sobota, 31 sierpnia 2013

Między miną a talentem

W przypowieści o talentach (Mt 25,14-30), uważanej powszechnie za paralelną z przypowieścią o minach (Łk 19,11-28) jest rzadko przez komentatorów zauważana warstwa, której w tej drugiej Chrystusowej opowieści zdecydowanie brakuje. Chodzi o sposób, w jaki udający się w podróż właściciel majątku, rozdziela go między swe sługi.

W przypowieści o minach (nota bene zawierającej zdaniem specjalistów wyraźne odniesienia do ówczesnej sytuacji politycznej) wszyscy słudzy otrzymują dokładnie tyle samo. Niezależnie od posiadanych zdolności i umiejętności gospodarowania. Okazują się one w pewnym sensie dopiero po powrocie pana do domu. Mając do dyspozycji jedną minę ktoś zarobił dziesięć, a kto inny tylko pięć. Pan jednak dając wszystkim po równo nie okazywał w żaden sposób zróżnicowania oczekiwań wobec nich.

Bohater przypowieści o talentach postąpił inaczej. "Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności". Zachował się jak menedżer potrafiący dostosować zadania do możliwości pracownika. Zastosował w praktyce słowa Jezusa: "Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą" (Łk 12,48). A patrząc z ludzkiego punktu widzenia, starał się z jednej strony zmaksymalizować zyski, z drugiej, zminimalizować straty. Więcej powierzył temu, kto - w jego ocenie - miał większe predyspozycje do biznesu.

Co ciekawe, ten, który nie zarobił, w obydwu przypowieściach spotkał się z równie negatywną oceną i z karą. To daje do myślenia... stukam.pl

sobota, 17 sierpnia 2013

Centawa, Jemielnica, czyli łyk normalności

Wizyta w Centawie i Jemielnicy jest jak łyk normalności. Zwyczajności. Choć wydawałoby się, że miejsca o tak skomplikowanych dziejach czym innym powinny emanować. A jednak.


Zobaczyłem kilka dni temu w telewizji fragment programu Jarosława Kreta. Pokazywał Górę św. Anny, Centawę i Jemielnicę. Czyli fragmenty Krainy św. Anny.


Pojechałem.


W Centawie średniowieczny kościół pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny. Z łupanych kamieni zbudowany. Fascynujące połączenie sacrum i historii. Gdy w sobotnie przedpołudnie wchodzi się do pustej wydawałoby się świątyni, nie ma nawet odrobiny poczucia samotności. Jest Obecność. Wręcz namacalna. Niewyrażalna w słowach. Jest to coś, czego nie da się pokazać na filmie czy na zdjęciach. Jest doświadczenie. Przeżycie.


W Centawie jest jeden sklep spożywczy. Czynny do piętnastej zdaje się, według wywieszki. Ale w poniedziałki tylko do dziesiątej. Nie trzeba dłużej...


Wyjeżdżających z Centawy żegna modlitwa: "Boże błogosław podróżującym". Napis przy drodze w drewnie wykonany. Czy trzeba więcej mówić o mieszkańcach?


To widać w Centawie


W Jemielnicy (Na tabliczce przy drodze również nazwa Himmelwitz) najpierw niepewność. Bo jakoś nie widać żadnej strzałki, jak dojechać do pocysterskiego kościoła. Więc powolutku w niewielką dróżkę w prawo. Dobrze! Choć stoi zakaz wjazdu, ale równocześnie strzałka "Parking", więc ostrożnie, przez bramę, według strzałek.


W punkcie informacji turystycznej przemiłą dziewczyna. Najchętniej zasypałaby człowieka darmowymi materiałami.


Ale przede wszystkim pierwsze kroki do świątyni. Po surowej jednak w swej wymowie Centawie, w Jemielnicy zaskoczenie barokowym natłokiem. Piękne, ale jakby za dużo naraz. Troszkę przesyt dla nieprzygotowanego na takie bogactwo form i kształtów człowieka. Trzeba chwili, na oswojenie. Potem już jest dobrze.  Powoli, bez pośpiechu trzeba wejść w tę przestrzeń. Znaleźć w niej swoje miejsce. A przede wszystkim miejsce Boga. Da się. Spokojnie. Jest. Wszystko, jak trzeba. Trzeba czasu. W tym miejscu trzeba czasu.


Właśnie trwają przygotowania do ślubu. Ciekawe. Miejsca dla nowożeńców w prezbiterium, tuż przed ołtarzem. Świadkowie, jak się potem okazało, też siedzieli w prezbiterium, stallach.


Po wyjściu przed kościół, wciąż w pewnym oszołomieniu, nieuporządkowaniu w głowie tak wielu zobaczonych rzeczy i spraw (w tym również tak przyziemnych, jak leżące obok przygotowanych dla wiernych spisów intencji na przyszły tydzień broszurek instruujących, jak się w gminie odnaleźć po "śmieciowej rewolucji") prosto w wir oczekiwania na ślub.


W bramie prowadzącej na plac kościelny z ulicy Wiejskiej, przy której domy tworzą słynną zabudowę "grzebieniową", zapora z dzieciaków z balonami. Dlaczego? "Przedszkolanka wychodzi za mąż" - słyszę wyjaśnienie. Przedszkolanka! Podobno nie wolno tak mówić. Podobno trzeba jakoś "Nauczyciel nauczania przedszkolnego" czy coś w tym rodzaju. A przecież czyż jest milsze słowo, na oddanie tej pani, którą się pamięta do końca życia, tak, jak ja pamiętam moją panią Filę z przedszkola? Nawet nie wiem, jak brzmiało jej pełne imię. Wiem, że była moją przedszkolanką. Wprowadzała mnie w świat pozarodzinny.


Podjechali z wielkim trąbieniem, po drodze kilkakrotnie zatrzymywani. Wiadomo po co. Sierpień nie sierpień. Zwyczaj, to zwyczaj.


Przed bramą na plac pan młody wyciąga z bagażnika koszyk. Ładuje do niego czekolady. Dużo. I każdy maluch z balonem i przejętą miną dostaje od niego czekoladę, a od swojej pani uścisk i buziaka.


Po śpiewie Sto lat" oraz "Niech im gwizdka" dziecięcy szereg się rozstępuje. I tworzy się piękna, długa, złożona z wielu par drużbów, procesja. Idą do kościoła. Godnie. Powoli. Młoda para na końcu. Jak się potem okazało, wszyscy ci młodzi przez całą Mszę św. stali wzdłuż ławek, tworząc szpaler...


Chciałem teraz napisać: "Gdy zaczęła się liturgia...". Ale czy liturgia tego sakramentu małżeństwa naprawdę zaczęła się dopiero w chwilą uderzenia w dzwonek przy drzwiach zakrystii?


Poszedłem zwiedzać Jemielnicę. Patrzeć w zadumie na jej pisane polskimi i niemieckimi literami dzieje. Na pomnik ofiar dwóch  wojen światowych (najpierw był pomnikiem ofiar I wojny światowej)  z niesamowitym napisem "Naszym synom, mężom i ojcom, dzielnym albo przerażonym, pełnym wiary, dumy i życia, patrzącym w przyszłość. Dziś nikt tego ocenić. Co pozostało, to ból i pamięć". Na ilu pomnikach takie słowa powinny się znaleźć?


Gdy wróciłem pod kościół tuż przed 12.00 zobaczyłem zbierających się kolejnych gości. Spóźnieni na ślub? Nie. Na pewno nie. Coś mnie tknęło. Wszedłem do przedsionka spojrzeć na spis intencji. O 11.00 ślub pani przedszkolanki. O 12.00 - Msza św. z okazji 25-lecia ślubu. Niesamowite. O czym myśleli ci "ćwierćwieczni" małżonkowie widząc wychodzącą z kościoła dzisiejszą parę młodą?


Nie zdołałem się powstrzymać przed zjedzeniem w jemielnickiej restauracji "Śląskiego nieba" z kluskami z bułki. To podwędzana, a potem gotowana z suszonymi śliwkami ogonówka. Pyszności ku niebu myśli kierujące istotnie. stukam.pl


A to widać w Jemielnicy

niedziela, 11 sierpnia 2013

Krótki kurs kreowania

Czasami przykład jest tak jednoznaczny, że właściwie nie trzeba niczego dodawać. Wystarczy go pokazać i nie trzeba go objaśniać jak przypowieści. Mówi sam za siebie. Krzyczy z daleka. Kłuje w oczy.

Ktoś myśli, że przesadzam?

Oto krótki kurs kreowania tzw. autorytetów:

"Antropolożka kultury i architektka Anna (tu oczywiście pada nazwisko) uważa, że nie należy moralizować pojawiania się klubów go-go w przestrzeni publicznej, bo to po prostu znak czasu.

- Obyczaje ulegają zmianom i ujawnieniu, to koszt demokracji i wolnego rynku - tak jest z nagością, ona istnieje na chodnikach, na architekturze, w witrynach. Jeśli kogoś to gorszy, może interweniować - koncesja na sprzedaż alkoholu oznacza nagość w witrynie, co nie służy kobietom, ale ożywia przestrzeń publiczną. Krytyka klubów go-go w niby-salonie miasta to pochwała fasadowości. Kiedyś Rynek uważano za strefę prestiżową zamkniętą dla miejsc nieobyczajnych, jak klub go-go, ale one zawsze istniały, tyle że w ukryciu. Realnie Rynek (z przyległościami) nie jest strefą prestiżową, lecz ludyczną - to hiperpub pełen wulgaryzmów i hałasu, a to nie są domeny salonów - mówi (znów nazwisko)" (źródło: Gazeta Wyborcza).

Podstawowa zasada: Znaleźć kogoś, kto pod własnym nazwiskiem powie z przekonaniem to, co chcemy usłyszeć. Potem można zacząć go lansować...

Teraz pora na zapraszanie do telewizji, na kilka wywiadów tu i ówdzie, i za jakiś, niezbyt ługi czas mamy szansę na ogólnopolski "autorytet" jak ta lala... stukam.pl

sobota, 3 sierpnia 2013

W Pławniowicach też cisza w kwadransowych porcjach

Oczywiście nikt używający w miarę często rozumu, kto chciałby obejrzeć pałac w Pławniowicach od środka, nie wybierze się do niego w sobotę, tylko sprawdzi wcześniej, że można go zwiedzać jedynie w niedziele i w czwartki po południu. Jeśli jednak komuś upał dopiekł i rozum się mu samoczynnie wyłączył, to w sobotę w w Pławniowicach się zjawia. A tu cisza w kwadransowych porcjach zegarem na wieży odmierzana.

Jedzie tam w sobotni ranek omijając autostradę, a jednak w sznurze samochodów jak do hipermarketu. Co nie znaczy, że wszyscy ci łamiący dość często w swych suwach albo innych raczej kosztownych ciemno-barwnych pojazdach zamierzają pocałować w Pławniowicach klamkę. Oni jadą nad wodę. Nad Jezioro Pławniowickie albo Dzierżno Duże lub któryś z mniejszych okolicznych akwenów.

W dawnym pałacu Ballestremów mieści się aktualnie Ośrodek Edukacyjno-Formacyjny Diecezji Gliwickiej. Kaplicę pałacową, która pełni rolę kościoła parafialnego, można w sobotę przez kratę obejrzeć i chwilę się pomodlić. A potem do parku.


Park w Pławniowicach piękny.Zadbany. Spotkałem grupę młodych ludzi, zajmujących się podlewaniem i porządkami w parku. Okazało się, że byli z pobliskiego ośrodka leczenia uzależnień. W parku mnóstwo różnych fajnych drzew - niektóre o dziwnych nazwach. Na przykład miłorząb dwuklapowy. Gdzie ona te dwie klapy? Pojęcia nie mam.

Gdyby tak do Pławniowic w niedzielę przyjechać, to i na koncert się załapać można. Najbliższy - 11 sierpnia o 20.00. Najpiękniejsze arie operowe i operetkowe oraz pieśni z różnych stron świata wykonają Servi Domini Cantores – Śpiewający Słudzy Pańscy, czyli... zespół księży solistów.

W upalną sobotę w Pławniowicach i okolicach jednak przyjezdni okupują brzegi zbiorników wodnych.

A jeśli ktoś ma nastawienie poznawcze, to wracając w stronę Katowic może sobie obejrzeć w Zabrzu Rokitnicy nawiązujące do idei miasta-ogrodu Osiedle Ballestrema, czyli zabytkowe osiedle robotnicze, a na nim m. in. prawdziwe stalowe domy. I pogadać z ich mieszkańcami. Podobno dobrze się mieszka, choć rdza nie odpuszcza. A osiedle super. Każdy dom (nie tylko stalowy) otoczony jest własnym ogródkiem... stukam.pl

Tutaj można zobaczyć zdjęcia z Pławniowic

czwartek, 1 sierpnia 2013

Kwadranse ciszy w Alwerni

Tegoroczny urlop rozpocząłem od wizyty w Alwerni. Wstyd przyznać, że nigdy tam dotychczas nie byłem. Wstyd tym bardziej, że jak się dowiedziałem, "alwernijskie sanktuarium było przez wieki ulubionym celem pielgrzymowania licznych pątników z Górnego Śląska". Do tego stopnia, że w latach 1897-1900 do istniejącej wówczas świątyni dobudowano "z ofiar Górnoślązaków 50-metrowej wysokości wieżę na dzwony".

W pierwszy dzień sierpnia krótko po dziewiątej rano w Alwerni dominowała cisza, dzielona na kwadranse biciem zegara na wspomnianej wieży. W przyklasztornym kościele półmrok. Nie ma nikogo. Ale jest przestrzeń wypełniona sacrum. Aż namacalnym. Duży krzyż w głównym ołtarzu. Po prawej obok prezbiterium obraz Matki Bożej Alwernijskiej, częściowo przysłonięty płachta okrywającą rusztowania ustawione w poprzecznej nawie. To chyba nie jest stałe miejsce tego wizerunku Maryi. Zdaje się, że powinien być właśnie tam, po prawej... Co ciekawe, na jednej z tablic informacyjnych wyczytałem, że alwernijski obraz Matki Bożej nazywany był też Piekarskim.

Po lewej, naprzeciw bocznego wejścia do świątyni, kaplica słynącego łaskami i cudami obrazu "Ecce Homo". Kaplica z obrazem (dobudowana do kościoła na początku XVIII stulecia) zamknięta ozdobną kratą z dwoma wielkimi zamkami. Klęcznik. Stolik z długopisem i karteczkami, na których można zapisać prośby i podziękowania do Pana Jezusa Cierpiącego i Miłosiernego widocznego na obrazie. Nad kratą stacja Drogi Krzyżowej "Pan Jezus do grobu włożony". Włożony. Nie złożony.

Bernardyński kościół w Alwerni jest pod wezwaniem Stygmatów św. Franciszka z Asyżu. Bo też pomysł ufundowania świątyni i klasztoru pojawił się w głowie Krzysztofa Korycińskiego, kasztelana wojnickiego i starosty gniewkowskiego, właściciela Poręby Żegoty i kilku innych wsi podczas zwiedzania włoskiej góry Alwernia, na której Święty Biedaczyna (od którego imię wziął aktualny biskup Rzymu) otrzymał stygmaty.

Zabudowania klasztorne, podobnie jak kościół, przyciągają wzrok nowymi dachami. Ale mury klasztoru nadal pełne są zacieków i zniszczeń. To skutki strasznego pożaru, który wybuchł tam w nocy z 6-7 marca 2011. Jak się dowiedziałem od jednej z kobiet, przez te ponad dwa lata naprawdę dużo udało się już zrobić. Ale mnóstwo pracy nadal czeka...

Moją uwagę zwraca klasztorny wirydarz z figurą Matki Boskiej wśród róż. Niesamowite wrażeni potęguje gra świateł. Akurat w chwili, gdy spoglądam, niemal dokładnie połowa ogrodu tonie w cieniu. Druga połowa i stojąca na środku figura Maryi, znajdują się w słońcu. Próbuję zrobić zdjęcie, ale biała figura a znika na ekranie w blasku. Jakby się rozpływała. A w bernardyńskim ogrodzie mnóstwo drzew owocowych, boisko z dwoma bramkami i... plac zabaw dla dzieci, ze zjeżdżalnią, huśtawkami i trampoliną.

Z tyłu, za klasztorem, tajemnicze schodki w dół. Prowadzą do Wąwozu Lessowego. Podobno jego dnem biegnie ścieżka, ale nie umiałem jej znaleźć. Poza tym bardzo mokro wokół. Każdy krok wyciska z ziemi wodę, jak z gąbki.

Poszedłem potem ulicą Kasztanową w górę, obejrzałem faktyczne centrum Alwerni (które wcale nie jest na Rynku, do którego jeszcze wrócę), kupiłem kilogram śliwek w dwóch rodzajach i przemaszerowałem obok siedziby władz miasta. Młodego miasta. Bo choć historia polskiej Alwernii sięga XVII wieku, to prawa miejsce miejscowość otrzymała dopiero dwadzieścia lat temu.

Pewnie rocznica tego wydarzenia jest powodem dla tego, co się dzieje na alwernijskim Rynku. Jest on jednym wielkim placem budowy. Jak można przeczytać na ustawionej kawałek dalej, po drodze do klasztoru tablicy, trwa "Rewitalizacja Rynku w Alwerni z zachowaniem jego obecnej funkcji w postaci założenia parkowego". W mieszczącej się przy Rynku galerii można sobie wziąć za darmo wielki folder opowiadający historię tego placu.

Na koniec jeszcze jedna atrakcja. Małopolskie Muzeum Pożarnictwa. W wielkim hangarze poupychane w wielkim tłoku nawet dla takiego laika jak ja niesamowite eksponaty. Urządzenia, pompy, samochody. Wręcz piętrowo. A nad nimi zwisają... wszelakie tabliczki z czasów PRL-u. Nie tylko te dotyczące ochrony przeciwpożarowej (np. informujące, że basenie ppoż. kąpiel surowo zabroniona), ale też te, które wisiały na ścianach i frontonach najrozmaitszych instytucji...

W ramach mojej pętli, którą wykonałem w Alwerni nie udało mi się wypatrzyć ani jednego punktu gastronomicznego. Gdzieś się chyba pochowały przede mną restauracje, kawiarnie i bary... Więc kawy w Alwerni się nie napiłem. Ale i tak uważam, że kto jeszcze w Alwerni nie był, ten powinien się tam wybrać. Choćby dla tej ciszy odmierzanej co kwadrans z wieży sanktuarium. stukam.pl


Tutaj można zobaczyć zdjęcia