czwartek, 28 grudnia 2017

Słowo roku, czyli pod przykrywką

Znany z niedotrzymywania ogłaszanych wcześniej terminów ekscentryczny miliarder i innowator Elon Musk oświadczył, że chociaż większość ludzi upływ czasu mierzy w odniesieniu do zachowań planety Ziemi, to on ma inne podejście do tej sprawy, ponieważ jest marsjaninem. Dodał zaraz, że z tym uzasadnieniem żartował, ale tak czy owak wskazał, że jeśli chodzi o czas, mamy do czynienia z mnóstwem umowności.
Jednym z umownych elementów powiązanych z upływem czasu jest ogłaszanie rozmaitych podsumowań, rankingów itp, gdy dobiega końca rok. Innym umownym zwyczajem, dotyczącym przełomu roku, jest snucie prognoz i przewidywanie, co też się w ciągu nadchodzących 365 dni wydarzy. Dla publicysty i jedno i drugie stanowi wielką pokusę. Szczytem marzeń niejednego zawodowego komentatora rzeczywistości jest sytuacja, w której przypominając, co mówił dwanaście miesięcy wcześniej, może - nie kryjąc dumy i samozadowolenia - stwierdzić, że jego zapowiedzi się potwierdziły i faktycznie nastąpiło to, co przewidział. W im większym procencie prognozy pokrywają się z faktami, tym większym poważaniem cieszy się w oczach odbiorców publicysta.
Wśród corocznych rankingów od jakiegoś czasu ogłaszane jest „słowo roku”. Wybiera je zwykle redakcja któregoś z uznanych anglojęzycznych słowników. W 2017 „słowem roku” okazała się zbitka „fake news”. Jak obliczono, w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy użycie tego zwrotu wzrosło o 365 procent. Pokraśnieć z dumy może więc aktualny prezydent stanów zjednoczonych, który nie tylko często sformułowania „fake news” używa, ale także uważa się za twórce tego neologizmu.
Zgodnie z ustaloną przez redakcje prestiżowego słownika definicją, „fake news”, to „fałszywe, często sensacyjne, informacje rozpowszechniane pod przykrywką newsa”. Dla objaśnienia podano też kilka przykładów. Chodzi o wiadomości takiego rodzaju: „według ekspertów Ocean Atlantycki jest o 75 proc. zbyt mokry” albo o informację, że „taniec na rurze uznano za dyscyplinę olimpijską”. Do kategorii „fake newsów” zdaniem językoznawców kwalifikują się również  doniesienia, że „kosmos jest w rzeczywistości mniejszy niż niektórzy myślą” oraz wiadomość, według której „kanapki z serem i kiełbasą ogłosiły strajk”.
Zastanawiające, że to już drugie pod rząd „słowo roku”, dotyczące prawdy. Dwanaście miesięcy temu „słowem roku” okazała się „postprawda”.
Ku mojemu zdumieniu, zdarzają się sytuacje, w których „fake news” jest pożądany przez odbiorców. Kilka dni temu jeden z moich znajomych podlinkował w portalu społecznościowym pewną niepokojącą wiadomość, dotyczącą przyszłości jednej z ważnych dziedzin naszego życia. I jak skomentował? „Tym razem naprawdę lepiej, żeby to była fałszywa informacja”. Dziwne? Dziwne. Ale prawdziwe!
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 21 grudnia 2017

Wrażliwość, czyli siła przekazu

Dożyliśmy czasów, w których zdobycze techniki dają możliwość, aby niemal każdy publicznie się wypowiadał. Mówiąc  „publicznie”, mam na myśli możliwość opublikowania myśli, opinii, opowieści, relacji, zdjęcia, filmu. Opublikować, czyli podać do ogólnej wiadomości. Skierować swój przekaz ne tylko do tych kilku czy kilkunastu osób, które zwykle ma się w swoim otoczeniu, ale wysłać go w przestrzeń, w której każdy może na niego natrafić. Dawniej trzeba było w tym celu mieć dostęp do pewnych narzędzi, nazywanych potocznie mass mediami, a bardziej szczegółowo środkami społecznego przekazu. Nie każdy mógł wydrukować swoje dzieło w gazecie czy czasopiśmie, wypowiedzieć się w telewizji albo w radiu. Było to z przyczyn czysto praktycznych limitowane. Ten, kto zdobył możliwość docierania ze swoim przekazem do dużej liczby odbiorców, był w pewnym sensie uprzywilejowany.
Rozwój internetu radykalnie tę sytuację zmienił. Dzisiaj wystarczy mieć dostęp do globalnej sieci, aby móc docierać z własnymi treściami wszędzie i do wszystkich. Problemem jest właściwie tylko zdobycie ich uwagi.
I tu jednym z istotnych czynników okazuje się wrażliwość. Dużo ostatnio na ten temat słyszałem i czytałem, m. in. w kontekście różnych wrażliwości religijnych i konieczności ich uszanowania. Jednak kwestia wrażliwości wykracza daleko poza tego rodzaju zawężenia. Upewniłem się co do tego, trzymając w dłoniach niedużą książkę, która właśnie się ukazała. Zatytułowana jest „Bałutki. Kroniki z ziemi obiecanej”, a autorką jest Ewa Różycka.
Skojarzenie z dzielnicą Łodzi jest tu jak najbardziej na miejscu. Można powiedzieć, że to ona jest bohaterem książki. Ale to nie takie proste, jakby się mogło wydawać. Bo chociaż umiejscowienie większości zawartych w „Bałutkach” opowieści jest bardzo konkretne, to jednak z zapartym tchem i jako swoje odczytać je może ktoś, kto mieszka w którejś z dzielnic i miejscowości na Górnym Śląsku, na Podkarpaciu, w Warszawie i okolicach, koło Szczecina, Gdańska, Białegostoku, Koszalina. Wystarczy, że będzie otwarty na tę szczególną wrażliwość, która jest źródłem i istotą książki Ewy Różyckiej.
To jest ten rodzaj wrażliwości, który pozwala dostrzec, że wielkość świata zbudowana została z drobnych rzeczy i doświadczeń pojedynczych ludzi, żyjących gdzieś na marginesie, na peryferiach, jakby powiedział papież Franciszek.
Część z zawartych w książce opowieści (to naprawdę dobre, wcale nie za duże słowo, choć niemal wszystkie mieszczą się na jednej stronie) poznałem już wcześniej, śledząc fejsbukowy profil autorki. W zalewie nijakości jej wpisy przykuły moją (i nie tylko moją) uwagę. Właśnie z uwagi na wrażliwość przejawiającą się nie tylko w dostrzeganiu małych wielkich wydarzeń, ale także, a może przede wszystkim, w sposobie mówienia o nich.
Właśnie takiej wrażliwości życzę wszystkim z okazji zbliżających się świąt Narodzenia Pańskiego. Ona pozwala dostrzec wielkość i ogólnoświatowe znaczenie pojawienia się pewnego Niemowlęcia gdzieś na obrzeżach imperium.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 14 grudnia 2017

Czas blogów, czyli przemija postać tego świata

Przemija postać tego świata mówi Pismo święte. Właśnie przekonałem się o tym w sferze, w której raczej się o tym szczególnie intensywnie nie myśli.
Jeden z dużych, wiodących portali poinformował, że likwiduje istniejącą wśród jego licznych serwisów platformę blogową. Poinformował nie tylko wszystkich dokoła, ale również  personalnie mnie, ponieważ od ponad dziewięciu lat miałem tam swojego bloga. Początkowo maila z wiadomością, że za niespełna dwa  miesiące mój blog zniknie z sieci, potraktowałem jako żart, a nawet bardziej podejrzliwie. Okazało się jednak, że to prawda.
Kiedy już upewniłem się, że plan likwidacji jednym ruchem tysięcy blogów zostanie niedługo zrealizowany, odkryłem, że nie wzbudziło to u mnie ani zdziwienia, ani pretensji. Powiem więcej, wykazałem się pełnym zrozumieniem dla potężnego portalu, który przez lata użyczał mi miejsca na zamieszczanie moich wpisów, a teraz postanowił przestać. Przypuszczam, że gdybym należał do gremiów decyzyjnych medialnego potentata, też optowałbym za takim rozwiązaniem i to już jakiś czas temu.  Dlaczego? Ponieważ od dawna mam wrażenie, że czas blogów, jako  jednego z ważnych elementów globalnej sieci, minął.
Nie znaczy to, że mam do blogów podejście lekceważące. Wręcz przeciwnie. Uważam, że w rozwoju internetu, jako sposobu międzyludzkiej komunikacji, odegrały ogromną, bardzo pozytywną rolę. Był czas, gdy stanowiły podstawową formę prezentacji i wymiany spostrzeżeń, doświadczeń, przeżyć, refleksji, myśli. Były miejscem, w którym mnóstwo ludzi opowiadało o sobie i o świecie. Były też miejscem spotkania, przekazu idei, dawania świadectwa, rozmowy, czasami terenem konfrontacji, a nawet zderzenia. Jednak stopniowo okazywało się, że tej formie porozumienia za pomocą sieci czegoś brakuje. Tym czymś było tempo, szybkość interakcji. Tymczasem świat coraz bardziej nabierał prędkości, a użytkownicy internetu nastawili się na stały kontakt i natychmiastową reakcję, bez zwlekania. Dały im to serwisy społecznościowe.
Wiodący portal daje mi możliwość uratowania moich, czynionych przez lata zapisków. Mogę je sobie ściągnąć i udostępnić gdzie indziej. Przypuszczam jednak, że tendencja do likwidacji platform blogowych będzie się w najbliższych latach utrzymywać.
Zrobiło mi się żal zawartości tysięcy blogów. Przecież znalazło się w nich mnóstwo ważnych i wartościowych zapisów. I teraz przepadną, bo rozwój sposobów międzyludzkiej komunikacji jest nieubłagany? Przyszło mi do głowy, że może trzeba by stworzyć dla blogów jakieś globalne ogólnodostępne archiwum. To przecież jest – mówię to z całą powagą – część cywilizacyjnego dorobku ludzkości. Byłoby głupio całkiem z niego zrezygnować tylko dlatego, że teraz dominują portale społecznościowe. One zresztą też w pewnym momencie przeminą. Nawet jeżeli w tej chwili wydaje się to zupełnie niemożliwe.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 7 grudnia 2017

Czwarta władza, czyli abdykacja

Podczas niedawnego nieformalnego spotkania doszło do rozmowy na temat wpływu mediów na to, czym żyje tzw. przeciętny człowiek, o czym rozmawia, jakich informacji pożąda, a co go kompletnie nie interesuje, choć niejednokrotnie powinno. Kilka osób wymieniło z pamięci przykłady sytuacji, w których uwaga opinii publicznej była zajęta jakimiś pozbawionymi znaczenia awanturami lub rozdmuchanymi aferami, gdy w tle i zaciszu gabinetów działy się rzeczy naprawdę wielkiej wagi, wpływające na los milionów ludzi. W tym kontekście ktoś rzucił uwagę, że omawiane zjawisko pokazuje ogromną siłę czwartej władzy, skoro zdolna jest ona zapanować nad myślami tak wielkich rzesz ludzkich.
W tym momencie głos zabrał rzadko obecny w kraju ekspert, który mimo wciąż młodego wieku odniósł zagranicą spore sukcesy na polu badania współczesnych szeroko pojętych mediów. „Najbardziej palące pytanie na dziś brzmi: czy media to nadal rzeczywista czwarta władza?” - powiedział, wywołując dużą konsternację wśród obecnych. W końcu ktoś zapytał: „Są jakieś podstawy, aby mieć wątpliwości w tej sprawie?”. „Naprawdę nic nie budzi państwa wątpliwości?” - odpowiedział ekspert pytaniem na pytanie, ale zaraz podjął wątek: „To prawda, że jesteśmy uzależnieni od mediów w stopniu, w jakim nigdy się to dotychczas w dziejach ludzkości nie zdarzyło. Ich wpływ na życie pojedynczego człowieka i całych społeczności jest niewyobrażalny. Kształtują poglądy i wywołują ludzkie decyzje w skali globalnej. Jednak czy o to chodzi w pojęciu czwartej władzy? Przypomnijmy sobie, co naprawdę ten termin oznacza i w jakich sytuacjach znajduje rzeczywiste zastosowanie”.
Ponieważ nikt się nie odzywał, ekspert mówił dalej: „Nawet internetowa wyszukiwarka podpowie, że pojęcie «czwartej władzy», odnosi się do siły, jaką media zdobyły w społeczeństwach demokratycznych. Zadaniem tak rozumianej czwartej władzy jest stać na straży demokracji i praworządności oraz pełnić funkcję kontrolną w systemie opartym na trójpodziale władzy. Kontrolną zarówno wobec władzy ustawodawczej, wykonawczej, jak i sądowniczej. Proszę sobie samodzielnie odpowiedzieć, czy i w jakim stopniu dzisiaj to zadanie media realizują”.
„Jaka jest pańska diagnoza?” - rzucił ktoś z uczestników spotkania. Ekspert westchnął: „Moim zdaniem, zdecydowana większość z nich już dawno abdykowała, zostawiając swój tron nieobsadzony. Doszły do wniosku, że działanie dla dobra wspólnego im się nie opłaca i skupiły się na pielęgnowaniu dobra własnego oraz dobra swoich dysponentów. A jeśli nadal zabiegają o rząd dusz, to głównie dla swoich korzyści”.
Gdy ekspert jeszcze mówił, kilka osób dyskretnie opuściło spotkanie. Pozostali woleli nie kontynuować rozmowy na ten temat.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 30 listopada 2017

Atlas zwierząt, czyli sieczka z rozumu

Mam znajomego, który żywi głębokie przekonanie, iż media są korzeniem wszelkiego zła w świecie współczesnym. Ilekroć się spotykamy, nie traci okazji, aby mi swój pogląd przypomnieć i kolejną uszczypliwość związaną z tematem przekazać. Nie znaczy to oczywiście, że negatywne podejście do roli i funkcjonowania mediów jako takich przeszkadza mu w intensywnym z nich korzystaniu. Nosa z internetu ów mój znajomy nie wyciąga wcale, telewizor na okrągło w jego domu włączony (zwykle na którymś z tzw. kanałów informacyjnych), w samochodzie słucha namiętnie tych stacji, w których głównie gadają, a i gazetami w wersji papierowej nie gardzi i siedząc w przy kawie wlepia wzrok w zadrukowane strony. Ma też w świecie mediów sporo znajomych, których z pasją obdarza złośliwościami, gdy tylko nadarzy się okazja.
Padło kilka dni temu na mnie. Na mój widok jego twarz rozpromieniła się, a oczy zabłysły, jak u myśliwego, który wypatrzył zdobycz. „Witam, witam” - zawołał kordialnie, potrząsając moją dłonią. „Z nieba mi spadasz, bo o bladym świcie natknąłem się w sieci na coś, co muszę ci koniecznie pokazać z racji twoich zajęć i funkcji”. Kilka sekund później wpatrywałem się w ekran jego wypasionego smartfona, na którym widniał rysunek, a właściwie połączenie fotografii z rysunkiem. Bez trudu rozpoznałem korytarz jednej z ważnych instytucji życia politycznego. Obrazek podzielony był w pionie na dwie scenki. Na górnej grupa reporterów z mikrofonami, aparatami fotograficznymi i kamerami biegła w jedna stronę, a nad nią unosił się dymek informujący, że jeden z polityków o znanym nazwisku napisał tweeta. Poniżej ta sama grupa pędziła w przeciwnym kierunku, krzycząc, że inny znany polityk czyta atlas popularnych zwierząt.
Zrobiłem pokerową minę i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Znajomy nie krył rozczarowania moją postawą. „Kwintesencja dzisiejszym mediów w naszym kraju” - rzucił zjadliwie i wpatrzył się w moje oblicze. „Wiesz, ile naprawdę ważnych rzeczy wydarzyło się w ostatnich dniach w Polsce i na świecie, o których nikt się nie dowiedział, bo dziennikarze zajęci byli takimi właśnie pseudo tematami? Czy robienie ludziom sieczki z rozumu nie jest grzechem albo czymś w tym rodzaju? Gdzie tu jest odpowiedzialność, gdzie tu jest jakaś hierarchia ważności, gdzie tu jest jakaś refleksja nad własną pracą?” - zagrzmiał po chwili, gestykulując przy tym dramatycznie.
W tym momencie na jednym z korytarzy w pałacu mojej pamięci mignęło mi wspomnienie sprzed paru dni. Były to liczne komentarze mojego znajomego zamieszczone w portalach społecznościowych w związku z dwoma uwiecznionymi na obrazku wydarzeniami. „Skoro to takie nieważne, to dlaczego poświęciłeś tym sprawom aż tyle uwagi i wysiłku, żeby je gdzie się tylko da komentować?” - zapytałem z powagą i troską.
Znajomy łypnął na mnie ostrzegawczo, po czym machnął ręką i bez pożegnania się oddalił.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 listopada 2017

Trudny papież, czyli o zapalaniu

Usłyszałem niedawno stwierdzenie, że sprawujący aktualnie posługę Piotrową Franciszek, to „trudny papież” i w związku z tym nie każdy jest w stanie go zrozumieć i za nim nadążyć. Tego rodzaju opinie nie są czymś odosobnionym. Ktoś mi niedawno próbował wytłumaczyć, że „sposób, w jaki Franciszek kieruje Kościołem, jest męczący”. Ktoś inny przekonywał, że aktualny Następca św. Piotra jest zbyt niejednoznaczny w swych wypowiedziach i używa języka, „który jest za mało kościelny”.
Z drugiej strony spotykam się czasami z absolutnie bezkrytycznym traktowaniem wszystkich poczynań Franciszka, z zachwytem, graniczącym z uwielbieniem. Tak, jakby Papież był kompletnie bezbłędny, jakby wszystkie jego decyzje, wypowiedzi, działania, były jednym pasmem sukcesów. „Jeśli spotyka się z niezrozumieniem, to dlatego, że niektórzy po prostu wolą go nie rozumieć, gdyż tak jest wygodniej” - wyjaśnił mi ktoś, nie kryjąc oburzenia na tych, którzy patrzą na obecny pontyfikat z dystansem.
Zarówno o jednych, jak i o drugich z przywołanych wyżej obserwatorach Franciszka pomyślałem ostatnio, czytając książkę, która moim zdaniem przeszła w Polsce trochę za cicho. Napisał ją włoski dziennikarz, watykanista, pisarz o polskich korzeniach Gian Franco Svidercoschi. W Polsce ukazała się pod tytułem „Papież, który zapalił świat”. Zapalił, nie podpalił. To istotna różnica.
Ktoś może zapytać, jaki sens ma pisanie poważnej analitycznej i objaśniającej książki o papieżu w trakcie jego pontyfikatu i to zanim minie jakiś uznawany powszechnie za skłaniający do podsumowań czas, np. pięć lat. Jeśli jednak weźmie do ręki wspomniane dzieło zrozumie, że o Franciszku nie tylko można, ale trzeba w ten sposób rozmawiać. Dlaczego? Ponieważ tempo zdarzeń od dnia, w którym z Loggi Błogosławieństw bazyliki św. Piotra zwrócił się do zgromadzonych zaskakującym „buonasera” jest tak ogromne, że nie ma sensu czekać na jakieś symboliczne daty i momenty. Trzeba nie tylko je widzieć, brać w nich udział, ale też starać się jak najwięcej zrozumieć z tego, co Papież robi. Jaki jest sens tego, co Svidercoschi  nazwał „zapalaniem świata”?
Lubię autorów, którzy nie stają na wysokiej mównicy i z jej poziomu wykładają jako nieomylny i jedyny możliwy swój ogląd spraw. Lubię takich, którzy pozwalają czytelnikowi podążać za ich tokiem rozumowania, współuczestniczyć w procesie poszukiwania prawdy, konstruowaniu opinii i dochodzeniu do wniosków. Czytając o „Papieżu, który zapalił świat” nie czułem się pouczany. Raczej usatysfakcjonowany odkryciem, że na wiele rzeczy związanych z aktualnym pontyfikatem można spojrzeć z zupełnie innej perspektywy niż robiłem to dotychczas i wtedy nabierają one nowych znaczeń.
Zdaniem autora książki „Jeśli przez te cztery lata oblicze katolicyzmu zmieniło się, to nie tylko wskutek «efektu Franciszka». Również dlatego że zasiane przez niego ziarno, pomimo oporów i sprzeciwów, zaczęło kiełkować w Kościele, choć nie zawsze jest to dostrzegane przez wiernych”. Myślę, że to dobra puenta.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 listopada 2017

Tajemnica, czyli fascynujące obserwacje

Natknąłem się gdzieś na stwierdzenie, że znajomych da się ewentualnie wybierać w portalach społecznościowych, ale w życiu to tak nie działa. Coś jest na rzeczy. Mam na przykład znajomego, który spotkawszy mnie przypadkowo w zeszłym miesiącu postanowił się ze mną podzielić pewną swoją tajemnicą. Nie okazałem zainteresowania, ale on i tak udzielił mi niepożądanej informacji na swój temat. „Trudno to nazwać na obecnym etapie poważnymi badaniami” - zaczął enigmatycznie. Nawet na niego nie spojrzałem. „Być może w przyszłości będzie to można usystematyzować i opracować jakiś raport zakończony wnioskami” - kusił dalej moją uwagę. „Chodzi o to, że znalazłem dość przypadkowo fascynujący temat i zajęcie, które pochłania dużo czasu. Rozglądam się aktualnie za jakimiś chętnymi do współpracy” - nagabywał, wciąż nie przechodząc do meritum.
Zmęczony tymi podchodami wydałem z siebie wieloznaczne mruknięcie. Potraktował je jako przejaw ciekawości i zachętę. „Odkryłem mianowicie, że obserwowanie ewolucji, a właściwie przekształceń postaw niektórych publicystów może być naprawdę fascynujące” - niemal wyszeptał.
Dałem się nabrać na tę manipulację i spojrzałem na niego przelotnie. Zaraz tego pożałowałem. „Życie publicysty nie jest wcale taką sielanką, jak się ludziom wydaje. To dla niektórych nieustanna praca nad utrzymaniem się na powierzchni” - oświadczył mój znajomy w taki sposób, jakby odkrył istotę bytu i nie czekając na jakąkolwiek motywację z mojej strony kontynuował: „Taki publicysta, który chce się liczyć i mieć poczucie, że wpływa na rzeczywistość, przechodzi w swojej karierze kilka ważnych momentów. Gdy one nadchodzą, musi podejmować egzystencjalne decyzje. Najpierw, biorąc pod uwagę zestaw własnych poglądów i sposób widzenia świata, musi zdecydować, pod którą opcję się podpiąć. To go nie tylko sytuuje na polu toczącej się walki, ale również pozwala mu budować własną tożsamość” - wyłożył i zrobił efektowną przerwę. Zauważyłem, że słońce schowało się za chmurę.
„Kolejna wielkiej wagi chwila w życiu publicysty nadchodzi, gdy odkrywa, że zwolennicy i realizatorzy wybranej przez niego opcji nie są aniołami, nieomylnymi geniuszami, czystymi jak łza ideowcami, odpornymi na pokusy i pułapki rzeczywistości. Musi zdecydować, co z tym fantem zrobić” - wywodził dalej znajomy, a ja wydałem kolejny nieartykułowany dźwięk, bo nie chciałem wyjść na gbura, który ignoruje innych. Znajomy wyraźnie się z tego ucieszył i podjął przemowę: „W takiej sytuacji publicysta musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy się swoim odkryciem podzielić czy zachować je dla siebie, zacząć publicznie krytykować przedstawicieli wybranej przez siebie opcji czy milczeć, łamiąc nie tylko swe przekonania, ale również sumienie. Musi też rozważyć, czy nie będzie lepiej dla niego zmienić opcję i z innych pozycji piętnować zło...”.
W tym momencie w kieszeni znajomego odezwał się telefon. Odebrał, powiedział: „Dobrze, zaraz będę” i szybko się ze mną pożegnał. W tym momencie uświadomiłem sobie, że on sam jest publicystą.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 9 listopada 2017

Spotkania na cmentarzu, czyli wykastrowana wyobraźnia

Znana dziennikarka, której mąż zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, opowiedziała w portalu społecznościowym, co ją spotyka, gdy razem z synem przychodzi na grób męża. Opisała, jak na jej widok niektórzy sięgają po aparat, aby jej i dziecku zrobić zdjęcie. Przytoczyła komentarze, które słyszy z ust obcych ludzi. Podzieliła się swoimi odczuciami z takich chwil. „Tłum. Jak bezmyślna, wezbrana fala. Bez uczuć, emocji i empatii. Staje za plecami, gdy skuleni siedzimy na ławce (...) jakbym była głucha, ślepa, nieistniejąca” - zrelacjonowała. O tych, którzy podpierając się swymi poglądami politycznymi nieproszeni dzielą się z nią swoimi opiniami i wątpliwościami napisała, że są „jakby z wykastrowaną wyobraźnią”.
„To skutek coraz powszechniejszej mentalności internetowej” - stwierdził jeden z moich znajomych, komentując sytuacje, w jakich znalazła się przy grobie swego tragicznie zmarłego męża znana dziennikarka. Widząc moje zdezorientowane spojrzenie dorzucił: „Przecież to klasyczne zachowanie rodem z serwisów społecznościowych. Tam się uczymy bez żadnych zahamowań zaczepiać obcych ludzi. Obwieszczać swoją opinię wszem wobec, niezależnie od tego, czy ktoś o nią prosi czy nie. Wdawać się w zażarte dyskusje w sprawach, o których nie mamy pojęcia. Pouczać innych, upierać się za wszelką cenę przy swoich poglądach i racjach. A przede wszystkim traktować innych przedmiotowo, nie osobowo”.
Cała ta przemowa wydała mi się sporym uproszczeniem. Poza tym w mojej głowie odzywa się dzwonek alarmowy za każdym razem, gdy spotykam się z diagnozą, że wszystkiemu winien internet. Już miałem się odezwać, gdy głos zabrał drugi z moich znajomych. „Rozważyłbym” - rzekł swoim nosowym głosem - „Rozważyłbym, czy przypadkiem nie jest odwrotnie. Czy nie przenosimy do sieci zachowań i postaw z realnego świata, a jedynym problemem jest brak ograniczeń, charakterystycznych dla namacalnej rzeczywistości. W sieci za chamskie zachowanie nie dostanie się po pysku, co najwyżej ktoś nas usunie ze znajomych albo zablokuje dostęp do swojego profilu, więc sobie na więcej pozwalamy. Ale to po prostu w nas jest, niezależnie od dostępu do sieci. Tacy jesteśmy” - powiedział sięgając po daleko idące uogólnienie.
Zrobiło się jakoś nieprzyjemnie, a ja zdałem sobie sprawę, że wśród hasztagów, którymi dziennikarka opatrzyła swój wpis, zwłaszcza dwa zwróciły moją uwagę. Jeden był pytaniem: „#gdziewymacieserca”, drugi krzykiem i żądaniem „#juzdosyc”. A potem przyszła mi do głowy niepokojąca wizja świata, w którym powszechną reakcją na takie pytanie i żądanie będzie pełen pogardy i niezrozumienia, o co chodzi, rechot. Potrząsnąłem głową. „Na pewno wszyscy tacy nie jesteśmy” - powiedziałem głośno i z naciskiem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 2 listopada 2017

Zapotrzebowanie, czyli reality-show

„Jeśli głupota jest chorobą, to mamy pandemię” - oświadczył na dzień dobry jeden z moich znajomych. Nie powiem, żeby mi się podobał jego ton i sposób potraktowania ludzkości w tej diagnozie. Przez głowę przebiegło mi pytanie, na ile sam jestem przedmiotem takiej oceny. Ściśle wiązało się z nim przeczucie, że znajomy siebie do zarażonych nie zaliczył, co dodatkowo komplikowało sytuację.
„A tak bardziej konkretnie?” - zaryzykowałem pytanie uściślające. Znajomy popatrzył na mnie z wyrzutem, bo zorientował się, że jego opinii o globalnej sytuacji zdrowotnej nie przyjąłem z pełnym zaufaniem i bez wątpliwości. „Konkretnie? Proszę bardzo” - oświadczył oschle i umieścił mi przed twarzą ekran smartfona, na którym wyświetlała się informacja o reality-show, planowanym na przyszły rok w jednym krajów europejskich. Przejąłem urządzenie z rąk znajomego i przeczytałem cały tekst. „Hmmm...” - powiedziałem po chwili i położyłem telefon na stole. „Tu nie ma co hmykać, tylko jakąś masową terapię opracowywać trzeba” - zjeżył się znajomy.
Postanowiłem nie poddawać się emocjom. Informacja, która zbulwersowała mojego znajomego i doprowadziła go do daleko idących wniosków na temat stanu zdrowia populacji, zapowiadała reality-show, w którym singielka poszukuje ojca dla dziecka, ale nie partnera na życie. Donosiła też, że castingi na uczestników pierwszej edycji już trwają.
Zgodnie z założeniami nowego programu zespół ekspertów ma dopasować odpowiednich ojców w oparciu o kryteria kobiet, które zgłoszą się do programu. Mężczyźni mają być testowani fizycznie i psychicznie. Dobrani w ten sposób w pary przyszli rodzice zgodnie z założeniami pomysłodawców widowiska powinni się dzielić opieką nad dzieckiem, ale nie mają prowadzić wspólnego życia.
Moją uwagę przykuło uzasadnienie dla stworzenia właśnie takiego programu telewizyjnego. Otóż ma on być odpowiedzią na społeczne zapotrzebowanie. Dlaczego? Ponieważ w kraju, w którym go wymyślono, rodzi się coraz więcej dzieci poczętych dzięki metodzie in vitro. Nie będą one znały swoich ojców, ponieważ zostają nimi anonimowi dawcy plemników.
Co ciekawe, kanał telewizyjny, który zamierza tak wydumany program wyemitować, nie kryje, że chodzi o coś więcej, niż tylko dziwaczną rozrywkę. Za pomysłem stoi coś znacznie poważniejszego. Stacja „chce także odejść od tradycyjnego modelu rodziny, w którym dziecko musi być wychowywane przez matkę i ojca w jednym domu”.
„No i co, czy to nie jest chore?” - zaczął dopytywać mój znajomy, odczekawszy nieco, aż cała treść wiadomości dotrze do mego umysłu. „To zależy, w jaki sposób pojmujemy kwestię zdrowia w wymiarze ludzkim” - odpowiedziałem z wystudiowanym spokojem. Nie bez powodu. Jestem przekonany, że emocjonalne reakcje nic tu nie pomogą. W takich sytuacjach trzeba przede wszystkim rozsądku. W wielkich, ogromnych dawkach.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 26 października 2017

Poradnik, czyli historia wywiadu

Jeden z ważnych polskich katolickich hierarchów miał ostatnio okazję doświadczyć, jak może funkcjonować świat mediów i co może się w nim stać z wypowiedzianymi w jak najlepszej wierze słowami. Otóż wspomniany przedstawiciel Kościoła udzielił wywiadu jednemu z czasopism. W rozmowie był oszczędny w słowach. Niejednokrotnie stawiane mu pytania były znacząco dłuższe niż dawane przez niego odpowiedzi. Powiedział jednak sporo ważnych rzeczy, porządkując wiele kwestii lub prezentując szersze spojrzenie tam, gdzie liczni inni rozmówcy mediów prezentowali znacznie węższą perspektywę.
Zanim jeszcze treść wywiadu została w całości udostępniona odbiorcom, zaczęło w sieci krążyć jedno wyjęte z niej zdanie, odnoszące się do sprawy wzbudzającej od pewnego czasu w kraju ogromne emocje. Zdanie miało charakter stanowczej deklaracji. Bardzo stanowczej. Tak bardzo, że wywoływało u tych, którzy się na nie natknęli, skrajne reakcje. Jedni wpadali w zachwyt. Drugich przepełniało oburzenie. Łatwo się domyślić, jaki był internetowy, widoczny przede wszystkim w tzw. mediach społecznościowych, efekt takiej radykalnej polaryzacji stanowisk.
Paradoksalnie sytuację pogorszyło ukazanie się zawierającego całą rozmowę numeru czasopisma. Okazało się, że na okładce, promującej zawarty w nim ważny wywiad z ważną osobą, widniało o jedno słowo za dużo. Użyto sformułowania, które dokładnie w takim brzmieniu w rozmowie nie padło. Inaczej mówiąc, zastosowano parafrazę, a nie dosłowny cytat. Problem w tym, że chyba tylko ludzie obdarzeni zdolnością jasnowidzenia mogliby o tym wiedzieć. Oczywiście, poza samą redakcją pisma.
Chodziło o jeden krótki wyraz, który osobom nieznającym rzeczywistej treści wywiadu (może dlatego, że długi lub z jakiegoś innego równie istotnego powodu) dał pretekst do mnożenia komentarzy zdecydowanie negatywnych, a nawet odsądzających Bogu ducha winnego hierarchę od czci i wiary.
Jeden z moich znajomych, odnosząc się do zaistniałej sytuacji, przysłał mi do rozpowszechnienia niewielkie opracowanie, które zatytułował: „Krótki kurs udzielania wywiadów”. Trudno mi oceniać intencje autora i stopień jego dobrej woli lub złośliwości. Powiem więc jedynie, że wśród jego wskazówek i sugestii znalazły się m. in. takie: „Nagrywaj rozmowę także na swoim urządzeniu, aby mieć dowód, co faktycznie zostało powiedziane”, „Żądaj autoryzacji całego wywiadu, łącznie z pytaniami (sprawdzaj, czy faktycznie do publikacji idą te, które zostały ci postawione)”, „Domagaj się autoryzacji tytułów, śródtytułów, leadów, okładek zapowiadających wywiad, zajawek go promujących itp.”.
Poradnik kończy się generalną radą adresowaną do wszystkich, którzy stają przed perspektywą wypowiadania się dla mediów: „W kontaktach z przedstawicielami redakcji zachowuj daleko posuniętą ostrożność i nieufność. Zakładaj, że ich priorytetem nie jest wierne przekazanie twoich słów, lecz użycie ich do stworzenia własnego przekazu”.
Przestudiowałem cały przysłany mi podręcznik udzielania wywiadów i zrobiło mi się zimno.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 19 października 2017

Na złość, czyli nie tylko o czytaniu

Przed kolejnymi Międzynarodowymi Targami Książki, które równo za tydzień w czwartek rozpoczną się w Krakowie, słynny benedyktyn o. Leon Knabit zamieścił w internecie filmik, w którym nie tylko zachęca do wzięcia w nich udziału, ale też życzy imprezie powodzenia. Robi to za pomocą zastanawiającego sformułowania. Brzmi ono: „Na złość tym, którzy nie czytają...”. Zauważa też, że w społeczeństwie nastąpił podział na czytających i nieczytających. Na szczęście między tymi nierównymi przecież grupami raczej nie dochodzi do aktów agresji.
Ale uwaga. Łatwo w świetle powyższych słów wpaść w stereotyp. Bo kto jest czytającym, a kto nieczytającym? Niedawno jeden z zaproszonych do programu poświęconego książkom, na pytanie „Co czytasz?”, odrzekł: „Problem polega na tym, że ja cały czas czytam. Tylko nie czytam książek. I to jest chyba największy dramat. Czytanie książek praktycznie ustało w momencie, kiedy dostałem komputer”. Wszystkie treści, które się w tym urządzeniu pojawiały, odciągnęły go od książek. Na szczęście nie definitywnie, bo jak przyznał, czyta książki w czasie urlopu.
Historia ta pokazuje jednak, że podział na czytających i nieczytających wcale nie jest oczywisty i sięganie po książki nie jest w dzisiejszych czasach wystarczającym kryterium, aby to rozstrzygać. Można być bardzo czytającym, a książkę brać do ręki rzadko, albo i wcale. Zwłaszcza w wersji papierowej. Czy kogoś, kto nie przewraca stron w książkach, tylko namiętnie słucha audiobooków, należy zaliczyć do nieczytających? Nie wydaje mi się.
Nowe technologie spowodowały pewne istotne przekształcenie. Doprowadziły mianowicie do tego, że zaczęła się zmieniać proporcja między liczbą czytających (czy szerzej mówiąc, odbierających przekaz) a liczbą piszących (a właściwie pragnących przekazać jakieś treści innym). Niektórzy twierdzą nawet przesadnie, że żyjemy w czasach, w których wszyscy chcą pisać, a nikt nie chce czytać. To nieprawda. Odbiorców wciąż jest sporo, ale faktycznie liczba nadających przekaz o dużym zasięgu wzrosła. Można by z tego wyciągnąć wniosek, że w tej sytuacji treści jest w mediach za dużo. Tymczasem - paradoksalnie - zapotrzebowanie na tzw. kontent wcale nie maleje. Wciąż potrzebne są nowe treści i to w niewyobrażalnych ilościach. Pytanie - dla kogo?
Znajomy opowiadał niedawno, w jaki sposób stara się nakłonić swoje kilkuletnie pociechy do systematycznego czytania. Zbudował skomplikowany system zachęt i nagród. Szybko się przekonał, że małolaty świetnie potrafią go wykorzystać, co nie znaczy, że wzrasta w nich umiłowanie czytania. Mnie osobiście cała operacja skojarzyła się z czymś w rodzaju przekupstwa. I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że dzisiaj tzw. twórcy mediów coraz częściej zachowują się w stosunku do swoich odbiorców podobnie. Przekupują ich, żeby zechcieli w jakikolwiek sposób przyjąć kierowany do nich przekaz. Niekoniecznie ze zrozumieniem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 12 października 2017

Depersonalizacja, czyli o dostosowaniu

Znajomy, który pojęcia nie ma o tym, jak funkcjonuje świat współczesnych mediów, a już kompletnie nie zna się na mechanizmach będących oczywistością w globalnej sieci, podzielił się pewnym doświadczeniem i spostrzeżeniem. „Chciałem kupić pewne urządzenie, bo stare po latach służby odmówiło współdziałania. Ponieważ dawno nie robiłem tego typu zakupów, chciałem się zorientować, jaka jest oferta, ile takie coś aktualnie kosztuje i gdzie można kupić. Co prawda córka namawiała mnie, żebym po prostu kupił przez internet, ale ja muszę nie tylko obejrzeć, lecz też dotknąć, zanim coś kupię. Chciałem w sieci tylko zdobyć trochę informacji”.
„Rozumiem” - powiedziałem, aby zachęcić go do dalszej opowieści. Mówił więc dalej: „Nie powiem, sporą i pomocną wiedzę uzyskałem. Dzięki niej nie musiałem wędrować od sklepu do sklepu. Wystarczyło pójść do jednego, w którym mieli dokładnie to, czego potrzebowałem. Kupiłem i zapomniałem o sprawie. Ale internet nie zapomniał. Chociaż już znalazłem i nabyłem odpowiednie urządzenie, wciąż wyświetlają mi się reklamy zachęcające mnie do jego kupienia. To idiotyczne i irytujące” - powiedział znajomy, nerwowo uderzając dłonią w kolano. „A jak poskarżyłem się córce, to się roześmiała i oświadczyła, że po prostu jestem ofiarą personalizacji contentu. Co to za personalizacja, skoro wciąż reklamują mi coś, co już mam?” - znów przyłożył swojej nodze, jakby była czemukolwiek winna.
Już miałem na końcu języka jakąś płytką uwagę o „wielkim bracie”, który jednak nie wszystko widzi i wielu  rzeczy wciąż nie wie, gdy nagle uświadomiłem sobie, że dostosowywanie formy i treści przekazu do odbiorcy nie jest niczym nowym, a tym bardziej nie jest zdobyczą ani odkryciem nowych technologii. I wcale nie dotyczy tylko reklam. To praktyka bardzo stara i wielokrotnie sprawdzona. Łatwiej dotrzeć do człowieka, jeśli poda mu się coś, czym jest faktycznie zainteresowany. Ale też łatwiej do niego dotrzeć, jeśli treść przekaże mu się w formie najbardziej odpowiadającej jego sposobowi percepcji, jego możliwościom intelektualnym, a także jego emocjom.
Spotkałem się jednak niedawno z opinią, że daleko posunięta personalizacja treści jest w istocie depersonalizacją odbiorcy. Dlaczego? Ponieważ jest faktycznym ograniczeniem jego wolności w poznawaniu świata. Jest, jak to ktoś powiedział, zamykaniem go w złotej klatce. Intensywna personalizacja przekazu powoduje, że obraz rzeczywistości, który do niego dociera, jest niemal całkowicie skonstruowany „pod niego”. Nie tylko pod jego zainteresowania i potrzeby, ale również pod jego przekonania, wyobrażenia, złudzenia, sposób rozumowania, poziom wiedzy itd. Taki ktoś zaczyna żyć w ogromnej ułudzie, w nieistniejącym świecie zbudowanym specjalnie da niego. W świecie istot do niego bliźniaczo podobnych, które widzą, słyszą, czują, myślą i postępują tak, jak on.
Życie w takim świecie może i jest wygodne, ale chyba jednak mało rozwijające.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 5 października 2017

Drzewo wiadomości, czyli o władzy

Ktoś spośród znajomych zapytał, czy podzielam zdanie, że media zastanawiająco i niepokojąco niewiele uwagi poświęciły niedawnej tragedii w Las Vegas. „Zginęło przecież kilkudziesięciu ludzi, setki są ranne, ogromna tragedia” - argumentował. „Tymczasem w wielu mediach to wydarzenie zostało sprowadzone do poziomu ciekawostki. Ot, bogaty szaleniec sobie trochę postrzelał. Tymczasem wystarczy, że terroryści potracą samochodem kilka osób, a zaraz robi się z tego czołówki i wałkuje całymi dniami” - nakręcał się coraz bardziej. „To jest coś więcej niż fałszowanie obrazu rzeczywistości. Jakim prawem jacyś redaktorzy i wydawcy decydują, co ma być dla mnie interesujące, a co nie?” - pytał podniesionym głosem.
Aby go nieco uspokoić przypomniałem, że już jakiś czas temu poświęciłem tej sprawie felieton. Zacząłem coś mówić o decydującej dzisiaj roli oglądalności, słuchalności, klikalności i jej wpływie na przekaz medialny. „Ale mnie chodzi o coś o wiele bardziej podstawowego” - wpadł mi w słowo, machając ze zniecierpliwieniem rękami. „Oni decydują, co ma być dla ludzi takich jak ja, ważne, a co nie. Czym się mają zajmować, o czym myśleć i rozmawiać, a co powinni sobie odpuścić”. Ostrożnie pokiwałem ze zrozumieniem głową, ale to go tylko zachęciło do kolejnych wynurzeń. „Powiem coś księdzu. Moim zdaniem, to media sięgnęły w całkiem nowy sposób po władzę. Chcą decydować o tym, co jest dobre, a co złe. Nawet więcej. Przypisują sobie prawo decydowania, co jest dobrem, a co jest złem. A my, odbiorcy, łykamy to bezrefleksyjnie i nawet nie zauważamy, jak nam się zmieniają najważniejsze punkty odniesienia”.
Gdy on jeszcze perorował, mnie przypomniało się ukłucie, jakie gdzieś mózgu odczułem, gdy niedawno jedna z telewizji pokazywała faceta niszczącego na ulicy wszystko, co popadnie. Zachowywał się przy tym w dość dziwaczny sposób. Całe wydarzenie zaprezentowane zostało na ekranie w konwencji żartu, jako coś, co powinno wywoływać nie oburzenie i potępienie, ale co najwyżej pobłażliwy uśmiech. Przekaz był oczywisty: nieważne, że ktoś dopuścił się zła - ważne, że można się pośmiać. To było bagatelizowanie zła. Znieczulanie. Zaburzanie, odwracanie ocen i wartości.
Potem pomyślałem o drzewie. O jednym z najważniejszych drzew w dziejach ludzkości i świata. Pomyślałem o drzewie wiadomości. Tak przecież kiedyś nazywane było rosnące w raju drzewo, które dziś określane jest jako drzewo poznania dobra i zła. To właśnie z tego drzewa, wbrew Bożemu zakazowi, pierwsi ludzie zerwali owoc i próbowali go skonsumować. Wcale nie po to, aby dowiedzieć się, co jest dobre, a co złe. Podpuszczeni przez szatana zapragnęli decydować. Nie tylko o tym, które ludzkie działanie jest dobre, a które złe. Chcieli po swojemu ustalać, co jest dobrem, a co złem.
Jak widać, Adam i Ewa mają pod tym względem nieustannych kontynuatorów. Niektórzy z nich dziś dysponują naprawdę potężnym narzędziem w postaci mediów. I żeby było jasne:  nie narzędzie jest winne, tylko ci, którzy go do stawiania wszystkiego na głowie używają.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 28 września 2017

Brak telewizora, czyli wybieranie rozwija

Jeden z moich znajomych już dawno pozbył się telewizora. Namawiał mnie ostatnio kolejny raz , żebym poszedł w jego ślady. Tłumaczył, że telewizja we współczesnym wydaniu przypomina kamień młyński, który przywiązuje się człowiekowi do nogi nie tyle po to, aby go utopić w głębinach, ile po to, aby go zatrzymać w jednym miejscu. „To rodzaj zniewolenia, ograniczenia twojej wolności” - objaśniał znajomy i przytaczał dane, z których wynika, że prawie połowa Amerykanów w wieku 22-45 lat nie ogląda tradycyjnej telewizji.
Nie znaczy to wcale, że w ogóle zrezygnowali z odbioru programów telewizyjnych. Oglądają je za pośrednictwem serwisów streamingowych i aplikacji mobilnych. Jedna z renomowanych amerykańskich agencji reklamowych opracowała nawet raport poświęcony tej sprawie. Według niego ze względu na zmiany w modelu odbioru treści medialnych dotarcie z przekazem reklamowym do młodych Amerykanów jest bardzo utrudnione, a efektywność reklam trudna do oceniania. Tego rodzaju stwierdzenia idą pod prąd dość powszechnemu przekonaniu, że gdzie jak gdzie, ale w internecie skuteczność i mierzalność reklamy jest zdecydowanie większa niż w tradycyjnych mediach. Okazuje się, że niekoniecznie.
Zdaniem mojego pozbawionego telewizora znajomego globalna sieć ma przewagę nad każdą ofertą telewizyjną. Aby to udowodnić, wypytywał mnie, z jakiego dostawcy sygnału telewizyjnego korzystam. Z kablówki, czy z satelity? Gdy odpowiedziałem, szybko uzmysłowił mi, że chociaż za pośrednictwem dekodera mam dostęp do całkiem sporej listy kanałów, tak naprawdę większość z nich zupełnie mnie nie interesuje. „Zauważyłeś, że na przykład wiele kanałów filmowych tak naprawdę puszcza w koło mniej niż dziesięć seriali, z rzadka okraszając ofertę jakąś ciekawszą i w miarę nową produkcją?” - dociekał. Gdy przyznałem mu rację, dorzucił: „A wiesz, że są w Polsce dziesiątki tysięcy takich ludzi, którzy mają do dyspozycji jedynie to, co wyłapią anteną do naziemnej telewizji cyfrowej?”.
„Może dlatego Polscy internauci częściej oglądają wideo niż czytają blogi i korzystają z social media” - zaryzykowałem sugestię, opartą na dopiero co opublikowanych wynikach globalnych badań. Znajomy wzruszył ramionami. „Nie wyciągajmy zbyt daleko idących wniosków” - zmitygował mnie i zaczął długi wywód na temat tego, jak istotny jest dostęp do wielu źródeł treści, najlepiej, żeby była ich nieograniczona ilość.
„To rodzi konieczność znacznie bardziej skomplikowanego wyboru niż z ograniczonej oferty” - wpadłem mu w słowo. „Otóż to!” - ucieszył się mój znajomy. „Szukanie i wybieranie rozwija” - powiedział z entuzjazmem. „Ale też męczy i zajmuje mnóstwo czasu” - dodał po chwili z miną kogoś, kto nie ukrywa problemów. „I to jest właśnie zadanie dla ludzkości na najbliższy czas” - oświadczył zdecydowanym tonem. „W czasach, gdy dostęp do wszelkiego typu treści możliwy jest wszędzie i o każdej porze, najważniejszą sprawą jest umiejętność wybrania tego, co istotne i wartościowe. Tego po prostu trzeba uczyć od najmłodszych lat. Zgadzasz się?”. Pokiwałem głową. Z przekonaniem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 21 września 2017

Mielenie plew, czyli jakość myśli

W orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu, który w Polsce obchodzony jest w trzecią niedziele września, papież Franciszek przywołał bardzo ciekawe porównanie dotyczące ludzkiego umysłu. Odwołuje się ono do pewnej opowieści z życia ojców pustyni. Brzmi ona tak:
„Gdy wstajesz ze snu, otwórz zaraz przede wszystkim swoje usta ku chwale Bożej i zaintonuj pieśni i psalmy. Bowiem pierwsza czynność, jaką podejmuje rankiem duch ludzki, trwa dalej, podobnie jak kamień młyński miele przez cały dzień to, co mu zostało podłożone, czy to ziarno, czy to plewy. Dlatego bądź zawsze pierwszy, aby wrzucić na żarna ziarno, zanim wróg zdoła na nie podrzucić plewy”.
Św. Jan Kasjan, do którego odwołał się Papież sięgając po to porównanie, twierdził: „Od nas zależy, czy poprawiamy jakość naszych myśli”. Franciszek zwrócił uwagę, że ten, kto odpowiada za młyn, decyduje o tym, co jest mielone. „Umysł człowieka jest wciąż w ruchu i nie może zaprzestać «mielenia» tego, co otrzymuje, ale to do nas należy decyzja, jaki materiał mu dostarczamy” - napisał.
Muszę przyznać, że porównanie ludzkiego umysłu do młyna, którego się nie da zatrzymać, jest niezwykle celne. Bo, mówiąc językiem współczesnym, nieustannie przetwarzamy dane, tworząc nieustannie i dopracowując na własny użytek, obraz świata. Materiał do tej konstrukcji dzisiaj w ogromnej mierze pochodzi z mediów. W niejednym przypadku są one dominującym źródłem wiedzy o rzeczywistości, o wiele istotniejszym, niż własne doświadczenie życiowe. Nie bez znaczenia jest fakt, że środki międzyludzkiej komunikacji dostarczają dane w dużej mierze już przetworzone, przez co wydają się one łatwiejsze do przyswojenia i wykorzystania.
Problem w tym, że sięgając po produkt przetworzony rzadko skupiamy się na tym, jaki jest jego rzeczywisty skład i prawdziwa wartość. Dlatego w miłym i poręcznym opakowaniu możemy otrzymywać materiały nie tylko drugiej lub trzeciej świeżości, ale wręcz całkowicie bezwartościowe. Niezrażeni tym, a najczęściej nie uświadamiając sobie tego, budujemy z byle czego własny obraz świata. Konstrukcja złożona z materiałów marnej jakości będzie licha i chwiejna. Łatwo może się zawalić, czyniąc wiele szkód wokół.
Człowiek karmiony plewami długo nie pociągnie. Potrzebujemy pożywienia przynajmniej przyzwoitej jakości, bo w przeciwnym razie popadamy w kłopoty zdrowotne i nasza egzystencja znajduje się w zagrożeniu. Dotyczy to w równym stopniu także tego, czym karmimy nasz umysł. Jeśli dostaje tylko atrakcyjnie podane ochłapy, szybko sam ulega atrofii, zanikowi, więdnie i przestaje spełniać swoją rolę.
Papież napisał: „Chciałbym, aby do tych wszystkich, którzy czy to na płaszczyźnie zawodowej, czy też w relacjach osobistych, codziennie «mielą» wiele informacji, by dostarczyć pachnący i dobry chleb posilającym się owocami ich przekazu, to orędzie mogło dotrzeć i być dla nich zachętą. Chciałbym zachęcić wszystkich do komunikacji konstruktywnej, która odrzucając uprzedzenia wobec innych, sprzyjałaby kulturze spotkania, dzięki której możemy nauczyć się postrzegania rzeczywistości ze świadomą ufnością”. Też bym chciał.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 14 września 2017

Duchowni w mediach, czyli o normach i pokorze

Polscy dominikanie powołali specjalną komisję, która zajmie się medialnymi wypowiedziami jednego z ich współbraci. Do jej powstania przyczynił się list otwarty, jaki do prowincjała skierował inny przedstawiciel Zakonu Kaznodziejskiego, który również od czasu do czasu w mediach głos zabiera. Dominikański prowincjał w oświadczeniu ogłaszającym powstanie komisji użył interesującego i ważnego sformułowania. Stwierdził mianowicie, że z dużą troską przygląda się „licznym reakcjom, które wywołał swoimi publicznymi wypowiedziami” jego zakonny współbrat. Poinformował też, że otrzymał wiele próśb o zakazanie temu konkretnemu dominikaninowi publicznych wypowiedzi. Dlatego, w celu wyjaśnienia sprawy, prowincjał podjął stosowne kroki, wszczynając procedury przewidziane w prawie kanonicznym i zakonnym. „Procedura ta polega na zbadaniu publicznych wypowiedzi zakonnika przez specjalną komisję, w dialogu z zainteresowanym i jego oskarżycielami” - wyjaśnił prowincjał i dodał, że po zakończeniu prac komisji podejmie stosowne decyzje.
Gdy czytałem przytoczoną wyżej wiadomość, złapałem się na myśli, że gdybym ja był prowincjałem, rozszerzyłbym zakres działania komisji i poprosił ją o przyjrzenie się medialnej aktywności wszystkich braci, którzy się w nią angażują. Uwzględniłbym nie tylko wypowiedzi dla telewizji, radia, gazet, portali internetowych, ale ogromny nacisk położyłbym na analizę aktywności podległych mi duchownych w mediach społecznościowych. A potem podjąłbym stosowne decyzje, które być może przydałyby się w charakterze przykładu także poza zakonem.
Sprawa obecności duchownych w mediach nie jest błaha. Nie bez powodu kilkanaście lat temu Konferencja Episkopatu Polski wydała specjalne normy dotyczące występowania duchownych i osób zakonnych oraz przekazywania nauki chrześcijańskiej w audycjach radiowych i telewizyjnych. Można w tym dokumencie znaleźć szereg ważnych wskazówek. Jednak gdy je redagowano, świat mediów pod wieloma względami wyglądał inaczej. A niezwykle ważne dzisiaj narzędzie międzyludzkiej komunikacji, jakim jest Facebook, dopiero raczkował. Inne media społecznościowe w ogóle nie istniały. Aktualnie korzysta z nich wielu duchownych i pytanie, czy robią to w sposób właściwy jest bardzo uzasadnione.
Wśród wspomnianych Norm wydanych przez polskich biskupów na szczególna uwagę, moim zdaniem, zasługuje punkt, który mówi: „Duchowni i członkowie instytutów zakonnych wypowiadający się w mediach winni cechować się wiernością nauce Ewangelii, rzetelną wiedzą, roztropnością i odpowiedzialnością za wypowiedziane słowo, troską o umiłowanie prawdy i owocny przekaz ewangelicznego orędzia. Jeśli nie są w danej dziedzinie wystarczająco kompetentni, powinni zrezygnować z występowania w mediach, zwłaszcza w kwestiach trudnych i kontrowersyjnych”.
Nie chodzi tylko o to, aby odmawiać redakcjom proszącym o skomentowanie jakiejś kwestii, gdy nie dysponuje się wystarczającymi kompetencjami do zabierania w danej materii głosu. Dzisiaj w tym punkcie chodzi również o to, aby bez wyraźnej potrzeby i znajomości rzeczy nie uzewnętrzniać swoich poglądów także w internetowych postach i komentarzach. Chodzi o pokorę, która pomaga milczeć, gdy nie ma się tak naprawdę nic wartościowego do powiedzenia.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 8 września 2017

Cudze życie

Jakkolwiek nieprzyjemnie i krępująco to zabrzmi, trzeba przyznać, że sporo ludzi nie prowadzi szczególnie interesującego życia. Toczą przewidywalną, pozbawioną emocjonujących, czy choćby tylko angażujących wydarzeń, egzystencję. Co robią, aby nie zwariować z nudów? Niejednokrotnie zajmują się życiem innych. A nawet można powiedzieć, że żyją cudzym życiem.
Dawniej jednym z atrybutów ludzi zmagających się z pospolitością własnego żywota była poduszka wyłożona w oknie. Spędzali długie godziny, wyglądając na zewnątrz i obserwując, co się dzieje poza czterema ścianami ich domostw. Wytrwałe praktykowanie tego zwyczaju pozwalało im po pewnym czasie zgromadzić naprawdę niebagatelną wiedzę o życiu w najbliższym otoczeniu. Jeśli w dodatku wymieniali się informacjami z innymi podobnymi sobie obserwatorami, po pewnym czasie nie potrzebowali niczego więcej, aby wypełnić swą doczesną wędrówkę bogatą treścią, niemal bez konieczności opuszczania własnego podwórka. Za płotem dzieje się mnóstwo rzeczy, które być może w oderwaniu od innych nie wydają się szczególnie wciągające, ale jeśli zbierze się je razem, tworzą niebywałe i ekscytujące historie.
Dzisiaj możliwości życia życiem innych zamiast własnego uległy radykalnemu poszerzeniu. Dzisiaj można wręcz, nie ruszając się z kanapy, zawędrować w inne światy i stać się kimś zupełnie innym. W tym celu wystarczy odpalić jakąś grę na komputerze lub konsoli. Ileż możliwości! Już nie tylko obserwowania świata, lecz także podejmowania w nim działań, a nawet kreowania - co prawda tylko wirtualnej, ale jednak - rzeczywistości. Oczywiście, jeśli podejmie się pewien intelektualny wysiłek.
A co z tymi, którzy takiego wysiłku z różnych względów nie podejmą? Oni stają się łupem bardzo szeroko pojmowanych mediów. Dzisiaj to przede wszystkim one pozwalają milionom, miliardom ludzi na całym świecie, żyć cudzym życiem.
Długo podstawowym sposobem przez nie wykorzystywanym w tej dziedzinie był sport. Pozwalał bez wstawania z fotela przeżywać niezwykle silne emocje, od pełnych uniesienia triumfów aż po hańbiące klęski. Dawał (i wciąż daje) poczucie uczestnictwa we wspólnocie, pozwala budować tożsamość, dokładnie określać swoje miejsce w świecie, identyfikować wrogów i przyjaciół.
Potem dołączyły seriale, dające m. in. poczucie bliskiej obserwacji, a właściwie współuczestnictwa w losach ich bohaterów. Są tak angażujące, że potrafią kompletnie wypełnić zapotrzebowanie części widzów na cały wachlarz emocji.
Jednak dopiero internet pozwolił na życie cudzym życiem w stopniu dotychczas niewyobrażalnym. Zaspokaja każdą zachciankę. Daje możliwość śledzenia globalnych wydarzeń i losów pojedynczych ludzi, a także przekonanie o osobistym współudziale w wydarzeniach. Pozwala na bieżąco wyrażać swoje zdanie i rozładowywać emocje. A także być dla innych kimś, kim się faktycznie nie jest.
Życie życiem innych ma jedną podstawową zaletę. Nie trzeba ponosić żadnych konsekwencji wydarzeń ani za nic brać odpowiedzialności. To właśnie wydaje się wielu najatrakcyjniejsze i pociągające.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

środa, 26 lipca 2017

Sezon na ogórki

Ostatnio zamieszczałem na blogu teksty felietonów wygłaszanych w radiu eM. Ponieważ na czas wakacji w radiu zdecydowano się na rezygnację z felietonów, siłą rzeczy nie pojawiają się one również na blogu. Choć trzeba przyznać, że wymagającej skomentowania materii na temat aktywności mediów w ostatnim czasie nie brakuje. Myślę jednak, że tego typu analizy wymagają czasu, a przede wszystkim dystansu. Być może ma sens również odnoszenie się do nich na bieżąco, ale istnieje tu poważna groźba pójścia w stronę zwykłej pyskówki. Więc może jednak lepiej trochę poczekać i zobaczyć, jaki będzie owoc obecnego zasiewu.
Widać jednak wyraźnie, że przysłowiowy sezon ogórkowy właściwie przestaje w mediach istnieć.

czwartek, 22 czerwca 2017

Rozmowa bez głosu

Znajomy spec od mediów pochwalił się eksperymentem, który sam wymyślił i przeprowadził. „Obejrzałem otóż pewien program publicystyczny w telewizji przy wyłączonym dźwięku” - relacjonował wyraźnie przejęty. Ponieważ naukowość nigdy nie była moją mocną stroną, zapytałem obcesowo, jaki może być cel i sens tego typu badań. Spec popatrzył na mnie z politowaniem i kontynuował opis swego doświadczenia.
„Było tak. Prowadzący zaprosił do studia pięć osób. Ponieważ znam formułę tego programu, wiem, że poświęcony jest wielu różnym tematom, które zaproszeni goście komentują w sposób czasami bardzo subiektywny. Już wcześniej zwróciło moją uwagę, że prowadzący z niektórymi zaproszonymi osobami wchodzi w polemikę, a z innymi nie. Jednak dopiero wtedy, gdy zacząłem oglądać bez słuchania, zauważyłem ogromną dysproporcję w podejściu prowadzącego do poszczególnych gości”.
„Niesamowite” - pomyślałem z ironią, ale nie chcąc otrzymać kolejnego wzgardliwego spojrzenia siedziałem cicho. Spec od mediów opowiadał dalej.
„Okazało się, że prowadzący program niepotrzebnie zgromadził przed kamerami aż pięć osób, ponieważ rozmowę prowadził właściwie tylko z trójką z nich. Przez cały długi program dwie osoby spośród swoich gości dopuścił do głosu zaledwie raz i to na krótko. Jednak nawet pozostałych trzech nie traktował tak samo. Ponad połowę programu przegadał tylko z jedną z zaproszonych osób. Zdecydowanie ją faworyzował” - naukowiec obwieścił to z taką miną, jakby właśnie odkrył nieznany kontynent.
Zanim zdążyłem się odezwać, kontynuował opowieść. „Brak głosu pozwolił mi skoncentrować się na mowie ciała uczestników programu, a zwłaszcza prowadzącego. Na tej podstawie bez trudu rozszyfrowałem, z czyimi poglądami dziennikarz się zgadza, a które stanowczo odrzuca. Oczywiście najwięcej mówiła w programie ta osoba, z której stanowiskiem prowadzący sympatyzował. Natomiast jedną z dwóch pozostałych dopuszczanych do głosu osób traktował jako kozła ofiarnego, a każdą jej wypowiedź puentował z bardzo złośliwym grymasem na twarzy, pozwalając sobie nawet na lekceważące machnięcia ręką”.
W tym momencie ogarnął mnie lekki niepokój. Zacząłem się zastanawiać, jak nasza rozmowa wygląda dla kogoś, kto przygląda jej się nie słysząc słów, które w niej padają. W końcu nigdy nie wiadomo, kto i gdzie przeprowadza jakiś eksperyment.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 czerwca 2017

Drastyczny nastolatek

W ubiegłym tygodniu w Kabulu miał miejsce najkrwawszy zamach bombowy od czasu obalenia w Afganistanie talibów. Nie żyje ponad 150 osób. Z dotychczasowych ustaleń wynika, że wszystkie ofiary to Afgańczycy. Zaraz po wybuchu podawano, że zginęło 80 osób.
Również z zeszłym tygodniu w stolicy Filipin, Manili, w tamtejszym kasynie pojawił się napastnik, który strzelał z szybkostrzelnej broni wokół siebie, a potem wywołał pożar. Śmierć poniosło 37 osób.
Trzecia informacja także odnosi się do minionego tygodnia. W Londynie trzech napastników najpierw rozjeżdżało ludzi na jednym z mostów, a potem atakowali na oślep, dźgając nożami kogo popadnie. Zginęło 7 osób.
Być może niektórzy zauważyli, w jaki sposób te trzy straszne wydarzenia znalazły oddźwięk w mediach w Polsce. Eufemistycznie mówiąc, zainteresowanie nimi nie było nawet zbliżone do jednakowego. Śmiało można stwierdzić, że było bardzo zróżnicowane. Jednemu z nich poświęcono czołówki gazet i serwisów informacyjnych, tak zwane kanały informacyjne w telewizji nadawały wielogodzinne wydania specjalne programu. O dwóch pozostałych można się było dowiedzieć głównie dzięki uważnej lekturze pasków na dole ekranu telewizora lub z niezbyt eksponowanych stron gazet albo podstron w portalach internetowych.
Dlaczego w ogóle poruszam tę sprawę? Ponieważ zwrócił mi na nią uwagę pewien nastolatek. Zrobił to w sposób drastyczny i trochę niegrzeczny. Zapytał mnie mianowicie, czy też należę do tych przedstawicieli mediów, którzy wartość ludzkiego życia mierzą geograficznym położeniem miejsca zamieszkania ofiar agresji i nienawiści. Chciał wiedzieć, czy fakt, że ktoś żył na wschód, a nie na zachód od nas, automatycznie umniejsza znaczenie i wartość dramatu, który go dotknął. A gdy zacząłem mówić coś o różnicy odległości, że jednak bardziej interesujemy się tym, co bliżej nas, podniesionym głosem skontrował: „Niektórym strzelaninom w amerykańskich szkołach dziennikarze w Polsce poświęcają o wiele więcej uwagi niż śmierci dziesiątek, setek, a nawet tysięcy ludzi na Filipinach, w Afganistanie, na Bliskim Wschodzie albo w Afryce!”.
Gdy próbowałem przedkładać inne argumenty wypalił z jeszcze jednym spostrzeżeniem. „Niech mi ksiądz powie, czy to, że ktoś zginął zabity przez oszalałego hazardzistę, a nie przez islamskiego dżihadystę, sprawia, że jego śmierć jest mniej ważna i tragiczna?”.
Okazało się w końcu, że wcale nie oczekiwał ode mnie odpowiedzi. Tak nagle, jak zaczął, tak niespodziewanie przerwał naszą rozmowę. Chciał chyba tylko wykrzyczeć do kogoś, kto mu się kojarzył z mediami, te pytania i obserwacje.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 czerwca 2017

Uwaga na dziadków (i dziatki)

Pierwszego czerwca, choćby się człowiek nie wiem jak starał, nie da rady uciec przed dziećmi. To znaczy przed tematyką dziecięcą w wypowiedziach. Więc też będzie o dzieciach. I nowych technologiach w międzyludzkiej komunikacji.
Mniej więcej rok temu pewien obywatel z wielkim przejęciem przedstawił mi listę zagrożeń, jakie współczesne środki społecznego porozumiewania niosą dla młodego pokolenia, a zwłaszcza dla najmłodszych. Nie zdziwiło mnie to, ponieważ wiedziałem, że jest rodzicem dwojga kilkuletnich dzieci. Na zakończenie swojego wykładu pełen zatroskania analityk złożył zapewnienie, że w związku ze świadomością rzeczy, którą się wobec mnie wykazał, absolutnie i pod żadnym pozorem nie kupi swoim pociechom smartfona, zanim nie osiągną wieku bardzo zaawansowanego, pozwalającego na używanie rozumu (i urządzenia) zgodnie z rodzicielskimi oczekiwaniami.
Chociaż słowa dotrzymał i tak nie zdołał uchronić potomstwa przed niebezpieczeństwem dysponowania smarfonem. Starsza z jego pociech, nie chcąc odstawać od grupy rówieśniczej, sprawnie przekonała dziadków do zainwestowania nie tyle w przyszłość, co w teraźniejszość wnuków. Świadom związanych z nowoczesną technologią zagrożeń obywatel nie zaryzykował konfliktu z dwoma pokoleniami równocześnie i nie zrealizował pomysłu, aby prezenty od babci i dziadka dzieciakom odebrać i przez kilka lat przetrzymać w zamkniętej na klucz szufladzie. Chodzi teraz jak struty i przy każdym naszym spotkaniu ucieka spojrzeniem w bok, na nowo uświadamiając sobie, że deklaracje łatwo jest składać, ale o wiele trudniej w skomplikowanej rzeczywistości tego świata jest sprawić, żeby w jakiś sposób nie pozostały puste.
Sytuacja faktycznie jest zawiła, ponieważ dziadkowie wcale nie obdarzyli wnucząt smarfonami bez wcześniejszego uprzedzenia rodziców. Zapowiadając dokonanie zakupu objaśnili, że dzięki temu rodziciele będą mieli z maluchami stały kontakt, a jeden z dziadków zobowiązał się własnoręcznie skonfigurować komórki w taki sposób, żeby jak tylko się da zminimalizować wszelkie pokusy, niebezpieczeństwa i negatywne dla dobra dziecka możliwości. Co obiecał, to zrobił, a jakby tego było mało, przeprowadził z wnukami kilka rozmów wdrażających w korzystanie ze zdobyczy technologii, wytłumaczył co i jak, a od czasu do czasu bierze w dłoń telefony wnuków i sprawdza, czy służą jedynie do tego, do czego powinny.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 25 maja 2017

Komitet ratowania festiwalu

Choć pojawiają się głosy, że blogerzy najlepsze czasy mają już za sobą, to jednak nie da się zaprzeczyć, że nadal jest z nich niemały pożytek. Na przykład dlatego, że mają nie tylko dobrą pamięć, ale również odwagę, aby z niej skorzystać.
Ale po kolei. Zapewne mało jest dzisiaj w Polsce ludzi, do których nie dotarła wieść o totalnym zamieszaniu wokół tegorocznego festiwalu w Opolu. Używając należytego nazewnictwa należy powiedzieć, że chodzi o 54. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej Opole 2017. Spora część potencjalnej publiczności przedzierzgnęła się w kibiców i z zapartym tchem zajęła się śledzeniem intensywnego współzawodnictwa, jakie podjęli domniemani uczestnicy tegorocznej imprezy. Rywalizacja dotyczyła wycofywania się z uczestnictwa w przedsięwzięciu. Chwilami można było odnieść wrażenie, że zbiorowo chcieli pobić jakiś rekord w dziedzinie rezygnowania z udziału w festiwali muzycznym na trzy tygodnie przed jego rozpoczęciem. Tylko czy takie rekordy są gdzieś odnotowywane?
Namnożyło się też głosów wskazujących, że opolska impreza, to w ogóle dobro narodowe jest i trzeba go ratować przed kompletnym zniszczeniem przez aktualnych organizatorów. Nie ma co ukrywać. Słowo „aktualnych” ma tu ogromne znaczenie.
Teraz właśnie nadchodzi moment, w którym można i trzeba wrócić do wspomnianych na początku blogerów, do ich dobrej pamięci i odwagi skorzystania z tego daru. Tak właśnie zrobił pewien popularny bloger i dzięki temu zauważył, że jeszcze dwa lata temu na opolskim festiwalu wielu suchej nitki nie zostawiało i mało kto by się zmartwił, gdyby podjęto decyzję o jego likwidacji.
W poimprezowych wypowiedziach nie brakowało takich sformułowań jak „Jarmark, żenada, upadek kultury, relikty przeszłości, mauzolea piosenek, utwory, które są głupie, plastikowe i beznadziejne”. „Epigoństwo, perwersja, niedbalstwo wykonania, kompozycje liche jak skalp seniora, braki emisyjne... gdzie te czasy, kiedy liczyło się piękno, poezja, charakter, prostota?” - podsumowywała jedna z wokalistek. Inny wykonawca snuł refleksję: „Jeśli drugi czy trzeci rok z rzędu w konkursie premier wygrywa piosenka, której więcej nie usłyszymy w radiu, to jest chyba moment na to, aby postawić duży znak zapytania”. Krytykowano nie tylko deszcz, ale również publikę przeszkadzającą wykonawcom i chaos na zapleczu. Zresztą już kilka lat wcześniej nie brakowało w odniesieniu do opolskiego festiwalu opinii w rodzaju: „tandeta, Cepelia, rozrywka dla gawiedzi”.
Być może już wkrótce powstanie jakiś szacowny komitet ratowania festiwalu w Opolu. I to dopiero będzie temat do głębokiego zastanowienia. Nad zmiennością ludzkich zapatrywań.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 18 maja 2017

To dobrze i to źle

Wyniki tego sondażu, ogłoszone kilka dni temu, niespecjalnie przebiły się w mediach. A właśnie mediów sondaż dotyczył. Ściślej mówiąc tego, w jaki sposób podchodzą do nich krajowi odbiorcy.
Jeden z wniosków, jaki można z ankiety wyciągnąć, brzmi: coraz więcej Polaków uważa, że dziennikarze zamiast informować, wyrażają własne poglądy. Wymowa tego odkrycia jest podwójna. Z jednej strony - to dobrze. Z drugiej - to źle.
79 procent badanych przez CBOS w mniejszym lub większym stopniu zgadza się, że przekaz w różnych mediach na temat tych samych wydarzeń jest tak różny, że nie wiadomo, gdzie leży prawda. Ponad połowa nie podziela przekonania, że większość mediów w Polsce zachowuje bezstronność. Aż 92 procent badanych uważa, że aby wyrobić sobie zdanie na temat bieżących wydarzeń, należy korzystać z różnych źródeł informacji. „Wielu z nich dostrzega różne narracje, niekiedy wzajemnie się wykluczające, w różnych przekazach medialnych dotyczących tych samych spraw” - skomentowali sondaż badacze z CBOS-u.
Badanie pokazuje, że odbiorcy są coraz bardziej zdystansowani wobec przekazu medialnego. A to znaczy, że coraz mniej środkom społecznego przekazu ufają.
Dlaczego stwierdziłem przed chwilą, że wyniki sondażu mają wymiar pozytywny? Dlatego, że mówią one o pozytywnym zjawisku, jakim niewątpliwie jest krytyczny odbiór tego, co dostarczają media. Pokazują, że czytelnicy, słuchacze, widzowie, internauci nie pozwalają się traktować jak bezmyślne stado baranów, że potrafią odróżnić propagandę od rzetelnej informacji. Bardzo dobrze rokuje również tak wielka grupa tych, którzy mają świadomość, że aby posiadać własne zdanie w jakiejś kwestii, trzeba korzystać z różnych źródeł wiadomości.
A z jakiego powodu uznałem, że wymowa sondażu CBOS-u jest niedobra? Z takiego, że obraz mediów, jaki przynosi wspomniane badanie, jest fatalny. Sondaż mówi, że według bardzo wielu odbiorców, środki przekazu w Polsce nie spełniają swojego podstawowego zadania - dostarczania rzetelnej, sprawdzonej informacji o świecie. Nie chodzi o to, że dziennikarze mają swoje poglądy. Byłoby dziwne, gdyby nie mieli. Nie chodzi również o to, że je ujawniają. Rzecz w tym, że w przekonaniu znaczącej liczby polskich odbiorców, ludzie produkujący treści medialne prezentacją własnych przekonań zastępują informowanie. Że ideologia zniekształca w ich materiałach rzeczywistość. Przed wszystkim, że nie ułatwiają, lecz utrudniają odbiorcom dotarcie do prawdy. Czy może coś gorszego przydarzyć się środkom społecznego komunikowania?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 11 maja 2017

Jakie zapotrzebowanie, takie

Zapytała mnie pewna pani, co to jest „influencer”. „Wpływacz” odpowiedziałem zachwycony własną błyskotliwością i od razu zorientowałem się, że zachwyciłem się niepotrzebnie. Pani się przestraszyła całkiem serio. „To jakaś nowa choroba? Łatwo się tym zarazić?” - dociekała.
Zrobiło mi się głupio, więc zacząłem mojej rozmówczyni wyjaśniać, że influencer to taki człowiek, który skutecznie wpływa na opinię innych i że robi to głównie w internecie. Dlatego zasadniczo na takie określenie może zasługiwać ktoś, kto posiada bloga, vloga, konto na Youtubie, Snapchacie lub w innych mediach społecznościowych i jest w stanie oddziaływać na co najmniej kilkaset osób. Podpierając się znalezionymi w sieci definicjami, tłumaczyłem więc, że „influencerzy umiejętnie budują wokół siebie grupę lojalnych odbiorców, z którymi łączą ich silne relacje i zainteresowania”. A robią to po to, aby wyrażonym przez siebie zdaniem umiejętnie kształtować decyzje innych.
Pani uważnie słuchała moich wywodów, kiwając przy tym głową. „Wiadomo dlaczego ludzie ich słuchają i liczą się z ich zdaniem?” - zapytała rzeczowo. „Dobre pytanie” - pomyślałem i zabrałem się za formułowanie odpowiedzi. Nie szło mi łatwo, bo po mojej głowie wciąż krążyła wyczytana gdzieś uwaga, że przecież każdy człowiek ma możliwość wpływania na decyzje innej osoby, a uzasadnienia takiego oddziaływania mogą być i są bardzo różne. Wszak z innego powodu kształtujemy swoją opinię w jakiejś kwestii słuchając profesora, a z innego wtedy, gdy zmieniamy zdanie pod wpływem przemawiającego polityka. „Ponieważ znają się na tym, o czym wyrażają opinię albo dlatego, że wyrażają ją w sposób zdecydowany, zrozumiały, z pewnością siebie, tak, że innych to przekonuje” - wydukałem niepewnie.
„Czyli to takie współczesne autorytety?” - dopytywała pani, wpędzając mnie w coraz większe zakłopotanie. „Nie jestem pewien, czy to uprawnione określenie. To zależy, jak rozumiemy samo pojęcie autorytetu” - zacząłem ostrożnie, szykując się do dłuższych dywagacji na ten temat, gdy zauważyłem, że naszej rozmowie przysłuchuje się bez skrępowania znany w okolicy przemądrzalec, który zabierał głos w każdej sprawie, choć nikt go nie pytał o opinię. Na wszelki wypadek posłałem natychmiast w jego stronę ciężkie, ostrzegawcze spojrzenie. On jednak je zignorował i na cały głos wygłosił swoje zdanie w temacie: „Jakie zapotrzebowanie, takie autorytety”.
Pani popatrzyła na niego z uwagą. „Chyba już zaczynam rozumieć, na czym polega to zajęcie influencerów” - powiedziała i uśmiechnęła się do mnie jakoś tak filuternie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 4 maja 2017

Biskupi, patriotyzm i propaganda

Tuż przed tzw. długim weekendem zaprezentowany został ważny dokument prezentujący stanowisko Kościoła w naszej Ojczyźnie w bardzo istotnej kwestii. Nosi on tytuł „Chrześcijański kształt patriotyzmu” i został przygotowany przez Radę ds. Społecznych Konferencji Episkopatu Polski. Jakie są zadania tego gremium? W Internecie można przeczytać, że Rada pogłębia społeczną doktrynę Kościoła i stara się ją rozpowszechnić w życiu ludzi i wspólnot. Że zachęca i inspiruje do działania zgodnego z etycznymi zasadami społecznymi objawionymi chrześcijanom przez Ewangelię. Że zbiera i ocenia informacje dotyczące życia społecznego w Polsce. A także „w stosownych okazjach, w czasie posiedzeń plenarnych, dzieli się wnioskami” oraz „zajmuje się przygotowaniem dokumentów społecznych KEP”.
Jak widać, stosowna okazja zaistniała, ponieważ opublikowany pod koniec kwietnia dokument został w połowie marca  przyjęty na 375. Zebraniu Plenarnym Konferencji Episkopatu Polski.
Obszerna wypowiedź polskich biskupów w kwestii mocno w ostatnich latach dyskutowanej i śmiało można powiedzieć, że gorącej, została bardzo dobrze przyjęta. Oczywiście od razu pojawiły się próby jednostronnej interpretacji i dociekania, kogo na krajowej scenie politycznej pasterze Kościoła w Polsce ganią, a kogo głaszczą. Jednak instrumentalne traktowanie tego konkretnego dokumentu nie jest wcale proste. Mówi on o rzeczach podstawowych, wręcz elementarnych, które niezbyt poddają się propagandowej manipulacji.
Nie zabrakło też głosów, które właśnie ten fakt uznają za słabość biskupiej wypowiedzi. Zarzucają biskupom, że nie wnoszą do bardzo istotnej dyskusji o patriotyzmie niczego nowego, a jedynie przypominają rzeczy oczywiste, od dawna, jeśli chodzi o nauczanie Kościoła, wiadome.
Czy to faktycznie wada? Myślę, że nie. Myślę też, że żyjemy w czasach, w których istnieje duże zapotrzebowanie na przypominanie fundamentalnych zasad, dotyczących bardzo wielu sfer życia społecznego. Zapotrzebowanie to w sposób naturalny w Polsce adresowane jest w stronę Kościoła. Wielu ludzi oczekuje jego głosu np. w kwestiach związanych ze sprawiedliwością społeczną, edukacją czy kulturą.
W dniu, w którym w Polsce opublikowano dokument Konferencji Episkopatu o patriotyzmie, w Watykanie papież Franciszek przemawiał do uczestników II Międzynarodowego Kongresu Akcji Katolickiej. Między innymi za bardzo ważną uznał obecność członków tego stowarzyszenia na płaszczyźnie politycznej, zawodowej w świecie przedsiębiorczości, ale także w więzieniach, szpitalach, na ulicach, w slumsach i zakładach pracy. Wszędzie tam są katolicy, którzy w panującym zamęcie mimo nieraz najlepszych intencji, gubią się i postępują wbrew Ewangelii. Potrzebują przypominania o tym, jak nią żyć w konkretnych życiowych sytuacjach.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 27 kwietnia 2017

Dzisiaj jest prościej

Gdy powstawał ogromny dzisiaj portal społecznościowy, jego twórca nie krył, że liczy na sukces, odwołując się do faktu, że ludzie uwielbiają się chwalić. Oczywiście, niektórzy próbują złagodzić tę ocenę gatunku ludzkiego i twierdzą, że niekoniecznie chodzi o chwalenie się, ale raczej o to, aby opowiadać innym o sobie. Jak zwał tak zwał, faktem jest, że ogromna część ludzkości, jeśli tylko znajdzie słuchacza, z zapałem relacjonuje przeżycia własne i najbliższych. A że jednym z najważniejszych ludzkich zmysłów jest wzrok, odkąd nauczyliśmy się utrwalać wizerunki i obrazy, opowieści zwykle są mniej lub bardziej bogato ilustrowane. Chińczycy już dawno zauważyli, że „Jeden obraz wart więcej niż tysiąc słów” i ujęli odkrycie w formę przysłowia, które dzisiaj specom od mediów wbijane jest do głowy niemal jak prawda objawiona.
Kiedyś były albumy czy obowiązkowe pokazy slajdów. Dzisiaj jest prościej. Są portale społecznościowe, które bez możliwości zamieszczania w nich zdjęć i filmików pewnie już dawno przestałyby istnieć, a przynajmniej nie osiągnęłyby tak zawrotnej popularności, jaką się aktualnie cieszą. Jednak łatwość upubliczniania obrazów rodzi bardzo poważne problemy. Między innymi z prawem do własnego wizerunku i do intymności.
Przypuszczam, że wielu słuchaczy doświadczyło tego swoistego zawstydzenia i zażenowania, jakie związane jest nierozerwalnie z pokazywaniem przez najbliższych niemal lub całkiem obcym ludziom fotografii lub filmów, które sami najchętniej by zakopali głęboko w ziemi lub po prostu zniszczyli. Zwykle są to wizerunki w taki czy inny sposób odsłaniające naszą intymność. Zrozumiałe więc, że nie chcemy, aby pokazywane były szerszemu gronu.
Póki tego rodzaju wizerunki znajdowały się zasadniczo tylko w rodzinnych archiwach, mieliśmy szansę - przynajmniej częściową - kontrolować ich rozpowszechnianie. Ale co zrobić, gdy albumy i familijne filmoteki zastąpił Internet z wszędobylskimi portalami społecznościowymi? Zrobił to na tyle skutecznie, że odsłaniające naszą intymność treści coraz częściej zamieszczają w nim nie tylko nasi bliscy, ale robimy to sami.
Niedawno zapadł w Polsce precedensowy wyrok, skazujący ojca za umieszczenie w sieci intymnego zdjęcia jego dwuletniego dziecka. Z pozwem wystąpiła matka, ale zapewne zapewne doczekamy się również tego typu wyroków z powództwa samych osób widniejących na fotografiach albo filmach. Tylko co zrobić, gdy o upublicznienie tego rodzaju wizerunków będziemy musieli oskarżyć samych siebie?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 20 kwietnia 2017

Prawda leży

Pewne poruszenie wywołał list otwarty kilkorga dziennikarzy do kolegów po fachu, opublikowany tuż przed świętami. Pojawił się w nim problem prawdy, a także zagadnienie bezstronności. Bez wątpienia dla ludzi mediów to kwestie istotne. Szczególnie ważna, moim zdaniem, jest sprawa prawdy. Wcale nie tego, czy leży ona pośrodku. O wiele istotniejsza jest dzisiaj umiejętność dostrzeżenia, że prawda w ogóle istnieje i zdolność do jej rozpoznania. Dużo wskazuje na to, że właśnie z tym nie jest dzisiaj w świecie szeroko pojętych mediów dobrze.
Dlaczego tak uważam? Między innymi dlatego, że właśnie w mediach, jak w soczewce, skupiają się skutki długotrwałego wbijania ludziom do głowy, że każdy ma swoją własną prawdę, wobec czego ta obiektywna najzwyczajniej pod słońcem nie istnieje. No bo jak znaleźć na nią miejsce w sytuacji, gdy prawdy mnożą się jak króliki? Jest przecież moja prawda, twoja prawda, nasza prawda, ich prawda itd. W dodatku raz po raz samo pojęcie prawdy jest zastępowane innym. Coraz częściej nie chodzi o prawdę, lecz o rację. O postawienie na swoim. O przeforsowanie własnej wizji rzeczywistości jako obowiązującej, bez oglądania się na to, czy ma ona jakiekolwiek odniesienie do prawdy. Przy takim podejściu prawda traci na znaczeniu, a w skrajnych przypadkach w ogóle przestaje się liczyć. To jest coś znacznie większego niż heglowski radykalny idealizm ontologiczny.
Podczas spotkania z dziennikarzami we wrześniu ubiegłego roku papież Franciszek zauważył, że w obecnym świecie dziennikarstwa, przy napływie informacji przez całą dobę siedem dni w tygodniu „nie jest łatwo dotrzeć do prawdy czy nawet się do niej zbliżyć”. „W życiu nie wszystko jest białe lub czarne. Również w dziennikarstwie trzeba umieć rozróżnić szare odcienie wydarzeń, które się opisuje” - powiedział. Wymieniając trzy pojęcia kluczowe, które – według niego – mają podstawowe znaczenie dla wszystkich, szczególnie jednak dla dziennikarzy, na pierwszym miejscu umieścił umiłowanie prawdy, oznaczające nie tylko głoszenie jej, ale też życie nią i dawanie o niej świadectwa swoją pracą. Zaznaczył, że jest to sprawa „być albo nie być” nie tyle człowiekiem wierzącym, ile w ogóle uczciwym z samym sobą i z innymi.
Problemem dzisiejszych mediów nie jest to, czy prawda leży pośrodku czy też leży tam, gdzie leży. Jest nim coś zupełnie innego. Problemem dzisiejszych mediów jest to, czy prawda w ogóle jest rozpoznawana i czy jest miłowana. Brzmi wzniośle, a może nawet patetycznie? Nie szkodzi. Powinno tak brzmieć, bo tu naprawdę stoimy przed fundamentalnym dylematem: „być albo nie być”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 13 kwietnia 2017

Do koszyczka!

U progu tegorocznego Triduum Paschalnego miałem zamiar przedstawić felieton nieco futurystyczny, wychylony w może niezbyt odległą, ale jednak przyszłość.
Chciałem więc snuć domniemania, jak za kilka, kilkanaście lat będzie wyglądało przeżywanie Triduum przez ludzi, którzy większość swojej egzystencji powiążą ściśle z obecnością w globalnej sieci, bo po prostu inaczej nie zdołają funkcjonować.
Przyszło mi, na przykład, do głowy, że religijne obchody będą transmitowane na żywo w Internecie przez tysiące uczestników i ci, którzy nie wezmą w nich udziału osobiście, będą sobie mogli wybrać, czy śledzić Mszę Wieczerzy Pańskiej, Liturgię Męki Pańskiej i ceremonie Wigilii Paschalnej w swojej parafii, w katedrze, w Watykanie, w którymś z sanktuariów czy jeszcze gdzie indziej. Mając świadomość tak szerokiego wachlarza możliwości, zacząłem się zastanawiać, czy nie spowoduje to spadku liczby rzeczywistych uczestników obrzędów ma rzecz tak czy inaczej rozumianych widzów i odbiorców medialnych transmisji. A może wręcz przeciwnie? Może ich liczba wzrośnie, bo wielu będzie chciało doświadczyć przeżyć bez zapośredniczenia?
Może się też pojawić całkiem nowy trend, polegający na tym, że uczestnicząc w Triduum Paschalnym w jednym miejscu, mniej lub bardziej dyskretnie ludzie będą podglądali na bieżąco, co się aktualnie dzieje w innych miejscach? Albo wybiorą opcję kombinowaną, polegającą na tym, że siedząc w ławce w parafialnym kościele wysłuchają sobie prywatnie kazania wygłaszanego w tym samym czasie w katedrze albo w Bazylice św. Piotra? Wiem, że brzmi to cokolwiek dziwnie, ale przecież pomysłowość ludzka nie ma granic także w sferze przeżyć i doświadczeń religijnych.
Chciałem więc puścić wodze wyobraźni i snuć niekoniecznie daleko idące przypuszczenia, gdy zupełnie znienacka zaskoczył mnie innym temat. Chodzi o kwestię baranka.
Na temat baranka i zajączka w odniesieniu do świąt napisano już mnóstwo słów, niejednokrotnie polemicznych. Nawet Wikipedia informuje, że długouchy zwierzak jest „jednym ze świeckich symboli wielkanocnych”. To ciekawe, bo bez wielkiej akcji promocyjnej wraca świadomość, że świątecznym symbolem jest baranek. Znalazło to odbicie na sklepowych półkach i baranki z cukru, białej czekolady, z masła oraz z ciasta można zauważyć nie tylko w przywiązanych do tradycji od dawna zakorzenionych sklepach, ale również w dyskontach i hipermarketach. Stwierdziłem to osobiście. Już miałem się ucieszyć i kupić kilka egzemplarzy jako prezenty, gdy mój wzrok przykuła nazwa na etykiecie. To, po co sięgałem, to nie był wcale baranek wielkanocny. To był „baranek do koszyczka”.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 6 kwietnia 2017

Polski magnat i fake newsy

Czy ze zła może ostatecznie wyniknąć dobro? Historia zna takie przypadki. Żeby daleko nie szukać, wystarczy zajrzeć do Kodnia i poznać dzieje znajdującego się tam cudownego obrazu Matki Bożej. Nie brak tam sensacyjnego, a wręcz kryminalnego wątku. Otóż w roku 1631 cudownie uzdrowiony w Rzymie wojewoda miński, senator Rzeczypospolitej, książę Mikołaj Sapieha, prosił gorąco papieża Urbana VIII, aby mógł zabrać ze sobą do Kodnia cudowny maryjny wizerunek, znany wówczas jako obraz Madonny Gregoriańskiej. A skoro Następca św. Piotra odmówił, Mikołaj Sapieha przekupił papieskiego zakrystiana, obiecując mu pięćset złotych dukatów w zamian za obraz. Zakrystian uległ pokusie, a wojewoda miński złapał wizerunek i czym prędzej zawiózł go do Kodnia, gdzie ten powtórnie zasłynął łaskami.
Papież nie omieszkał polskiego magnata obłożyć klątwą, ale obrazu nie odzyskał. Mikołaj Sapieha natomiast skruchę wielką wyraził i pokutował bardzo, więc do Kościoła przywrócony został, a jego wyczyn zyskał miano „błogosławionej winy”.
Przypominam tę historie nie bez powodu. Otóż w związku z namnażaniem się w mediach w sposób uprzednio nieznany fałszywych materiałów, zwanych potocznie fake newsami, pojawiają się różne przypuszczenia i domniemania, co z tego dalej wyniknie.
Między innymi wypowiedział się Charlie Beckett, brytyjski profesor dziennikarstwa, ekspert rynku medialnego i szef jednego specjalistycznego think-tanku. Jego zdaniem, zjawisko fake news może spowodować wzrost zainteresowania sprawdzonymi treściami i powrót do łask rzetelnej sztuki dziennikarskiej. Zwrócił też uwagę, że dezinformacja ma dzisiaj kilka różnych postaci. Są na przykład takie materiały, w których tytuł i lead mają się nijak do rzeczywistej treści. Są także prawdziwe informacje przedstawione w fałszywym kontekście. No i oczywiście, fake newsy - rzec można - w sensie ścisłym, od początku do końca nieprawdziwe i z premedytacją sfabrykowane.
Według Becketta zalew internetu przez nieprawdziwe doniesienia daje szansę na wypromowanie zawodowego rzetelnego dziennikarstwa i na przekonanie odbiorców, jak istotne znaczenie ma ono dla odbioru świata we właściwym kształcie, nie zniekształconym przez fake news.
Czy te przewidywania brytyjskiego eksperta się sprawdzą? To się okaże. Kolejny raz jednak analiza tego, co się dzieje i co się może dziać w świecie mediów prowadzi do wniosku, że tak naprawdę wszystko zależy od odbiorców. A dokładnie od tego, jak chcą i jak będą chcieli być traktowani przez tych, którzy dysponują mediami i zapełniają je treścią.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 30 marca 2017

Największy kawał

Już pojutrze prima aprilis. Współczesna internetowa skarbnica wiedzy wyjaśnia, że jest to dzień żartów – obyczaj obchodzony pierwszego dnia kwietnia w wielu krajach świata. Polega on na robieniu żartów, głównie celowym wprowadzaniu w błąd, nabieraniu kogoś, konkurowaniu w próbach sprawienia, by inni uwierzyli w coś nieprawdziwego. Tego dnia w wielu mediach pojawiają się różne nieprawdziwe informacje.
Jan Brzechwa w wierszu poświęconym tematowi prima aprilis napisał między innymi:
„Wiecie, co było pierwszego kwietnia?
Kokoszce wyrósł wielbłądzi garb,
W niebie fruwała krowa stuletnia,
A na topoli świergotał karp.

Żyrafa miała króciutką szyję,
Lwią grzywą groźnie potrząsał paw,
Wilk do jagnięcia wołał: „Niech żyje!”,
A zając przebył ocean wpław...”.
Jak widać, istotą tego specyficznego święta jest nieprawda. Przytoczony wiersz Brzechwy też jest mylący. Można z niego wywnioskować, że chodziło o to, żeby wymyślić jak najbardziej absurdalną bzdurę i nie kryć, że jest to fałsz przetykany kłamstwem, wspierany bujdą na resorach.
Otóż wcale nie. Sukces w prima aprilis notuje ten, kto nabierze innych w sposób maksymalnie skuteczny. Tak, żeby uwierzyli w kłamstwo. Właśnie to ma być powodem do śmiechu i wewnętrznej satysfakcji.
Jak już zostało wspomniane, w tego typu aktywność włączają się dość powszechnie i z dużym zaangażowaniem media. Muszę przyznać, że jest to zjawisko dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Niektórzy twierdzą, że po prostu nie mam poczucia humoru i dlatego nie łapię sensu oraz zabawności wpuszczania Bogu ducha winnych ludzi w kolczaste maliny. Być może, w każdym razie jestem zdecydowanym przeciwnikiem włączania się wszelkich redakcji w masowe upublicznianie dla zabawy nieprawdziwych materiałów udających rzeczywiste informacje.
Wygląd jednak na to, że w tym roku - być może także w nadchodzącej przyszłości - chcące hołdować dotychczasowym obyczajom primaaprilisowym media staną przed nadzwyczaj trudnym zadaniem i nie lada problemem. Dlaczego? Ano dlatego, że właśnie od wielu miesięcy w środkach międzyludzkiego przekazu mamy do czynienia z prawdziwym zalewem nieprawdziwych treści, zwanych popularnie fakenewsami lub faktami alternatywnymi. Najtęższe głowy i globalne koncerny próbują jakoś temu zaradzić, szukając sposobu na odsiewanie prawdy od kłamstwa świadomie wprowadzonego do obiegu.
Być może największy kawał, jaki w tym roku media mogą zrobić w prima aprilis, polega na tym, że podadzą wyłącznie prawdziwe i dokładnie sprawdzone wiadomości. To byłby naprawdę powód nie tylko do śmiechu, ale po prostu do radości.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 marca 2017

Ks. Tischner i postprawda

Do grupy rozmaitych post-zjawisk dołączyła jakiś czas temu postprawda. Gdyby ktoś miał wątpliwości, fakt ten został usankcjonowany przez redakcję słownika oksfordzkiego, która uznała przywołany termin za słowo roku 2016. Definicja postprawdy brzmi mniej więcej tak: „informacje odnoszące się do okoliczności albo opisujące okoliczności, w których obiektywne fakty wywierają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż emocje i osobiste przekonania”. Upraszczając można stwierdzić, że najważniejsze słowo ubiegłego roku opisuje świat, w którym fakty nie mają znaczenia. Liczą się tylko emocje i osobiste przekonania.
To oczywiste, że tak ważne dla opisu świata słowo stało się przedmiotem rozmaitych analiz, rozmów, dyskusji i refleksji. Zajęli się nim między innymi uczestnicy kolejnego spotkania w ramach cyklu Arena Idei. Co ciekawe, rozmowa poświęcona postprawdzie odbywała się pod tytułem „Czy prawda przegrywa w internecie?”. Uczestnicy dyskusji nie kryli, że chcieliby zaprzeczyć tezie zawartej w tym haśle.
W ramach szukania odpowiedzi na tak postawione pytanie zaproponowano obserwatorom wydarzenia udział w aż dwóch internetowych sondażach. Jeden miał miejsce przed rozpoczęciem dyskusji, drugi odbywał się w trakcie jej trwania. Wynikający z tej operacji fakt jest taki, że według pierwszej sondy za przegraną prawdy opowiedziało się około 59 procent jej uczestników. Po wysłuchaniu trwającej prawie półtorej godziny znakomitej rozmowy, na klęskę prawdy postawiło prawie 68 procent respondentów. Jak łatwo zauważyć, fakt ten zbudowany jest na emocjach i osobistych przekonaniach odbiorców. Nie ustalano, czy prawda faktycznie znajduje się w globalnej sieci na przegranej pozycji. Ustalono, jaka jest na ten temat opinia bliżej nieokreślonej grupy ludzi.
Wracając do samej dyskusji w trakcie Areny Idei muszę przyznać, że była to jedna z najlepszych rozmów o mediach, jakiej udało mi się przysłuchiwać w ostatnich latach. Dlaczego tak uważam? Ponieważ po jej obejrzeniu miałem wrażenie, że zaszło podczas jej trwania rzadkie dzisiaj zjawisko. Polega ono na tym, że uczestnikom spotkania bardziej zależało na zbliżeniu się do prawdy, niż na udowodnieniu swojej racji.
Myślę także, że zjawisko postprawdy wcale nie jest takie nowe, jak się to tu czy ówdzie przedstawia. Wydaje mi się, że lata temu mówił o nim między innymi ks. Józef Tischner w swoim słynnym, góralską gwarą wyrażonym stwierdzeniu na temat istnienia trzech prawd. Tylko on tę postprawdę inaczej nazwał. Kto nie wie, o czym mówię, niech sobie sprawdzi w Internecie. Wystarczy w wyszukiwarkę wpisać dwa słowa:  Tischner i prawda.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 marca 2017

Pies w habicie

Znacie Brata Carmelo? Bardzo możliwe. Na przełomie lutego i marca pojawił się w mediach na całym świecie w uszytym specjalnie dla niego franciszkańskim habicie. Prezentował się bardzo dobrze. Okazał się bardzo fotogeniczny i medialny. Niestety, nie wiadomo, jaka jest jego opinia na temat nagłej popularności, która go spotkała. Nie znamy żadnych jego wypowiedzi. Wiadomo jednak gdzie mieszka - w klasztorze w Cochabamba w Boliwii. Wiadomo też, że jest przesympatyczny. Wystarczy spojrzeć na jego kudłatą mordkę, żeby się uśmiechnąć. Naprawdę ma kudłatą mordkę i całe kudłate ciało. Nic w tym dziwnego. Brat Carmelo to przeuroczy psiak.
Zdjęcia Brata Carmelo w towarzystwie franciszkanów z Cochabamba pojawiły się na Facebooku pod koniec lutego. Otrzymały tysiące polubień i udostępnień. Po prostu dlatego, że były fajne i oryginalne. W końcu nie codziennie widzi się foty prawdziwego psa w brązowym habicie z kapturem przewiązanego białym sznurem.
Skąd w boliwijskim klasztorze wziął się pies w zakonnym stroju? I dlaczego się pojawił? Ha, i tu zaczynają się schody. W światowych mediach można znaleźć na te pytania najróżniejsze odpowiedzi. W dużej części kompletnie nieprawdziwe. Widać, że niektórzy naprawdę popuścili wodze wyobraźni i do atrakcyjnych, przyciągających wzrok fotografii, dorobili zmyślone historyjki, wydumane motywacje i wzięte z sufitu przesłanie.
Dlaczego to zrobili? Być może dlatego, że prawda o Bracie Carmelo wydaje się banalna. Pies trafił do klasztoru jako prezent na Boże Narodzenie od jednego z wiernych dla tamtejszych kleryków. Młodzi franciszkanie bardzo szczeniaka polubili i wyrazili swoją sympatię dla niego nazywając go Bratem Carmelo. A skoro został w ten sposób ich współbratem, w ramach żartu uszyli mu habit. Psiak w zakonnym stroju prezentował się znakomicie, więc zrobili mu trochę zdjęć, które trafiły do Internetu. W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek i portale społecznościowe są zwyczajnym sposobem komunikowania się z innymi. Przecież każdy chciałby pokazać znajomym zabawne fotografie, z którymi ma coś wspólnego, prawda?
Ot i cała prawdziwa historyjka o piesku w brązowym habicie, który na kilka dni został medialną gwiazdką.
Jaki z niej morał? Niech każdy sobie morał sam dopowie. Jednego jestem pewien. To naprawdę bardzo pouczająca historia.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 9 marca 2017

Inwazja emocji

Niedawno jeden z największych kanałów telewizyjnych w kraju prowadził kampanię reklamową, zachęcając do „włączenia emocji”. Teraz duży portal internetowy swoją kampanię wizerunkową buduje przywołując emocje, żeby podkreślać, jak mocno angażuje on użytkowników, także w media społecznościowe. Wystarczy pójść do sklepu, żeby się przekonać, że producent malutkich drażetek maluje na nich różne miny i zachęca, żeby „smakować emocje” i „pokazać emocje”.
Z mojego punktu widzenia zaczyna to wyglądać na jakąś zmasowaną inwazję emocji we wszystkich sferach życia. To niepokojące. Tym bardziej, że nie dalej jak kilka dni temu wysłuchałem obszernego wywodu pewnego księdza, który usiłował mnie przekonać, że w dzisiejszych czasach w rekolekcjach emocje nie tylko muszą być, ale powinny się znaleźć na pierwszym miejscu, bo inaczej nie ma szans dotrzeć do uczestników. „Ich życie zbudowane jest na emocjach” - dowodził, gestykulując zamaszyście i modulując głos. „Musimy się dostosować do tego sposobu funkcjonowania w świecie i w głoszeniu Ewangelii, nie bać się wyrażania i wywoływania emocji. Bez tego trafiamy w próżnię, nadajemy na innych falach, niż ludzie dzisiaj odbierają”.
Dr Katarzyna Kucharska-Pietura w dostępnym w internecie opracowaniu zwróciła uwagę, że dyskusje nad dokładną i jednoznaczną definicją emocji prowadzone są od ponad stu lat z pozycji psychologicznych, fizjologicznych oraz filozoficznych. „Trudności wynikają z ilościowej przewagi subtelnych odcieni emocji nad słowami wymaganymi do ich określenia” - zauważyła i przypomniała, że termin emocja wywodzi się od łacińskiego czasownika movere, co oznacza poruszyć i sugeruje skłonność do działania zawierającą się w każdej emocji. „Powszechnie emocje uznaje się za ważne elementy motywacji do działania. Innymi słowy, stanowią one mniej lub bardziej utrwalone „pogotowie do czynności”. Zatem można wyróżnić dwa znaczenia emocji: chwilowe przeżycie, albo utrwalone dyspozycje”.
Odnoszę wrażenie, że w tzw. codziennym życiu, przewagę ma to pierwsze znaczenie. Że chodzi generalnie o chwilowe przeżycie i bardzo szczątkowe działanie. Coś, co łatwo wywołać, i równie łatwo wygasić.
Problem w tym, że podsycanie tak pojmowanych emocji, ograniczanie się tylko do nich, nie pozwala na konieczną w ludzkiej egzystencji stabilność. Co gorsza, coraz wyraźniej widać, że koncentracja na emocjach i marginalizowanie innych sfer, prowadzi nie tyle do zmian w życiu, ile do niszczenia tego, co wymaga trwałości. Takie emocje są krótkotrwałe, przemijające. Nie da się na nich niczego zbudować.
Prof. Jerzy Vetulani napisał kilka lat temu, że „Emocje wyewoluowały po to, byśmy mogli szybko i bez zastanowienia podejmować decyzje w sytuacjach, w których nie ma czasu na namysł”. Ale przecież nasze życie nie składa się wyłącznie z takich sytuacji. Wręcz przeciwnie. Głównie składa się z tego, co wymaga poważnego i głębokiego namysłu.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 lutego 2017

Najważniejsze pytanie Marka Zuckerberga

Dokładnie tydzień temu twórca Facebooka Mark Zuckerberg zamieścił na swoim profilu list, a właściwie manifest, w którym zaprezentował wizję przyszłości. Zatytułował ją „Budowanie globalnej społeczności”. Komentatorzy zaraz zaczęli mówić, że tak naprawdę tekst przedstawia całkiem nową cywilizację. Cywilizację cyfrową.
Przed laty papież Benedykt XVI pisał w swych orędziach na Światowy Dzień Środków Przekazu o „cyfrowym kontynencie”. Twórca Facebooka nie pozostawia wątpliwości, że tu nie o nowy niczym Zaelandia kontynent chodzi, lecz o całą planetę zamieszkiwaną przez ludzi. Stwierdza jasno: „Nasze największe wyzwania i możliwości objawiają się dziś w skali globalnej”. Nie ma też wątpliwości, że postęp wymaga dziś połączenia wysiłków ludzkości nie tylko na poziomie miast i narodów, ale także na poziomie społeczności globalnej. Wyjaśnia użytkownikom portalu, że przez ostatnie lata Facebook koncentrował się na łączeniu przyjaciół i rodzin. „Kolejnym krokiem będzie wytworzenie infrastruktury łączącej całą społeczność”.
Jaka ma być ta społeczność? Po pierwsze, wspierająca. Po drugie, bezpieczna. Po trzecie, poinformowana. Po czwarte, obywatelsko zaangażowana. I po piąte, inkluzywna, przeznaczona dla wszystkich, nikogo nie wykluczająca. „Połączenie nas wszystkich w globalne społeczeństwo jest projektem większym, niż jakakolwiek organizacja czy korporacja. Facebook może tego dokonać” - zadeklarował Mark Zuckerberg.
Nie brak ekspertów, którzy twierdzą, że list twórcy Facebooka do użytkowników portalu przejdzie do historii. Nie brak również takich, którzy z pewnym niepokojem czytali w nim o wykorzystaniu sztucznej inteligencji, zwłaszcza po tym, jak wyszło na jaw, że w pierwotnej wersji listu była wprost mowa o monitoringu prywatnych kanałów.
Mnie jednak zastanowiło pytanie umieszczone w pierwszym akapicie manifestu. Pytanie uznane przez jego autora za najważniejsze. Brzmi ono: „Czy tworzymy taki świat, jakiego wszyscy chcemy?”.
To jest naprawdę pytanie ogromnej wagi. Pytanie fundamentalne. A jednak, zanim się na nie odpowie, trzeba znaleźć odpowiedź na inne. Czy w ogóle możliwy jest taki świat, jakiego chcemy naprawdę WSZYSCY? Uważna lektura manifestu twórcy Facebooka w kontekście aktualnych wydarzeń na ziemskim globie każe się właśnie nad tym głęboko zastanowić.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 lutego 2017

To jest twarz nienawiści

Zdjęcie, które zostało uznane za najlepsze w tegorocznej edycji konkursu World Press Photo wywołało w środowisku ludzi mediów gorącą dyskusję. To bardzo dobrze. Byłoby źle, gdyby ten werdykt przeszedł bez echa, a przede wszystkim bez refleksji nad nim.
Dlaczego? Ponieważ fotografia, która otrzymała główna nagrodę, pokazuje mordercę. Terrorystę. Uwieczniono na niej moment chwilę po tym, jak 22-letni turecki policjant 19 grudnia ub.r. w Centrum Sztuki Współczesnej w Ankarze ranił trzy osoby i zabił ambasadora Rosji w Turcji. Na zdjęciu terrorysta trzyma w prawej dłoni pistolet, lewą wznosi w górę z palcem wymierzonym w niebo. Sprawia wrażenie kogoś, kto odniósł zwycięstwo. Kto triumfuje, bo wypełnił swoją życiową misję. Widać, że coś krzyczy. Ci, którzy pamiętają tamto zdarzenie, wiedzą, że chwilę później już nie żył, został zastrzelony przez innych policjantów.
W wypowiedziach jurorów, którzy nagrodzili właśnie tę fotografię, raz po raz pojawia się słowo nienawiść. Jeden stwierdził, że jest to „wręcz wybuchowe zdjęcie, które pokazuje nienawiść”. Inny zauważył: „Patrząc na nie czuje się to, co dzieje się w Europie, w Ameryce, co dzieje się na Dalekim Wschodzie i na Bliskim Wschodzie, w Syrii, i ten obraz o tym mówi. To jest twarz nienawiści”.
Pojawiły się zarzuty, że tegoroczny werdykt konkursu World Press Photo jest promocją przemocy i terroryzmu. To zarzut, którego nie można bagatelizować. Terroryści wszelkiej maści używają mediów na równi z bronią do siania chaosu i przerażenia. Chcą, żeby straszne zło, które popełniają, było nagłaśniane i jak najszerzej kolportowane. Aby strach, podziały, nienawiść, były wszechobecne. Żerują na pogoni za coraz bardziej szokującym newsem, która zdominowała współczesne środki przekazu. Wykorzystują tę ich słabość, aby sprawiać wrażenie, że są silni i niepokonani. Chcą rozgłosu i go dostają. Nawet w nadmiarze.
Ci, którym tegoroczna decyzja jury World Press Photo skupiają się przede wszystkim na jakości zdjęcia i na jego autorze. Zwracają uwagę, że nie zabrakło mu zimnej krwi i odwagi, aby w takim momencie zrobić doskonałą pod względem formalnym fotografię. Podkreślają jego profesjonalizm i sprawność.
Myślę, że w tak prestiżowym konkursie fundamentalne pytanie brzmi nie tylko „Co nagradzamy?”, ale również, a raczej przede wszystkim, „Po co nagradzamy?”. Nagrodzone zdjęcia docierają do milionów ludzi na świecie. Dociera też do nich zawarte w obrazach przesłanie. W tym roku zobaczyli profesjonalnie sportretowaną nienawiść.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM