pranie z pralki zacząłem się zastanawiać, dlaczego wszędobylski internet nie zrobił dotychczas nic, aby mnie w tej czynności zastąpić. Są przecież „inteligentne” pralki, które da się podłączyć do globalnej sieci. Pozwala to zdalnie ustawić odpowiedni program prania - wystarczy wybrać rodzaj znajdujących się wewnątrz ubrań. Wyczytałem niedawno w jakimś artykule, że dzięki temu można nastawić pranie będąc poza domem, tak by cały cykl zakończył się tuż przed naszym powrotem. Wtedy wyciągamy wyprane ubrania i rozwieszamy do suszenia (albo wrzucamy do suszarki). No tak, ale to jednak człowiek musi umieścić ubrania w urządzeniu i je z niego wyjąć. Żadne cyfrowe rozwiązania go w tym aktualnie nie zastąpią.
Właśnie sfilmowano powieść, pokazującą świat w niezbyt odległej przyszłości.  Ziemia jest w niej okropnym miejscem. Zasoby ropy się wyczerpały. Klimat się rozregulował. Na planecie panują głód, bieda i choroby. Większość ludzi ucieka od przytłaczającej rzeczywistości, prowadząc wirtualne życie w  pełnej rozmachu utopii online, gdzie można być, kim się chce i spokojnie funkcjonować, grać i zakochiwać się na jednej z tysiąca planet.
Czy faktycznie da się wszystko przenieść do internetu? Z lektury wspomnianej książki wynika, że nie, bo świat rzeczywisty wciąż się dopomina o swoje. I wcale nie chodzi o tak przyziemne problemy, jak umieszczenie ubrań w pralce oraz ich wyjęcie, gdy już są czyste.
Ostatnio obserwuję w jednym z portali społecznościowych próby tworzenia grup ludzi razem, „na żywo” się modlących. Czy w ten sposób powstają modlitewne wspólnoty XXI wieku? Trudno powiedzieć. Na świecie jest coraz więcej ludzi, dla których komunikacja z innymi za pośrednictwem globalnej sieci jest równie oczywista, jak bezpośrednie spotkanie twarzą w twarz. Niektórzy nawet wolą tę formę kontaktu. Uważają, że jest prostsza, wygodniejsza, może nawet bezpieczniejsza...
Przyszło mi na myśl, czy - jeśli trend internetowych nabożeństw się utrzyma - pojawią się próby zorganizowania w sieci nie tylko adoracji Najświętszego Sakramentu, ale również procesji Bożego Ciała. Myślę, że jest to nierealne. Wiara wymaga bezpośredniego zaangażowania całej osoby ludzkiej. Potrzebuje bliskości, bezpośredniości. Klęcząc przed Jezusem obecnym pod postacią Chleba, doświadczamy jednego i drugiego. Idąc w procesji ulicami swojej miejscowości uczestniczymy w unikalnym wydarzeniu w formie, której nie da się zastąpić patrzeniem w ekran.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 24 maja 2018

Samolubne przekonanie, czyli oskarżony

Wiele lat temu wpadłem w spór ze znajomym, który opowiadał każdemu napotkanemu o swoim oskarżonym sąsiedzie. Oskarżenie było bardzo poważne i mój znajomy, który znał sprawę wyłącznie z drugiej ręki, nie szczędził w swych relacjach słów typu bandzior i innych, mniej nadających się do publicznego powtarzania. Sugerowałem znajomemu, żeby zwolnił tempo, bo - jak wynikało z docierających do mnie z innych źródeł informacji - być może sąsiad był niewinny i padł ofiarą dość grubo ciosanej intrygi. Znajomy upierał się jednak przy swoim. Nie tylko przy przekonaniu, że jego sąsiad był wyjątkowo groźnym przestępcą, ale również przy opinii, że był nadzwyczaj podłym człowiekiem.
Tamta kłótnia przypomniała mi się przy okazji sprawy Tomasza Komendy, który przesiedział w więzieniu osiemnaście lat za czyn, którego nie popełnił. Tydzień temu został uniewinniony przez Sąd Najwyższy.
Po ogłoszeniu wyroku doszło do pewnego zdarzenia, które raczej nie przykuło uwagi mediów ani odbiorców. A - moim zdaniem - powinno.
 Podczas konferencji prasowej po wydaniu orzeczenia uniewinniony zauważył, że na sali jest dziennikarz, który „przez 18 lat go oczerniał”. „Jak ta osoba może dzisiaj popatrzeć w moją stronę? Jak ta osoba może mnie przywitać z uśmiechem? Dla tej osoby przez 18 lat byłem pedofilem, gwałcicielem, mordercą. Przepraszam, ta osoba chyba pomyliła zawody” - powiedział.
To bardzo mocne zarzuty i daleko idące wnioski. Dziennikarz, o którego chodziło został szybko zidentyfikowany. Przyznał, że ma problem. „Najgorsze jest to, że żyłem w samolubnym przekonaniu, że rzetelnie relacjonowałem sprawę karną” - stwierdził. Następnie wyjaśnił, co uważa za swój największy błąd: „Bardzo rzetelnie relacjonowałem punkt widzenia oskarżenia w tej sprawie. Natomiast punkt widzenia obrony jest taki urywany. Są momenty, kiedy zwracałem na to uwagę. A potem dalej nie było to kontynuowane” - tłumaczył.
Tendencja do traktowania od razu jako winnego, każdego komu zostaną postawione zarzuty, nie jest niczym nowym. Wielu ludzi na całym świecie jej ulega. To niedobra i niesprawiedliwa tendencja, która może zaowocować poważną krzywdą. Szczególnie niebezpieczna okazuje się, gdy ulegają jej ludzie pracujący w mediach. A pokusa jest spora, ponieważ przy tego typu materiałach oddziałuje się nie tylko na rozum, ale również na emocje odbiorców. Łatwo ich sprowokować do fałszywej oceny, której skutkiem będzie pozbawienie jakiegoś człowieka czci, godności, dobrego imienia. Naprawienie takich szkód jest niezwykle trudny, a bywa czasami niemal niemożliwe.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 17 maja 2018

Anteny, czyli Chrystus i internet

Kilka lat temu byłem w Świebodzinie. Najpierw nawiedziłem kościół - sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Potem, bez zaglądania do pobliskiego hipermarketu, ruszyłem w stronę figury Chrystusa. Wdrapałem się na niewielkie wzniesienie i stanąłem u jej stóp. Nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Obchodząc ją dookoła przyłapałem się na myśli, czy dałoby się do niej wejść, jak do Statuy Wolności w Nowym Jorku. Nie zastanawiałem się natomiast, czy na szczycie pomnika znajduje się cokolwiek oprócz korony. Nie przyszło mi do głowy, że cokolwiek poza nią mogłoby się tam znajdować. Drony nie były wtedy jeszcze tak popularne, jak obecnie.
Tak się złożyło, że w chwili, gdy tkwiłem pod świebodzińską figurą, oprócz mnie przyglądali się jej wyłącznie przybysze z zagranicy. Oglądali ją jak turystyczną ciekawostkę, nie jak obiekt sakralny. Nie zdziwiło mnie to ani nie zbulwersowało.
Dlaczego więc, gdy kilka tygodni temu media przyniosły fotografie umieszczonych na głowie figury Chrystusa anten, poczułem nieprzyjemne ukłucie, pojawiło się coś więcej niż zawód i rozczarowanie? Dlaczego to odkrycie odebrałem jako bardzo poważny zgrzyt? Dlaczego było mi zwyczajnie przykro, gdy czytałem pierwsze wypowiedzi przedstawicieli Kościoła na ten temat? Przecież na niejednym kościelnym obiekcie w Polsce, np. na wieżach świątyń, zamontowano różnego rodzaju urządzenia, niejednokrotnie bardzo komercyjne.
Rychło okazało się, że na szczycie figury w Świebodzinie też znajdują się anteny należące do firmy dostarczającej dostęp do internetu. Że została zawarta umowa, przynosząca parafii określone korzyści. Globalna sieć zaroiła się od niezbyt wysokich lotów żartów i memów na ten temat. A mnie zrobiło się smutno. Jakby mi coś ważnego odebrano. Jakby zupełnie bez powodu wprowadzono mnie w błąd w ważnej sprawie. Nadal próbuję ustalić, co mnie bardziej zabolało: wykorzystanie mającego nieść przesłanie wiary obiektu czy początkowe zaprzeczenia ze strony reprezentantów wspólnoty Kościoła, do którego należę.
Dzisiaj nie ma już anten ukrytych w koronie wielkiej figury Chrystusa w Świebodzinie. Zostały zdemontowane na polecenie miejscowego biskupa. Być może w okolicy uległ pogorszeniu dostęp do internetu, ale cała sprawa zeszła już z pola medialnego zainteresowania.
Dlaczego więc do niej wracam? Ponieważ pokazuje ona bardzo wyraźnie, jak nieustannie aktualne są ostrzegawcze słowa Jezusa, mówiące o tym, że nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome (por. Łk 12,2). W świecie zdominowanym przez media, ścigające się w poszukiwaniu newsów, warto o tym w sposób szczególny pamiętać.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 10 maja 2018

Cywilizacja terroru, czyli o agendzie

Donato Carrisi, włoski prawnik, dziennikarz, scenarzysta, autor powieści „Zaklinacz” i reżyser filmu „Dziewczyna we mgle”, powiedział niedawno w wywiadzie, że żyjemy w cywilizacji terroru, w której tragiczne newsy sprzedają się znakomicie. Po czym opowiedział, jak opisywał dla jednej z gazet zaginięcie młodej dziewczyny w małym miasteczku. „Nie finał tej sprawy jest tu istotny, ale towarzyszący jej istny cyrk. Z całego kraju i z zagranicy ściągali reporterzy, media długo żyły tą sprawą” - zauważył, relacjonując, jak to wszyscy przedstawiciele mediów spotykali się w jedynym czynnym lokalu, małej pizzerii, która przed aferą była wręcz na skraju bankructwa. „Horror jednej rodziny przyniósł zysk całemu miasteczku. Wpływy z turystyki wystrzeliły w kosmos. Myślę jednak, że nie samo śledztwo tak zainteresowało dziennikarzy, ale to, by być pierwszymi, którzy namierzą sprawcę i go pokażą szerokiej publiczności” - stwierdził refleksyjnie.
Dodałbym do tego wniosku Carrisiego coś jeszcze. Ta pogoń za newsem, za tym, aby być pierwszym, moim zdaniem ma głębsze podłoże. Ten, kto w tym wyścigu zwycięży, ma szansę stać się w pewnym sensie właścicielem narracji dotyczącej danego tematu. Jeśli umiejętnie wykorzysta sytuację będzie decydował nie tylko o stopniu zainteresowania sprawą, ale również o tym, że ludzie się nią w ogóle zajmują, że o niej rozmawiają, a przede wszystkim, że o niej myślą i w jaki sposób myślą. To daje uzależniające poczucie władzy nad innymi.
Dzisiaj nie jest już dla nikogo powodem do zdziwienia, że to właśnie media w ogromnej mierze wskazują tematy, którymi ludzie się w swej codzienności zajmują. Swoim przekazem media nie tylko zaprzątają umysły, ale również zagospodarowują emocje. To one układają agendę tematów i spraw, którymi żyją miliony ludzi. Wręcz ją narzucają. Jedne robią to bardzo skutecznie, inne natomiast ograniczają się do reagowania, powtarzania i komentowania, równocześnie utwierdzając i upowszechniając przekaz liderów. A skoro tak, to trzeba zapytać, w której grupie znajdują się media katolickie.
Papież Franciszek podczas niedawnego spotkania z dziennikarzami katolickimi zachęcał ich, by nie zadowalali się jedynie relacjonowaniem tego, o czym mówią już inni. „Niech nikt nie wyznacza waszej agendy poza biednymi, ostatnimi i cierpiącymi. Nie powiększajcie kolejki tych, którzy biegną, by opowiedzieć tę część rzeczywistości, która już jest rozświetlona przez reflektory świata. Zaczynajcie od peryferii, mając świadomość, że nie są one końcem, ale początkiem miasta” - powiedział.
To bardzo ważna podpowiedź. Zmiana perspektywy to znakomity sposób, aby przykuć uwagę odbiorców. Nie po to, aby mieć nad nimi władzę, lecz po to, aby ich uwolnić z medialnego terroru.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 3 maja 2018

3 maja, zyli o patriotyzmie

Trzeci maja to w Polsce dzień specyficzny. Kościelna uroczystość spotyka się w kalendarzu ze świętem narodowym. Zarówno jedna, jak i druga okazja skłania do tego, aby pomyśleć o Ojczyźnie. A także do tego, aby spojrzeć na patriotyzm.
Zapewne padnie dzisiaj w całym kraju wiele wzniosłych, wzruszających słów. I dobrze, że zostaną wypowiedziane. Są potrzebne. Patriotyzm, myślenie o Ojczyźnie, to także sfera emocji i uczuć. Silnych emocji i poważnych, głębokich uczuć. Te emocje i uczucia potrzebują wyrażenia, uzewnętrznienia i czegoś jeszcze. Potrzebują uwspólnienia. A właściwie uwspólnotowienia. Uświadomienia sobie, że nie są jedynie prywatne, indywidualne, ale mają również wymiar społeczny, są elementem koniecznym do funkcjonowania bardzo ważnej wspólnoty. Są niezbędne dla jej tożsamości.
Jest to wspólnota, do której warto i trzeba należeć z pełną świadomością i z pełnym zaangażowaniem. Do tego niezbędne jest nazywanie spraw i przeżyć po imieniu, wspólne spędzanie chwil wzniosłych, znaczących, przełomowych, radosnych lub tragicznych, ale mających ogromne znaczenie dla całej społeczności. Zarówno samych takich momentów, jak i ich rocznic. Patriotyzm potrzebuje pamięci. Jak każda miłość. Bo jest patriotyzm formą miłości bliźniego. Jest też wpisany w treść czwartego przykazania Dekalogu. Tego, które mówi o czci dla ojca i matki. Papież Franciszek napisał, że wszelkie uczucia patriotyczne opierają się na miłości do Matki Ojczyzny.
Jan Paweł II w 1991 roku, uzasadniając podczas jednej z homilii, dlaczego porusza także bolesne i trudne sprawy mające miejsce w Polsce, pełen emocji zawołał: „Może dlatego mówię tak, jak mówię, ponieważ to jest moja matka, ta ziemia! To jest moja matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Was też powinny boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono! Trzeba intensywnie odbudowywać! Nie można dalej lekkomyślnie niszczyć!”.
Patriotyzm to nie tylko piękne słowa i wzniosłe uczucia od wielkiego dzwonu. To również codzienność. Polscy biskupi przypomnieli w zeszłym roku, że patriotyzm powinien się wyrażać w życiu naszych rodzin, które są pierwszą szkołą miłości, odpowiedzialności i służby bliźniemu. Że przestrzenią, w której codziennie zdajemy egzamin z patriotyzmu, są te miejsca, gdzie toczy się nasze codzienne życie – gmina, parafia, szkoła, zakład pracy, wspólnota sąsiedzka i lokalna. „Wszędzie tam patriotyzm wzywa nas do życzliwości, solidarności, uczciwości i troski o budowanie wspólnego dobra”. Przypomnieli też, że patriotyzm konkretyzuje się w naszej postawie obywatelskiej; w szacunku dla prawa i zasad, które porządkują i umożliwiają życie społeczne, jak rzetelne płacenie podatków; w zainteresowaniu sprawami publicznymi i w odpowiedzialnym uczestnictwie w demokratycznych procedurach; w sumiennym i uczciwym wypełnianiu obowiązków zawodowych; pielęgnowaniu pamięci historycznej, szacunku dla postaci i symboli narodowych; w dbałości o otaczającą nas przyrodę; w zaangażowaniu w samorządność i działania  licznych organizacji, w podejmowaniu różnych inicjatyw społecznych.
Patriotą nie jest się od święta. Jest się nim każdego dnia. Po prostu.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 26 kwietnia 2018

Niepełnosprawni, czyli o szczęściu

12 czerwca 2016 r. na placu św. Piotra w Watykanie miała miejsce wyjątkowa liturgia z udziałem papieża Franciszka. Jak opisywało Radio Watykańskie, całość celebracji tłumaczona była na język migowy. Czytania mszalne powierzono dwojgu niewidomych, posługujących się alfabetem Braille'a. Ewangelię nie tylko odczytano, ale także przedstawiono w formie inscenizacji, tak by dla zebranych była bardziej zrozumiała. Zrobiła to niepełnosprawna młodzież należąca do Wspólnot Arki. W postać Jezusa wcielił się chłopak z Zespołem Downa. Wśród ministrantów służyli mężczyźni z niepełnosprawnością intelektualną, obecny był też głuchy diakon z Niemiec.
Dzień wcześniej Papież spotkał się z uczestnikami seminarium o osobach niepełnosprawnych, zorganizowanego przez włoski episkopat. Franciszek rozmawiał z nimi w auli Pawła VI m. in. z okazji 25-lecia powołania przy włoskim Krajowym Biurze Katechetycznym specjalnego departamentu zajmującego się katechizacją niepełnosprawnych. Przypomnienie tej rocznicy miało być zachętą do jeszcze większego zaangażowania, aby osoby tz niepełnosprawnością w pełni uczestniczyły w życiu parafii, stowarzyszeń i ruchów kościelnych.
Zanim Franciszek zabrał głos, niepełnosprawni skierowali do niego pytania. Dotyczyły one m. in. użytej kiedyś przez Papieża metafory: „chciałbym Kościoła, który będzie szpitalem polowym”. Okazało się, że pomogła ona wielu w lepszym zrozumieniu takiej formy duszpasterstwa, która włącza wszystkich do wspólnoty, także osoby niepełnosprawne, które wykraczają poza wizję wspólnoty „normalnej” i uporządkowanej.
Mówiono, że jest bardzo wielu kapłanów i wspólnot parafialnych z radością przyjmujących obecność niepełnosprawnych w życiu Kościoła, dbających o ich dostęp do sakramentów, do grup młodzieżowych czy wspierających ich aktywny udział w liturgii. Czasami zdarza się jednak, że mimo podejmowanych wysiłków osoby dotknięte niepełnosprawnością, zwłaszcza intelektualną, wciąż mają na tym polu sporo problemów. Proszono zatem Franciszka, by wskazał drogę prowadzącą do tego, że nikt nie będzie wykluczony z życia Kościoła przez dominującą kulturę odrzucania.
Podczas niedzielnej liturgii Franciszek mówił m. in. o dość rozpowszechnionym poglądzie, że osoba chora lub niepełnosprawna, „nie może być szczęśliwa, ponieważ nie jest w stanie zrealizować stylu życia narzuconego przez kulturę przyjemności i rozrywki”. Tak, jakby we współczesnym świecie niepełnosprawni nie mieli prawa do szczęścia. To nieprawda. Mają prawo do szczęścia i wystarczy się rozejrzeć, aby dostrzec, że coraz bardziej zdają sobie z tego sprawę. Chcą być szczęśliwi. Ze wszystkimi tego pragnienia konsekwencjami.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 19 kwietnia 2018

Można lub nie można, czyli o spotkaniu

Wziąłem niedawno udział w spotkaniu zorganizowanym wokół pytania: „Czy Boga można spotkać w mass mediach?”. Obawiam się, że przynajmniej część uczestników tego spotkania oczekiwała, że dam prostą, jednoznaczną odpowiedź „Można” lub „Nie można”. Tymczasem ja stanąłem zupełnie niespodziewanie dla samego siebie wobec tylu dodatkowych pytań, że dla zachowania uczciwości wobec słuchaczy musiałem zrezygnować z ostatecznych rozstrzygnięć. A jeszcze kilka dni wcześniej wydawało mi się, że znam odpowiedź i mogę ją śmiało wygłosić. Że przynajmniej w tej sferze mam całkowitą jasność i niezachwianą pewność. Przygotowując się do zabrania głosu postudiowałem przedłożenia i opinie ludzi znacznie mądrzejszych ode mnie i moje dotychczasowe proste i niemal oczywiste przeświadczenie uległo poważnej rewizji. Przede wszystkim uświadomiłem sobie skomplikowanie materii, w której zamierzałem początkowo autorytatywnie się wypowiedzieć.
Dziś, na kanwie tamtego wydarzenia, które zapewne w niejednym uczestniku pozostawiło spory niedosyt, nadal zderzam się z kolejnymi pytaniami. Pytaniami, na które trzeba znaleźć odpowiedź zanim podejmie się zagadnienie główne.
Jedno z tych poprzedzających pytań, z których zdałem sobie sprawę, brzmi: „Czy szeroko pojęte media są dzisiaj miejscem spotkania?”. Jakiegokolwiek?
To ważne. Wspomniałem w pierwszym zdaniu, że wziąłem udział w spotkaniu. Mam co do tego faktu pewność. To było spotkanie. Jako jego uczestnicy wzajemnie się spotkaliśmy. Zasiedliśmy wokół wielkiego stołu i rozmawialiśmy. To znaczy mówiliśmy i słuchaliśmy. Byliśmy razem, chociaż wcale nie mieliśmy wszyscy takiego samego zdania w poszczególnych kwestiach. Niektórzy uczestnicy znali się całkiem dobrze. Inni - na przykład ja - pojawili się w tym gronie po raz pierwszy. Byliśmy razem, obecni w konkretnym miejscu. Nasz kontakt był bezpośredni, twarzą w twarz, oko w oko. Nasza komunikacja też była bezpośrednia. Zwracaliśmy się wprost do siebie, bez żadnych pośredników.
W tym kontekście warto się zastanowić, czy kontakty i komunikacja między ludźmi w internecie są spotkaniem? Czy jest nim wymiana komentarzy pod jakimś zamieszczonym w sieci materiałem? Albo czy prowadzący rozmowy i dyskusje za pośrednictwem komunikatorów internetowych spotykają się? Czy przeczytanie artykułu prasowego, obejrzenie programu w telewizji, wysłuchanie audycji w radiu jest spotkaniem?
Myślę, że to niebagatelne pytania. Mnie do myślenia dają w tej sprawie sytuacje, w których moi często wieloletni i stali czytelnicy lub słuchacze, reagują ujrzawszy mnie pierwszy raz na żywo: „Wreszcie księdza spotkałem” albo „Czytam księdza teksty od lat i bardzo chciałam się z księdzem spotkać”...
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 12 kwietnia 2018

Zapłać, czyli o ochronie

Tak się złożyło, że musiałem kupić pewne urządzenie. Po prostu to, które miałem dotychczas, się popsuło. Teoretycznie mógłbym bez takiego urządzenia żyć, ale siła przyzwyczajenia nie jest w takich sytuacjach bez znaczenia.
Zajrzałem więc do internetu, znalazłem urządzenie odpowiadające moim potrzebom oraz wymaganiom i już miałem je zamówić, gdy coś mnie powstrzymało. Chciałem rzecz odebrać w sklepie, bez czekania, aż kurier mi ją dowiezie. Tymczasem w sieciowym sklepie niezależnie od tego, czy klient chciał dostarczenia towaru do domu czy też, tak jak ja, planował osobiście się pofatygować między półki, żądano ode mnie podania nie tylko adresu zamieszkania, ale również adresu mailowego i numeru telefonu. Bez podania tych danych zamówić się nie dało.
Postanowiłem więc spróbować szczęścia w placówce handlowej. Wydrukowałem z internetu informacje o produkcie i pojawiłem się w sklepie. Wybranego przeze mnie modelu urządzenia nie było. „Ale w magazynie macie, więc zamówcie” - pomachałem w stronę młodego sprzedawcy kartką zawierającą wydruk z internetowego sklepu. „Najlepiej samemu zamówić” - ekspedient patrzył na mnie jak na natrętną muchę. „Jakbym chciał zamawiać przez internet, to bym tu nie sterczał” - żachnąłem się. Pan z miną cierpiętnika zabrał się więc za zamawianie towaru, żądając ode mnie wszystkich danych, łącznie z adresem zamieszkania i mailowym. Był bardzo zdziwiony, gdy odmówiłem ich podania. „Muszę to mieć, żeby złożyć zamówienie” - wyjaśnił wyraźnie rozzłoszczony. Nie rozumiał mojego oporu.
Mógłbym tu dalej opowiadać perypetie związane z próbą zakupu zwykłego urządzenia bez podawania sprzedawcy mnóstwa moich danych, ale muszę przerwać, ponieważ natknąłem się na zastanawiającą wypowiedź wysokiej rangi przedstawicielki Facebooka. Przepytywana przez media, czy jej firma przewiduje opcję pozwalającą użytkownikom na uniemożliwienie serwisowi zbierania na ich temat jakichkolwiek informacji przydatnych reklamowo, stwierdziła: „Nie mamy tego typu opcji na najwyższym poziomie” po czym dorzuciła: „Gdyby istniał taki produkt, to powinien być płatny dla użytkowników”.
Inaczej mówiąc, pani z globalnego serwisu społecznościowego powiedziała do mnie (i do miliardów innych ludzi), że jeśli ktoś chce całkowitej ochrony swoich danych i w ogóle informacji o nim, o tym, jak korzysta z usług jej firmy, to musi za to zapłacić. Bardzo przepraszam, ale mnie natychmiast skojarzyło się to z płaceniem za ochronę knajpki lub sklepiku, popularnie nazywanym haraczem. Jaka wiadomo, ściąganie haraczy nie jest działalnością moralnie obojętną.
 Od 25 maja 2018 r. także w Polsce zaczną obowiązywać przepisy europejskiego rozporządzenia o ochronie danych osobowych. Na mój rozum jedna z podstawowych zasad tej ochrony powinna brzmieć: „Nie zbieraj danych, które w konkretnej sytuacji nie są niezbędne dla załatwienia sprawy”. Tego wymaga szacunek dla godności każdego człowieka. Nie traktuj go i informacji o nim, jak towaru, na którym można dobrze zarobić.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 5 kwietnia 2018

Znaleźć winnego, czyli priorytety

W Wielkanocny Poniedziałek jedną z najważniejszych informacji podawanych w mediach było znalezienie w Katowicach na klatce schodowej jednego z bloków, małego, wyglądającego na trzy lata, chłopca. Okazało się, że bardzo trudno nawiązać z nim kontakt, więc policja poszukująca jego rodziców lub opiekunów zdecydowała się udostępnić wizerunek malca. Decyzja okazała się słuszna. Chłopczyk został rozpoznany, udało się nie tylko ustalić jego personalia, ale także znaleźć najbliższych.
Nie trzeba być mistrzem empatii, aby się domyślić, że w tle całego wydarzenia dokonał się jakiś dramat ludzki. W szczęśliwych rodzinach, które nie przeżywają poważnych problemów, takie rzeczy raczej nie mają miejsca.
Docierające do mediów wiadomości były szczątkowe. Najpierw podano, że znaleziono matkę dziecka. Jak podkreślano w doniesieniach - była trzeźwa. Wiem, że ostatnio namnożyło się informacji o zaniedbanych dzieciach, których rodzice byli pijani, ale jednak położenie akcentu na fakt, że mama znalezionego chłopca nie była pod wpływem alkoholu, zabrzmiało w moich uszach jak poważny zgrzyt. Może wystarczyło po prostu nic na ten temat nie mówić, skoro nie była pijana? Pytam, bo szczerze mówiąc, nie wiem, czy podanie wszem wobec, że była trzeźwa, miało działać na jej korzyść czy na jej niekorzyść w oczach odbiorców.
Moja wątpliwość nie bierze się znikąd. Jest skutkiem, wręcz nieuniknioną konsekwencją, dalszej narracji części mediów w sprawie znalezionego na klatce schodowej chłopczyka. We wtorek od samego rana głównym uzupełnieniem dotychczasowych bardzo mizernych informacji na ten temat było sformułowanie mówiące, że matka dziecka ma usłyszeć zarzuty i grozi jej nawet pięć lat więzienia. Jakby ukaranie tej kobiety było w tym momencie najistotniejsze.
Od razu przypomniał mi się znajomy pracujący w pewnej dużej firmie. Według jego opowieści, jeśli w przedsiębiorstwie cokolwiek idzie nie tak, jeśli dochodzi do jakiejś porażki, a nawet jeśli sukces nie jest wystarczająco duży, wtedy jedyną ważną sprawą zarówno dla kierownictwa, jak i dla załogi, jest znalezienie i ukaranie winnego zaistniałej sytuacji. „A co z przyczyną niepowodzenia?” - zapytałem, gdy pierwszy raz o tym opowiadał. „To nikogo nie interesuje” - mruknął niechętnie. „Czyli sytuacja może się powtórzyć?” - dociekałem, ale nie otrzymałem odpowiedzi.
W sposobie informowania o znalezionym w Katowicach chłopczyku zabrakło mi choćby minimalnego zainteresowania człowiekiem, elementarnego zatroskania o niego. Priorytetowe okazało się ukaranie kogoś. Bez nawet próby ustalenia, co się naprawdę stało i jakie były powody zdarzeń. Czy na tym polega dziennikarstwo pokoju, o które apeluje papież Franciszek? Mam poważne wątpliwości.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 29 marca 2018

Cisza, czyli marsz o życie

Osiemnastoletnia Emma Gonzalez, uczennica szkoły w Parkland na Florydzie, 14 lutego br. nie zginęła w strzelaninie. Dziewiętnastoletni Nicolas Cruz zabił wówczas 17 osób, w tym jej przyjaciółkę Carmen, która marudziła na temat lekcji gry na pianinie, Arona, który nazywał ją „słoneczkiem”, Alexa, który przychodził do szkoły z bratem Ryanem...
W sobotę, 24 marca, Emma Gonzalez wzięła udział w liczącej osiemset tysięcy uczestników manifestacji w Waszyngtonie. Tego samego dnia w setkach miejscowości w całych Stanach Zjednoczonych ludzie, zwłaszcza młodzi, brali udział w demonstracjach, których wspólne hasło brzmiało: „Marsz o nasze życie”. Domagali się od rządzących zapewnienia im bezpieczeństwa w szkolnych murach i ograniczeń w dostępie do broni.
Emma, podobnie jak inni jej koledzy i koleżanki z Parkland, zabrała głos podczas waszyngtońskiej manifestacji. Zrobiła jednak coś, co spowodowało, że o jej wystąpieniu dowiedział się cały świat. Mało kto dostrzegł, że wchodząc na mównicę uruchomiła w swoim smartfonie timer. Nie powstrzymywała płaczu, gdy mówiła przez dwie minuty, przywołując imiona tych, którzy zginęli w masakrze i powtarzając słowa „już nigdy”. Po czym zamilkła, ale nie odeszła od pulpitu. Stała, jakby na coś czekając, a na jej twarzy widniały łzy. Po kilku minutach zabrzmiał timer w telefonie. Emma Gonzales odezwała się ponownie. „Od momentu, kiedy weszłam na scenę, minęło 6 minut i 20 sekund. W tym czasie napastnik skończył strzelać, niebawem porzuci broń i przez godzinę będzie chodził wolno. Walczcie o swoje życie, zanim ktoś inny będzie musiał to zrobić” - podsumowała.
Nastolatka z Florydy nie powiedziała, że chce swoich zamordowanych kolegów uczcić kilkoma minutami ciszy. Po prostu zamilkła. Bez uprzedzenia. Wywołała tym duże zaniepokojenie wśród tysięcy zgromadzonych i wśród organizatorów. Wielu nie bardzo wiedziało, jak sobie poradzić z nagłą ciszą. Niektórzy klaskali. Inni próbowali coś krzyczeć. Zdezorientowani realizatorzy telewizyjni pokazywali na chybił trafił różne ujęcia tłumu i dziewczyny.
Gdy oglądałem zapis wystąpienia Emmy Gonzales w Waszyngtonie, przypomniało mi się inne wydarzenie, które miało miejsce w Krakowie w 2002 roku. Wtedy w katedrze na Wawelu św. Jan Paweł II modlił się w ciszy przez około pół godziny. Też bez uprzedzenia. Komentatorzy telewizyjni stopniowo cichli i niespodziewanie odbyła się wielominutowa transmisja ciszy.
Cisza jest potrzebna, choć często okazujemy się na nią nieprzygotowani. Nie wiemy, jak sobie z nią poradzić, jak ją zagospodarować. Czasami mamy z nią kłopot nawet w kościele. A przecież już dawno Adam Mickiewicz zauważył: „Głośniej niźli w rozmowach Bóg przemawia w ciszy,/ I kto w sercu ucichnie, zaraz go usłyszy”. Trwanie w ciszy też bywa marszem o życie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 marca 2018

Pięciu studentów, czyli cena poczucia

21 marca br. w Holandii zorganizowano referendum. Ważne referendum. Inicjatorem głosowania nie byli przedstawiciele władzy. Wręcz przeciwnie. Jak można wyczytać w sieci, już jesienią ubiegłego roku niektórzy politycy utworzonej po 208 dniach trudnych negocjacji koalicji rządzącej deklarowali, że wyniki głosowania zignorują.
Przedmiotem holenderskiego referendum stała się sprawa nader delikatna. Chodzi m. n. o wywiad i bezpieczeństwo kraju. Dokładniej mówiąc, o nowelizację ustawy, która precyzuje uprawnienia służb specjalnych w Holandii.
Dlaczego w ogóle doszło do referendum? Kto je zainicjował? Okazuje się, że to zasługa pięciu studentów z Amsterdamu, którzy zaniepokoili się konsekwencjami planowanej regulacji prawnej. Udało im się skłonić niektóre media do zainteresowania tematem. W rezultacie zebrano trzysta tysięcy podpisów koniecznych do zorganizowania referendum.
Łatwo się domyślić, że nowelizacja ustawy znacznie poszerza uprawnienia funkcjonariuszy holenderskich służb specjalnych. Daje im prawo zbierania danych w szeroko pojętych środkach przekazu. Na przykład możliwość śledzenia, kto korzysta z WiFi w pociągu. Albo przechwytywania informacji z internetu światłowodowego. Przy czym dostęp do danych dotyczyć może nie tylko bezpośrednio podejrzanych, ale całego ich środowiska. Także całkiem niewinnych, przestrzegających prawa ludzi.
Nie tylko Holendrzy stanęli przed bardzo istotnym dylematem - powszechna inwigilacja i rezygnacja z prywatności w zamian za poczucie bezpieczeństwa. Ale w ilu krajach sprawa została poddana pod powszechne głosowanie?
Coraz łatwiejsza dzięki nowym technologiom międzyludzka komunikacja z jednej strony jest wielkim dobrem. Z drugiej, okazuje się poważnym zagrożeniem. Udostępniamy dzisiaj ogromne ilości informacji na swój temat nie tylko pojedynczym osobom, ale również tłumom anonimowych odbiorców. Robimy to dobrowolnie, nikt nas do tego nie zmusza. Rzadko zastanawiamy się nad tym, że ktoś je może wykorzystać. Odsłaniamy się tak bardzo, że dzięki temu można nami bez szczególnego wysiłku manipulować. Skłaniać nas do konkretnych zachowań i decyzji. Nabierająca właśnie rozpędu afera wokół brytyjskiego ośrodka analitycznego Cambridge Analytica, stojącego za sukcesem kampanii Donalda Trumpa i akcji popierającej Brexit, to tylko jeden z przykładów, do czego może służyć dostęp do naszych danych.
Już dawno odkryto, że w naszych czasach najcenniejszym towarem jest informacja. Wszelka informacja, dająca wiedzę o każdym konkretnym człowieku. Gdzie jest granica, której nie należy przekraczać, płacąc informacjami o sobie za poczucie bezpieczeństwa, które bywa bardzo złudne i ulotne?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 marca 2018

Pączki w Poście, czyli o schematach

Tuż przed czwartą niedzielą Wielkiego Postu pewien proboszcz zamieścił w portalu społecznościowym zdjęcie, na którym widniał stos smakowitych pączków. Było też kilka osób, które ów stos starały się zmniejszyć - w tym kapłan. Fotografii towarzyszył opis, z którego wynikało, że pyszności przeznaczone były zasadniczo dla ekipy, która miała w parafii poprowadzić rekolekcje. „Czas upływa, pączków ubywa i do naszych grzechów dochodzi o obżarstwo. Wszystko w trosce o bezgrzeszność naszych gości, których nie możemy się doczekać” - wyjaśnił nieco żartobliwie duchowny.
Nie trzeba było długo czekać, żeby oprócz komentarzy życzących smacznego, pojawiły się też uwagi o innym charakterze. „W poście pączki?”.
Wcale się nie zdziwiłem tego rodzaju reakcji. Siebie również przyłapałem na przebłysku takiej myśli, gdy zobaczyłem w internecie to zdjęcie. Nie chodzi wcale o oburzenie. Chodzi o pewien dysonans, oparty na utrwalonych skojarzeniach i myślowych schematach. No bo czy w Wielkim Poście wypada się afiszować z górą świeżutkich pączków? W kraju, w którym pączek co roku staje się na jeden dzień symbolem karnawałowej hulanki i przesadnego objadania?
Na podstawie dotychczasowego opisu sytuacji ktoś może zacząć podejrzewać, że chodzi w niej o prowokację i wzbudzenie zainteresowania.
Nie przypuszczam. Zwłaszcza, że proboszcz po chwili wyjaśnił, skąd się pączki wzięły. Napisał w komentarzu tak: „Gdyby Kościół był skansenem, a życie chrześcijańskie folklorem, to pączki w poście byłyby wielką rozpustą i ciężkim grzechem. Dla nas te pączki to raczej znak nawrócenia, a przynajmniej wyraz takiego pragnienia. Ktoś wczoraj się przygotował, zrobił zakupy, dziś wcześnie rano wstał, przygotował ciasto, upiekł pączki i obsypał je cukrem pudrem, a przed wszystkim zrobił to bezinteresownie, osłodził miłością i podzielił się z innymi darem i umiejętnością”.
Ten drobny sieciowy incydent pokazuje zjawisko naprawdę dużej rangi. Za sprawą tzw. tłustego czwartku i sposobu, w jaki jest nam od lat pokazywany w mediach, pączek stał się w powszechnym mniemaniu symbolem rozpasania, braku umiaru w jedzeniu, piciu i nie tylko. Stał się wręcz antytezą wszystkiego tego, co - w równie powszechnym mniemaniu - wiąże się z Wielkim Postem. Sam widok pączka na stole w tym okresie wydaje się niejednemu niestosowny. Zaburza pewien utarty sposób myślenia i postrzegania świata. Nie mieści się w szablonie. Drożdżowe ciastko zostaje wyjęte z kontekstu, w którym przyzwyczailiśmy się je widzieć. I może nabrać zupełnie innego znaczenia. Jak widać z przytoczonej historii - nawet całkiem odwrotnego.
Na szczęście nie wszyscy myślą schematycznie i szablonowo. Ktoś nie zawahał się usmażyć sterty pączków w Wielki Poście z myślą o gościach, którzy mają zawitać do parafii i poprowadzić rekolekcje. Założę się, że były pyszne i sprawiły adresatom dużo przyjemności. A przede wszystkim dały im do zrozumienia, że są mile widziani i oczekiwani.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 marca 2018

Kobiety i Oscary, czyli coś niepokojącego

Podczas niedawnej oscarowej gali Frances McDormand, która odebrała nagrodę za naprawdę znakomitą rolę w filmie „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, niespodziewanie poprosiła, aby wstały wszystkie obecne na sali kobiety nominowane w tym roku do wyróżnienia przyznawanego przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej. Gdy jej prośba została spełniona, aktorka nagrodzona Oscarem już po raz drugi, powiedziała: „To byłby zaszczyt, gdyby wszystkie nominowane we wszystkich kategoriach, stanęły dziś razem ze mną. Aktorki, kobiety-filmowcy, producentki, reżyserki, scenarzystki, operatorki, kompozytorki, scenografki, wszystkie! Okej, rozejrzyjcie się dookoła, bo każda z nas ma do opowiedzenia niezwykłe historie i projekty, na które potrzebuje dofinansowania”. Swoje wystąpienie zakończyła przywołaniem  tzw. klauzuli różnorodności, gwarantującej m. in.  spełnienie warunków równouprawnienia w przemyśle filmowym.
Przemowa Frances McDormand odbiła się szerokim echem i spotkała się zasadniczo z bardzo pozytywnym przyjęciem. Jednak jest w całym tym wydarzeniu coś wciąż niepokojącego. Jest coś niedobrego w tym, że nadal potrzeba takich demonstracji. Że kobiety muszą manifestować i udowadniać swoją obecność, liczebność, umiejętności, profesjonalizm, siłę. Że muszą wstawać z foteli na wypełnionej po brzegi sali, aby je dostrzeżono.
Nie udało mi się obejrzeć z wyprzedzeniem wszystkich dzieł nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii „Najlepszy film”. Widziałem tylko trzy z nich. Dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, że głównymi bohaterkami wszystkich trzech są kobiety. Zdałem sobie też sprawę, że oglądając je, nie zastanawiałem się, jakiej płci jest pierwszoplanowa postać.
Jeden z filmów, które zobaczyłem, opowiada o właścicielce gazety, stającej przed koniecznością podejmowania bardzo trudnych decyzji. Ten właśnie film pokazano uczestnikom zorganizowanego kilka dni temu spotkania na temat obecności kobiet w mediach i w debacie publicznej. Przy okazji podano, że w Polsce 70 proc. prezenterów i dziennikarzy zatrudnionych w mediach to mężczyźni. Niemal 80 proc. osób wypowiadających się w mediach z pozycji eksperckiej to również mężczyźni. I choć zmiany już się dokonują, to wciąż jest tu wiele do zrobienia.
Rok temu aktorka Julia Roberts zamieściła na Instagramie swoje zdjęcie bez makijażu. Opatrzyła je takim komentarzem:
„Perfekcjonizm wyglądu zewnętrznego stał się chorobą ludzkości. Kobiety nakładają na twarze tony makijażu, by ukryć niedoskonałości. Pozwalamy sobie wstrzykiwać botoks, głodujemy, by osiągnąć idealne kształty. Za wszelką cenę chcemy siebie naprawić, ale nie da się naprawić czegoś, czego nie widać. To nasze dusze potrzebują pomocy. Nadszedł czas, by sobie to uświadomić. Jak możemy oczekiwać, że ktoś nas pokocha, jeśli same siebie nie kochamy? Zacznijmy budowanie relacji od swojego wnętrza. Nie ma znaczenia, jak wyglądamy, ważne jest to, co do siebie czujemy. Publikuję dziś swoje zdjęcie bez makijażu. Wiem, jak wyglądam, wiem, że mam zmarszczki, ale dzisiaj chcę popatrzeć głębiej. Chcę zajrzeć w swoją duszę, zauważyć swoje prawdziwe Ja, to kim jestem naprawdę. Chciałabym, byście i wy dostrzegły i uszanowały swoją najgłębszą i najprawdziwszą istotę, pokochały siebie takimi, jakimi jesteście”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 marca 2018

Kropka, czyli między miłością a nienawiścią

Przy okazji obchodzonego niedawno Dnia Języka Ojczystego przypomniano w mediach sporo wiedzy w kwestii interpunkcji. Wiedzy naprawdę potrzebnej, zwłaszcza tym, którzy zajmują się międzyludzką komunikacją.
Nie tylko moją uwagę tego dnia przykuła kropka. Wcale nie ta nad „i”. Ta kropka, której najczęstszym zastosowaniem w piśmie jest zakończenie zdania lub równoważnika zdania. Okazuje się, że przesłanie, jakie kropka może nieść ze sobą, znacząco wykracza poza te proste funkcje. Bardzo znacząco.
Jednym z tematów poruszanych tego dnia w mediach był język, którym posługują się krajowi urzędnicy. Okazało się, że językoznawcy z Wrocławia przeprowadzili kompleksową analizę  tekstów urzędowych umieszczonych w internecie. Dr Grzegorz Zarzeczny i dr Tomasz Piekot z Pracowni Prostej Polszczyzny, działającej w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, opracowali raport zatytułowany „Przystępność tekstów urzędowych w internecie”. Jednym z głównych elementów branych przez nich pod uwagę była długość zdań. Na stronie jednego z ministerstw znaleźli zdanie liczące dokładnie 113 wyrazów. Podczas jego lektury naprawdę trzeba się nagimnastykować, zanim się dobrnie do kropki. Wręcz czeka się na nią z utęsknieniem.
I tu właśnie można się przekonać, na czym polega nieuświadamiana często funkcja kropki. Dla autorów tego typu wyczerpujących czytelnika zdań dr Piekot ma wskazówkę. „Najważniejsze zalecenie, to jest kropka miłości” - podpowiada, dodając zachęcająco: „Nie bójmy się kropek”. „Najlepiej kropkę stawiajmy co piętnaście, co dwadzieścia wyrazów, już będzie dobrze” - zapewnia.
Otóż rzecz w tym, że niekoniecznie. Pochylone nad kwestią interpunkcji media przypomniały bowiem tego samego dnia całkowicie odmienny aspekt kropki. Tu również zaangażowane zostały naukowe autorytety. Ponad dwa lata temu badacze jednego z amerykańskich uniwersytetów dowiedli, że ten z pozoru niewinny znak interpunkcyjny, jakim jest kropka, wzbudza czasami w odbiorcach nieprzyjemne doznania. Ustalili, że sms-y zakończone kropką sprawiają wrażenie mniej szczerych. Mało tego. Posłane komuś jedno słowo „Tak” lub „Nie” nabiera zupełnie innej wymowy, zależnie od tego, czy jest za nim kropka, czy nie. Naukowcy wykryli, że kropka na końcu krótkiej wiadomości odbierana jest jako wyraz niechęci, braku sympatii, a nawet definitywnego zakończenia konwersacji lub... relacji. Tego typu użycie pospolitego znaku interpunkcyjnego nazwane zostało „kropką nienawiści”.
Tak skrajne zastosowanie i odbieranie zwyczajnej kropki pokazuje, w jak bardzo skomplikowanych czasach żyjemy. Więc aby ich bardziej nie komplikować, starajmy się używać wyłącznie kropek miłości. Nie tylko w tekstach urzędowych.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 lutego 2018

Zanim udostępnisz, czyli pogłoska mocno przesadzona

Nieprawdziwe informacje kolportowane są przez ludzi od bardzo dawna. Także przez media. Specyficzną kategorię w tej dziedzinie stanowią doniesienia o czyjejś śmierci.
„Jak panowie widzicie, pogłoska o mojej śmierci była mocno przesadzona” - oświadczył  Mark Twain w 1897 roku na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, gdy jedna z gazet zamieściła wiadomość o jego zgonie, a inne zabierały się do przekazywania jej dalej bez sprawdzenia stanu faktycznego. Znakomity pisarz jest jedną z wielu osób, które media przedwcześnie uśmierciły. Na ich liście można znaleźć mnóstwo bardzo znanych nazwisk.
Kilka dni temu do tego grona dołączono papieża seniora Benedykta XVI.
Najczęściej upowszechnienie nieprawdziwej wiadomości o czyimś zgonie to efekt niestaranności, niedbalstwa, pośpiechu, nieuwagi itp. Inaczej mówiąc, zwykle w takich sytuacjach nie mamy do czynienia z czyjąś złą wolą, wyrażającą się w świadomej decyzji „Puszczę w świat fałszywą informację”. A to oznacza, że nie są to fake newsy.
W przypadku doniesienia dotyczącego emerytowanego Następcy św. Piotra mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Przypomnijmy, że Benedykt XVI niedawno w liście do rzymskiej redakcji dziennika „Corriere della Sera” napisał „Pielgrzymuję do Domu” oraz dodał, że słabnie, ale jest otoczony miłością. „Wspaniale jest mieć takie otoczenie podczas ostatniej drogi, która jest zwykle męcząca” - wyznał.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie myśli wywołała taka wiadomość u niejednego katolika na świecie. Niestety, znalazł się ktoś, kto postanowił wykorzystać atmosferę wokół papieża seniora i zabawić się jego kosztem i kosztem wielu wierzących. Stworzył na portalu społecznościowym fałszywe konto jednego z biskupów i użył go do zamieszczenia nieprawdziwego newsa o śmierci papieża.
Jednak nic by nie wskórał, gdyby nie funkcjonujące dzisiaj w świecie szeroko pojętych mediów mechanizmy i gdyby nie to, że mnóstwo pracujących w środkach przekazu ludzi zapomniało o fundamentalnej dziennikarskiej zasadzie sprawdzania w dwóch niezależnych źródłach każdej informacji, zanim się ją opublikuje.
Istotą fake newsa jest świadoma dezinformacja. Fake news to rozmyślnie upowszechniane kłamstwo. Tym groźniejsze, że odwołuje się do naturalnego pragnienia ludzkiego. Ludzie chcą wierzyć innym. Wiedzą, że na nieufności nie da się niczego zbudować w relacjach międzyludzkich.
Fałszywego newsa, dotyczącego papieża Benedykta XVI, udostępnili na swych profilach społecznościowych niektórzy polscy dziennikarze o znanych nazwiskach. Pojawiła się też w wydawałoby się bardzo profesjonalnych mediach. Paradoks polega na tym, że ci, którzy go bez sprawdzenia upowszechnili, postawili pod znakiem zapytania własną wiarygodność. Bo weryfikacja informacji wcale nie jest wyrazem braku zaufania. W mass mediach jest po prostu częścią rzetelności zawodowej i szacunku dla odbiorcy.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 lutego 2018

Akomunikacja, czyli wywiad na odwrót

Gdy czytamy wywiady, niezależnie od tego, czy krótkie, prasowe, czy też długie, opublikowane w formie książki, zwykle koncentrujemy uwagę na tym, co mówi osoba, która udzieliła wywiadu. Jest to zrozumiałe, wręcz naturalne. W końcu w wywiadach zasadniczo chodzi o to, aby dać komuś okazję do wyrażenia tego, co ma do przekazania innym w formie rozmowy.
Jednak zdarzają się wywiady, w których ten, kto je przeprowadza, też ma wiele do powiedzenia i warto wsłuchać się również w jego głos. Zwłaszcza wtedy, gdy wywiad odbiega od ścisłego schematu pytanie-odpowiedź, ale staje się rozmową, dialogiem, wymianą myśli, doświadczeń, poglądów.
Przyszło mi to do głowy podczas lektury wchodzącej właśnie na księgarskie półki w Polsce książki „Otwieranie drzwi. Rozmowy o Kościele i świecie”. To bardzo długi wywiad z papieżem Franciszkiem. Dominique Wolton przez wiele miesięcy spotykał się z Następcą świętego Piotra, podejmując podczas kolejnych wizyt u niego najrozmaitsze tematy.
Sam Wolton jest socjologiem, który przede wszystkim zajmuje się kwestią komunikacji międzyludzkiej. Podczas spotkań z Franciszkiem na tylko stawiał pytania, ale również sam sporo się wypowiadał. M. in. powiedział bardzo ciekawe rzeczy w dziedzinie, którą się od dawna zajmuje.
Zauważył np., że  dziś mamy szaleństwo różnych technik, mediów, internetu, sieci społecznych, szaleństwo szybkości, interaktywności. „Kiedy twierdzę, że komunikacja techniczna jest zawsze łatwiejsza niż komunikacja międzyludzka, co tłumaczy jej sukces, napotykam na poważny opór. Technika jest tak kusząca, relacje ludzkie tak trudne. A jednak jedyną stawką w tej grze jest drugi człowiek wraz ze swą miłością i odmiennością”.
Zdaniem Woltona jeśli komunikacja techniczna rozwija się bardzo szybko, to ta międzyludzka postępuje bardzo wolno. „I to ona jest najtrudniejsza, najważniejsza, to ją trzeba ratować”. Odważył się nawet zasugerować Papieżowi, że mógłby temu tematowi poświęcić kolejną encyklikę.
Dominique Wolton zwrócił uwagę, że w wbrew obiegowemu przekonaniu, dzisiaj w relacjach międzyludzkich jest wiele sztywności. Według niego maile i SMS­y usztywniają wymianę i interpretację myśli. Także internet to w dużej mierze niedostatek komunikacji. „W moich badaniach analizuję relacje pomiędzy komunikacją, brakiem komunikacji i akomunikacją. Krytykuję dominację techniki w internecie i w sieciach społecznościowych oraz w ogóle nadmierne akcentowanie roli techniki, gdyż wszyscy sądzą, że używając jej, wreszcie dojdziemy do porozumienia! Niestety, to o wiele bardziej skomplikowane... Jakby do tego, byśmy się lepiej rozumieli, wystarczyło samo to, by na świecie było siedem i pół miliarda internautów...” - powiedział.
Problemy, które poruszył i wskazał Wolton w rozmowie z Franciszkiem, są naprawdę poważne i... powszechne. Wystarczy się rozejrzeć. Ilu ludzi wokół w tej chwili rozmawia twarzą w twarz, a ilu wpatruje się właśnie w ekran smartfona?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 lutego 2018

Rysunek Andrzeja Mleczki, czyli do naprawy

Na okładce książki „100 najlepszych rysunków” Andrzeja Mleczki widnieje Bóg, który taszczy ziemski glob. Napis na drogowskazie wyjaśnia dokąd. Brzmi: „Serwis”. Łatwo się domyślić po co. Ziemia ma trafić do naprawy.
W kwestii oddawania do serwisu akurat jestem na bieżąco. Popsuł mi się laptop i musiałem zanieść go do naprawy. Pani obejrzała sprzęt uważnie, dostrzegła nawet na obudowie rysy, których ja tam nijak zobaczyć nie mogłem, po czym z uprzejmą, a nawet chyba nieco zatroskaną miną, powiadomiła mnie, że operacja przywrócenia mojego komputera do stanu używalności może potrwać miesiąc, albo i dłużej.
Biorąc pod uwagę, że laptop jest nie tylko moim narzędziem pracy, ale czymś więcej, nie jest to dobra wiadomość. Na szczęście, tak się składa, że dysponuję drugim urządzeniem, które zastąpi mi uszkodzone w czasie reperowania. Gdyby nie to, musiałbym co najmniej na miesiąc zawiesić działalność, a może nawet egzystencję.
Postarać się o rezerwowy komputer jest w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego stulecia dość łatwo. Ale jak zdobyć zapasowy ziemski glob na czas naprawy tego głównego? Co prawda niektórzy znani naukowcy od pewnego czasu wzywają do zintensyfikowania poszukiwań nowego miejsca w Kosmosie dla rodzaju ludzkiego i zachęcają, aby nastawić się na rychłą ewakuację mieszkańców naszej planety, jednak namacalnych efektów tego typu działań aktualnie nie widać. Widać natomiast coraz wyraźniej, że remont - i to generalny - Ziemi jest faktycznie potrzebny. A skoro nie ma możliwości, abyśmy się na okres jego trwania gdzieś wynieśli, to znaczy, że musimy nastawić się na to, że będzie się odbywał w naszej obecności.
To zresztą całkiem sensowne, a nawet potrzebne rozwiązanie. Wiele wskazuje na to, że najbardziej na ziemskim globie naprawy potrzebują ludzie.
Jedną z dziedzin ludzkiej egzystencji, która z pewnością pod wieloma względami jest zepsuta, stanowi komunikacja. W orędziu na tegoroczny 52. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu papież Franciszek napisał, że w Bożym zamyśle ludzka komunikacja jest istotnym sposobem, aby żyć w komunii. Przypomniał, że istota ludzka, będąca obrazem i podobieństwem Stwórcy, zdolna jest do wyrażania i dzielenia się tym, co prawdziwe, dobre, piękne. Potrafi też opowiedzieć o swoim doświadczeniu i świecie oraz budować w ten sposób pamięć i zrozumienie wydarzeń. „Ale człowiek, jeśli podąża za swoim zarozumiałym egoizmem, może również w sposób wypaczony wykorzystywać zdolność komunikacji, jak to ukazują od samego początku wydarzenia biblijne Kaina i Abla oraz wieży Babel. Wypaczenie prawdy jest typowym objawem tego zakłócenia, zarówno w płaszczyźnie indywidualnej, jak i zbiorowej. Natomiast dochowując wierności logice Boga, komunikacja staje się miejscem wyrażania własnej odpowiedzialności w poszukiwaniu prawdy i budowaniu dobra” - stwierdził Papież.
Nie da się naprawiać międzyludzkiej komunikacji bez ludzi. Myślę, że od jej naprawiania trzeba zacząć reperowanie całego ziemskiego globu.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 lutego 2018

Błazen czy dziennikarz, czyli wiarygodność

Dość często można spotkać się z przekonaniem, że Polacy ufają, a nawet bardzo ufają mediom. Sam słyszałem niedawno pewnego eksperta, który w dłuższym wystąpieniu dowodził, że jesteśmy ufni wobec przekazu kierowanego do nas z radia, telewizji, prasy, a nawet z internetu. Specjalista na tej podstawie wskazywał, że praca w mediach wiąże się ze szczególną odpowiedzialnością, bo bardzo wpływa się nie tylko na to, co ludzie wiedzą o świecie, ale także co o wielu sprawach myślą.
Jednak badania publikowane w ostatnich latach tezę o wyjątkowej ufności mieszkańców naszego kraju wobec mass mediów stawiają pod dużym znakiem zapytania. Kolejny taki raport opublikowany został w styczniu br. Wynika z niego, że Polska zajmuje dalekie miejsce w kategorii zaufania do mediów. Inaczej mówiąc, nasz kraj jest zaliczany jest do grupy tych, w których społeczeństwo nie ufa dziennikarzom.
Cezary Trutkowski, socjolog i psycholog społeczny z Instytutu Socjologii UW, komentując powyższe dane stwierdził, że brak zaufania do mediów wynika w Polsce z podziału politycznego, który się pogłębia. „Ludzie czytają różne media, które inaczej opisują rzeczywistość. A rzeczywistość jest jedna. Ludzie to widzą i zastanawiają się, dlaczego dane tematy są pokazywane tak różnie. Dochodzą do wniosku, że winne są same media” - zauważył.
Czy mają rację?
Kardynał Kazimierz Nycz kilkanaście dni temu postawił ludziom mediów bardzo poważne pytanie. „Czy można tak stracić wiarygodność, że nawet gdy dziennikarz głosi prawdę, może być odbierany jak błazen?”. Metropolita warszawski przywołał w tym kontekście zamieszczoną przez kard. Josepha  Ratzingera w książce „Wprowadzenie do chrześcijaństwa” anegdotę o błaźnie, który został wysłany, aby prosić ludzi o pomoc w gaszeniu pożaru. Jednak trefnisiowi nikt nie wierzył. Jego wołanie i apele wszyscy uznali za chwyt marketingowy, mający skłonić jak najwięcej widzów do przyjścia na cyrkowe przedstawienie.
Wiarygodność medialnego przekazu staje się dzisiaj dla całego świata bardzo poważnym problemem, biorąc pod uwagę, jak ogromny wpływ ma on na codzienne życie miliardów ludzi, na ich widzenie rzeczywistości i na podejmowane przez nich decyzje. Nic dziwnego, że walkę z wprowadzającymi w błąd publikacjami podejmują największe światowe koncerny technologiczne. Sprawa jest paląca, ponieważ już wielokrotnie okazało się, że w bardzo ważnych sprawach fałszywe materiały wygrywają z prawdziwymi wiadomościami. Zwykłemu człowiekowi brak narzędzi do ich oceny, nie jest w stanie sam ustalić, co jest prawdą, a co kłamstwem. Łatwo nim manipulować.
Wiarygodność to słowo, które ma bardzo szerokie zastosowanie, nie tylko w odniesieniu do mediów. Jednak w każdej sytuacji istotą wiarygodności jest zaufanie. Gdy raz się je zawiedzie, zwykle bardzo trudno je odzyskać.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 25 stycznia 2018

Fotografia, czyli Papież się boi

Podczas lotu do Santiago de Chile papież Franciszek zrobił coś zaskakującego. Przekazał towarzyszącym mu dziennikarzom powielone zdjęcie. Stare, wykonane siedemdziesiąt trzy lata temu. Widać na nim kilkuletniego chłopca, który dźwiga na plecach młodszego brata. Malec nie śpi - choć tak mogłoby się w pierwszej chwili wydawać. On nie żyje. Aby zrozumieć wymowę tej fotografii, trzeba wiedzieć, że chłopiec dźwigający ciało martwego brata stoi w kolejce do krematorium. Zdjęcie zrobione zostało przez amerykańskiego fotografa Josepha Rogera O’Donnella po zrzuceniu bomby atomowej na Nagasaki.
Dostali je nie tylko dziennikarze na pokładzie papieskiego samolotu. Jak poinformowało Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej, Franciszek polecił rozkolportować je po całym świecie.
Dziennikarzom podczas lotu do Chile wyjaśnił, że znalazł tę fotografię przez przypadek. „Byłem wzruszony, gdy zobaczyłem to zdjęcie, i odważyłem się napisać tylko «Owoc wojny». Pomyślałem, aby je wydrukować ponownie i dać je innym, bo taki obraz porusza bardziej, niż tysiące słów. Właśnie dlatego chciałem się nim z wami podzielić”. Powiedział jeszcze, że naprawdę boi się wojny nuklearnej. „Jesteśmy na skraju. Wystarczy incydent, by rozpętać wojnę. Od tego kroku sytuacja grozi upadkiem. A zatem należy zniszczyć broń, zaangażować się na rzecz rozbrojenia nuklearnego” - tłumaczył przedstawicielom mediów na pokładzie samolotu.
Jest coś niesamowitego w fakcie, że Następca św. Piotra, sięga po obraz, jako narządzie silniej przemawiające niż słowa. Także w tym, z jaką szczerością przyznaje się publicznie do swoich obaw w sprawie wybuchu wojny.
Przypomniałem sobie, jak przed laty Jan Paweł II stanowczo i w głębokim osamotnieniu, a także powszechnym niezrozumieniu, sprzeciwiał się wojnie w Iraku. Do ostatniej chwili zabiegał wówczas o rozwiązanie narastającego konfliktu na drodze dyplomatycznej. Mówił, że kiedy wojna zagraża losom ludzkości, trzeba bezzwłocznie, głośno i zdecydowanie powtarzać, że tylko pokój prowadzi do budowy sprawiedliwego i solidarnego społeczeństwa. Nie posłuchano go. „Dyktatora wprawdzie obalono, ale jednocześnie zamieniono Irak w siedlisko terroryzmu i przestępczości zorganizowanej” - skonstatował po latach Andrea Tornielli.
Papież Franciszek chce całemu światu przypomnieć, że owoce wojny są zawsze straszne i nieodwracalne. Są nimi także tacy chłopcy, którzy z zagryzionymi wargami i wzrokiem wbitym w przestrzeń, muszą stać w kolejce, aby oddać do spalenia ciało swego młodszego braciszka. Zabili go ludzie, którym ten malec na pewno nie wyrządził nawet najmniejszej krzywdy.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 18 stycznia 2018

To nie papugi, czyli medialna ofensywa

Przy okazji obchodów tegorocznego Światowy Dnia Migranta i Uchodźcy w Polsce można było zaobserwować coś bardzo ciekawego. Można śmiało powiedzieć, że w związku z tym wydarzeniem została przeprowadzona sprawna medialna ofensywa. Dzięki niej świadomość, że taki obchód w Kościele w Polsce miał miejsce, znacząco wzrosła. Dzięki niej, nawet jeśli w którejś parafii temat nie znalazł z jakiegoś powodu szczególnego odbicia, to i tak duża część wiernych o nim się dowiedziała i to bynajmniej nie w formie zdawkowej. Cała operacja została przeprowadzona bez nachalności, jednak skutecznie. W rezultacie temat migrantów i uchodźców w kontekście stanowiska Kościoła katolickiego przebił się na czołówki, mimo, że w minioną niedzielę były inne mocno nagłaśniane w mediach newsy i akcje.
Przekaz, który trafił do odbiorców, był jasny, zrozumiały, prosty i spójny. Nie pozostawiał wątpliwości, że w sprawie migrantów i uchodźców stanowisko Kościoła w Polsce nie różni się ani odrobinę od tego, co mówi papież Franciszek. Ten dowód jedności Kościoła wobec - co tu kryć - bardzo trudnego, rodzącego ogromne emocje problemu, ma znaczenie w dzisiejszej rzeczywistości, której zasadą wydaje się podział i mnożenie konfliktów. Kościół w Polsce dał czytelny komunikat, że w kwestiach podstawowych, bezpośrednio dotyczących życia zgodnego z Ewangelią, z tym, czego naucza Jezus Chrystus, mówi jednym głosem, nawet jeśli jego słowa komuś wydają się za trudne, zbyt wymagające, kłopotliwe, niewygodne. Nawet, jeśli budzą bardzo duży opór.
Choć osią przekazu Kościoła w kwestii zarówno Dnia Migranta i Uchodźcy, jak i w kwestii samego tematu obchodów, były wypowiedzi duchownych, to jednak warto zauważyć, że w jej przygotowaniu i przeprowadzeniu zdecydowaną rolę odegrali świeccy. Muszę przyznać, że właśnie o nich i tej konkretnej akcji pomyślałem natychmiast, gdy tylko przeczytałem słowa, które papież Franciszek skierował do biskupów podczas kończącej się dzisiaj wizyty w Chile. Sprzeciwiając się w mocnych słowach klerykalizmowi Franciszek stwierdził m. in.: „Powiedzmy to jasno – świeccy nie są naszymi parobkami ani naszymi pracownikami. Nie muszą powtarzać jak «papugi» tego, co mówimy”. W związku z obchodami tegorocznego Dnia Migranta i Uchodźcy w Polsce to świeccy mieli bardzo dobre, medialnie nośne, pomysły i przekonali do nich duszpasterzy. Ze skutkiem, który daje do myślenia na przyszłość.
Wszystko to, o czym mówię, pokazuje, że przez media da się głosić Ewangelię, tylko trzeba się odważyć i podejść do rzeczy profesjonalnie. Co istotne, chodzi o udział w tym dziele mediów niezwiązanych bezpośrednio z Kościołem, mediów publicznych i komercyjnych, bo kościelne i katolickie mają to w swej misji. Przekaz Ewangelii może się w mediach dokonywać po prostu dzięki temu, że będą opowiadać o tym, co się wokół dzieje.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 11 stycznia 2018

Dwie kobiety, czyli reszta nie ma znaczenia

Tak się złożyło, że w ostatnim czasie dwie bardzo ważne wypowiedzi na temat mediów zawdzięczany kobietom. Jedna z nich padła dosłownie kilka dni temu w czasie ceremonii rozdania Złotych Globów. Oprah Winfrey, twórczyni talk-show, zaliczanego do najbardziej znanych i liczących się audycji telewizyjnych USA, powiedziała m. in.: „Wiemy, że prasa znajduje się dziś pod ostrzałem. Wiemy również, że jest ona w pełni oddana odkrywaniu całej prawdy, która nie pozwala nam przymykać oczu na korupcję i niesprawiedliwości. Na tyranów i ich ofiary; na kłamstwa i tajemnice”. Dodała coś jeszcze. Coś niesłychanie ważnego. „Cenię prasę bardziej niż kiedykolwiek wcześniej; teraz, gdy staramy się odnaleźć w tych skomplikowanych czasach. To, co wiem na pewno, to fakt, że mówienie prawdy jest najpotężniejszą bronią, jaką posiadamy”.
Deklaracja Oprahy Winfrey łączy się ściśle ze słowami innej znakomitej kobiety mediów. Lucetta Scaraffia opublikowała niedawno na łamach „L'Osservatore Romano” artykuł zatytułowany: „Po relatywizmie post-prawda”. Porusza w nim problem krążących po sieci fałszywych tekstów przemówień, rzekomo wygłoszonych przez papieża Franciszka. Zwraca też uwagę na zjawisko swoistej cenzury, która ma miejsce w niektórych mediach, jeśli chodzi o wypowiedzi aktualnego Następcy św. Piotra. Dzięki niej również Kościół jest wciągnięty w spiralę falsyfikacji, która chce być prawdą, i to na różne sposoby. „Niektórzy siewcy post-prawd, stosując procedurę, która z pewnością nie jest nowa w świecie mediów, ograniczają się na przykład do szerzenia i uwydatniania tylko tych wypowiedzi papieża Franciszka, które wydają się im zgodne z osobowością medialną, która została zbudowana wokół niego. Mówiąc bardziej wprost, przemilczają oni wszystko, co mogłoby stanowić dowód myśli zgodnej z tradycją chrześcijańską, a wyolbrzymiają wypowiedzi – wyrywając je wręcz z kontekstu – które pasują do obrazu Papieża postępowego, który mają na myśli i który chcą narzucić za wszelką cenę, nawet zniekształcając rzeczywistość” - zauważyła Scaraffia i dodała, że skutków tego nie należy lekceważyć.
Ktoś może się zdziwić, że to takie ważne. Przecież bardzo łatwo jest dziś odnaleźć autentyczne słowa Papieża. To prawda, ale jak zwraca uwagę włoska dziennikarka, w praktyce niewielu to robi, bo większość ślepo ufa mediom, a przede wszystkim sensacyjnym tytułom. Właśnie tę medialną praktykę niejako uzupełniają rozpowszechniane w nowych mediach fałszywe przemówienia papieskie. Są one tak skonstruowane, że niejednemu wydają się bardziej rzetelne od prawdy przedstawianej przez Stolicę Apostolską.
„W post-prawdzie tym, co się liczy, jest bowiem tylko osobowość lidera, a zatem wszystko to, co pomaga ją określić, jest funkcjonalne, nawet jeśli nieprawdziwe. Reszta nie ma znaczenia” - napisała na zakończenie swojego tekstu Lucetta Scaraffia. To bardzo istotna i -  co ważne - prawdziwa diagnoza. Dotyczy nie tylko medialnego obrazu papieża Franciszka.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 4 stycznia 2018

Raport, czyli dziennikarstwo pokoju

Międzynarodowa Federacja Dziennikarzy podała w dorocznym raporcie, że w 2017 roku przynajmniej 81 dziennikarzy zginęło podczas wykonywania swojej pracy. Wyliczono skrupulatnie, że to najniższy wynik od dekady, bo przykładowo rok temu życie straciło 93 dziennikarzy, a dwa lata temu 112. Zaznaczono, że zestawienie obejmuje tylko potwierdzone przypadki zgonów, a zatem nie ujęto w nim niewyjaśnionych zaginięć przedstawicieli mediów. Objaśniono też, że dziennikarze tracili życie głównie w wyniku zabójstw, wybuchów samochodów pułapek oraz incydentów na linii frontu.
Odnotowano także, że w minionym roku ponad 250 dziennikarzy znajdowało się w więzieniu. Prezes dziennikarskiej federacji zauważył, że chociaż spada liczba ofiar śmiertelnych, to „poziom przemocy w dziennikarstwie pozostaje nie do przyjęcia”. Dodał, że w 2017 roku „bezprecedensowa liczba dziennikarzy została uwięziona i zmuszona do ucieczki”, a „bezkarność za zabójstwa, prześladowania, ataki oraz groźby przeciwko dziennikarzom stała się powszechna”.
Czytając te dane uświadomiłem sobie, że w temacie tegorocznego orędzia na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu, którego treść poznamy zapewne już za trzy tygodnie, pojawiło się nie tylko ubiegłoroczne „słowo roku”, czyli „fake news”. Pojawiło się w nim również sformułowanie „dziennikarstwo pokoju”.
Dziennikarze giną, stają się przedmiotem agresji, nienawiści, przemocy, gdy wykonują swoją pracę. Nie sposób wobec tego uniknąć pytania, na ile ta ich praca służy pokojowi.
Dokładnie piętnaście lat temu Jan Paweł II w orędziu na 37. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu pisał o środkach społecznego przekazu, które powinny być w służbie prawdziwego pokoju.
Przypomniał, że podstawowym warunkiem moralnym wszelkiej komunikacji jest poszanowanie prawdy oraz służba prawdzie. Zwrócił uwagę, że w imię sprawiedliwości mass media nie mogą podburzać jednej grupy przeciwko innej - na przykład w imię konfliktów klasowych, skrajnego nacjonalizmu, dyskryminacji rasowej, czystek etnicznych itp. „Podburzanie jednych przeciwko drugim w imię religii stanowi szczególnie poważne sprzeniewierzenie się prawdzie i sprawiedliwości, podobnie jak dyskryminacja innych wierzeń religijnych, które przecież należą do najbardziej podstawowej godności i wolności osoby ludzkiej” - zaakcentował.
Papież z Polski zauważył też, że jeżeli środki przekazu mają służyć wolności - same muszą być wolne i należycie korzystać ze swej wolności. Wreszcie stwierdził z naciskiem, że pracownicy środków przekazu są szczególnie zobowiązani do budowania pokoju we wszystkich częściach świata - mogą to czynić burząc mury wzajemnej nieufności, domagając się poszanowania różnicy poglądów oraz dążąc nieustannie do porozumienia i szacunku między poszczególnymi narodami, a nawet więcej jeszcze: do pojednania i miłosierdzia.
Dziennikarstwo, to prawdziwe, jest służbą. Trudną, odpowiedzialną i nieraz bardzo niebezpieczną.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM