poniedziałek, 31 stycznia 2011

Gotowi na...

Na co człowiek powinien być bardziej przygotowany - na przyjęcie zła czy na przyjęcie dobra? Logiczna wydaje się odpowiedź druga. Skoro jesteśmy z natury stworzeniami dobrymi, to przyjmowanie dobra powinno być nie tylko stałym pragnieniem i dążeniem, ale również czymś oczywistym. Powinniśmy być stale gotowi na spotkanie i przyjęcie dobra.

A jak jest w rzeczywistości? Czy nie jest tak, że bardziej nastawiamy się na spotkanie i przyjmowanie zła? Czy nie przygotowaniom do możliwego zła, które być trafi się na naszej życiowej drodze, poświęcamy więcej uwagi niż przygotowaniom do wszystkiego, co może nam się zdarzyć dobrego? W rezultacie zło zajmuje więcej miejsca w naszym życiu niż dobro. Nie tylko to akceptujemy. Sami do tego doprowadzamy.

Prawie dwadzieścia jeden lat temu w Teatrze Stu miała miejsce premiera przedstawienia opartego na pismach księdza Jędrzeja Kitowicza. Tytuł przedstawienia brzmiał: "Opis obyczajów, czyli jak zwyczajnie wszędzie mięsza się złe do dobrego". Czy w tym tytule nie jest wyrażona zgoda na obecność zła? Jego akceptacja?

Czy ten tytuł nie oddaje postawy wielu ludzi (nie wyłączam się niestety z ich grona)? Tak bardzo skupiamy się na złu, że brak nam czasu i sił na dobro. Tak bardzo skupiamy się na tym, co złe, że przestajemy być gotowi na dobro. Gdy przychodzi, okazujemy się nie tylko nieprzygotowani, ale niejednokrotnie niezdolni na przyjecie dobra. Na wpuszczenie go do naszej rzeczywistości, do swojego życia.

niedziela, 30 stycznia 2011

Pogrzeb

Opowiedział mi to pewien ksiądz, który przez lata był kapelanem szpitalnym. Opowiadając nie potrafił ukryć szoku, chociaż od wydarzenia upłynęło już trochę czasu.

"Gdy ten człowiek trafił do naszego szpitala, dostałem telefon od jego proboszcza. To się nie zdarza często, żeby do kapelana dzwonił proboszcz jakiegoś pacjenta. Już to było dziwne, ale kiedy usłyszałem, że chodzi o wyjątkowego parafianina, zrozumiałem zatroskanie proboszcza.

- To człowiek wielkiej wiary, ale bez rodziny. Został zupełnie sam. Bardzo zaangażowany w życie Kościoła. Uczynił wiele dobrego wielu ludziom. Nie chciałbym, żeby umierał osamotniony... - wyjaśniał strapiony proboszcz. Mówił, że sam będzie się starał odwiedzać chorego jak najczęściej, ale jednak odległość i liczne obowiązki...

- Niech się ksiądz nie martwi, zadbam tu o jego parafianina najlepiej, jak potrafię - obiecałem i starałem się dotrzymać przyrzeczenia. Odwiedzałem go codziennie, coś jednak od początku wydawało mi się dziwne. Proboszcz zapewniał, że jego parafianin jest człowiekiem wielkiej wiary i bardzo pobożny, a on tymczasem odkąd wylądował na szpitalnym łóżku ani raz nie chciał przyjąć Komunii świętej. Poza tym proboszcz przedstawił mi go jako kogoś bardzo pogodnego, uczynnego, pogodzonego z całym światem. Tymczasem w szpitalu jego zachowanie było zaprzeczeniem wszystkiego, co opowiedział mi jego duszpasterz. Zacząłem się nawet obawiać, że zaszła jakaś pomyłka. Co prawda imię i nazwisko oraz miejsce zamieszkania się zgadzało, ale to był zupełnie inny człowiek!

Była też inna możliwość. Że z powodu wielkiego cierpienia - a cierpiał ogromnie z powodu raka w bardzo zaawansowanym stadium - nastąpiły w nim tak wielkie zmiany. Tym bardziej więc starałem się go często odwiedzać, aby mógł znaleźć we mnie oparcie. Wyraźnie jednak unikał rozmowy. A jego wyniki pogarszały się z dnia na dzień. W dodatku proboszcz ani raz go nie odwiedził, ponieważ dostał grypy z poważnymi komplikacjami i sam na długi czas został unieruchomiony w łóżku. Dziwił się jednak niesłychanie temu, co mu opowiadałem przez telefon na tema jego parafianina. Mówił, że to niemożliwe, że za tym musi się kryć jakaś tajemnica.

Miał rację.

Któregoś dnia, gdy było już z nim bardzo, bardzo źle, nagle ten człowiek odezwał się do mnie. Byliśmy sami, bo drugiego pacjenta akurat wywieziono na badania do innego szpitala, daleko.

- Ksiądz chyba o mnie coś wie - powiedział.

- Tyle, ile opowiedział mi pana proboszcz przez telefon - przyznałem.

- Ach, proboszcz - uśmiechnął się, ale bez życzliwości. Raczej z pewną złośliwością. - To biedny, naiwny głupiec.

- Słucham?!

- No tak, wiem co mówię. Latami dawał się oszukiwać.

- Nie rozumiem.

- On pewnie księdzu powiedział, że ja bardzo wierzący i pobożny jestem, prawda?

Kiwnąłem głową.

- Wielu tak myśli. A ja proszę księdza sam nie wiem co jest bliższe prawdy. Czy jestem niewierzący, czy nienawidzę Boga. Co lepsze, jak ksiądz myśli?

Zaskoczony nie odpowiedziałem.

- Udawałem. Bawiłem się przy tym doskonale. Udawałem pobożnego, bardzo wierzącego człowieka, a równocześnie pod pseudonimem pisywałem do najbardziej wrogich Kościołowi gazet, udzielałem się w internecie na antykościelnych i antykatolickich stronach. Sprawiało mi ogromną satysfakcję obserwowanie, jak ci wszyscy idioci nabierają się na słodkie miny, gładkie słowa, opowiadanie banałów na rozmaitych spotkaniach, klepanie modlitw.

- Ale dlaczego?

- Z zemsty, drogi księże. Po prostu z zemsty.

- Jakiej zemsty? Za co?

- Za to, co mnie w życiu spotkało. Za bezsensowną śmierć mojej żony, a potem córki. One były naprawdę wierzące i pobożne i traktowały to wszystko bardzo poważnie. I to one zostały przez Boga skazane na wielomiesięczne cierpienia. A gdy szukałem pomocy u ludzi Kościoła, słyszałem zawsze to samo: "Taka wola Boża, trzeba ją przyjmować". Nikt palcem nie kiwnął. Gdy prosiłem o pieniądze na operacje, na strasznie drogie leki, nawet grosza nie dali. Odsyłali jeden do drugiego...

Po krótkiej przerwie mówił dalej:

- A gdy umarły, najpierw jedna, potem druga, wielu nawet na pogrzeb nie przyszło. A ksiądz zażądał ode mnie tyle, że musiałem pożyczyć od znajomych. I jeszcze tak się spieszył na pogrzebie żony, że mało sam trumny do dołu nie zepchnął. Nie wiem, gdzie mu się tak spieszyło. W kazaniu dwa zdania powiedział, w tym jedno coś o mojej żonie... Zrozumiałem, że to wszystko tylko obłuda, kłamstwo, nabieranie naiwnych ludzi... Postanowiłem się na nich zemścić, zabawić ich kosztem... Inaczej jednak wyobrażałem sobie finał tej zabawy...

- Ale teraz pan żałuje? - zapytałem z nadzieją.

- Niczego nie żałuję! - prawie krzyknął. - Żałuję tylko, że nie udało mi się doprowadzić mojej zemsty do końca.

Potem już do końca nie odezwał się do mnie słowem. Zachowywał się strasznie. Bluźnił, obrażał ludzi, wygadywał jakieś przerażające rzeczy. Umarł podobno z jakimś przekleństwem czy wulgaryzmem na ustach. Nie byłem przy jego śmierci..." - zakończył opowieść kapelan.

Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Nagle coś mnie tknęło.

- Co z jego pogrzebem? - zapytałem.

- A jak ksiądz myśli? - uśmiechnął się tajemniczo ksiądz kapelan.

sobota, 29 stycznia 2011

Jak to działa?

Jak to działa? Dlaczego osoba - wydawać by się mogło - całkowicie niewierząca, żyjąca niemal ostentacyjnie wbrew nauczaniu Kościoła, nagle po latach zjawia się w konfesjonale i chce dostać rozgrzeszenie, bo zmarła jakaś ważna - jak się okazuje - dla niej krewna i ona ten jeden raz chce "być w porządku" i na pogrzebie przystąpić do Komunii. Oczywiście nie zamierza niczego w swoim życiu zmieniać. Chodzi tylko o ten jednorazowy akt. O ten pogrzeb. Chce to zrobić ze względu na tę ważną dla niej krewną. Jako swoisty pożegnalny prezent. Jakby po to, aby sprawić jej przyjemność.

Jak takiemu komuś wytłumaczyć, że nie łamie wymysłów jakichś kościelnych urzędasów, tylko przykazania dane przez samego Boga? Skoro dla tego kogoś, choć ochrzczony itd. Bóg nie ma żadnego znaczenia. "Co jest złego w tym, co robię?" - pyta. Zadaje pytanie, którego adresatem jest sam Bóg. Zadaje pytanie, na które bez wiary nie jest w stanie nie tylko przyjąć, ale nawet zrozumieć odpowiedzi.

Jak to zrobić, aby taki ktoś, po odmowie rozgrzeszenia nie tylko nie obraził się na Kościół na całą resztę swego życia, ale jeszcze by po tej "spowiedzi" zechciał Bogu odpowiedzieć wiarą?

Czy da się coś zbudować na tej chęci sprawienia "przyjemności" zmarłej krewnej? Bo przecież faktyczna motywacja tego pozornie dziwnego postępowania, jest jakoś zakorzeniona w sumieniu. Jest próbą jakiegoś wynagrodzenia drugiemu człowiekowi zawodu, jaki mu się sprawiło. Ale czy na tym się da budować? Czy to droga do odbudowywania wiary? Czy wiarę odbudowuje się poczuciu winy?

Moim zdaniem, nie.

piątek, 28 stycznia 2011

Oklaski dla króla

Film "Jak zostać królem" (pomijając kompletną nieadekwatność polskiego tytułu, który budzi raczej kojarzenia z marnymi komediami, niż z poważnym kinem i nijak nie oddaje oryginału brzmiącego "The King's Speech"), to historia o rzeczywistości zbudowanej na odwróconej hierarchii wartości. To odwrócenie niszczy ludzi. Pozbawia ich nie tylko pewności siebie, ale uniemożliwia odnalezienie się w świecie. Sprawia, że nie są w stanie odkryć swego rzeczywistego powołania, a jeśli w ogóle zdobywają się na autorefleksję, swoją obecność na świecie traktują w kategoriach pomyłki.

Jest to też film o będącym skutkiem postawienia wszystkiego na głowie permanentnym upokorzeniu. Kluczowa scena, a właściwie jej finał, to obraz wyjątkowego poniżenia głównego bohatera. Oklaski dla króla za to, że mimo jąkania, wygłosił w miarę sprawnie wojenne przemówienie radiowe, oklaski, które otrzymuje nawet od najbliższych, są czymś paskudnym. W całej tej sytuacji na bohaterkę pozytywną wyrasta starsza córka (Elżbieta), która próbuje szczerze i krytycznie ocenić wystąpienie ojca.

Jest to także film o powszechnym niezrozumieniu istoty władzy. O nagminnym myleniu jej z panowaniem. I zamienianiu w grę pozorów. Nawet nie w teatr.

Jest coś przerażającego, że król potrzebuje oklasków, aby odkryć, że jego głos się liczy. Że on w ogóle ma głos.

czwartek, 27 stycznia 2011

Jezus twierdzi, że Cię zna. Potwierdź

Dostałem maila od Facebooka. „Jezus twierdzi, że Cię zna. Potwierdź” - przeczytałem w temacie. A w treści stało czarno na białym: „Witaj Artur, Jezus Chrystus chce dołączyć do grona Twoich znajomych na Facebooku”.

Nie wątpię w to, że Pan Jezus mnie zna. Należę również do ludzi, którzy uważają, że gdyby Jezus dzisiaj chodził po ziemi, z pewnością korzystałby z najnowszych zdobyczy cywilizacyjnych i kulturowych, aby dotrzeć do jak największej liczby ludzi z Dobrą Nowina o zbawieniu. Nie wahałby się pewnie, aby skorzystać z nowych technologii i komunikować się za pomocą Internetu. A jednak poczułem się dziwnie.

Ponieważ zanim potwierdzę lub odrzucę jakieś zaproszenie na Facebooku mam zwyczaj oglądać profil kandydata do grona moich znajomych, zajrzałem i tym razem. Okazało się, że „Postać naszego Pana Jezusa Chrystusa reprezentować będzie grupa kilku osób świeckich i duchownych”. Okazało się również, że zamierzają zamieszczać wszystkie informacje dotyczące świąt, planują przypominać przykazania Boże. Chcą umieszczać w portalu społecznościowym cytaty z Pisma św. i odpowiadać na pytania innych fejsbukowiczów.

No i teraz mam problem. Nie wątpię, w dobrą intencję inicjatorów umieszczenia na Facebooku profilu samego Jezusa Chrystusa. Nie mam też wątpliwości, że Internet jest właściwym miejscem i środowiskiem, aby dawać o Nim świadectwo, aby o Chrystusie opowiadać, aby rozgłaszać Jego wielkie dzieła. Mam jednak wątpliwość, czy w misji głoszenia Ewangelii wszelkie chwyty są dozwolone. Ponieważ moim zdaniem takie podszywanie się pod Pana Jezusa jest chwytem, sztuczką, manipulacją.

Benedykt XVI w ogłoszonym dopiero co Orędziu na 45. Dzień Środków Społecznego Przekazu gorąco zachęca katolików do obecności w Internecie i do głoszenia tam Ewangelii. Ale daje bardzo ważne wskazówki, jak należy to czynić. „Przekazywanie Ewangelii poprzez nowe media oznacza nie tylko umieszczenie treści wyraźnie religijnych w różnych mediach, ale również konsekwentne świadczenie na własnym profilu cyfrowym oraz w sposobie przekazywania, wyborów, preferencji i osądów, które powinny być w pełni zgodne z Ewangelią, nawet jeśli wprost o niej nie mówią” - wyjaśnia Papież i dodaje: „Ponadto, nawet w świecie cyfrowych nie można głosić orędzia bez konsekwentnego świadectwa tego, który je głosi”.

Chrześcijanin to nie jest ktoś, kto udaje Jezusa Chrystusa, lecz ktoś, kto idzie za Nim i Go naśladuje. Nie podszywa się pod Jezusa, ale daje o Nim świadectwo. To naprawdę wielka różnica.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 26 stycznia 2011

Nastąpił spór

Nastąpił spór, kto postąpił tak, jak trzeba i jak powinien. Spór wydawać się może drugo-, a nawet trzeciorzędny, ale w jego tle stoją bardzo ważne, by rzec fundamentalne pytania. W czym rzecz?

Dwa podobne zdarzenia miały miejsce w krótkim czasie. W parafiach, w których wierni przystępują do Komunii świętej w procesji, pojawili się na Mszy świętej "goście", którzy mieli inne przyzwyczajenia. Nie ustawili się więc w procesji, ale podeszli do stopnia ołtarza gromadnie, niemalże tłumnie i stanęli wzdłuż niego, oczekując, aż ksiądz do nich podejdzie.

Celebrujący Msze duchowni zachowali się różnie.

Jeden z puszką w ręce uprzejmie, ale stanowczo nakazał niezorientowanym w miejscowych zwyczajach wiernym dołączyć do szczątkowej procesji stworzonej prze kilku miejscowych. Odczekał, aż to uczynili i dopiero wtedy zaczął udzielać Komunii.

Drugi nie zareagował na bałagan i zaczął rozdzielać Komunię świętą podchodząc do uczestników Mszy tam, gdzie stali, po czym dopiero na końcu udzielił Komunii nielicznym miejscowym parafianom, stojącym grzecznie w niewielkiej procesji.

Który z księży postąpił lepiej?

Ot, problem...

wtorek, 25 stycznia 2011

Kościół mi nie ufa

Dość młody katolik (nie jakiś tam nastolatek, ale jeszcze nie stateczny czterdziestolatek) zapytał mnie z wyraźnym zażenowaniem w głosie, dlaczego, jako kandydat na ojca chrzestnego, dostał kartkę do spowiedzi. "Przecież skoro idę do Komunii to znaczy..." - próbował mi tłumaczyć.

Podjąłem ogromny wysiłek, aby obrócić sprawę w żart i nie dopuścić do tego, by zadał pytanie, które - to się czuło - miał na końcu języka. Pytanie brzmiące: "Dlaczego mój Kościół mi nie ufa?".

Nie bez powodu robiłem wszystko, aby z jego ust tego pytania nie usłyszeć, ponieważ zdarzyło mi się już je kiedyś usłyszeć. I to nie od dość młodego aktywnego katolika, ale od trzecioklasistki. Postawiła mi je z całą powagą chwilę po tym, jak odeszła od konfesjonału, uzyskawszy podpis księdza, potwierdzający, że w tym konkretnym miesiącu, tego konkretnego dnia (na szczęście bez podania dokładnej godziny) odbyła spowiedź u tego, a nie innego kapłana.

Fakt, że trzecioklasistka należała do nadmiernie rozwiniętych intelektualnie, jak na swój wiek i słynęła ze sprawiania wszystkim, z rodzicami na czele, ogromnych wychowawczych kłopotów. Ale pytanie padło. Spociłem się wtedy jak mysz, usiłując jej jakoś wytłumaczyć, że tu chodzi jedynie o wyrobienie w niej systematyczności w przystępowaniu do sakramentu pokuty i pojednania. Sukcesu raczej nie odniosłem, bo nad miarę bystra i zbyt oczytana dziewczynka natychmiast zapytała, dlaczego wobec tego większość polskich katolików przystępuje do spowiedzi raz do roku, a nie co miesiąc. "Oni nie musieli zbierać podpisów?" - dociekała. No przecież nie okłamię dziecka.

Zresztą już kilka razy zdarzyło mi się słyszeć, że Kościół traktuje swoich wiernych jak opresyjne państwo swych obywateli, uważając ich raczej za potencjalnych przestępców niż za niewinnych porządnych ludzi. Nigdy nie potrafiłem na tego typu uwagi sensownie odpowiedzieć...

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Polityka i demony

Bez echa w Polsce przeszła podana w sobotę wiadomość, będąca w istocie maleńkim pęczkiem wyimków z opublikowanego przez "L'Osservatore Romano" artykułu. Według PAP dziennik przedrukował opublikowaną w roku 1973 przez ks. Josepha Ratzingera rozprawę na temat wizji religii w polityce starożytnego Rzymu.

Agencja przytacza zaledwie kilka zdań. Na przykład takie: "Religia polityczna Rzymian nie ma żadnej prawdy, ale ponad nią jest jakaś prawda". Albo takie: "Prawdą jest to, że podporządkowanie człowieka obyczajom wrogim prawdzie wystawia go na łaskę i niełaskę mocy antyboskich, które wiara chrześcijańska nazywa demonami". Najdłuższy cytat brzmi: "Dlatego służba bożkom jest nie tylko głupim, bezprzedmiotowym zabieganiem, ale wystawiając człowieka na łaskę negacji prawdy, staje się służeniem demonom: za nierealnymi bogami stoi w najwyższym stopniu realna władza demona, a za zniewoleniem przez przyzwyczajenia znajduje się poddaństwo wobec rozkazów złych duchów".

Niestety, jestem nieukiem i nie znam włoskiego. Dlatego nie potrafię przeczytać więcej, chociaż znalazłem oryginał tekstu w internecie. A szkoda. Przydałoby się więcej myśli na temat tajemniczych relacji między prawdą a obecnością demonów w polityce.

W agencyjnej informacji treść rozprawy przypomnianej przez watykański dziennik streszczona została w kilku słowach: "Bez prawdy polityka jest kultem demonów". Interesujące.

Politycy lubią zasłaniać się prawdą. Ale mają do niej podejście co najmniej użytkowe. A przede wszystkim lubią ją zawłaszczać. W sensie, że każdy lubi mieć swoją prawdę. A jeśli nie pasuje ona do faktów, tym gorzej dla faktów. Za to demony się cieszą.

niedziela, 23 stycznia 2011

Światło

To miała być wyjątkowo ciekawa i emocjonująca wycieczka. Postanowili zwiedzić podziemia pewnego zamczyska, które na ich prośbę wyjątkowo, ale tylko częściowo, zostały udostępnione dla turystów. Podziemia te były specyficznym połączeniem dzieła rąk ludzkich i naturalnych jaskiń.

„Wziąłeś latarkę?” - zapytała kobieta. „Nie, po co. Tam jest oświetlenie elektryczne” - odpowiedział mężczyzna. Pracownik muzeum, który otwierał im rzadko odwiedzany fragment obiektu, potwierdził, że ta część, którą wolno zwiedzać, jest oświetlona i odpowiednio oznaczona. Na wszelki wypadek dał im jeszcze bardzo dokładny plan podziemi. Wzięli go i weszli do środka.

Oświetlenie składało się z niezbyt gęsto rozmieszczonych słabych i bardzo zabrudzonych żarówek. Dawało jednak na tyle jasności, żeby zwiedzający mogli podziwiać kunszt architektów, płynnie przechodzący w piękne, naturalne korytarze jaskiń.

Byli już za połową trasy zwiedzania, gdy nagle światło zgasło. Zatrzymali się. Mieli nadzieję, że to tylko chwilowy problem. Ale czas mijał, a światło nie wracało. „Mówiłam, żeby wziąć latarki” - powiedziała kobieta, nawet nie jako wyrzut, po prostu chciała przerwać ciszę. „Wiem, wiem, miałaś rację. Ale jakoś damy radę”. Po omacku, próbując sobie przyświecać telefonem komórkowym, ruszył przed siebie. „I tak już szliśmy w stronę wyjścia, więc powoli dojdziemy” - dodawał otuchy swojej partnerce.

Małymi kroczkami szła za nim. Według planu musieli być już blisko wyjścia. Wystarczyło iść wzdłuż jednej ściany. Jednak minęło pół godziny, odkąd zgasło światło, a oni wciąż byli w podziemiach. „Boję się” - powiedziała kobieta. „Spokojnie, jestem z tobą” - uspokajał ją mężczyzna. Ale prawda była oczywista. „Zabłądziliśmy” - stwierdziła kobieta. Zatrzymała się i trzymając się mężczyzny zaczęła ostrożnie obracać się w różne strony. Nagle krzyknęła: „Tam widać światło! Wracamy!”. Mężczyzna w pierwszej chwili chciał zaprotestować i tłumaczyć, że nie ma sensu wracać, skoro byli już blisko wyjścia, ale gdy się odwrócił i zobaczył w oddali światło, zrezygnował z oporu i ruszył w jego stronę…

sobota, 22 stycznia 2011

Nowy język

Nie pamiętam już, odkąd słyszę, że Kościół potrzebuje nowego języka. "Nowa ewangelizacja wymaga nowego języka mówienia o Bogu – uważa arcybiskup Rino Fisichella. Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Nowej Ewangelizacji wyjaśnił, że w pojęciu tym nie chodzi o nową treść, lecz o nowy zapał misyjny, jakiego wymagają nowe okoliczności, w jakich ewangelizacja się dziś dokonuje" - wyczytałem na stronie KAI. "Nowa ewangelizacja bezwzględnie wymaga nowego języka, zrozumiałego dla współczesnych ludzi, szczególnie gdy chodzi o język religijny, tak specyficzny, że aż niezrozumiały. – Otwarcie „klatki języka”, aby sprzyjać bardziej skutecznej i owocnej komunikacji jest konkretnym zadaniem do wykonania, aby ewangelizacja była rzeczywiście nowa – zaznaczył włoski hierarcha".

Głowa mi puchnie. Bo mam wrażenie, że wielu błędnie interpretuje samo sformułowanie "nowy język". Bo też może ono być pod wieloma względami mylące.

To oczywiste, że nie chodzi o nową treść. Nie chodzi o napisanie nowej Ewangelii. Chodzi o coś zupełnie innego. Coś, w czym, szczerze mówiąc, tak naprawdę, niewiele jest nowości.

Wcale nie chodzi o tworzenie jakiegoś nowego języka. Chodzi o to, aby Kościół zaczął robić to, co robił Jezus. Chodzi o przekazywanie Dobrej Nowiny o zbawieniu tym językiem, którym posługują się ludzie. Jezus nie wymyślał nowego religijnego języka. Mówił tak, jak mówili ludzie, którzy Go słuchali.

Opowiadanie o potrzebie nowego języka moim zdaniem jest ucieczką przed przyznaniem, że Kościół nie potrafi posługiwać się sprawnie współczesnym językiem. Że jakiś czas temu wybrał drogę najłatwiejszą z łatwych - zaczął tworzyć na własny użytek hermetyczny język, który może i jest precyzyjny, ale zupełnie bezużyteczny w dziele opowiadania ludziom XXI wieku o tym, co dla nich zrobił, robi i zrobi Bóg. O tym, że przyszedł Jezus, o tym, po co przyszedł i co dla nas z tego wynika.

Współczesny język nie jest wcale gorszy ani mniej precyzyjny i mniej religijny, niż język, którym mówił Jezus. Gdybyśmy się w Kościele nie oduczyli używania aktualnego języka do głoszenia Ewangelii, nie musielibyśmy dzisiaj mantrować "potrzeba nowego języka". Nie potrzeba. Potrzeba wysiłku, aby wielkie sprawy Boże opowiedzieć tym językiem, którym dzisiaj mówią ludzie.

piątek, 21 stycznia 2011

Swoje miejsce

"Chcę wrócić na swoje miejsce w życiu" - powiedziała celebrytka, która przez ostatnie półtora roku miała poważne kłopoty. Odważne stwierdzenie. Bo zawierało - przynajmniej tak się można było domyślać z tonu, jakim zostało wypowiedziane - pewność, że ona wie, jakie jest jest miejsce w życiu.

A to wcale nie taka powszechna wiedza.

Mnóstwo ludzi raz po raz budzi się z przekonaniem, że nie są na właściwym miejscu. Że powinni być gdzie indziej.

Z tym odkryciem może być tak, jak w ostatniej części "Shreka". Cała filmowa opowieść jest o tym, że Shrek był na właściwym miejscu, ale tego nie zauważał i nie doceniał.

Ale to nie zawsze tak musi być. Może być tak, że człowiek ma rację, gdy dochodzi do wniosku, że nie jest "na swoim miejscu w życiu". A więc jego poszukiwania mają sens nie tylko weryfikacji, ale też zmierzać powinny ku faktycznemu znalezieniu się w innym miejscu.

Tak czy inaczej, jeśli pojawia się taka myśl, nie należy jej lekceważyć. Bo z potraktowania jej poważnie i z całą rzetelnością tak czy inaczej powinno wyniknąć coś dobrego. W kwestii "swojego miejsca" w życiu.

czwartek, 20 stycznia 2011

Gdy dzieje się coś złego

Raz po raz zdarza się coś złego. Czasami jest to coś bardzo złego, czasami coś mniej złego. A co na to ludzie? Jak reagują, gdy widzą dziejące się zło, krzywdę, nieszczęście?

Na prywatny użytek podzieliłem ludzkie zachowania wobec zła na dwie zasadnicze grupy. Do jednej grupy zaliczam tych, którzy stając wobec zła patrzą w przyszłość. Do drugiej tych, którzy patrzą w przeszłość.

Pierwsi, stając wobec jakiegoś złego wydarzenia, starają się znaleźć jego przyczynę po to, aby uniemożliwić (na tyle, na ile się da) powtórkę. Chcą zapobiec złu. Próbują nie dopuścić do tego, aby zło się powtórzyło jutro, za tydzień, za miesiąc, za dwa lata. Na przykład przez zmianę jakichś przepisów, reguł, zasad, instrukcji. Ale też przez dobór odpowiednich ludzi do konkretnych zajęć.

Reprezentanci drugiej grupy kierują się zasadą, którą w skrócie można ująć następująco: „Najważniejsze - znaleźć winnego”. Stając wobec jakiegoś nieszczęścia, krzywdy, katastrofy, cały wysiłek kierują na działania zmierzające do wskazania, kogo za zaistniałe zło należy ukarać. Inaczej mówiąc, kogo personalnie można nim obarczyć.

Nie kryję, że mnie osobiście bliższa jest pierwsza grupa. Chociaż lubię dociekać prawdy, to jednak nie lubię tropić ludzkich grzechów i słabości. Nie rajcuje mnie oskarżanie konkretnych ludzi o to czy o tamto. Nie odczuwam wewnętrznej satysfakcji, gdy ktoś ponosi należną mu karę za zrobienie czegoś złego. Wiem, że to jest potrzebne, bo wierzę w istnienie sprawiedliwości na świecie, ale o wiele bardziej cieszę się z informacji, że się ktoś poprawił niż z wiadomości, że dostał za swoje. Pewnie dlatego nie zgadzam się z Oskarem Wildem, który napisał w powieści „Portret Doriana Graya”: „Modlitwa człowieka do Boga sprawiedliwego nie powinna brzmieć: ‘I odpuść nam nasze winy’, lecz: ‘Karz nas za nasze przewinienia’”.

Jestem pewien, że Pan Jezus się nie pomylił, kiedy uczył nas modlitwy. Sprawiedliwość Boża z pewnością nas nie ominie, ale na szczęście dla nas, jest ona ściśle związana z miłosierdziem.

„Pamiętaj, że kto przegrał, zawsze winien. Jeżeli nam nie wiedzie się, powinniśmy dochodzić naprzód, o ile my sami tego przyczyną. A potem dopiero zewnętrzne okoliczności rozważajmy” - zachęcał Adama Mickiewicz.

Mnie osobiście od razu przychodzi na myśl, że w czasie Mszy świętej mówimy: „Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 19 stycznia 2011

Kto komu

"Chrześcijaństwo nie opowiada w pierwszym rzędzie o tym, co człowiek wobec Boga powinien zrobić, lecz o tym, co Bóg zrobił, robi, zrobi dla człowieka i wraz z człowiekiem" - napisał ks. Grzegorz Strzelczyk w "Tygodniku Powszechnym", w artykule będącym będącym na pozór karkołomną równoczesną obroną Tradycji i marzenia o "czystej Ewangelii".

Niestety, o wiele łatwiej jest traktować chrześcijaństwo jako listę powinności człowieka wobec Boga, niż jako będące darem współuczestnictwo w wielkim dziele Bożym.

Aby patrzeć na chrześcijaństwo w taki sposób, jak to skrótowo ujął ks. Strzelczyk, trzeba wyjść poza traktowanie własnego chrześcijaństwa tylko jako religii. Trzeba przejść do kategorii wiary. I to wiary wynikającej z osobistego spotkania z Bogiem.

Dzisiaj jest ogromna presja na wypaczanie właściwego znaczenia sformułowania "wiara ojców". W niejednym umyśle oznacza ono dzisiaj "muzealne" albo "skansenowe" podejście do kwestii wiary. A jej praktykowanie staje się czymś na kształt modnych dzisiaj rekonstrukcji wielkich historycznych wydarzeń. Tak, jak dla uczestników rekonstrukcji bitwy pod Grunwaldem to nie jest w rzeczywistości ich bitwą (chociaż poświęcają jej wiele wysiłku i emocjonalnego zaangażowania), tak dla niejednego dzisiejszego polskiego katolika przejęta "wiara ojców", nie jest jego wiarą osobistą. Chociaż czasem poświęca jej mnóstwo czasu i zaangażowania.

wtorek, 18 stycznia 2011

Wszelka władza

Dość wysokiego (nie w sensie wzrostu) przedstawiciela władzy spytałem, jak będzie rozwiązany pewien dotykający bardzo wielu ludzi problem. W odpowiedzi natychmiast otrzymałem od niego propozycję przeznaczonego jednostkowo dla mnie udogodnienia, które pozwoliłoby mi uniknąć konieczności mierzenia się ze wspomnianym kłopotem. "Ależ ja pytam o to, jak zamierzacie rozwiązać tę kwestię, a nie proszę o przywilej dla siebie" - burknąłem obcesowo. Zbyt obcesowo. Dość wysoki przedstawiciel władzy poczuł się dotknięty, zwłaszcza słowem "przywilej". Dopiero potem uświadomiłem sobie, że zaproponował mi korzystanie z czegoś, z czego on w tej materii już od dawna korzysta. Chciał mnie dopuścić do ograniczonego grona wybranych, którzy nie muszą się tym problemem martwić. A ja mu tu z gadką o przywilejach... Cóż za nie takt! Cóż za niewdzięczność!

Poruszony przesadnie wydarzeniem opowiadałem o nim niemal każdemu napotkanemu, aż usłyszałem: "To ty nie wiesz, że władza polega na rozdawaniu przywilejów?". Dowiedziałem się też, że jestem naiwny i głupi, skoro z oferty nie skorzystałem. Czy ja kiedykolwiek twierdziłem, że nie jestem głupi i naiwny?

"Każdy niech będzie poddany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy - przeciwstawia się porządkowi Bożemu" - napisał św. Paweł w Liście do Rzymian.

Oczywiście mnóstwo mądrzejszych ludzi już przede mną zdążyło mieć problem z tymi oświadczeniami Apostoła Narodów i pytać o władzę dyktatorów, morderców, a nawet ojców znęcających się nad żoną i dziećmi. I niejeden potykał się intelektualnie i duchowo ze słowami Jezusa do Piłata: "Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry".

A przecież władza to nie jedyny przypadek, gdy ludzie wypaczają coś, czego źródłem jest Bóg. Więc nie ma sensu histeryzować. Wszelka władza pochodzi od Boga. Co nie znaczy, że każdy, nawet zbrodniarz, wykonuje ją zgodnie z wolą Boga.

Wszelka władza

Dość wysokiego (nie w sensie wzrostu) przedstawiciela władzy spytałem, jak będzie rozwiązany pewien dotykający bardzo wielu ludzi problem. W odpowiedzi natychmiast otrzymałem od niego propozycję przeznaczonego jednostkowo dla mnie udogodnienia, które pozwoliłoby mi uniknąć konieczności mierzenia się ze wspomnianym kłopotem. "Ależ ja pytam o to, jak zamierzacie rozwiązać tę kwestię, a nie proszę o przywilej dla siebie" - burknąłem obcesowo. Zbyt obcesowo. Dość wysoki przedstawiciel władzy poczuł się dotknięty, zwłaszcza słowem "przywilej". Dopiero potem uświadomiłem sobie, że zaproponował mi korzystanie z czegoś, z czego on w tej materii już od dawna korzysta. Chciał mnie dopuścić do ograniczonego grona wybranych, którzy nie muszą się tym problemem martwić. A ja mu tu z gadką o przywilejach... Cóż za nie takt! Cóż za niewdzięczność!

Poruszony przesadnie wydarzeniem opowiadałem o nim niemal każdemu napotkanemu, aż usłyszałem: "To ty nie wiesz, że władza polega na rozdawaniu przywilejów?". Dowiedziałem się też, że jestem naiwny i głupi, skoro z oferty nie skorzystałem. Czy ja kiedykolwiek twierdziłem, że nie jestem głupi i naiwny?

"Każdy niech będzie poddany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy - przeciwstawia się porządkowi Bożemu" - napisał św. Paweł w Liście do Rzymian.

Oczywiście mnóstwo mądrzejszych ludzi już przede mną zdążyło mieć problem z tymi oświadczeniami Apostoła Narodów i pytać o władzę dyktatorów, morderców, a nawet ojców znęcających się nad żoną i dziećmi. I niejeden potykał się intelektualnie i duchowo ze słowami Jezusa do Piłata: "Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry".

A przecież władza to nie jedyny przypadek, gdy ludzie wypaczają coś, czego źródłem jest Bóg. Więc nie ma sensu histeryzować. Wszelka władza pochodzi od Boga. Co nie znaczy, że każdy, nawet zbrodniarz, wykonuje ją zgodnie z wolą Boga.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Tajemnica jedności

Męczą mnie i stresują powtarzane jak mantry wezwania, apele, westchnienia o jedność. A zwłaszcza myślenie życzeniowe, przypisujące różnym wydarzeniom moc jednoczącą.

Niemal zawsze te wezwania, apele, westchnienia i myślenia wiszą w próżni i nic za nimi najczęściej nie stoi, ponieważ niemal każdy, kto się nimi posługuje, mówiąc "jedność", co innego ma na myśli. Bo definicji jedności jest niemal tyle, ilu ludzi.

Przecież tak naprawdę nie chcemy jedności polegającej na tym, że wszyscy jesteśmy jednakowi. Nie chcemy jedności budowanej na wspólnym wrogu lub zagrożeniu. Nie chcemy jedności polegającej na kompromisie. Nie chcemy jedności opartej na ignorowaniu różnic. Nie chcemy być jednoczeni "pod wspólnym berłem", na siłę, pod przymusem.

Jedność jest w swej istocie dla nas tajemnicą. Dlatego nie może nas zjednoczyć ani katastrofa smoleńska ani beatyfikacja Jana Pawła II (bo przecież nie zjednoczyło nas jego święte życie i pełna cierpienia śmierć).

Nawet pierwsi chrześcijanie mieli poważne kłopoty z jednością. Wystarczy poczytać Dzieje Apostolskie i listy w Nowym Testamencie, żeby to zauważyć.

A jednak Jezus modlił się za swoich uczniów "aby byli jedno".

No właśnie. Sami nie jesteśmy w stanie zbudować jedności ani się skutecznie jednoczyć. Tylko Bóg może z nas uczynić "jedno". Oczywiście, jeśli Mu na to pozwolimy.

niedziela, 16 stycznia 2011

Wewnętrzna sprawa?

Czasami chciałoby się, aby na przykład beatyfikacja Jana Pawła II była wewnętrzną sprawą Kościoła katolickiego. Wtedy zapewne łatwiej byłoby uniknąć takich rzeczy, jak komentarz pewnej europosłanki, która tonem wielkiego znawcy tematu napisała na swym blogu, że "W 2005 roku garstka obecnych na placu św. Piotra żałobników domagała się uznania, że Jan Paweł II ma być santo subito, czyli "święty natychmiast". Zaczęło się wymuszanie na Watykanie złamania kościelnych procedur i szybkiego rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego. Benedykt XVI, pod psychiczną presją, uchylił regułę pięciu lat, które muszą upłynąć od śmierci kandydata na ołtarze i zgodził się, by proces beatyfikacyjny rozpoczęto już 28 czerwca 2005 roku"...

Być może łatwiej również byłoby uniknąć trywializowania tematu przez dziennikarzy, którzy natychmiast zaczęli liczyć, ilu polskich katolików wybiera się na uroczystości beatyfikacyjne do Rzymu. Może też właściciele firm turystycznych nie zaczęliby natychmiast zasypywać parafii ofertami wyjazdy na przełomie kwietnia i maja br. do stolicy Włoch, a i ceny usług turystyczno-przewozowych może by nie zostały z dnia na dzień podniesione aż tak wysoko.

Ale niestety, to się nie da. Beatyfikacja Jana Pawła II nie jest tylko wewnętrzną sprawą Kościoła. Jest za to kolejną stworzoną przez Papieża-Polaka okazją do dawania świadectwa.

Także przez będących członkami Kościoła katolickiego dziennikarzy i właścicieli firm podróżniczych. A może nawet przez europosłów, którzy afiszują się na co dzień ze swym antyklerykalizmem i wrogością do Kościoła?

Problem w tym, że do dawania świadectwa nie da się nikogo zmusić. To jest zawsze dobrowolne. I właściwie nieuniknione. Ale to każdy sam decyduje, czy daje świadectwo czy antyświadectwo.

sobota, 15 stycznia 2011

Otoczenie

Są mieszkania, do których naprawdę przyjemnie jest wejść. Zadbane, urządzone ze smakiem, dobrze pojętą nowoczesnością, czyste, przemyślane, funkcjonalne. Jest ich niemało.

Ale wchodzenie do nich najczęściej związane jest z ogromnym kontrastem. Wręcz przepaść. Przepaść między tym, co za drzwiami mieszkania, a tym, co przed nimi. Przerażająca, latami nieremontowana, brudna, zniszczona klatka schodowa. Często nawet najstarsi mieszkańcy nie pamiętają, kiedy pędzel dotknął jej ściany. Stan schodów niejednokrotnie tak fatalny, że grozi wypadkiem z trwałymi skutkami.

A wcześniej w jeszcze gorszym stanie otoczenie budynku. Byle jakie chodniki lub ich brak, dziurawe drogi, błotniste i pełne głębokich kałuż place i dziedzińce.

Jak w mieszkańcach takich okolic, ludziach - jak widać po ich mieszkaniach - lubiących nie tylko ład, porządek, czystość, estetykę i praktyczne rozwiązania, ale również piękno, nie ma być pewnego pęknięcia, dwoistości w podejściu do życia? Nawet tak prosta sprawa, jak mieszkanie i jego otoczenie, uczy ich wyraźnego rozdzielania rzeczywistości na to, co prywatne, na co mają realny wpływ i co mogą kształtować ku dobru, oraz na to co wykraczające poza prywatność, na co wpływu nie mają, co jest im obce i wstrętne, a przez co muszą się codziennie po wielokroć przedzierać, aby dotrzeć do swej oazy normalności.

Moim zdaniem zmuszanie ludzi do życia w takiej dychotomii jest niemoralne.

piątek, 14 stycznia 2011

Lawina

Podpisanie przez Benedykta XVI dekretu o uznaniu cudu za wstawiennictwem Ojca świętego Jana Pawła II i ogłoszenie daty beatyfikacji na 1 maja br. wywołało w polskich mediach lawinę wzniosłych słów, patetycznych deklaracji i sugestii, jakie powinny być ogólnonarodowe skutki tego wydarzenia. Znów pojawili się dyżurni komentatorzy, wypowiadający z emfazą i natchnioną miną te same banały, które słyszymy od lat przy rozmaitych mniej lub bardziej emocjonalnych okazjach. Ale gdy tylko zamkną usta, wieje pustką.

Mam pytanie. Czy naprawdę zwykły polski katolik, który dzisiaj moknie na przystanku, cieszy się, że Jan Paweł II zostanie ogłoszony błogosławionym? Chodzi mi o radość, głęboką, szczerą, a nie tylko powierzchowne uczucie przyjemności, podobne do tego, jakie pojawia się, gdy na przykład Adam Małysz albo Justyna Kowalczyk odnoszą zwycięstwo.

A jeśli już rzeczywiście odczuwa radość, to jaka jest jej przyczyna i głęboka motywacja?

No i pytanie, którego chyba dziś nie zadał żaden z dziennikarzy, przepytujących zawodowych wypowiadaczy się na tematy kościelne:

Co fakt beatyfikacji Jana Pawła II zmieni w życiu tego właśnie zwykłego moknącego dzisiaj na przystanku polskiego katolika?

Że nie wspomnę już o tak prostym pytaniu, jak to:

Co fakt beatyfikacji Jana Pawła II zmieni w moim i Twoim życiu?

Nikt tych pytań nie zadaje. A gdyby nawet zdobył się na odwagę i zadał, to czy zdołają one zatrzymać lawinę wzniosłych słów, patetycznych deklaracji i sugestii, jakie powinny być ogólnonarodowe skutki tego wydarzenia?

czwartek, 13 stycznia 2011

Co z tym pesymizmem?

Dowiedziałem się, że niektórzy uważają mnie za pesymistę. „Niedobrze” - pomyślałem. Przecież pesymista to człowiek przeniknięty pesymizmem, niewiarą w świat i ludzi, w lepszą przyszłość. Pesymista to ktoś ogarnięty skłonnością do czarnowidztwa i beznadziei. Pesymizm to postawa wyrażająca się w skłonności do dostrzegania tylko ujemnych stron życia, negatywnej oceny rzeczywistości oraz przyszłości.

Jako pogląd filozoficzny pesymizm charakteryzuje brak wiary w przyszłość, w postęp społeczny, w celowość życia i jego wartości. Mało tego. Dla psychologów pesymizm to nastrój lub emocjonalna skłonność do dopatrywania się wszędzie przejawów lub zapowiedzi zła, z którymi wiąże się stosunek do świata nacechowany lękiem i poczuciem bezsilności.

Pesymista, to ten, który uważa, że w połowie pełna szklanka jest tak naprawdę w połowie pusta. To ktoś, kto twierdzi, iż nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. A jeśli jest dobrze, to znak, że wkrótce się pogorszy. Według pesymisty światełko w tunelu to tylko znak nadjeżdżającego pociągu, lepiej już było, a im wyżej się wdrapiesz, z tym większej wysokości spadniesz. W relacjach z ludźmi pesymista hołduje zasadzie „Nie rób drugiemu dobrze, nie będzie ci źle”.

George Bernard Shaw uważał, że pesymista to człowiek, który sądzi, że wszyscy są tak samo okropni jak on, i nienawidzi ich za to. A Oscar Wilde twierdził, że pesymista to ktoś, kto postawiony przed wyborem jednego z dwojga złego – wybiera oba.

Gdyby się ograniczyć tylko do powyższych uwag na temat pesymistów, można by dojść do wniosku, że nie ma z nich żadnego pożytku. I że kto, jak kto, ale pesymiści świata do przodu nie popychają.

Hmmm, bo ja wiem. Znalazłem jednak w Internecie coś optymistycznego na temat pesymistów. Na przykład takie zdanie: „Pesymiści są potrzebni światu: gdy optymista wynalazł samolot, pesymista skonstruował spadochron”. Ktoś stwierdził nawet, że pesymizm to jedynie nazwa, jaką ludzie o słabych nerwach nadają mądrości. A jeszcze ktoś inny doszedł do wniosku, że pesymista to po prostu dobrze poinformowany optymista.

Czy ja jestem pesymistą? Od maleńkości mam zakodowaną zasadę, którą usłyszałem w pewnej baśni czytanej mi przez Mamę z wielkiej księgi: „Jeszcze nigdy nie było, żeby jakoś nie było”. Pewnie tę samą baśń czytał kiedyś Jaroslav Haąek, skoro niemal identyczna myśl zawarł w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”.

Ale żeby osiągnąć pewność zrobiłem sobie psychotest. Sam. Na przykładzie kierowcy owej wielkiej wywrotki, który we Wrocławiu z podniesioną skrzynią ładunkową wjechał na przejazd kolejowy i na odcinku kilkuset metrów zerwał trakcję, powodując ogromne zniszczenia. Czy potrafię się dopatrzyć w tym zdarzeniu czegoś pozytywnego? Oczywiście! Za spowodowanie wypadku z milionowymi stratami kierowca tira-wywrotki dostał tylko pięćset złotych mandatu! ;-)

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 12 stycznia 2011

A jednak

Każdy to zna. Ten stan nie do końca umotywowanego oczekiwania, że ten drugi postąpi inaczej, niż wszystko na to wskazuje. Że akurat tym razem coś go ruszy i zachowa się odmiennie, nie tak, jak dotychczas. Nie tak, jak w oparciu o dostępną na jego temat wiedzę i przesłanki rozumowe, można się było spodziewać, że postąpi.

Po czym następuje ten moment, który w niektórych grach określa się słowem "sprawdzam". Chwila weryfikacji oczekiwań z rzeczywistością. Wręcz konfrontacja. I po raz kolejny okazuje się, że nic się nie zmieniło i ten drugi zachował się dokładnie tak, jakbyśmy tego nie chcieli. Postąpił tak, jak według wszelkich znaków na niebie i na ziemi zamierzał postąpić, bo tak zachował się we wszystkich podobnych sytuacjach dotychczas.

Skąd więc to rozczarowanie? Skąd zawód nie tylko w sercu, ale i w umyśle? Skąd ten jęk: "A jednak..."?

Jak nazwać ten stan nie do końca umotywowanego oczekiwania, że tym razem będzie inaczej? Nadzieją czy złudzeniem?

Mimo wszystko stawiam na nadzieję.

wtorek, 11 stycznia 2011

Dwie kobiety

"Aby zaś kształtowały się i umacniały w ludzkości pokojowe stosunki i zgoda, niezbędne jest, by we wszystkich krajach wolność religijna obwarowana była skuteczną ochroną prawną i by respektowane były najwyższe obowiązki i prawa ludzi do swobodnego prowadzenia w społeczeństwie życia religijnego". Od ogłoszenia tych słów miesiąc temu minęło 45 lat. To końcowy fragment dokumentu, z którego zrozumieniem i przyjęciem wciąż ma problemy mnóstwo ludzi na świecie. Również katolików, chociaż ten dokument, to deklaracja Soboru Watykańskiego II. Deklaracja o wolności religijnej.

Dokument w swej łacińskiej wersji zaczyna się od słów "Dignitatis humanae". Bo z godności osoby ludzkiej wynika jej prawo do wolności religijnej. Problem w tym, że zarówno godność człowieka, jak i wolność, to pojęcia, które można traktować bardzo instrumentalnie i interpretować na wiele sposobów.

Nie jest łatwo akceptująco myśleć o wolności religijnej, gdy się - jako wyznawca Jezusa Chrystusa - słyszy o przypadku Asii Bibi, pakistańskiej chrześcijanki, skazanej w listopadzie ubiegłego roku na karę śmierci za bluźnierstwo przeciwko islamowi. Tak, jak nie jest łatwo zrozumieć, że we wspomnianej deklaracji soborowej znalazło się przypomnienie: "Aby sprostać boskiemu nakazowi: "Nauczajcie wszystkie narody" (Mt 28,19), Kościół katolicki ze wszystkich sił musi starać się o to, "aby nauka Boża się szerzyła i była wysławiana" (2 Tes 3,1)". Niejeden zadaje sobie pytanie: "Jak to pogodzić?". Tylko pozornie się nie da. Jezus wypełniając swoją misję na ziemi nie złamał zasad wolności religijnej. Bo w stopniu najwyższym szanował godność każdego człowieka. Z informacji, jakie dochodzą z Pakistanu wynika, że Asii Bibi odebrano nie tylko wolność, ale przede wszystkim zaatakowano jej godność.

Kogoś może dziwić, że z osobą cierpiącej strasznie w Pakistanie chrześcijanki skojarzyła mi się eurodeputowana Róża Thun. Kilka dni temu na łamach "Gazety Wyborczej" opowiadała, jak to ważni dyrektorzy Komisji Europejskiej w kategoriach żartu potraktowali jej żądanie takiej organizacji jakichś tam szkoleń, aby mogła w niedzielę uczestniczyć we Mszy świętej. Moją uwagę przykuła nie tyle argumentacja, jakiej eurodeputowana użyła, aby przekonać unijnych urzędasów ("Gdybym wam powiedziała, że mam dzisiaj ramadan i proszę mnie nie karmić w ciągu dnia, zapewne byście to uszanowali. Albo że mam szabat. A ja jestem katoliczką i proszę o czas na niedzielną mszę świętą"), ile dalszy ciąg jej opowieści: "Potem na korytarzu podeszło do mnie kilka osób pracujących w Komisji Europejskiej już od dawna i mówili: 'Nareszcie ktoś to powiedział. Brawo!' Spytałam: 'A czemu wy nie mówiliście tego przez te wszystkie lata?'".

To nie ja połączyłem te dwie kobiety. Zrobił to Benedykt XVI, który w ostatnich dniach poruszając wielokrotnie temat wolności religijnej mówił zarówno o przerażających krwawych prześladowaniach chrześcijan w różnych częściach świata, jak i o wypieraniu religii z życia społecznego zwłaszcza w Europie. Z relacji Róży Thun wynika, że przez ileś lat jakaś grupa pracowników KE pozwalała, aby bezprawnie naruszano ich godność i wolność. Także religijną. Asia Bibi za otwarte przyznanie się do swej wiary i próbę obrony swej godności doznaje strasznych prześladowań. A co groziło tym chrześcijanom z KE, którzy bili polskiej eurodeputowanej brawo? Złośliwe uwagi kilku panów dyrektorów?

Być może komuś wyda się to zbyt radykalną sugestią, ale mam wrażenie, że chrześcijanie, którzy boją się powiedzieć jakiemuś unijnemu urzędnikowi, że w niedzielę idą na Mszę świętą, w jakiś sposób przyczyniają się do losu, jakiego doświadcza Asia Bibi.

Tekst napisany dla Teologii Politycznej

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kontakt bezpośredni

Trzeba bardzo uważać. To nic nadzwyczajnego, że wyrabiamy sobie o ludziach opinie, zupełnie ich nie znając, a opierając się jedynie na bardzo zapośredniczonych danych. Dzisiaj jest jednak jeszcze trudniej niż dawniej, ponieważ opieramy się w ogromnej mierze nie tylko na tym, co o tym czy tamtym człowieku mówią inni, ale korzystamy z materiału dostarczanego nam przez media. Media (zwłaszcza telewizja) dają pozór prawdziwości w odbiorze człowieka. Oglądając kogoś występującego przed kamerą, słuchając jego wypowiedzi w radiu lub czytając w prasie albo w Internecie teksty jego autorstwa, zakładamy, że są oknem, które pozwala nam zajrzeć w prawdziwe wnętrze drugiej osoby.

Otóż nie. Przy czym nie chodzi tu o złą wolę i świadome fałszowanie swojego wizerunku przez ludzi. To pewnie też się zdarza, ale przede wszystkim to my sami popełniamy błąd, opierając się z jednej strony na - siłą rzeczy - wyrywkowych danych o innych ludziach, a z drugiej na własnych pragnieniach i oczekiwaniach pod adresem tego czy innego człowieka.

Bardzo radykalnym testem jest w takiej sytuacji bezpośredni kontakt z takim człowiekiem, którego we własnym mniemaniu jakoś tam znamy i mamy na jego temat zdanie. Niestety, z moich doświadczeń wynika, że najczęściej podejmując próbę bezpośredniego kontaktu (czasami wystarcza tu krótka rozmowa telefoniczna, a niejednokrotnie wymiana maili lub skorzystanie z internetowego komunikatora) narażamy się na duże rozczarowanie. Zwłaszcza wobec ludzi, których jakoś tam poważamy lub nawet uważamy za autorytety w tej czy innej dziedzinie. To zresztą szokujące, jak łatwo liczymy się ze zdaniem ludzi, których faktycznie wcale nie znamy...

Chociaż kilka razy - na szczęście - zdarzyło mi się coś odwrotnego. Człowiek przy bezpośrednim kontakcie zyskał. :-)

niedziela, 9 stycznia 2011

Krucha stabilizacja

To widać gołym okiem. Mnóstwo ludzi w Polsce cierpi na brak nadziei. Dlatego nie mają odwagi spoglądać w przyszłość. Boją się jej. Nie bez powodu z sondaży wynikało, że jedna czwarta społeczeństwa z lękiem traktuje zaczynający się rok kalendarzowy.

Tak charakterystyczna odpowiedź Polaków na pytanie" Co słychać?", brzmiąca "Stara bieda", też jest tego wyrazem. Jest podszyta obawą nie tylko przed nową, jeszcze gorszą biedą. Jest też przepełniona brakiem przekonania, że może biedy w ogóle nie być. Że może być lepiej. To zresztą też często można (na przykład chodząc po kolędzie) usłyszeć: "Aby tylko gorzej nie było". Nie ma nastawienia, że nie tylko może, ale powinno, a nawet musi być lepiej (pod każdym względem). Nie ma również myślenia "To ja mogę być lepszy/lepsza".

Mnóstwo Polaków, w różnym wieku, nastawionych jest przede wszystkim na trwanie. Na zachowanie stanu obecnego. A ponieważ jego stabilność jest według nich bardzo krucha i niepewna, dlatego tkwią w wewnętrznym bezruchu, bojąc się nawet głębiej odetchnąć, aby nie zniszczyć tej prowizorycznej konstrukcji, jaką jest nie tylko otaczająca ich rzeczywistość, ale również w wielu wypadkach również oni sami.

To nastawienie na "status quo" według mnie bardzo mocno odbija się na jakości polskiego chrześcijaństwa, na polskim katolicyzmie, na Kościele w Polsce. Nie jest nastawiony na przemianę, na przyszłość, na polepszenie sytuacji. Nie jest nastawiony na nawrócenie. Bo przecież nawrócenie jest radykalnym ruchem naruszającym i zmieniającym wszystko. Niszczy kruchą stbilizację.

Brak nadziei owocuje brakiem odwagi. A bez odwagi nie ma ryzyka. Moim zdaniem Kościół katolicki w Polsce panicznie unika ryzyka.

No tak, muszę to dopowiedzieć. Ryzyka zawierzenia Bogu.

sobota, 8 stycznia 2011

To się nie liczy

Pamiętam czasy, gdy kradzież w zakładzie pracy, byle jakie wykonywanie swoich zawodowych zadań, oszukiwanie kierownictwa itp. uważane były w Polsce nie tylko za coś nienagannego moralnie, ale wręcz bywało traktowane jako swoiste bohaterstwo i w ogóle walka z totalitarnym ustrojem. Z kradzionych materiałów budowano nawet świątynie, które służą ludziom do dziś (chociaż często są w tak tragicznym stanie, że prościej i taniej byłoby je zburzyć i zbudować porządnie na nowo). Co prawda mówiło się tu i ówdzie o etosie pracy itp., ale - jak to ujął jeden z moich znajomych - "bez przesady".

A dzisiaj, czy ktoś się przejmuje problemami moralnymi, jakie wiążą się z wykonywaną przez niego pracą?

Właśnie w internecie krzyczy tytuł sugerujący, że znany prezenter "naciąga Polaków". Niby na końcu tkwi pytajnik, ale sugestia jest bardzo stanowcza. Chodzi o reklamy tzw. pustych SMS-ów, za które niby ma się wygrywać nagrody.

Rozmawiałem niedawno z młodym pracownikiem wielkiego hipermarketu, który koniecznie chciał się dowiedzieć ode mnie, czy jeśli przez cały dzień zajmował się ukrywaniem przed klientami faktu przeterminowania dużej partii towaru, to ma grzech. "Nie mogłem odmówić, bo bym natychmiast wyleciał z pracy" - uzupełnił, zanim zdążyłem zadać jakieś dodatkowe pytania. "Nic nie powiedziałeś?". "Wyraziłem wątpliwość, czy to moralne, bo wiem, że mój bezpośredni szef chodzi co niedzielę do kościoła" - powiedział z nutką pewnej dumy. "I co?" - zapytałem swoim zwyczajem. "On powiedział, że jeśli w pracy i na czyjeś polecenie oszukujemy, to się nie liczy".

Naprawdę głupią minę zrobiłem jednak dopiero wtedy, gdy po wygłoszeniu niezbyt długiego wykładu na temat tego, czy w pracy też katolika obowiązują przykazania, usłyszałem od młodego chłopaka z hipermarketu: "No proszę, a wie ksiądz, że na religii w szkole nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy?".

piątek, 7 stycznia 2011

Zbieg okoliczności

Zbieg okoliczności? Przypadek? Aż trudno w to uwierzyć. Bo żeby jednego dnia tak się zbiegły tematy?

Na polskie ekrany dopiero dzisiaj wchodzi zrobiony w roku 2009 francuski film (premiera 11 września!) Bruno Dumonta pod tytułem "Hadewijch". Z tej okazji w "Gazecie Wyborczej" duży tekst Tadeusza Sobolewskiego. A w tekście słowa, które aż bolą:

"'Hadewijch' to przypowieść o Europie na manowcach. O świecie, w którym religia usunęła się z życia publicznego, a młodzi ludzie zdani są na indywidualne poszukiwania. Upraszczając, można ująć to tak: puste kościoły - pełne meczety. Chłód wyciszonej, ukrytej religijności Zachodu styka się z żarliwością islamu. To musi wywoływać napięcie. Wśród zeświecczonego życia powstają ośrodki fundamentalizmu, które kuszą i mamią".

Tego samego dnia w "Rzeczpospolitej" wywiad z Rémi Brague'em, francuskim filozofem wykładającym na Sorbonie i Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium, zajmującym się historią filozofii arabskiej i orientalnej oraz filozofią religii. Czytając wypowiedzi Brague'a co chwilę kiwałem głową. Że to moje widzenie spraw, moje oceny, moje wnioski i przypuszczenia na przyszłość.

W wywiadzie z francuskim filozofem religii końcowa diagnoza zawarta w odpowiedzi na pytanie, czy Europa wraca do pogaństwa, brzmi:

"Byłoby dobrze, gdyby tak było. Ale obawiam się, że jest o wiele gorzej. Prawdziwe pogaństwo było mieszanką zarówno zdrowych, jak i perwersyjnych elementów. U nas jednak droga prowadzi tylko do diabelskiej farsy pogaństwa. Możemy więc już tylko wrócić do barbarzyństwa. W Europie natomiast ma szansę islam, bo telewizja i media pozbawiły ludzi mózgów. Europejczycy są zagubieni, a przywódcy islamscy dobrze to zrozumieją. Libijski przywódca Muammar Kaddafi niedawno powiedział: "Prawdziwymi żydami i chrześcijanami jesteśmy my". To znaczące. Nie mamy dziś nic, co moglibyśmy temu przeciwstawić".

Wcześniej Brague powiedział m. in. że wytłumaczenie marginalizacji wiary i chrześcijaństwa w Europie "leży w nienawiści Europejczyków do nich samych". Brague wyjaśnia bez znieczulania: "My nienawidzimy samych siebie, musimy więc nienawidzić tego, co nas ukształtowało, czyli chrześcijaństwa" i wskazuje na oświeceniowe złudzenia (wiara w postęp), jako praprzyczynę tej nienawiści.

Zastanowiło mnie jedno: Dlaczego tyle wieków chrześcijaństwa ostatecznie zaowocowało oświeceniowymi złudzeniami i taką nienawiścią Europejczyków do samych siebie? Kto zawinił?

Moim zdaniem, gdyby w samym chrześcijaństwie, a także w Kościele, nie nastąpiło odejście od Chrystusa, od Ewangelii, gdyby nie nastąpiło zafałszowanie na poziomie wiary, nie doszło do odwrócenia hierarchii wartości i sytuacji, którą tak drastycznie opisał Dostojewski w opowieści o Wielkim Inkwizytorze w "Braciach Karamazow", nie doszłoby do obecnej sytuacji.

Sobolewski dobrze pisze, że Europa to świat, w którym religia (w domyśle chrześcijaństwo), sama usunęła się z życia publicznego, zostawiając samym sobie miliony ludzi spragnionych autentycznej wiary, realnego spotkania z Bogiem, z Bożym Synem Jezusem Chrystusem.

Błądzi, kto tkwi w przekonaniu, że dramatyczne poszukiwania Boga na własną rękę nie są udziałem polskiej młodzieży. Chodząc po kolędzie raz po raz spotykam licealistów, a nawet gimnazjalistów, którzy nie chodzą na religię, bo szkoda im czasu, bo w czasie katechezy nie dostają nawet próby odpowiedzi na ich wielkie, ale przecież podstawowe pytania. Na konkretnych liczbach pokazują, że w wielu renomowanych szkołach, kształtujących przyszłe elity naszego społeczeństwa, na katechezie ponad połowa ławek jest pusta. Nie dlatego, że nie wierzą, że nie chcą wierzyć, że się buntują i odrzucają wiarę, Kościół, religię. Oni szukają, ale twierdzą, że Kościół im w tym szukaniu nie chce towarzyszyć. "Żaden z moich kilku katechetów nie rozumiał, że mnie nie wystarcza, iż on znalazł Boga. Boga trzeba przecież spotkać osobiście, nie wystarczy wiedzieć, że ktoś inny Go spotkał. Nikt mi nie chce pomóc w spotkaniu Boga" - skarżył się trochę nieporadnie uczeń drugiej klasy bardzo dobrego liceum.

Z uporem powtarzam, że na Krakowskim Przedmieściu w sierpniu ubiegłego roku happeningi opodal postawionego tam krzyża organizowali nie wojujący ateiści, ale w ogromnej młodzi ludzie, którzy co prawda nie potrafili tego zwerbalizować, ale przeczuwali to, o czym w "Rzeczpospolitej" mówi Brague:

"Krzyż to symbol niesłychanie paradoksalny. Zapominamy o tym, co krzyż ma w sobie skandalicznego – adorujemy skazanego na śmierć, torturowanego człowieka. A weźmy symbol republiki rzymskiej. Liktorskie fasces w starożytnym państwie rzymskim stanowiły wiązkę rózg. Był to symbol siły, władzy. Większość symboli to symbole władzy. Tak było z symbolem Związku Radzieckiego i wieloma innymi. Krzyż to zupełnie coś innego. To symbol bezsilności. Dla wielu to trudne do zaakceptowania, bo jest zaprzeczeniem głęboko zakorzenionej w człowieku potrzeby władzy i zniszczenia przeciwnika. Ludzie, którym krzyż przeszkadza, chcą wierzyć, że ten, który na nim zginął, na to zasługiwał. A chrześcijanie przecież uważają, że ten ktoś był niewinny. Co więcej, jest jedynym prawdziwie niewinnym w historii ludzkości. To pokazuje, że krzyż nie jest byle jakim symbolem, który można nosić jako ozdobę. To symbol pełen znaczenia. Może nadszedł czas zdać sobie z tego sprawę".

To młodzi Polacy ze zdziwieniem 2 kwietnia 2005 odbijali się od zamkniętych drzwi kościołów i wrzeszczeli na księży, żeby - jeśli już nie chcą się z nimi modlić - to niech przynajmniej dadzą klucz od świątyni. I to oni chłonęli każde słowo, gdy zmarły dzisiaj Krzysztof Kolberger czytał testament Jana Pawła II. Ilu z nich dzisiaj, po prawie sześciu latach, już jest zarażonych tą nienawiścią do siebie samych, o której mówi Brague? I czyja to wina?

czwartek, 6 stycznia 2011

Zagospodarowywanie

„Z satysfakcją przyjmujemy decyzję polskiego Parlamentu, który przywrócił status dnia wolnego uroczystości Objawienia Pańskiego” – napisali polscy biskupi w specjalnym liście odczytanym w kościołach. Podziękowali przy okazji za podejmowane wcześniej liczne inicjatywy obywatelskie w tej sprawie. Święto Trzech Króli jest znowu dniem wolnym od pracy. Jest to przywrócenie tradycji, którą w 1960 roku zniosły władze komunistyczne. Biskupi zaznaczyli, że 6 stycznia był i jest dniem wolnym w wielu krajach Europy.

U nas walka o przywrócenie temu świętu naprawdę świątecznego charakteru trwała zastanawiająco długo. Wytaczano mnóstwo argumentów przeciwko, zwłaszcza odwołując się do ekonomii i stanu gospodarki. A gdy wreszcie jakoś udało się przekonać polityków, że mamy prawo świętować szóstego stycznia, zaraz pojawiły się pomysły zamienne, żeby na przykład zrobić wolne w Wigilię, a nie w Objawienie Pańskie. Ciekawe, prawda? Zwłaszcza, jeśli się weźmie pod uwagę, kto z taką inicjatywą wystąpił.

Mamy więc kolejne święto. I fajnie. Walczyliśmy o nie długo i jak widać skutecznie. Ale... moje obserwacje dowodzą, że problem z dodatkowym dniem wolnym od pracy wcale się nie skończył.

Popytałem kilkoro znajomych, w jaki sposób zamierzają ten nowy dzień świąteczny przeżyć. Okazało się, że poza pójściem na Mszę świętą, nie za bardzo mają pomysł, jak ten czas zagospodarować. No, może z wyjątkiem tych, którzy korzystając z wydłużonego weekendu wybierają się w góry, na narty. Ale inni nie tryskali pomysłami.

Jest pewne niebezpieczeństwo, że skoro sami nie mamy pomysłów, zagospodarują nam ten nowy-stary dzień świąteczny inni. Na szczęście centra handlowe muszą być tego dnia zamknięte, ale podejrzewam, że już niejeden tęgi łeb kombinuje, jakby tu nowe święto skomercjalizować.

Mnie osobiście bardzo podoba się rozszerzająca się coraz bardziej inicjatywa, która zrodziła się w stolicy kilka lat temu. Mam na myśli tak zwane orszaki Trzech Króli. Świetna okazja i znakomity sposób, aby radośnie wyznać swą wiarę. Mam nadzieję, że ten pomysł szybko i szeroko się przyjmie.

Myślę, że z tym odzyskanym dniem świątecznym jest trochę jak z naszą odzyskaną po latach wolnością. Okazuje się, że nie wystarczy walczyć, walczyć, walczyć aż do skutku i wreszcie ją zdobyć. Trzeba jeszcze mieć potem pomysł, jak odzyskaną wolność zagospodarować. Bo jeśli sami tego nie zrobimy, to zaraz znajdą się tacy, którzy nam ją zagospodarują. Niekoniecznie w korzystny i pożyteczny dla nas sposób.

Tekst wygłoszony na antenie Radia eM

środa, 5 stycznia 2011

Lepsi ode mnie

Są ludzie bardzo, ale to bardzo religijni. Tak religijni, że - jak ktoś to powiedział - niemal się w tej religijności zatracają. Jednak pomiędzy ich religijnością a życiem jest nawet nie ogromna przepaść, lecz po prostu nieprzekraczalna granica. Religijność nie ma żadnego związku z ich decyzjami życiowymi. A decyzje życiowe z religijnością.

Chciałem najpierw napisać, że ich wiara nie ma nic wspólnego z tym, jak żyją, ale nie, tu nie chodzi o wiarę. Rzecz jest tak skomplikowana, że trudno ustalić cokolwiek w kwestii ich wiary.

Tacy ludzie spowiadają się więc długo i drobiazgowo z rozproszeń podczas modlitwy i z tego, że podczas Mszy świętej na moment odwrócili wzrok od ołtarza. Ale do głowy im nie przyjdzie, aby wyznać, że nawet najbliższych ludzi traktują z pogardą i bezwzględnością. Chociaż całe osiedle o tym wie i głośno opowiada.

Tacy ludzie nie są niczym nowym na tym świecie. I lepsi ode mnie próbowali ich opisać, jak choćby biskup warmiński i arcybiskup gnieźnieński Ignacy Krasicki:

"Dewotce służebnica w czymsiś przewiniła
Właśnie natenczas, kiedy pacierze kończyła.
Obróciwszy się przeto z gniewem do dziewczyny,
Mówiąc właśnie te słowa: "... i odpuść nam winy,
Jako my odpuszczamy" - biła bez litości..."

Nie wymyślę też innej pointy dla mego spostrzeżenia, niż sam abp Krasicki:

"Uchowaj, Panie Boże, takiej pobożności".

wtorek, 4 stycznia 2011

Jedź ostrożnie

"Jedź ostrożnie" - powtarzała mu matka za każdym razem, gdy po odwiedzinach u niej wsiadał do samochodu. "Powiedz to innym kierowcom, którzy znajdą się na tej samej drodze, co ja. Cóż z tego, że ja staram się jeździć ostrożnie i zgodnie z przepisami, jeżeli drogi są pełne idiotów mających za nic bezpieczeństwo innych?" - odpowiadał jej niejednokrotnie.

Wykrakał. Któregoś dnia, gdy jechał absolutnie zgodnie z przepisami i z tzw. bezpieczną szybkością, wyrżnął w niego jakiś pijany młokos w arcydrogim samochodzie. Młokosowi nic się nie stało (chociaż jego auto nadawało się do wyrzucenia). On spędził wiele miesięcy w szpitalu, na rekonwalescencji, a skutki wypadku odczuwa do dziś i już zawsze będzie odczuwał. Młokosowi nawet nie odebrano prawa jazdy. Dostał tylko mandat.

To, że ktoś jest w porządku, że stara się żyć przyzwoicie, zgodnie z przykazaniami Bożymi i nauczaniem Kościoła, nie gwarantuje mu, że w jego życie nie wtargnie z wielką gwałtownością zło i nie narobi spustoszenia. Tak, jak drogi pełne są fatalnych kierowców, tak świat pełen jest złych ludzi, którzy nie przejmują się dobrem innych.

Ale czy to znaczy, że należy przestać jeździć bezpiecznie i zgodnie z przepisami? Czy to znaczy, że trzeba przestać żyć przyzwoicie, zgodnie z przykazaniami Bożymi i nauczaniem Kościoła?

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Nowym krokiem?

Czy naprawdę zamianę jednej cyfry w dacie trzeba uważać za święto? Mam spore wątpliwości. Mam nawet wrażenie, że gdyby się to odbywało w zwykły, roboczy dzień, byłoby o wiele mniej zamieszania i związanych ze zmianą roku kalendarzowego problemów. A i ludzie może bardziej zajmowaliby się zwykłą codziennością i w pierwszym dniu pracy nie patrzyli na innych jak na pomylonych intruzów?

Poproszono mnie, abym kupił coś z dziedziny, na której się nie znam kompletnie. Poszedłem więc w pierwszym dniu roboczym nowego roku do hipermarketu specjalistycznego i zacząłem się rozglądać za owym przedmiotem. Gdy wreszcie trafiłem do odpowiedniej półki, okazało się, że panuje na niej niesłychany bałagan, jakby co najmniej przez pół dnia urzędowało przy niej duże grono przedszkolaków bez opieki. Część pudełek była pootwierana, towar wysypany z opakowań, brakowało cen i nazw towarów.

Poszedłem do informacji i poprosiłem o pomoc. Przydzielono mi młodą dziewczynę. Gdy zacząłem ją dość stanowczym głosem indagować, żeby jakoś to ogarnęła i pomogła mi znaleźć rzecz, której potrzebowałem, naskoczyła na mnie, stwierdziła, że nie mam prawa zwracać się do niej tym tonem, że to przecież nie ona zrobiła ten bałagan, tylko klienci, a w ogóle to ona nie musi mnie wcale obsługiwać, bo ona tu pracuje i ma swoje prawa. Po czym dumnym krokiem, zasłaniając przed moim wzrokiem identyfikator z imieniem, odeszła między regały i straciłem ją z oczu...

Zrobiło mi się podwójnie głupio. Co prawda nadal nie wiem, czym zawiniłem, ale poprosiłem sympatycznego młodzieńca, który potem próbował mi pomóc, aby tę młodą damę przeprosił... Jedno jest pewne, nieprędko dam się namówić na pójście do tego specjalistycznego hipermarketu...

Skoro już odnotowuję noworoczne doświadczenia z ludźmi, to właśnie wykryłem, że chociaż już mamy 3 stycznia po południu, nadal nie dotarł na moje konto przelew wysłany z pewnego banku kilka dni przed sylwestrem... Ciekawe, co się dzieje z tymi pieniędzmi...

A potem się rozmaici na mnie obrażają, gdy mówię, że takie pogańskie święta, jak na przykład przełom starego i nowego roku kalendarzowego, to tylko ludziom szkodzą...

PS. Tuż po tym, jak opublikowałem tego posta, przelew się przelał w końcu na moje konto :-)

niedziela, 2 stycznia 2011

Słowa, słowa, słowa

Człowiek mówi. Wypowiada słowa. Ustawia je w mniej lub bardziej sensowne szeregi. Za ich pomocą próbuje wyrazić raz treść wagi niezwykłej, innym razem coś, o czym w ogóle mówić nie warto, a jednak mówi.

Człowiek mówi i czasami wie, a czasami nie wie, czy jest słuchany. Kiedy wie, że nie jest słuchany, ma właściwie problem z głowy. Jeśli ma odrobinę rozumu w głowie, to milknie albo przynajmniej ścisza głos i nie narzuca się się ze swoją wypowiedzią innym.

Co innego, gdy człowiek odkrywa, że jest słuchany. Gdy wtedy, gdy wyrzuca słowa w przestrzeń, nagle odkrywa ciszę i dostrzega wlepione w niego spojrzenia. Wtedy, jeśli ma odrobinę rozumu, zaczyna uświadamiać sobie odpowiedzialność za słowa, które wypowiada. Zaczyna przykładać wagę zarówno do znaczenia każdego ze słów, jak i z ich wzajemnych relacji, które nadają im niejednokrotnie nową treść.

Najgorzej, jeśli w tym momencie człowiek się przestraszy i zamilknie.

sobota, 1 stycznia 2011

Nowość

Patrzę za okno, a tak ten sam śnieg i ten sam mróz, co dzień wcześniej. Te same drzewa i te same budynki. To samo niebo i ta sama ziemia. I nawet kot, ten sam co wczoraj, przemyka po okolicy.

Otwieram drzwi i wychodzę. Spotykam tych samych sąsiadów i znajomych, których widziałem wczoraj. Nic się nie zmienili. Wyglądają tak, jak wyglądali wczoraj. Mają te same oczy, nosy, uszy i wyraz twarzy. Mówią tym samym, co dzień wcześniej głosem i mówią właściwie to samo, co niemal każdego dnia mówili dotychczas.

Spoglądam w lustro i widzę siebie. Ta sama twarz, co dzień wcześniej, spogląda na mnie z lustra w czasie golenia. Tak samo się krzywi i nawet ma tego samego pryszcza na nosie.

Gdzież jest więc ta nowość, która nastąpiła podobno o północy? Co się zmieniło poza sposobem zapisywania daty?

Gdy się zaczynała nowa epoka w dziejach świata, czas Nowego Testamentu, Nowego Przymierza, też pewnie na pierwszy rzut oka nic nie było widać. Te same drzewa, twarze, problemy... Ci sami ludzie. A czasy nowe...