wtorek, 23 grudnia 2014

Nigdy tak nie było

Z cyklu: Trzy akapity
Mówił z dużą dozą ironii, a może sarkazmu. Tak czy owak widać było, że sprawa dotyka go osobiście: „Urząd jak urząd. Wiadomo. Łatwo wpaść w rutynę. Stosować te same rozwiązania w podobnych przypadkach. Bez szczególnie złej woli kształtować schematy i szablony. Tak jest prościej i wygodniej. Nikt nie lubi chyba (zwłaszcza, jeśli jest urzędnikiem), dodatkowo komplikować sobie życia. I bez tego jest ono wystarczająco zawiłe i poplątane.
Zdarza się jednak czasem nowy szef. Taki, co to ma pomysły. Co chce koniecznie coś zmieniać. U nas właśnie się pojawił. U nas, to znaczy w naszym wydziale. Wiadomo, jak u góry zjawia się ktoś nowy, to i trochę niżej też nagle zjawiają się nowe postacie. Myśleliśmy, że to nie będzie tak szybko, może dopiero na wiosnę, ale trudno. Zdarza się.
Wiedzieliśmy, co za jeden więc tylko czekaliśmy, kiedy z czymś wyskoczy. I doczekaliśmy się. Tuż przed samymi świętami. Wymyślił dyżur w sobotę zaraz po świętach. Że niby petenci powinni mieć szansę jeszcze w starym roku coś załatwić. Kazał, żebyśmy sami ustalili, kto przyjdzie. Więc najodważniejszy z nas mu łagodnie mówi, że u nas nigdy tak nie było. A on na to z uśmiechem przedszkolaka powiedział: ‘Nigdy nie znaczy zawsze’. Kompletna załamka...”.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Skrajna naiwność

Z cyklu: Trzy akapity
Pamiętał, że jego ulubiony profesor powtarzał nie raz: „Tylko ludzie skrajnie naiwni spodziewają się od innych wdzięczności za wyświadczone im dobro”. Nigdy nie zdobył pewności, czy profesor mówił to serio czy żartował. Na wszelki wypadek potraktował tę wskazówkę z całą powagą. Nauczył się nie oczekiwać od nikogo podziękowań. To mu oszczędzało rozczarowań.
Któregoś dnia w jego gabinecie pojawił się młody człowiek z irytującą rzadką bródką. Było w nim coś, co odebrał jako arogancję. Śmiało wszedł i zamknął drzwi, postawił na biurku mocno sfatygowaną teczkę, otworzył ją i wydobył pstrokatą papierową torebkę na prezenty, jakich pełno w tanich sklepach. „To dla pana z podziękowaniem” – powiedział, łapiąc torebkę za dwa sznureczki i wyciągając ją w jego kierunku. Zawartość torebki byłą zbyt ciężka dla tak lichego opakowania. Odruchowo więc złapał od spodu, bojąc się, że wszystko spadnie na podłogę.
„Wiedziałem, że pan nie będzie się wzbraniał” – rozpromienił się chłopak. „Ojciec mówił, że pan nie znosi dowodów wdzięczności, a pan jednak przyjął ten skromny jej dowód bez problemu. Ojciec się ucieszy. Ja też się cieszę”. W tym momencie uświadomił sobie, czyim synem musi być ten młody mężczyzna. Dwadzieścia kilka lat temu zaręczył za niego, choć nie był wcale przekonany o jego niewinności. Tamten nigdy mu nie podziękował. Zajrzał do torebki. Było w niej jego ulubione wino. Nagle poczuł ogromne ciepło wokół serca. Zrozumiał, że wciąż czekał. „Albo profesor nie miał racji, albo jestem skrajnie naiwny”.

niedziela, 21 grudnia 2014

Wszystko możliwe

Z cyklu: Trzy akapity
W serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem Agenci NCIS najbliżsi współpracownicy agenta Leroy’a Jethro Gibbsa mają do niego absolutne, bezgraniczne, można by rzec ślepe zaufanie. Jest to dla widzów tym bardziej zaskakujące, że Gibbs – eufemistycznie mówiąc – działa według własnych zasad. Poza tym, przynajmniej w pierwszych sezonach, podwładni Gibbsa bardzo mało o nim wiedzą.
Mimo niewielkiej wiedzy o swoim szefie, ekipa Gibbsa jest głęboko przekonana, że jest on skuteczny i nieomylny. Uważają, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Dlatego sami również dokonują rzeczy, których w innych warunkach i przy innym szefie, najprawdopodobniej nie byliby w stanie dokonać.
Éric-Emmanuel Schmitt, francuski dramaturg, eseista i powieściopisarz, zauważył, że sformułowanie „Mieć zaufanie” jest nieprecyzyjne i nie oddaje stanu faktycznego. „Nigdy się nie „ma” zaufania. Zaufanie to nie jest coś, co się posiada. To coś, czym się obdarza. „Darzy się” zaufaniem” - napisał. Dla kogoś, kto patrzy z zewnątrz, sam mechanizm obdarzania zaufaniem może się wydawać kompletnie irracjonalny. Ale to działa.

sobota, 20 grudnia 2014

Posłuszeństwo i wolność

Z cyklu: Trzy akapity
To nieprawda, że nie ma już takich nauczycieli. Są. Od lat na pierwszej lekcji w roku przypomina zasady obowiązujące uczniów w czasie prowadzonych przez nią zajęć. Jedna z reguł mówi o posłuszeństwie. Brzmi: „Uczeń natychmiast wykonuje wszystkie polecenia nauczyciela”. Szkoła jest prestiżowa, a nauczycielka znana ze znakomitych wyników. Jej uczniowie nie mają od lat problemów z maturą, niezależnie od nowych pomysłów ministerstwa. Na większości kierunków związanych z przedmiotem, którego uczy, bardzo chętnie widziani są studenci, którzy wyszli spod jej ręki.
Dwa lata temu doszło w szkole do dość poważnej utarczki między nią, a innym świetnym nauczycielem z nazwiskiem. Poszło o wybitnie zdolnego ucznia, który któregoś dnia usłyszawszy wydane przez nią polecenie zapytał o szczegóły, ponieważ, jak twierdził, można je było wykonać na kilka sposobów. Nauczycielka zarzuciła mu nieposłuszeństwo. Sprawa oparła się o dyrektora i skonfliktowała grono pedagogiczne.
Świetny nauczyciel z nazwiskiem nie tyle stanął w obronie dopytującego ucznia, ile zarzucił swojej znakomitej koleżance, że nie ma ona pojęcia o posłuszeństwie. „Jego pytanie dowodziło, że traktuje posłuszeństwo poważnie, jako świadomy akt woli, a nie jako łamanie swojej wolności” – wyjaśnił.

piątek, 19 grudnia 2014

Szansa

Z cyklu: Trzy akapity
Właśnie podano wiadomość, że firma będąca zdecydowanym liderem na rynku soków, nektarów i napojów w Polsce i kilku innych krajach przejmuje właśnie niemal w całości największego w kraju przetwórcę owoców i warzyw. W efekcie transakcji na polskim rynku powstanie prawdziwy gigant spożywczy - o łącznych przychodach ponad 4 mld zł. „Od wielu lat pracowaliśmy nad realizacją przejęcia, które w sposób jakościowy zwiększyłoby skalę naszego biznesu. Nasza praca i cierpliwość zostały w końcu nagrodzone” – powiedział mediom prezes firmy przejmującej.
Słowa prezesa przypomniały mi inną sytuację sprzed lat. W pewnej firmie kilkoro pracowników zaangażowało się w innowacyjną działalność, przygotowując kompletnie nowy produkt. Szybko okazało się, że ich działalność nie zyskuje aprobaty wszystkich mających prawo głosu w przedsiębiorstwie. Zrodziła się więc koncepcja usamodzielnienia tej części zakładu. Spotkała się z dużym oporem części decydentów, jednak decyzja wciąż znajdowała się w zawieszeniu. To trwało kilka lat.
Wreszcie doszło do kilku zmian w zarządzie. Przeciwnicy usamodzielnienia odeszli. Pojawiła się realna szansa spełnienia marzeń pomysłodawców zmian. Okazało się jednak, że oni w międzyczasie stracili przekonanie do własnych pomysłów. Nie byli gotowi, aby wykorzystać szansę. Nie wierzyli, że ona nadejdzie.

czwartek, 18 grudnia 2014

Dobór słów

Kilka dni temu jeden z moich znajomych zamieścił na Facebooku tzw. screen strony internetowego serwisu Polskiej Agencji Prasowej poświęconego nauce. Na obrazku widniał duży tytuł informacji: „Badania potwierdzają, mężczyźni to idioci”. Przyjrzałem się bardzo uważnie i nie znalazłem podstaw do podejrzeń, że mam do czynienia z manipulacją i sprawnym wykorzystaniem jednego z programów graficznych. Mimo to, wiedziony wpojonym przed laty nawykiem sprawdzania każdej informacji u źródła, postanowiłem rzecz zobaczyć na własne oczy i odwiedziłem PAP-owski serwis naukowy. Spóźniłem się. W Internecie o wiele łatwiej nanieść poprawki niż w druku. Moim oczom ukazał się już inny tytuł: „Badania potwierdzają, że mężczyźni częściej podejmują głupie, ryzykowne zachowania”.
Poczułem w sercu ukłucie rozczarowania. Biorąc pod uwagę treść informacji jednak pierwszy tytuł był trafniejszy. Chodziło w niej o to, że naukowcy brytyjscy postanowili sprawdzić, czy w statystykach znajduje potwierdzenie „teoria mężczyzn idiotów”, która zakłada, że mężczyźni częściej podejmują głupie, ryzykowne zachowania.
Ktoś gotów pomyśleć, że stroję sobie żarty, tymczasem sprawa jest poważna. Konieczność znalezienia przykuwających uwagę tytułów redaktorzy gazet odkryli już dawno. I nie dotyczy to wyłącznie redaktorów bulwarówek czy pism zaliczanych do tzw. żółtego dziennikarstwa. Współcześnie rozwiązywanie tego problemu do swoiście pojmowanej perfekcji doprowadzają wydawcy głównych stron internetowych portali. Nie gardzą umieszczaniem linków chwytliwych, lecz kompletnie niezwiązanych z treściami artykułów, do których prowadzą. Wszak dzisiaj najważniejsza jest w sieci klikalność. Nie bez powodu wspomniałem o chwytliwych linkach. Wygląda na to, że w dziedzinie zdobywania kliknięć wszystkie chwyty są dozwolone.
Budzący kontrowersje reżyser i dyrektor teatru opisał rok temu kłopoty, jakie z wymyślaniem tytułów mają twórcy kultury, na przykład organizatorzy wystaw (Jan Klata w „Tygodniku Powszechnym” http://tygodnik.onet.pl/wlasnym-glosem/desperackie-szyldy-odpowiednie-dac-rzeczy-slowo-czyli-jak-dac-im-polknac-haczyk-i/we4p5). Zwerbalizował ich problem następująco: „Co by tu wymyślić, żeby dać świadectwo prawdzie, a zarazem przyciągnąć możliwie masowego odbiorcę”. Uwagę od razu zwraca w tym zdaniu przywiązanie do prawdy. Takie podejście do zagadnienia rzeczywiście implikuje poważne komplikacje. Niestety, wyklucza ono zastosowanie istniejącego naprawdę w Internecie anglojęzycznego Generatora Tytułów Wystaw. Ten mechanizm prawdą się nie przejmuje. Zresztą nie tylko prawdą.
Znakomity felietonista Maciej Rybiński, odwołując się do Norwidowego postulatu „Odpowiednie dać rzeczy słowo”, stwierdził przed laty, że w opisie rzeczywistości najważniejszy jest dobór słów, który zależy nie tylko od zasobu, jakim dysponuje autor opisu, ale także od stanu jego świadomości.
We mnie rodzi się mocno podbudowane przypuszczenie, że dobór słów jest w naszych czasach przede wszystkim wyrazem stanu świadomości tego, kto ich używa. Bo przecież w Internecie nie brak bogatych zbiorów synonimów.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

środa, 17 grudnia 2014

Wielki zamysł

Z cyklu: Trzy akapity
Kiedy znalazł w starym domu po śmierci dziadka te dziwne zapiski początkowo nie zwrócił na nie uwagi. Miał inne problemy na głowie. Zgarnął papiery do wielkiego kartonowego pudła i wyniósł do garażu, żeby nie zawadzały w czasie sprzątania i remontu. Przypomniał sobie o nich, gdy z firmy sprzątające zadzwonili z pytaniem, czy szpargały z garażu też mają zabrać. Przypomniał sobie, że były tam jakieś wykresy, najprawdopodobniej kreślone ręką dziadka. Kazał zostawić.
Zajrzał do kartonu kilka dni później. Dość szybko zorientował się, że patrzy na mozolnie rozrysowane drzewo genealogiczne. Było mocno niekompletne. Zdziwił się, że dziadkowi w ogóle przyszło do głowy szukanie przodków. Nie byli żadnym szlacheckim rodem. Któregoś wieczoru zaczął studiować zapiski dziadka i przyszedł mu do głowy pomysł, gdzie można szukać informacji, by wypełnić jedno z wolnych miejsc.
Nauczył się znosić docinki rodziny i znajomych. Jednak, gdy ktoś poważnie, bez kpin, pyta, po co kontynuuje zaczętą przez dziadka pracę, szczerze odpowiada: „To mi dodaje siły i pewności siebie. Daje poczucie, że jestem częścią jakiegoś wielkiego zamysłu. Że nie jestem tu przez przypadek”.

wtorek, 16 grudnia 2014

Zdolność do opamiętania

Z cyklu: Trzy akapity
Kto przynajmniej raz w życiu nie dzielił się w innymi refleksjami na temat swojego szefa? Chyba tylko ten, kto go nigdy nie miał. Szef (albo szefowa) to naturalny temat rozmów. Zwłaszcza jeśli zejdzie się kilku jego/jej podwładnych. niekoniecznie wszyscy muszą być nimi aktualnie. Perspektywa czasowa pozwala spojrzeć szerzej, choć nie zawsze mniej emocjonalnie.
Wydaje się oczywiste, że przełożeni wolą podwładnych posłusznych, takich, którzy bez szemrania i sprzeciwu wykonują polecenia. Znam szefa dużej państwowej instytucji, który za każdym razem, gdy któremuś z jego podwładnych wymknie się słowo: „myślę”, ucina krótko i stanowczo: „Ty tu nie jesteś od myślenia. Ty tu jesteś od roboty”. Zauważyłem jednak, że nie cieszy się wielkim poważaniem.
Znam też innego szefa, w dużej firmie. Uważany jest za ryzykanta, bo dość chętnie (choć bez przesady), otacza się współpracownikami, którzy mają swoje zdanie i potrafią mu się przeciwstawić. Zdarzało się nawet, że niektórzy odmawiali wykonania poleceń, uważając je za błędne. Gdy zapytałem, co najbardziej ceni w tych swoich krnąbrnych czasami podwładnych, spodziewałem się, że wskaże na kreatywność. Ale nie. Stwierdził, że najbardziej ceni „zdolność do opamiętania”. A po chwili dodał ciszej, że ceni ją również u siebie.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Wyrachowanie

Z cyklu: Trzy akapity
„Z nim nie gram” – powiedział stanowczo najlepszy z okolicy spec od kilku karcianych gier, gdy przy stole znalazł się nijako wyglądający, dość niechlujnie ubrany facet w średnim wieku. Budził raczej politowanie niż obawy. „Ale co się stało?” – pytali swego dotychczasowego mistrza już za drzwiami. „Widziałem go kiedyś w akcji. Ma chyba komputer w głowie. Liczy jeszcze szybciej niż ja” – wyjaśnił i poszedł do samochodu.
Podobno wyrachowanie nie wymaga zdolności do matematyki. Być może. Możliwe, że wymaga czegoś zupełnie innego. Całkowitego skoncentrowania na sobie i na własnych korzyściach, wyciąganych dosłownie ze wszystkiego, z każdej życiowej, nie tylko biznesowej, sytuacji.
Być może jednak tym naprawdę wyrachowanym przydałyby się trochę matematyki życiowej. Jest szansa, że wtedy odkryliby, że bardzo często warto ponieść stratę. Mimo że to się zupełnie nie opłaca.

niedziela, 14 grudnia 2014

Samoświadomość

Z cyklu: Trzy akapity
„Możesz udowodnić, że jesteś sobą?”. „Wyjątkowo trudne pytanie. A ty, możesz udowodnić, że jesteś sobą?”. Ten dialog toczy się między dwoma bohaterami debiutanckiego filmu Wally’ego Pfister’a - Willem Casterem (granym przez Johnny’ego Deppa) i Josephem Tangerem (którego gra Morgan Freeman). Will nie żyje. Jednak pracując nad sztuczną inteligencją największy problem – samoświadomości – rozwiązał w ten sposób, że „wgrał” w komputer własną samoświadomość.
Nawet jeżeli tego nie wyrażamy wprost, to przecież spotykając człowieka zadajemy mu pytanie: „Kim jesteś?”. Ściślej rzecz biorą, oczekujemy od innych, że udzielą nam wiedzy, w jaki sposób postrzegają samych siebie. Co myślą sami o sobie. Zakładamy, że dzięki tej wiedzy, zdołamy ich poznać. Na tyle, na ile na to pozwolą.
Niektórzy przez całe życie przekonują sami siebie, że da się uniknąć odwrócenia kierunku tych pytań. Lub przynajmniej próbują nie odpowiadać na pytanie „Kim jestem?”. Milczą słysząc w myślach pytanie „Co mówię o sobie?”. Być może boją się, że nie nauczyli się jeszcze odróżniać, tego, kim naprawdę są w dziejach świata od tego, co sobie na ten temat wyobrazili.

sobota, 13 grudnia 2014

Nierozpoznanie

Z cyklu: Trzy akapity
Nie jest tajemnicą, że chociaż GUI, czyli graficzny interfejs użytkownika w komputerach dość powszechnie kojarzony jest z twórcą Apple’a, Stevem Jobsem, to nie on go pierwszy wymyślił. Wcześniej zrobili to pracownicy innych, całkiem znanych wówczas na rynku firm. Jednak ich szefowie nie zorientowali się, że ten pomysł – odpowiednio zastosowany – może im przynieść miliony.
Podobna historia dotyczy smartfonów i zapewne wielu innych mniej lub bardziej użytecznych przedmiotów, którymi ludzie się posługują. Wiele z nich nie przyniosło wymiernych korzyści swym twórcom, bo ktoś, do kogo należała decyzja (czasami także oni sami), nie poznali się na wielkości wynalazku lub zapotrzebowaniu na ich dokonania.
Jednak szczególnie bolesne jest zjawisko „nierozpoznania” w odpowiednim momencie człowieka, jego wartości i znaczenia w życiu innych. Dotyczy to nieraz najbliższych ludzi lub tych, którzy mogliby się stać najbliższymi, gdyby w porę ktoś odważył się bardziej patrzeć w przyszłość niż dbać o utrzymanie aktualnego stanu poczucia bezpieczeństwa.

piątek, 12 grudnia 2014

Znalazcy ujemnych stron

Z cyklu: Trzy akapity
Chyba prawie każdy ma wśród znajomych przynajmniej jedną taką osobę. Kogoś, kogo nie sposób zadowolić. Kto w każdym znajdzie jakieś słabości i niedomogi. Kto człowiekowi korzystającemu z życia wytknie zbytnie przywiązanie do jego przyjemnych stron. A wzorowi wszelkich cnót zarzuci wyobcowanie i unikanie prawdziwych życiowych wyzwań.
Tacy ludzie nie tylko są męczący dla otoczenia. Mają w sobie – często nieuświadomioną – siłę niszczącą, destrukcyjną. Przede wszystkim są w stanie unieszkodliwiać nadzieję. Sprawić, że świat nie tylko przestaje być bogaty w najrozmaitsze kolory, w tym również wiele odcieni szarości. Obraz świata, jaki kreślą, przestaje być nawet czarno-biały. Staje się jednobarwny.
Dzieje ludzkości pokazują jednak, że na szczęście znalazcy ujemnych stron wcześniej czy później dochodzą do granicy, za którą pojawiają się jaśniejsze punkty. W całkowitych ciemnościach nawet najmniejsza iskierka światła skupia na sobie całą uwagę. Tak to działa. Zawsze.

czwartek, 11 grudnia 2014

Św. Mikołaj i wolność słowa

„Dzieci mają prawo wierzyć w Świętego Mikołaja. Pomóżmy zatrzymać tę wiarę jak najdłużej. Mikołaj potrzebuje naszej pomocy”. To cytat. Myliłby się ten, kto przypisałby go jakiemuś biskupowi, księdzu czy katechetce. Pod tymi słowami autor się podpisał: „Marek Michalak. Rzecznik Praw Dziecka”. Tekst opatrzył fotografią przeuroczego dzieciaka nie w biskupiej mitrze, lecz w charakterystycznej czapce z pomponem. Dołożył też logo akcji „Reaguj na przemoc wobec dzieci. Masz prawo” i z takich składników skonstruował mema w tonacji błękitnej, którego 6 grudnia umieścił na własnym fejsbukowym profilu.
Okazało się, że swoim apelem okropnie zdenerwował niektórych użytkowników Internetu. Padły bardzo poważne zarzuty pod adresem rzecznika. Między innymi ten, że przekroczył swoje kompetencje, a w ogóle to namawia rodziców, by oszukiwali swoje dzieci. Rozgorzała też dyskusja, czy przemocą jest podtrzymywanie w dzieciach wiary w świętego Mikołaja czy wręcz przeciwnie, pozbawianie ich tej wiary.
Zdążyłem się już przyzwyczaić, że w szeroko pojętych mediach pełną niedobrych emocji awanturę da się wywołać wokół każdej kwestii. Hejterów, chętnych do wylewania na innych wiader pomyj z lada powodu nie brakuje. Przypominają mi znajomego dwudziestolatka, który z ochotą włącza się w każdą bójkę, jaką tylko uda mu się namierzyć w okolicy. Nie jest dla niego ważne, kto z kim i o co się tarmosi, ważne, że można temu i owemu przyłożyć. Nieważne, komu. Trochę jak w westernach, w których okresowe demolowanie saloonu jest dla części jego stałych bywalców sprawą nadrzędną i nie ma znaczenia, kto pierwszy przyłoży sąsiadowi. Ważne, żeby był pretekst do rozwalenia krzesła na czyjejś głowie.
Problem w tym, że zarówno w westernowych bójkach, jak i w internetowych pyskówkach, zawsze ktoś zupełnie niewinny doznaje krzywdy i staje się poszkodowanym. Za każdym razem coś wartościowego ulega zniszczeniu. Czasami nieodwracalnemu. No i powstaje ogromy bałagan, pomieszanie z poplątaniem. Sprzątanie zwykle wymaga dużego wysiłku, sporo czasu i niebagatelnych inwestycji.
Pięć lat temu zamieściłem w Internecie serię filmików o „adwentowej czekoladce”, takiej z kalendarza, jaki przed Bożym Narodzeniem pojawia się w niejednym domu. W drugim odcinku czekoladka zajrzała do globalnej sieci, poczytała komentarze i zapytała internautów, dlaczego w ich słowach nie ma miłości. „O co ci chodzi? Przecież jest wolność słowa” - brzmiała jedna z niewielu odpowiedzi, w których adwentowej czekoladki nie zmieszano z błotem. „Czy wolność słowa polega na tym, że można bezkarnie pluć na innych, obrażać ich i odsądzać od czci i wiary? - zadumała się adwentowa czekoladka i wyłączyła laptopa.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

środa, 10 grudnia 2014

Obciążenie

Z cyklu: Trzy akapity
Obserwowałem taką scenę: Kobieta wzięła na ręce maleńkie, paromiesięczne dziecko, które marudziło i przeszkadzało wszystkim dokoła. Zaczęła je leciutko kołysać, coś nuciła. Dziecko się uspokoiło, powoli zamykało oczka. Jednak gdy próbował je wziąć ktoś inny albo usiłowano je położyć w samochodowym foteliku, budziło się natychmiast i zaczynało płakać. Spokojne było tylko na rękach tej jednej kobiety. Być może pod jakimś względem przypominała mu matkę, która musiała zostawić je na kilka godzin.
„Będzie cię bolał krzyż” – przestrzegali kobietę i zachęcali: „Przynajmniej usiądź. Przecież to dziecko swoje waży”. Kręciła głową i z przekonaniem powtarzała: „Nie, ono nie jest ciężkie. Dam radę”. Wytrzymała aż do chwili, gdy mogła przekazać maleństwo matce.
„Lekki jest ciężar, gdy go dźwigasz z ochotą” - zauważył już dawno Publius Ovidius Naso. Banalne i zbyt wzniosłe? No to może niech będzie Milan Kundera z „Nieznośnej lekkości bytu”: „Najcięższe brzemię nas powala, przyciska do ziemi, upadamy pod nim. Ale w poezji miłosnej wszystkich wieków kobieta pragnie być obciążona brzemieniem męskiego ciała. Najcięższe brzemię jest jednocześnie obrazem najintensywniejszej pełni życia. Im cięższe brzemię, tym nasze życie bliższe jest ziemi, tym jest realniejsze i prawdziwsze”.

wtorek, 9 grudnia 2014

Brak zgody na stratę

Z cyklu: Trzy akapity
Miałem kiedyś znajomego, którego wszyscy nazywali „wujkiem Sknerusem”. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Wtedy, gdy znajdował się w orbicie ludzi spotykanych przeze mnie systematycznie, niczego mu nie brakowało. Różnie mówiło się, jak doszedł do majątku, krążyły różne niesprawdzone opowieści, nikt jednak nie wątpił, że pieniędzy mu nie brakuje. Lubił pokazywać, że ma przy sobie dużo gotówki. I że zawsze dokładnie wie, ile ma.
Jak to pogodzić z faktem, że był okropnym bałaganiarzem? Co chwilę coś gubił, a właściwie nie tyle gubił, co gdzieś mu się „zawieruszało”, w związku z czym rozpoczynał poszukiwania. Czasami na ogromną skalę. Do środowiskowych legend przeszłą historia zaginionej dychy. Banknotu dziesięciozłotowego. Zauważył jego brak płacąc za zamówioną pizzę. Przewrócił chałupę do góry nogami, żeby znaleźć te dziesięć złotych. Do szukania zapędził też swoich gości. „No odpuść, przecież to tylko dycha, nie zubożejesz z powodu jej braku” – tłumaczyli mu zniesmaczeni. Kręcił głową. „Nie mogę sobie pozwolić nawet na stratę dziesięciu złotych. Tak się zaczynają wielkie upadki” – odpowiedział.
Przy okazji powrotu w mediach sprawy Madeleine McCann aspirujący dopiero do pracy w mediach chłopak powiedział mi, że nie rozumie, dlaczego rodziny zaginionych potrafią ich całymi latami. „Życie toczy się dalej i trzeba się pogodzić z faktami”. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odezwała się siedząca obok kobieta. „Kiedyś zrozumiesz, że gdy się kocha, nie sposób pogodzić się ze stratą”.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Zaskoczenie

Z cyklu: Trzy akapity
Według Bruce’a Lee w walce trzeba zaskoczyć przeciwnika i wykorzystać moment jego bezradności. To bardzo sensowne spostrzeżenie. Zaskoczenie wywołuje poczucie bezradności. Zwłaszcza wtedy, gdy ktoś usiłuje planować swoje życie, próbuje przewidzieć najróżniejsze możliwości rozwoju wydarzeń i rozwiązania przypuszczalnych problemów, po to, aby wszystko mieć pod kontrolą. Po to, aby nie tracić pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa.
A jednak zaskoczeń nie da się całkowicie uniknąć. Pojawiają się fakty, zdarzenia, wyzwania niespodziewane. Nie pomaga nawet najuważniejsze rozpoznawanie otoczenia, analizowanie przeszłości i teraźniejszości po to, aby na jej podstawie przygotować się w pełni do przyszłości. Okazuje się, że nowości potrafią się w niej dobrze ukryć. Sytuacja rozwija się w sposób gwałtowny, nie pozostawiając czasu na dogłębne analizy, próbne rozwiązania, popełnianie błędów. Niespodziewane wydarzenia wpływają na tok życia. Wymuszają błyskawiczne decyzje.
Chociaż brzmi to dziwnie i paradoksalnie, fakty są takie, że trzeba być zawsze przygotowanym na zaskoczenie. To wymaga otwartości. Dzięki niej człowiek jest w stanie odkryć w niespodziewanym zdarzeniu, uczuciu, czyimś oczekiwaniu, zadaniu, odkryć okazję i szansę. A nie zagrożenie.

sobota, 6 grudnia 2014

Załoga

Z cyklu: Trzy akapity
Sukces może przyprawić o ból głowy i dostarczyć naprawdę sporej dawki zmartwień. Tak było przynajmniej w przypadku współwłaściciela niewielkiego zakładu produkcyjnego, który nagle stanął przed wielką szansą. Jego firma dostała niespodziewanie propozycję wielkiego zamówienia. Powód był przyziemny – producent podobnego towaru w pogoni za ilością gwałtownie obniżył jakoś swojego produktu. Klienci byli bardzo rozczarowani.
„Nie mamy dość ludzi, aby zdążyć w terminie zrealizować to zamówienie. Nie jesteśmy w stanie podjąć się tego zadania!” – krzyczał wspólnik, odpowiadający równocześnie za cały proces produkcyjny. „Musimy zatrudnić więcej ludzi i pracować na trzy zmiany” – stwierdził współwłaściciel. „To nie takie proste. Nasz produkt jest taki dobry, bo mamy doświadczoną, wysoko wykwalifikowaną załogę. Oni się tego uczyli przez kilka lat” – przywołał go na ziemię szef produkcji. „Chcesz popełnić błąd tamtej firmy?” – dodał.
Zrezygnowali z przyjęcia zamówienia. Z opowieści współwłaściciela wynika, że potężna firma, która chciała je złożyć, próbowała nawet gróźb w stylu: „Albo przyjmiecie zamówienie, albo was zniszczymy”. Nie ugięli się. Powoli rozwijają firmę, stopniowo powiększając załogę o dobrych fachowców, głównie przez szkolenia we własnym zakresie. Ich zdaniem nie warto dla szybkiego sukcesu przyjmować przypadkowych ludzi, którzy nie gwarantują wysokiej jakości produktu.

piątek, 5 grudnia 2014

Na czyje wyszło?

W jednym z odcinków serialu „Dr House”, zatytułowanym „Ciało i dusza”, zespół medyka o paskudnym charakterze zajmuje się przypadkiem chłopca, któremu śni się, że jest duszony. W rzeczywistości pacjent ma problemy z oddychaniem. Lekarze z mozołem usiłują postawić diagnozę, natomiast dziadek dziecka twierdzi, że zostało ono opętane i pomoże mu specjalny obrzęd. Po serii niepowodzeń medycznych matka chłopca zgadza się na ceremonię. Podczas jej trwania stan chłopca się pogarsza, więc jedna z lekarek podaje kolejny lek, zaskakująco popularny, używany na ból głowy.
Stan dziecka się poprawia. I teraz następuje kluczowy moment. Dziadek dziecka i jego matka są przekonani, że jego życie uratowała religijna ceremonia. Lekarze są przeświadczeni, że wreszcie trafili z diagnozą i zastosowali właściwą terapię. Jedni drugich usiłują przekonać. Matka dziecka mówi do lekarki: „Tak trudno pani uwierzyć...”.
Niejednokrotnie najtrudniej uwierzyć w to, co najprostsze. Na przykład w to, że cud może się dokonać za pomocą zwykłych, popularnych tabletek, użytych we właściwym momencie.

czwartek, 4 grudnia 2014

O przemianach

„My już nie jesteśmy parafią górniczą” – powiedział ksiądz pracujący w jednym ze śląskich miast. Czy nie ma w jego parafii górników? Są. Jest ich nadal całkiem sporo, chociaż zapewne nie stanowią największej grupy zawodowej wśród powierzonych temu duchownemu wiernych. Do pracy jeżdżą do sąsiednich miast, bo w ich miejscowości kopalnia została zamknięta.
W takich parafiach nadal 4 grudnia odprawiane są Msze święte barbórkowe. Ale ich intencje coraz częściej brzmią na przykład tak: „Ku czci św. Barbary w intencji górników, emerytów, rencistów, ich rodzin i zmarłych górników”. Z naciskiem na emerytów, rencistów oraz zmarłych. I rodziny, w których po wielu pokoleniach pracowników kopalń ster przejmuje generacja, która z wydobywaniem węgla nie ma już nic wspólnego. Rodzi się pytanie, czy to jeszcze są rodziny górnicze? A jeśli tak, to jak długo nimi będą? Bo przecież górnicza rodzina na Śląsku to nie tylko kwestia miejsca zatrudnienia. To konkretny etos. Sposób życia. Patrzenia na świat. System wartości. Wzór kulturowy.
Pewnych historycznych, społecznych i ekonomicznych mechanizmów zatrzymać się nie da. Przemiany są czymś naturalnym i oczywistym. Ważne jest jednak, jak do nich dochodzi. W jaki sposób przebiegają. Przede wszystkim istotne jest, jak odbijają się na ludziach, których dotykają. Czy odbywają się na zasadzie niszczenia, wykorzeniania, wykluczania, czy też dokonują się z poszanowaniem ludzkiej godności i szeroko pojętego dorobku poprzednich pokoleń.
Ponad trzydzieści lat temu na katowickim lotnisku Jan Paweł II zwrócił uwagę, że na Śląsku dokonała się istotna przemiana, a równocześnie wskazał pewien stały punkt odniesienia. „Niegdyś, gdy jeszcze nie było współczesnego Śląska, był już wizerunek Matki Bożej w Piekarach” – powiedział, po czym, nawiązując do pozdrowienia „Szczęść Boże”, wygłosił słowa, które zaczęto nazywać „ewangelią pracy”. Niektórzy uważają, że były one związane z ówczesną konkretną sytuacją ustrojową i rzadko do nich po latach nawiązują. Czy mają rację? Czy stwierdzenie, że praca ludzka stoi pośrodku całego życia społecznego, że przez nią kształtuje się sprawiedliwość i miłość społeczna straciły aktualność? Czy i dziś nie należy z naciskiem przypominać, że całą dziedziną pracy musi rządzić właściwy ład moralny, bo jeśli go zabraknie, na miejsce sprawiedliwości wkrada się krzywda, a na miejsce miłości nienawiść? Czy w zmieniających się warunkach nie trzeba przypominać z naciskiem, że praca posiada swoją zasadniczą wartość dlatego, że jest wykonywana przez człowieka?
Trzeba bardzo uważać, aby w zamieszaniu, jakie niosą konieczne i nieuniknione przemiany, nie zagubić tego co najważniejsze. Tego, co najcenniejsze. Do czego mają prawo następne pokolenia.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

środa, 3 grudnia 2014

Bez litości

Z cyklu: Trzy akapity
Usłyszałem przypadkiem, przechodząc obok jakichś drzwi, głos starej kobiety: „Nie chcę twojej litości, wolę umrzeć”. Przypomniało mi się pewne wydarzenie sprzed lat, które poznałem z relacji operatora kamery jednej z ekip telewizyjnych. Mówił, że nikt się nie spodziewał aż takiego sukcesu. Skala wydarzenia przekroczyła przewidywania. Ludzie tłoczyli się pełni entuzjazmu i dobrej woli. Co chwilę ktoś ze szczerym zachwytem potrząsał ręką pomysłodawcy i inicjatora. Ktoś wyszeptał ze wzruszeniem: „Trzeba wielkiego serca, naprawdę wielkiego zatroskania o człowieka, żeby porwać za sobą tylu innych”. Jakaś kobieta z przejęciem stwierdziła, obdarzając spojrzeniem organizatora przedsięwzięcia: „Są jeszcze ludzie, którzy nie mylą miłości do człowieka z litością”.
Wtedy, nie wiadomo skąd, pojawiła się w pobliżu namiotu organizatorów, tuż obok estrady, kobieta z dzieckiem na ręce. Chyba była Rumunką, źle wymawiała pojedyncze polskie słowa. Ubrana była w ten charakterystyczny dla żebrzących sposób. Podeszła prosto do inicjatora całego wydarzenia i próbowała pociągnąć go za rękaw. Wyrwał rękę i krzyknął: „Dajcie jej szybko cokolwiek i niech się stąd wynosi. Kto ją tu w ogóle wpuścił?”. Któryś z jego asystentów odholował błyskawicznie żebraczkę za scenę, wysupłując coś pospiesznie z portfela. Potem gdzieś znikła. Przynajmniej operator stracił ją z oczu.
Bolesław Prus napisał w „Lalce”, że litość jest równie przykra dla ofiarowującego, jak i dla przyjmującego. A jeden ze współczesnych przywódców religijnych pyta podobno, czy dając żebrakowi datek spogląda się mu w oczy i dotyka jego ręki. Jest taka hiphopowa ekipa, która nazwała się „Litość to zbrodnia”. Nie wiem, czy aż tak. Chociaż, jak inaczej określić pogardę i upokarzanie człowieka?
OSTRZEŻENIE
Załączony klip na pewno nie jest dla dzieci. Może też naruszyć wrażliwość i uczucia wielu dorosłych.

wtorek, 2 grudnia 2014

Wybrańcy

Z cyklu: Trzy akapity
Tak zwani ludzie refleksyjni od czasu do czasu zastanawiają się, dlaczego urodzili się akurat w tym miejscu i czasie. Rozmyślają też o tym, jak ich życie potoczyłoby się, gdyby przyszli na świat gdzie indziej i kiedy indziej. Zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości. Nie należy z nimi mylić tych, którzy są głęboko niezadowoleni z miejsca w czasoprzestrzeni, które przyszło im zająć. Tych jest – tak na oko – znacznie więcej. Ale z ich narzekanie niewiele wynika.
Pewien dziennikarz opowiedział w przypływie szczerości swoją historię. „W szkole podstawowej usłyszałem od nauczycielki, że urodziłem się kilka wieków za późno. Twierdziła, że bardziej nadaję się do czasów, w których pełno było rycerzy i giermków. Widziała mnie jako rycerza, nawet nie przede wszystkim ze względu na charakterystyczny dla nich zakuty łeb. Bardziej ze względu na konieczność posiadania giermka. A trzeba dodać, że miała bardzo wysokie mniemanie o roli giermków w historii.
Mimo to cieszę się, że przyszło mi żyć na przełomie XX i XXI wieku. Nie bardzo sobie wyobrażam, czym mógłbym się zajmować wieki temu. Nie było przecież mediów. Gazet, radia, telewizji, Internetu. Na co więc przydałbym się z moimi predyspozycjami i zdolnościami? Dlatego myślę, że wszystkich w dziejach świata można nazwać wybrańcami. Są wybrani do czasów i miejsca, w którym żyją. Zwłaszcza do czasów”. Zastanawiam się, czy ten dziennikarz ma rację.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

To tylko moje!

Ktoś zamieścił na Facebooku opowieść (zapewnił, że prawdziwą) o przedszkolu, w którym rodzice zażądali, aby paczek mikołajkowych nie dostały te dzieci, których mama i tata nie wzięli udziału w składce. Decyzja zapadła w imię sprawiedliwości. To mi przypomniało inne wydarzenie sprzed wielu lat. Z czasów, gdy w parafiach rozdawane były dary zagraniczne. Wtedy w jednej z parafii odmówiono pomocy samotnej matce, która uważała się za niewierzącą. „To są dary tylko dla członków naszego Kościoła. Byłoby niesprawiedliwe dawać je każdemu, kto wyciągnie rękę” – argumentowano.
 
Byłem niedawno świadkiem spontanicznej dyskusji na temat własności. A właściwie poczucia własności. Emocje wzięły górę i skończyło się na wzajemnych oskarżeniach o próby zawłaszczania nie tylko rzeczy materialnych, ale również symboli, idei, a nawet religii. Ktoś krzyknął: „Boga też chcecie mieć na wyłączność!”. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.
 
Świadomość posiadania czegoś cennego (w taki czy inny sposób) na wyłączność daje niejednemu poczucie własnej wartości. W dzisiejszym świecie to trudne do zrealizowania, ale w mediach nadal funkcjonuje pragnienie zdobycia tematu „na wyłączność”. Nie tylko tam. Można by tomy pisać o głębokiej niechęci do dzielenia się wiedzą w rozmaitych środowiskach i branżach. Zdarza się, że jest to wiedza, która – upowszechniona – mogłaby uratować życie tysięcy, a nawet milionów ludzi. Panuje powszechne przekonanie, że jest zawłaszczana na wyłączność ze względu na pragnienie zysku. Chyba jednak nie tylko o pieniądze tu chodzi.

Czujność i szopenfeldziarze

Z cyklu: Trzy akapity
To jedna z moich ulubionych scen w filmie „Vabank”. Kwinto otwiera kasę pancerną w banku. Przyglądają mu się pozostali uczestnicy włamania. Gdy drzwi stają otworem, jeden z „szopenfeldziarzy” pyta zdumiony: „Jak pan to zrobił?”. „Trzeba było uważać” – odpowiada z ledwo dostrzegalnym uśmiechem słynny kasiarz. Właściwie mówi to z powagą. Jak mistrz, który oczekuje czujności od tych, których dopuścił tak blisko siebie. Który spodziewa się, że nie przeoczą tego, co najważniejsze. I niestety, doznaje zawodu. Zawodowi szopenfeldziarze co prawda żerują na braku czujności innych, ale okazuje się, że im samym też jej nie wystarcza.
Poczucie zagrożenia skłania do czujności. Niestety, łatwo przesadzić i pomylić czujność z podejrzliwością, a nawet manią prześladowczą. Taka czujność, która prowadzi do skrajnej nieufności i koncentrowania się na tropieniu zła wszędzie i we wszystkich, nie ma sensu. Nie tylko zło wymaga czujności. Dobro też. W odniesieniu do niego czujność staje się szczególną formą gotowości. Gotowości przyjęcia i współudziału.
Prof. Adam Biela w wydanej kilkanaście lat temu książce „Wymiary decyzji menedżerskich” stwierdził, że analiza czujności umysłowej uwzględnia następujące wymagania: czujność w stosunku do rzadko występujących zdarzeń, czujność ze względu na ciągłe występowanie nowych zdarzeń oraz czujność umysłowa dotycząca stałego ciągu zdarzeń. Trzy wymiary czujności nie tylko mającej sens, ale także niezbędnej do tego, by nie zmarnować czasu i pojawiających się raz po raz okazji. Szopenfeldziarze z filmu Juliusza Machulskiego przegapili kilkanaście sekund. I do dziś nie wiedzą, jak dobrać się do skarbu.

czwartek, 27 listopada 2014

Wielkie dobro

Odnoszę wrażenie, że wymiana opon nie jest ulubionym zajęciem dużej części polskich kierowców. Nie dość, że rzecz jest stresująca, dość kosztowna, to jeszcze niejednokrotnie bywa mocno czasochłonna. A na dodatek z tymi zimowymi trzeba zdążyć przed pierwszym śniegiem.
Biorąc to wszystko pod uwagę, z nieskrywaną satysfakcją zrelacjonowałem znajomym zmiany, jakie dostrzegłem w jednym z punktów zajmujących się zdejmowaniem i zakładaniem opon. Są to, w moim odczuciu, zmiany ze wszech miar pożądane. Na przykład można termin operacji zarezerwować przez Internet, a potem dostaje się mailem przypomnienie. Przy okazji otrzymuje się niewielką bonifikatę, co takiemu kierowcy jak ja, poprawia samopoczucie. W poczekalni dla klientów jest darmowy dostęp do Internetu, a jakby tego było mało, można się napić kawy i to bez dodatkowej opłaty.
Sama wymiana opon trwa krótko. W innych punktach, z usług których w ciągu ostatnich kilkunastu lat korzystałem, trwało to nawet dwa razy dłużej.
„Tanio cię przekupili, wifi i kawą” – podsumował moją relację jeden ze znajomych, młodszy ode mnie o ponad dekadę. Poczułem się dotknięty. „Jak to – przekupili?” – wytrzeszczyłem oczy, kompletnie nie rozumiejąc zarzutu. „Robisz im tu od paru minut darmową reklamę, jakby wykonali coś nadzwyczajnego. To, o czym opowiadasz, przecież powinno być normalne” – mroził mnie coraz bardziej znajomy. Zauważyłem, że jego tok myślenia podzielają też inni. „To już kompletny upadek, skoro cieszymy się jak dzieci takimi oczywistymi rzeczami” – zauważył młody pracownik urzędu miejskiego. Zaraz przypomniało mi się oburzenie, z jakim opowiadał kiedyś o petencie, który domagał się, żeby sms-em albo telefonicznie powiadomiono go o załatwieniu wymagającej sporo papierkowej roboty i kilku decyzji sprawy, z jaką się pojawił w ratuszu.
„Co jest złego w dostrzeganiu przejawów dobra, nawet drobnych i oczywistych?” – zapytałem zdesperowany. „Bo to usypia” – pouczył mnie znajomy młodszy o ponad dziesięć lat. „Przestaje się dostrzegać ogrom zła wokół. A jak się przestaje widzieć zło, przestaje się z nim walczyć. I ono zwycięża” – wyjaśnił. „Jak się będziemy zachwycać każdym małym i oczywistym dobrem, przestaniemy chcieć naprawdę wielkiego dobra. Nie może być zgody na taki minimalizm” – uzupełnił młody urzędnik.
„To bardzo dobra wymówka, aby nic nie robić” – odezwał się niespodziewanie profesor, który od dłuższego czasu z irytacją dziobał palcem w ekran swojego nowego smartfona. „Ktoś wie, jak temu czemuś przywrócić dźwięk? Bo ni z tego ni z owego przestało dzwonić, tylko miga ekranem, gdy ktoś chce ze mną pogadać” – poskarżył się na tym samym oddechu. „Może wystarczy restartować. U mnie pomogło” – poradziłem i poczułem na sobie bardzo ciężkie spojrzenia ratuszowego urzędnika i młodszego o ponad dekadę znajomego.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 20 listopada 2014

Guz i dziura w całym

Nie ma chyba w tym nic dziwnego, że ostatnio do dobrego tonu należy po pierwsze pojawienie się w pewnym nowiutkim, dużym pomieszczeniu, a po drugie, danie znajomym do zrozumienia, że się tam było. Pomieszczenie jest pod wieloma względami wyjątkowe. Do tego stopnia, że ponoć zazdroszczą go nam na całym świecie.
Nie ma też nic dziwnego w tym, że swoją bytnością we wspomnianej sali pochwalił się niedawno właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „I jak?” – zapytał zwięźle urzędnik z instytucji samorządowej i wpatrzył się wyczekująco w przedsiębiorcę. „Niesamowicie” – zaczerpnął powietrza właściciel firmy i zabrał się za plastyczne opisywanie swoich wrażeń estetycznych i przeżyć artystycznych. W zachwytach wspierała go żona, raz po raz wzdychając, dorzucając tu i ówdzie jakieś obco brzmiące słowo i robiąc miny, których mało kto by się po niej spodziewał. Do pochwał zaraz dołączyła się żona profesora, która przerywała relację przedsiębiorcy i jego małżonki wypowiedziami pełnymi emocjonalnych wykrzykników, „ochów” i „achów”.
Nie włączałem się w ten chór, ale w milczeniu odczuwałem satysfakcję z faktu, że i ja miałem okazję poznać niezwykłe cechy omawianego obiektu. Kiwałem głową, dając do zrozumienia, że świetnie wiem, o czym mowa i podzielam wyrażane opinie. Wodząc wzrokiem po dyskutantach zauważyłem, że urzędnik z instytucji samorządowej chłonął pochwały całym sobą, tak, jakby co najmniej osobiście rzecz zaprojektował i własnymi rękami zbudował do fundamentów aż po dach.
„A mojemu dziecku o mało drzwi tam nie nabiły guza” – odezwał się ni w pięć ni dziewięć nauczyciel z pewnego technikum, który rzadko zasilał swoją osobą nasze grono. „Pan też tam był?” – zapytał nieufnie urzędnik. „Byłem” – pokiwał głową nauczyciel i bez jakichkolwiek ozdobników podzielił się obserwacją, że drzwiom do owego niesamowitego pomieszczenia brakuje blokad, co stwarza niebezpieczne sytuacje dla wychodzących. „No i to jest to nasze nieustanne narzekanie i szukanie dziury w całym” - wybuchnął przedstawiciel instytucji samorządowej i posłał nauczycielowi niechętne spojrzenie. „Ja nie narzekam, tylko informuję rzeczywistość, że nie spełnia moich oczekiwań” – bronił się pedagog żartem najwyraźniej podkradzionym z jakiegoś internetowego mema.
„Doskonałość jest miarą nieba, dążenie do doskonałości miarą człowieka” – powiedział w tym momencie profesor, nie przestając przeglądać dość grubego czasopisma niemal pozbawionego obrazków. Wszyscy umilkli, najprawdopodobniej usiłując połączyć jakoś jego uwagę z dotychczasowym przebiegiem rozmowy. A ja dopiero po powrocie do domu zorientowałem się, że profesor zacytował Goethego.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 14 listopada 2014

Szef i sprzątaczka, czyli o co chodzi

Listopadowa atmosfera skłania w naszym kraju niejednego do dłuższych niż w innych okresach roku dywagacji i podejmowania tematów trudniejszych niż wspomnienia z wakacji. Nic więc dziwnego, że zgadało się jakoś o trudnych wyborach i decyzjach, które raz po raz niejeden człowiek musi dokonywać i podejmować. Dyskusja toczyła się powoli, gdy pojawił się pracownik średniej wielkości prywatnego przedsiębiorstwa i po chwili przysłuchiwania się innym zadeklarował, że ma do opowiedzenia ciekawy przypadek.
„W firmie, w której pracuję, wszelkie decyzje personalne podejmuje osobiście właściciel” – powiedział, rysując tło wydarzeń. Była to niezbyt intrygująca informacja, więc ktoś nawet wzruszył ramionami, ale nowy uczestnik rozmowy nie dopuścił do żadnych komentarzy i mówił dalej. „On również decyduje, kogo przyjąć do pracy, nawet na, wydawałoby się, najmniej istotne stanowisko. Jakieś cztery lata temu z hakiem zrobił coś dziwnego. Nagle przyjął do sprzątania naszego budynku administracyjnego osobną pracownicę. Nie bardzo miało to sens, bo dotychczas sprzątaniem całego zakładu zajmowała się wynajęta firma. Trzeba przyznać, że swoją robotę wykonywali dobrze, więc decyzja właściciela wywołała zdumienie. Jednak wkrótce oprócz zdumienia pojawiło się niezadowolenie, ponieważ nowa sprzątaczka nie dorównywała poziomem firmie, do której się przyzwyczailiśmy. Czasami nawet nie opróżniała koszów, a wyczyszczenie ekspresu do kawy zdecydowanie przerastało jej możliwości”.
„Zamienił stryjek siekierkę na kijek” – podsumował dotychczasową relację pracownika średniej wielkości przedsiębiorstwa obecny wśród nas reprezentant bardzo dużej korporacji. „My sami musimy czyścić ekspres” – dodał tonem skargi.
„W dodatku często ogóle nie przychodziła, bo miała problemy ze zdrowiem” – mówił dalej pracownik średniej wielkości przedsiębiorstwa. „Było coraz bardziej nerwowo. Ktoś nawet odważył się iść na skargę do właściciela, ale on podobno tylko się uśmiechnął i powiedział, że trochę warto pocierpieć dla innych. Więc jakoś sobie radziliśmy, ale nastrój nie był dobry. Wreszcie kilka miesięcy temu kobieta przeszła na emeryturę i sprzątanie budynku administracyjnego znów podjęła sprawdzona firma. Wszyscy odetchnęli z ulgą”.
„A wyjaśniło się, dlaczego właściciel zatrudnił tę sprzątaczkę?” – chciał wiedzieć jedyny w naszym gronie student ekonomii. Pracownik średniego przedsiębiorstwa pokiwał głową. „Okazało się, że brakowało jej kilka lat do emerytury. Nie mogła znaleźć nigdzie pracy, więc ktoś ją przysłał do naszego szefa i on ją przyjął”. „No to chyba w sumie zrobił dobry uczynek” – zauważyła ostrożnie żona profesora. „Tylko dlaczego ten jego dobry uczynek kosztował nas wszystkich tyle nerwów?!” – wybuchnął pracownik średniej wielkości przedsiębiorstwa i popatrzył na nas wszystkich z pretensją w oczach.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 7 listopada 2014

Trzech mężczyzn na targu

W dzień targowy trzej mężczyźni w słusznym, chociaż trudnym do sprecyzowania z dokładnością do lat dwudziestu wieku, toczyli poważną rozmowę, nie zważając na kłębiący się wokół tłum. Ubrani byli niezbyt modnie i ekskluzywnie, chociaż w miarę starannie. Rozmawiali nie wśród zgrabnych straganów, lecz w tej części targowiska, w której towary, od starych odbiorników radiowych i lamp ze sfatygowanymi abażurami, przez nie pierwszej młodości części zamienne do rozmaitych urządzeń, aż po używane paski do zegarków, leżą poukładane na dużych płachtach, rozciągniętych na ziemi.
Dyskusja obejmowała bardzo szeroki zakres tematów. Z równym zaangażowaniem rozmawiali o perspektywach zachowania globalnego pokoju i możliwości wybuchu kolejnej wojny światowej, jak o swoich osobistych problemach, związanych z codzienną egzystencją.
W pewnej chwili jeden z nich, w szarym, połatanym płaszczu w jodełkę, zaczął relacjonować swoje kłopoty mieszkaniowe. Dwaj pozostali z powagą kiwali głowami, dając do zrozumienia, że sprawa nie jest im obca. „Oczywiście, gdybym przestał pić alkohol, mógłbym mieszkać z mamusią” – wyznał główny mówca tej części debaty i zawiesił głos. Mimo panującego wokół gwaru milczenie łączące całą trójkę nabierało coraz większego znaczenie. „Idzie zima” – zauważył wreszcie drugi rozmówca, ten który nie miał płaszcza, lecz opinającą jego korpus przyciasną brązową marynarkę. „Warto to wziąć pod uwagę” – dorzucił.
„Ale przecież są rzeczy, których nie można od normalnego człowieka wymagać” – włączył się trzeci, w lekkim prochowcu, którego pierwotny kolor zdążył już odejść w zapomnienie. „Od kilku dni staram się to mamusi wytłumaczyć” – podjął mężczyzna w płaszczu w jodełkę. „Ona jednak nie chce zrozumieć, że wymagania trzeba dostosowywać do możliwości człowieka. Jest rzeczą oczywistą, że rezygnacja z alkoholu znajduje się poza moimi możliwościami” – oświadczył zdecydowanym tonem. „To jej problem” – skonstatował właściciel prochowca i odruchowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni, sprawdzając, czy tkwiąca w niej butelka jest bezpieczna. Upewniwszy się, że nic jej nie grozi, kontynuował: „Musisz jednak mamusi uświadomić, że stawiając ci tak zaporowe warunki, bierze na siebie odpowiedzialność za to, że kolejną zimę spędzisz bez domu, na mrozie i śniegu. Możesz dostać zapalenia płuc, a nawet zamarznąć. Musisz ją zapytać, czy tak postępuje kochająca matka” – doradził swojemu rozmówcy w szarej jodełce.
Okazuje się, że kwestia wymagań ma niejedno oblicze i dyskutowana jest w bardzo różnych kręgach. Na przykład żyjący w XIX wieku angielski filozof, politolog i ekonomista John Stuart Mill skonstatował, że uczeń, od którego nie wymaga się niczego takiego, czego zrobić nie może, nigdy nie zrobi wszystkiego, co może.

czwartek, 30 października 2014

Co ma "Fargo" do Anny Dymnej?

Podobno ci, którzy mieli możliwość obejrzenia głośnego ostatnio serialu „Fargo”, opartego na filmie o tym samym tytule, który w roku 1996 zrealizowali bracia Joel i Ethan Coenowie, zwykle są przerażeni. Przeraża ich ponoć świadomość, że jeden człowiek może wywołać tak wiele zła, nie tylko samemu robiąc rzecz okropne, ale także w prosty sposób skłaniając do potwornych działań innych, zupełnie obcych mu ludzi. Czasami wystarcza mu do sprowokowania kogoś do zła jedno, dwa przypadkowo rzucone zdania.
W innym popularnym aktualnie filmie, zatytułowanym „Czarownica”, Angelina Jolie gra postać dowodzącą, że doświadczenie zła może czyjeś pełne dobroci serce zamienić w kamień. Kto widział, wie, że gdyby nie zdrada, jaka spotkała główną bohaterkę ze strony człowieka, nic strasznego by się nie wydarzyło. Na szczęście miłość jest silniejsza od zła i dzięki niej wszystko wraca do pierwotnego stanu. Podobno w serialu „Fargo” też ostateczne zwycięstwo odnosi para bohaterów, których połączyła prawdziwa, głęboka miłość.
Tak to wygląda w bajkach i telewizyjnych serialach. A w twardym realu?
Czasami jest w nim tyle zła, że filmy i baśnie mogą się schować. Są w nim też ludzie, dla których mnożenie zła wydaje się głównym zajęciem i podstawowym celem życia. Chociaż różnie z tym bywa. John Steinbeck w powieści „Myszy i ludzie” zauważył, że czasem człowiek popełnia zbrodnię, a nie wie nawet, że robi coś złego.
Spotkałem kiedyś człowieka, który miał bardzo dużo złych doświadczeń. Za wszystkie nieszczęścia i cierpienia, jakie go spotkały, obwiniał jednego swojego znajomego, który faktycznie bardzo go skrzywdził. Oszukał, zawiódł, poniżył i wykorzystał do odniesienia własnego, znacznego sukcesu.
Ów poraniony, nieszczęśliwy człowiek dostał na punkcie swojego krzywdziciela obsesji. Wszystko w jego życiu zaczęło się obracać wokół tamtego. Cokolwiek go spotykało, natychmiast odnosił do niego. Jeśli to było coś złego, widział w nim przyczynę. Jeśli to było coś dobrego, traktował zdarzenie jako element niewypowiedzianej wojny z tamtym. W orbitę swoich urazów wciągnął rodzinę, bliższych i dalszych znajomych, współpracowników i podwładnych. Gdy nie chcieli brać w tym wszystkim udziału, zarzucał im, że przeszli na stronę jego wroga, że go zdradzili. Stopniowo pogrążał się w coraz głębszej i gęstszej samotności.
Któregoś dnia dostał wiadomość, że znajmy, którego uważał za korzeń wszelkiego zła w swoim życiu, zginął w wypadku motocyklowym. Czy się ucieszył? Nie. Wpadł w przerażenie. Nagle odkrył, że stracił punkt, wokół którego skoncentrował całą swoją egzystencję. Jego życie straciło cel i sens.
Anna Dymna powiedziała kiedyś, że każdy człowiek jest dobry. Nawet jak coś zrobi bardzo złego, to na pewno dlatego, że był nieszczęśliwy. Rodzi się więc pytania, czy twórcy filmu „Czarownica” mieli rację?
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 23 października 2014

Teoria wyciszania

Wysłuchałem niedawno długiego wykładu. Miał charakter prywatny. Poza mną nie było innych słuchaczy. Gdybym miał obszernemu przedłożeniu, jakie zostało do mnie skierowane, nadać tytuł, użyłbym sformułowania „Teoria wyciszania”.
Wykładowca, spoglądając na mnie raz po raz, jakby chciał skontrolować, czy jestem wystarczająco skupiony i czy jego słowom poświęcam całą swoją uwagę, przedstawił mi rozmaite taktyki ułatwiające omijanie oraz przemilczanie rozmaitych nieprzyjemnych i niewygodnych kwestii i problemów. Wskazując szkody i zagrożenia, jakie niesie upublicznianie trudnych zagadnień, z którymi muszą się mierzyć ludzie w różnych grupach i społecznościach, dowodził, że milczenie jest w niejednej sytuacji nawet czymś cenniejszym niż złoto. Dawał liczne przykłady, obrazujące nieszczęścia i katastrofy, do jakich doprowadziło głośne mówienie o trudnościach, błędach, zaniedbaniach, czy nawet tylko o zwykłych pomyłkach i niecelowych uchybieniach.
Mój prywatny wykładowca wpierał się również opiniami autorytetów. Przytoczył, na przykład, słowa Stefana Kisielewskiego, że przemilczanie rzeczy ważnych to hołd dla ich ważności. Potraktował je jako uzasadnienie tez, do których starał się mnie przekonać. Nie zbił go nawet przywołany przeze mnie pospiesznie cytat ze starożytnego dramaturga Eurypidesa, który uważał, że nie należy „przemilczać racji”.
„Mieć rację to niewiele, nawet stary nieczynny zegar dwa razy na dobę ma rację” – odparował natychmiast słowami Jeana Cocteau. Zapewnił mnie też, że przemilczanie nie jest kłamstwem, lecz jedynie prawdą, która nie została wypowiedziana.
Mój wykładowca był odporny. Jak piłka odbił się od niego argument, który zaczerpnąłem od Victora Hugo. Zauważyłem mianowicie, że aby być dobrym według jego kategorii i widzenia świata, nie wystarczy przemilczanie pewnych prawd. Trzeba jeszcze mówić pewne kłamstwa.
„To oczywiste” – powiedział mój wykładowca i ani jeden mięsień nie drgnął mu na twarzy. „Skuteczne wyciszanie nie może być tylko pasywne. Wymaga również aktywności ze strony człowieka, który się go podejmuje. Aby dobrze wyciszyć jakiś temat, trzeba go przykryć, a raczej zastąpić innym. Czasami udaje się to osiągnąć za pomocą prawdy, ale są sytuacje, w których sięgnięcie po kłamstwo okazuje się niezbędne dla dobra całego przedsięwzięcia” – poinstruował mnie. „Ludzie muszą mieć o czym rozmawiać, a nawet o czym myśleć. Wyciszanie nie dopuszcza pustki” – uzupełnił.
Oszołomiony obszernym wywodem, do wysłuchania którego zostałem w pewnym sensie przymuszony, rozejrzałem się dokoła i zwróciłem uwagę na to, o czym rozmawiają napotkani ludzie. Zaczęło się we mnie rodzić mocne podejrzenie, że przede mną „teorię wyciszania” poznało mnóstwo ludzi. I postanowili ją wprowadzić w życie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 16 października 2014

Wielkie rzeczy istnieją

Przemieszczając się powoli niewielką grupką w tłumie wypełniającym kuluary pewnej znaczącej fety natknęliśmy się na zbliżającego się do trzydziestki pracownika dużej, prężnej firmy. Nie potrafię powtórzyć anglojęzycznej nazwy stanowiska, jakie ów młody człowiek zajmuje w przedsiębiorstwie, ale wedle mojej orientacji plasuje się grupie nazywanej niegdyś tu i ówdzie średnim dozorem. Inaczej mówiąc, pełnił jakąś funkcję kierowniczą, ale niezbyt wysoką.
Gdy go spotkaliśmy, przechadzał się samotnie wśród rozgadanych uczestników imprezy i popatrywał na nich melancholijnie. Jednak oprócz melancholii było w jego oczach coś jeszcze – niezbyt skutecznie skrywana zazdrość. Raz po raz z ust wyrywało mu się sporej wagi westchnienie.
„Co ty tak pojedynczo się tu pałętasz?” – zapytał działacz samorządowy, zagryzając jedną z kilku kanapek, jakie udało mu się zdobyć przy oblężonym stole z cateringiem. „Chcesz?” – podsunął mu pod nos talerzyk. Młody człowiek pokręcił głową i skrzywił się ze wstrętem. Było to dziwne, bo zwykle cieszył się niezłym apetytem. „Coś się stało?” – zatroskała się bibliotekarka, matka dwójki dorosłych dzieci, która ostatnio trzeci raz została babcią.
„Też mógłbym tak świętować, gdyby mi nie bruździli” – wybuchnął pracownik prężnej formy i bez szczególnego ponaglania opowiedział o projekcie, który zgłosił swoim szefom. „Gdybyśmy to wdrożyli, odnieślibyśmy nie taki sukces, jak ten tu dzisiaj tak hucznie obchodzony” – oświadczył z determinacją i zabrał się za omawianie szczegółów swojego pomysłu. Na szczęście udało się mu przerwać prezentację, a córka bibliotekarki ze zrozumieniem pokiwała głową. „Kazali ci z tym projektem spadać?” – ni to zapytała, ni to stwierdziła.
„No, nie do końca” – przyznał pracownik prężnej firmy. „Ale stwierdzili, że dodatkowych pieniędzy nie dadzą. Powiedzieli, że mogę go realizować w ramach tych funduszy, które dotychczas były do dyspozycji”. „Ale ci nie zabronili?” – włączył się do rozmowy profesor, który do tej chwili sprawiał wrażenie, jakby kogoś szukał w tłumie. „No, nie” – mruknął markotnie młody innowator.
Profesor bardzo się ożywił. „Więc o co chodzi? Człowieku, bierz się do roboty” – zawołał tubalnie, budząc zainteresowanie ludzi wokół. A mnie przypomniała się historia jednej z najpotężniejszych dzisiaj światowych korporacji. Projekt, który zapewnił jej globalny sukces, przez długi czas realizowany był w spychanym na margines dziale. Jednak determinacja jego twórców przyniosła oszałamiający sukces.
Znany amerykański pisarz Jonathan Carroll, od dłuższego czasu mieszkający w Wiedniu, w powieści „Kości księżyca” napisał: „Wielkie rzeczy istnieją i są zawsze osiągalne, trzeba tylko wyrwać je życiu, które z całej siły przyciska te skarby do piersi i oddaje je tylko wtedy, gdy dowiedziesz, że jesteś godnym przeciwnikiem”. Ciekawe, skąd w wieku 38 lat wiedział, że to tak jest?
A tu prezent:

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 9 października 2014

O słuchaniu żony

Zauważyłem go od razu, jak tylko wjechałem na parking przy dyskoncie. Znajomy lawirował między samochodami z taką miną, jakby właśnie poprzysiągł komuś zemstę do dziewiątego pokolenia. Mimo to szybko wysiadłem i zagadałem niezobowiązująco: „Jak idzie?”. Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem. „Lepiej mnie teraz nie zaczepiać, bo zaraz wybuchnę” – ostrzegł, panując nad sobą resztką sił.
Postanowiłem zignorować to zawiadomienie o grożącym mi niebezpieczeństwie. „Ostatnio widziałem kilka odcinków seriali, w których rozbrajano bomby, więc mogę się przydać” – złożyłem ofertę. Znajomy zdobył się na wymuszony uśmiech, tęsknie łypiąc nad moim ramieniem na swój samochód stojący dwa rzędy dalej. „To nie mnie trzeba rozbroić, tylko tę bandę urzędników rozpędzić raz na zawsze” – powiedział znajomy tak głośno, że aż kilku obarczonych zakupami klientów dyskontu obejrzało się w naszą stronę i przyspieszając kroku potruchtało w stronę swoich pojazdów. „Urzędnicy też są potrzebni” – zaryzykowałem, zastanawiając się, czy jak w serialu zdążę unieszkodliwić groźny ładunek w ostatniej sekundzie przed eksplozją.
Znajomy popatrzył na mnie ze zdumieniem. „Do czego?” – zapytał. „Ktoś musi podejmować te tysiące głupich, nietrafionych decyzji” – brnąłem w absurd niczym w mgłę. Mój rozmówca gapił się na mnie rozszerzonymi oczami. Wyczuwałem, że usiłuje rozstrzygnąć dylemat: przywalić mi czy się roześmiać. Na wszelki wypadek zmieniłem pozycję, utrudniając mu wyprowadzenie czystego ciosu. „To głupie” – powiedział po dłuższej chwili, bez cienia uśmiechu.
W tym momencie za jego plecami dostrzegłem samochód naszej wspólnej znajomej. Pomachała w naszą stronę zza kierownicy, a już po chwili dołączyła do nas z pogodnym uśmiechem na twarzy. „Witam panów w tak piękne przedpołudnie” – powiedziała jasnym głosem. Zerknąłem w zasnute szarymi chmurami niebo, ale się nie odezwałem. „Pędzę po jakieś bułki dla męża i dzieci na kolację i zaraz lecę do pracy, bo dzisiaj mam popołudniowy dyżur” – poinformowała nas. „A wy co tacy ponurzy jesteście?” – obrzuciła nas uważnym spojrzeniem. „Życie jest piękne, nie ma się co dąsać” – próbowała przelać na nas część swego entuzjazmu. Znajomy pokiwał mechanicznie głową, a ona przeprosiła, że się spieszy i znikła za drzwiami sklepu.
Nagle coś sobie uświadomiłem. „Ty wiesz, że ona jest urzędniczką?” – zapytałem znajomego, który teraz wpatrywał się z uporem w wejście do dyskontu. „Wiem” – przytaknął, bo czym nabrał głęboko powietrza i dodał: „Ona pracuje tam, skąd właśnie idę”. Z dużą wprawą zrobiłem głupią minę. „Że też nie posłuchałem żony” – kontynuował wypowiedź znajomy. „Mówiła mi, że mam iść do urzędu po południu, nie rano. A ja chciałem mieć sprawę z głowy i poszedłem najwcześniej, jak się dało”…
A tutaj bonus:

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 26 września 2014

Ważny, czyli pożegnanie lata

Johann Wolfgang von Goethe uważał, że dzień jest nieskończenie długi dla tego, kto potrafi go docenić i wykorzystać. Miał rację, o czym niektórzy mogli się kilka dni temu przekonać osobiście.

Mimo drugiej połowy września warunki pogodowe były na tyle sprzyjające, że obowiązkowe pożegnanie lata mogło odbywać się w ogródku. Impreza rozwijała się w najlepsze i właśnie osiągnęła ten etap, w którym uczestnicy pochylają się z dużym zaangażowaniem nie tylko nad szaszłykami, karkówką, elegancko przypieczoną kiełbasą i pysznymi sałatkami, ale także nad nieobecnymi krewnymi oraz znajomymi.

Zaczęło się więc omawianie skomplikowanych relacji uczuciowych, w jakie weszła podczas wakacyjnych miesięcy córka znanego większości zgromadzonych lokalnego aktywisty. Potem szczegółowo przeanalizowano wypadek samochodowy, który przydarzył się małżeństwu emerytowanych pracowników niezbyt lubianej instytucji zajmującej się finansami obywateli. Na szczęście poza nieuniknionym złomowaniem pojazdu, żadnych innych szkód nie odnotowano. Później sporo uwagi poświęcono kłopotom z prokuraturą, jakie w minionych tygodniach stały się udziałem mieszkającego przy tej samej ulicy właściciela kilku firm różnej branży. Tutaj wśród uczestników imprezy nastąpił wyraźny podział na współczujących sąsiadowi gospodarzy oraz tych, którzy prezentowali stanowisko, że dobrze mu tak, bo ma brzydki charakter i taką samą żonę.

„A zauważyliście, jak się ostatnio zmienił nasz wspólny znajomy z urzędu?” – zmienił nagle temat biznesmen z grupy małych i średnich przedsiębiorców. Zapadła kłopotliwa cisza. „No” – zabrał głos syn gospodarzy, cieszący się jeszcze studenckimi wakacjami. „Spotkałem go w środę przypadkiem na ulicy. Aż się zatrzymałem z wrażenia, jak mi pomachał z daleka z uśmiechem na twarzy. Zupełnie, jak nie on”. Młody pracownik pewnej prężnej firmy zajrzał w głębiny swego umysłu i przypomniał sobie oraz innym: „Fakt. Jeszcze niedawno narzekał, że go bez sensu przenieśli do innego działu”. „Ciekawe, co mu się stało” – zamyśliła się kandydująca w nadchodzących wyborach na radną pracownica pewnej instytucji socjalnej, która znała urzędnika przede wszystkim z kontaktów służbowych i nie zaliczała go do osób przyjaznych światu oraz ludzkości.

Już miałem się odezwać, żeby dorzucić pewne własne spostrzeżenie, gdy głos zabrał spoglądający dotychczas z uwagą w koronę pobliskiego drzewa profesor. „To proste. Ktoś naszego biurokratę docenił i dowartościował, to się chłopina wewnętrznie wyprostował i zaraz uznał świat za lepszy”. Żona profesora skwapliwie pokiwała głową. „To prawda. Został kimś ważnym w jakimś stowarzyszeniu. Prezesem albo jego zastępcą” – ujawniła tajemniczo ściszając głos. „Jakim stowarzyszeniu?” – spytał obcesowo syn gospodarzy, ale żona profesora bezradnie rozłożyła ręce w odpowiedzi. „Co to ma za znaczenie?” – zapytał filozoficznym tonem profesor. „Liczy się, że gdzieś i dla kogoś w końcu jest ważny. Czego więcej potrzeba człowiekowi do szczęścia?” stukam.pl

Tekst wygłoszono na antenie radia eM

czwartek, 18 września 2014

Ekspert od człowieczeństwa

Gdy miał kilkanaście lat i męczył się okrutnie, kim zostać w życiu, ponieważ tak się złożyło, że w żadnej dziedzinie nie dysponował szczególnymi uzdolnieniami, usłyszał od swojej matki: „Nieważne, czym będziesz się zajmował przez całe życie. Możesz wywozić śmieci, pracować w fabryce, zostać naukowcem albo urzędnikiem. Możesz nawet zostać papieżem. Cokolwiek wybierzesz, gdziekolwiek życie cię zaprowadzi, ważne, żebyś był człowiekiem. Człowiekiem przez duże C”.

Uznał wówczas tę radę za niezbyt pomocną. Nie zdawał sobie sprawy, że zapadnie mu ona głęboko w świadomość i wywrze ogromny wpływ na całe jego życie. Wtedy do głowy mu nie przyszło, że tak często słowa mamy będą brzmiały mu w uszach i raz po raz zmuszony zostanie do poważnego namysłu nie tylko nad tym, czy w różnych życiowych sytuacjach zachowuje się po ludzku, ale także nad tym, czym człowieczeństwo jest. To człowieczeństwo pisane przez duże C.

Nie afiszował się z tym swoim problemem. Raczej starał się go ukrywać. Jednak kilka razy w życiu, odrzucając intratne i korzystne propozycje, które wymagały pójścia na bardzo znaczne kompromisy w tym, co uważał za istotne w życiu, nie zdołał się pohamować i powiedział głośno: „Nie mogę. Gdybym się zgodził, nie mógłbym jako człowiek spojrzeć w swoją twarz w lustrze”. Ci, do których mówił te słowa, zwykle pukali się znacząco w czoło. Nawet nie zauważył, gdy przyczepił mu się na stałe fragment piosenki śpiewanej przez Kasię Nosowską „pełnia człowieczeństwa wiele kosztuje mnie”. Nie zauważył też, że kontekst, w jakim wokalistka zespołu Hey śpiewa te słowa, jest co najmniej niejednoznaczny. On brał te konkretne słowa do siebie bardzo jednoznacznie. I zgadzał się na taki stan rzeczy.

Po pewnym czasie odkrył, że traktowanie na poważnie własnego człowieczeństwa wymaga zatroskania również o człowieczeństwo innych. A przede wszystkim zauważenia i uznania w nich człowieczeństwa nawet wtedy, gdy oni sami pogodzili się z jego utratą albo może nawet się go świadomie wyrzekli. Jego codzienna egzystencja po tym odkryciu jeszcze bardziej się skomplikowała. Raz po raz podejmował się rzeczy wydawałoby się niemożliwej. Odnajdował człowieczeństwo w tych, którzy włożyli dużo wysiłku w to, aby je w sobie zamordować.

Któregoś dnia natrafił na słowa, które wydały mu się znajome. „Bo jeżeli być człowiekiem znaczy zarabiać ileś tysięcy rocznie, ożenić się, mieć dzieci, wychować dzieci na pasożyta, a gdy te dzieci pytają się w swoim czasie, co to znaczy być człowiekiem - zamiast odpowiedzi bębnić w szybę - to takie człowieczeństwo ani na chwilę mnie nie pociąga”. Trzymał właśnie w dłoniach jeden z tomów „Pism wybranych” Janusza Korczaka. stukam.pl

A tu bonus:
https://www.youtube.com/watch?v=cBEdVWVBX0A&list=UU7OHod5-oGpV1AdtVTgPqcg

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 11 września 2014

Krótko o milczeniu

Ktoś mi ostatnio zarzucił, że się mało odzywam. Wytknął mi, że siedząc w towarzystwie prawie nic nie mówię, tylko kręcę głową jak słonecznik i przysłuchuję się w skupieniu temu, co mówią inni. „Widocznie mam niewiele do powiedzenia” – próbowałem się bronić, obracając sprawę w żart. Nie udało się. „Ty masz dużo do powiedzenia, tylko nie chcesz mówić” – usłyszałem. A ktoś z boku dorzucił: „To twoje milczenie jest podejrzane”. Zrobiło się nieprzyjemnie. Poczułem na sobie nieufne spojrzenia.

Faktycznie, coś jest na rzeczy w milczeniem w naszych czasach. Nie ma ono przesadnie dobrej opinii. Przede wszystkim nie jest kojarzone ze słuchaniem drugiego człowieka, z otwarciem się na niego. Może to efekt współczesnych programów publicystycznych w radiu i telewizji, gdzie często uczestnicy mówią wszyscy równocześnie, tak aby zagłuszyć przekaz pozostałych dyskutantów? Podobno niektórzy specjaliści od medialnych zachowań szkoląc polityków pod tym względem, wpajają im szczegółowo opracowane techniki przerywania rozmówcom i zagadywania ich wypowiedzi tak, aby żadne w miarę zrozumiałe treści nie dotarły do odbiorcy.

Żyjący na przełomie XIII i XIV wieku papież Bonifacy VIII sformułował problematyczny dla milczących wniosek: „Kto milczy – wydaje się, że się zgadza”. Choć ci, którzy przeczytali „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins zapewne pamiętają, że może być dokładnie odwrotnie. Autorka opisuje następującą sytuację: „Publiczność okazuje największe nieposłuszeństwo, na jakie jest w stanie się zdobyć. Milczy. W ten sposób mówimy, że nie ma zgody. Nie ma aprobaty”. Pewnie dlatego prof. Walery Pisarek dał bardzo pożyteczną wskazówkę. „Milczenie bywa (...) często przekazem, ale przekazem wieloznacznym. Milcząc świadomie, trzeba się z tym liczyć i dla ograniczenia wieloznaczności dookreślić milczenie dodatkowymi niesłownymi znakami”. Zauważył też, że kto milczy, wydaje się mądrzejszy. A sam Lew Tołstoj doszedł do wniosku, że milczenie jest często najmądrzejszą odpowiedzią, jakiej można udzielić pytającym. Chociaż, z drugiej strony, pewien angielski filozof sprzed paru wieków zapewniał, że milczenie jest cnotą głupich. Wiele przemawia za tym, że miał sporo racji.

Wśród licznych opinii na temat milczenia jedna brzmi, moim zdaniem, bardzo intrygująco i niepokojąco. Pierre Beaumarchais, wybitny francuski dramaturg i pisarz, ale też zegarmistrz, harfista, śpiewak, kompozytor, dyplomata, finansista, człowiek uważany za jednego z inspiratorów rewolucji francuskiej, przestrzegł pewnego razu: „Azylem dla prawdy niebezpiecznej jest milczenie”. stukam.pl


Zobacz również


Tekst wygłoszony na antenie radia eM

piątek, 5 września 2014

Zmiany, zmiany, zmiany

Stefan Kisielewski stwierdził pewnego razu: „Zmiany przyjdą na pewno, lecz nie wtedy, kiedy się na nie czeka”. Najwyraźniej przemawiało przez niego życiowe doświadczenie, którym nie dysponował młody pracownik pewnej prężnej firmy. Podczas naszego pierwszego powakacyjnego spotkania urzędnik ważnej dla regionu instytucji przywitał go łagodnym zdziwieniem: „Zacząłeś dojeżdżać do pracy samochodem?” – zapytał i dodał tonem usprawiedliwienia: „Nie widzę cię ostatnio w pociągu”.

Młody siedział z obrażoną miną i bawił się łyżeczką. „Dalej jeżdżę pociągiem, ale w przeciwną stronę” – burknął niejasno. Długo odmawiał udzielenia bardziej szczegółowych wyjaśnień, aż wreszcie wybuchnął: „Przenieśli mnie!”. „Dostałeś awans?” – ucieszyła się jego potencjalna teściowa i bez pytania dolała mu kawy. Młody obrzucił złym spojrzeniem swoją konsekwentnie milczącą narzeczoną i pokręcił głową. „Na równorzędne stanowisko, tylko w innym mieście” – powiedział przez zęby i łyknął z filiżanki. „Bez sensu” – odezwała się wreszcie jego dziewczyna.

Urzędnik szczebla regionalnego niespodziewanie postanowił drążyć temat. Sprawiał wrażenie, jakby był nim bardzo zainteresowany. „Jakoś tę zmianę uzasadnili?” – dociekał. Młody niejednoznacznie wzruszył ramionami. „Coś tam gadali o zapobieganiu rutynie i niezbędnych zmianach strukturalnych” – przypomniał sobie z wyraźnym wysiłkiem. „Czyli mieszanie w garnku dla samego mieszania” – ocenił urzędnik i wymownie spojrzał na swoją pustą filiżankę. Gospodyni nie zareagowała, czym wywołała na jego oblicze wyraz rozczarowania.

Po chwili milczenia urzędnik zaskoczył wszystkich wyznaniem: „Mnie też przenieśli”. Udało mu się skupić na sobie uwagę większości obecnych, więc kontynuował: „Do innego działu. Powiedzieli, że muszę poszerzać kompetencje, bo inaczej nie będę się rozwijał. Tymczasem robię dokładnie to samo, co dotychczas, bo przecież od dawna wiadomo, że te dwa działy się dublują i głównie walczą ze sobą o dostęp do ucha najwyższego szefa. Czyli kolejna zmiana bez sensu, która nikomu niczego nie daje” – podsumował z nieszczęśliwą miną i sam sięgnął po dzbanek z kawą.

„O tym, że się jest szczęśliwym, wie się dopiero potem, kiedy to minęło. Człowiek żyje zmianą” – zabrał głos pan domu, który przez cały czas przeglądał jakieś czasopismo. „Stanisław Lem, „Szpital Przemienienia”...” – uzupełnił nagłą wypowiedź i wskazał wszystkim ramkę w gazecie, w której znalazł zaskakująco pasujący do sytuacji cytat. stukam.pl

Zobacz też


Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 14 sierpnia 2014

Frekwencja, polityka, Kościół

Zbliżają się kolejne wybory – tym razem samorządowe. Ilu polskich obywateli tym razem pójdzie do urn? Czy tak, jak cztery lata temu, niespełna 50 procent? Jest jeszcze kilka miesięcy, których dobrze byłoby nie zmarnować. Moim zdaniem ważną rolę w zwiększeniu frekwencji wyborczej w Polsce może odegrać Kościół. Ale konieczna jest zmiana podejścia do tematu z jego strony.
 
 Wyniki frekwencji w wyborach w minionych dwóch dekadach powinny skłaniać nie tylko do rytualnych już niemal narzekań, ale do podjęcia zarówno refleksji, jak i intensywnych działań. Chodzi nie tylko o rozpoznanie możliwych przyczyn utrzymującego się od wielu lat stanu, lecz znalezienie sposobu, na jego zmianę. Wygląda na to, że znaczące zadanie ma tu do wypełnienia Kościół katolicki.
 
Pod względem liczebności udziału w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego Polska znalazła się w kontynentalnym ogonie. Do urn poszło mniej niż jedna czwarta uprawnionych. Marnym pocieszeniem jest fakt, że są w Europie kraje, które pod tym względem wypadły jeszcze gorzej. Trudno również uznać za wystarczające wytłumaczenie, że Parlament Europejski daleko i wielu mieszkańców naszego kraju nie odnosi jego działań bezpośrednio do swojej codziennej egzystencji, więc się nie interesuje jego składem. Łatwo sprawdzić, że w minionym ćwierćwieczu frekwencja wyborcza w Polsce tylko raz przekroczył 65 procent (w drugiej turze wyborów prezydenckich w roku 1995 - 68,23 procent). Absencja wyborcza po roku 1989 obejmuje zwykle od 30 do 50 procent uprawnionych. W wyborach do europarlamentu nigdy nie była mniejsza niż 75 procent.
 
Kościół ponagla
 
Nic dziwnego, że przed kolejnymi powszechnymi głosowaniami podejmowane są rozmaite akcje nakłaniające Polaków, aby wzięli w nich udział. Systematycznie włącza się do nich Kościół katolicki. Biskupi i księża w rozmaitych formach przekonują, że pójście do urna jest nie tylko prawem, ale także obowiązkiem. Również przed tegorocznymi majowymi wyborami katolicy otrzymali od swych pasterzy ponaglenie w tej kwestii. Z dwutygodniowym wyprzedzeniem Prezydium Konferencji Episkopatu Polski wydało „oświadczenie w sprawie wyborów do Parlamentu Europejskiego 2014”. Czytamy w nim m. in. „Najbliższe wybory do Parlamentu Europejskiego po raz kolejny przypominają nam wagę tej instytucji, a także naszą za nią odpowiedzialność. Wskazują też, że głosowanie jest prawem i obowiązkiem każdego obywatela. Poprzez wybór osób, którym na sercu leży autentyczne dobro Europy i Polski, możemy przyczynić się – jak zachęcał nas do tego św. Jan Paweł II – do budowania europejskiej wspólnoty ducha, opartej na duchowych wartościach, które ją kiedyś ukształtowały. Europę trzeba bowiem budować nie tylko na wartościach ekonomicznych, ale przede wszystkim opierając ją na tych wartościach duchowych, które budują solidny fundament jedności”.
 
Nasz episkopat włączył się w apel Biskupów Wspólnoty Europejskiej i przypomniał, że idąc do urn i oddając głos zgodnie z własnym dobrze uformowanym sumieniem, „poprzez naszych przedstawicieli, którzy będą działać w Parlamencie Europejskim w duchu św. Jana Pawła II –  my sami będziemy mogli wypełnić te zobowiązania, które w odniesieniu do budowania jedności europejskiej pozostawił nam św. Jan Paweł II”.
 
Odporni katolicy
 
Odwołanie się do św. Jana Pawła II, którego kanonizacja wciąż jeszcze bardzo świeżo jest obecna w sercach i umysłach wielu polskich katolików, niewiele wzmocniło skuteczność pasterskiego wezwania. Małą skutecznością wykazywały się podobne wezwania kierowane do wyborców w poprzednich latach, nawet wtedy, gdy sam sekretarz generalny KEP obwieszczał publicznie, że świadoma rezygnacja z udziału w wyborach parlamentarnych to „grzech zaniedbania”, a przewodniczący episkopatu przypomniał o obowiązku moralnym wzięcia udziału w głosowaniu. W 2007 r. we wszystkich kościołach w Polsce został odczytany list, w którym biskupi napisali m. in. „Bierność, izolowanie się, ucieczka w prywatność, sprzeciwiają się godności osoby ludzkiej, która z natury jest istotą społeczną i powinna być podmiotem, zasadą i celem wszystkich przedsięwzięć społecznych, także politycznych. Te naturalne zobowiązania, ciążące na każdym człowieku, są jeszcze wzmocnione przez wymogi wiary chrześcijańskiej”. Siedem lat temu do urn poszło w Polsce 53,88 procent uprawnionych.
 
Odporność znacznej części katolików nawet na tak stanowcze zachęty i mocne argumenty musi skłaniać do zastanowienia. Zwłaszcza w kraju, w którym obecność Kościoła w sferze politycznej uznaje za oczywistą zdecydowana większość liczących się w niej sił, a po wsparcie dla rozmaitych politycznych inicjatyw i pomysłów systematycznie zwracają się do niego przedstawiciele najróżniejszych opcji, także tych, którym wydawałoby się, z Kościołem nie po drodze.
 
Nowa mentalność
 
Myślę, że względna efektywność kościelnych wezwań do aktywności wyborczej w dużej mierze wynika z ich doraźności i podejściu do problemu niejako w kategoriach potrzeby chwili. Tymczasem niezbędna jest permanentna, systematyczna formacja, przygotowująca polskich katolików do świadomego i bardzo czynnego uczestnictwa w życiu społecznym i politycznym. Udziału, którego szczególną formą jest pójście do urn.
 
Biskup Rzymu Franciszek w adhortacji apostolskiej „Ewangelii gaudium” mówiąc o laikacie zwraca uwagę: „Nawet jeśli zauważa się większe uczestnictwo wielu w posługach świeckich, zaangażowanie to nie znajduje odzwierciedlenia w przenikaniu wartości chrześcijańskich do świata społecznego, politycznego i ekonomicznego. Wiele razy ogranicza się do zadań wewnątrzkościelnych bez rzeczywistego zaangażowania w zastosowanie Ewangelii w transformacji społeczeństwa” i dodaje, że formacja świeckich oraz ewangelizacja kategorii zawodowych i intelektualnych stanowią ważne wyzwanie duszpasterskie. Wyjaśnia też, że „Polityka, tak oczerniana, jest bardzo wzniosłym powołaniem, jest jedną z najcenniejszych form miłości, ponieważ szuka dobra wspólnego. Musimy się przekonać, że miłość «jest nie tylko zasadą relacji w skali mikro: więzi przyjacielskich, rodzinnych, małej grupy, ale także w skali makro: stosunków społecznych, ekonomicznych i politycznych»”. Wyraża również przekonanie, że otwarcie się na transcendencję mogłoby uformować nową mentalność polityczną i ekonomiczną, która pomogłaby przezwyciężyć absolutną dychotomię między ekonomią i wspólnym dobrem społecznym. A cytując biskupów z USA przypomina, iż bycie wiernym obywatelem stanowi cnotę, a uczestnictwo w życiu politycznym jest moralnym obowiązkiem.
 
Dusza i ciało
 
W ciągu ostatnich kilkunastu lat aktywność polityczna w Polsce w ogromnej mierze została sprowadzona do gry, opartej na sztucznie kreowanym konflikcie i powierzchownych emocjach. Tak jest prezentowana w mediach i tak postrzega ją spory odsetek obywateli, w tym również bardzo liczni katolicy. Wielu nie chce się zgodzić na takie rozumienie polityki, mają jednak poczucie osamotnienia i bezradności. W tej sytuacji Kościół wydaje się aktualnie jedyną siłą i jedyną instytucją, zdolną do podjęcia systematycznego kształtowania postaw obywatelskich znaczącej części społeczeństwa i uczenia na dużą skalę konstruktywnego, nastawionego na dobro wspólne, udziału w życiu politycznym. Aby wspólnota Kościoła mogła skutecznie podjąć to niezbędne dla przyszłości kraju zadanie niezbędne jest nie tylko opracowanie łatwych do realizacji programów formacyjnych adresowanych do świeckich, ale także zainicjowanie politycznej formacji duchowieństwa. Jej celem nie byłoby przygotowanie do wspierania konkretnych partii i ugrupowań istniejących na scenie politycznej, lecz do towarzyszenia świeckim podejmujących na różnych szczeblach aktywność i kształtowania ich sumień zgodnie z zapisanym przez Benedykta XVI wskazaniem: „Sprawiedliwy porządek społeczeństwa i państwa jest centralnym zadaniem polityki”.
 
Abp Stanisław Gądecki, już jako przewodniczący KEP, 3 maja br. powiedział na Jasnej Górze: „Państwo i Kościół nie są tylko dwoma instytucjami żyjącymi obok siebie swoim własnym, autonomicznym życiem. To są dwie instytucje zdane na siebie, i to zdane na podobieństwo związku ciała z duszą. Kościół, jeśli jest autentyczny winien duszą państwa. Bez duchowych wartości, jakie przynosi Kościoła ciało państwa obumiera. Dla niektórych może to brzmieć prowokacyjnie, ale taka jest prawda”. Wygląda na to, że w sferze politycznej państwo polskie jest dziś bardziej zdane na Kościół, jako duszę, niż się to niejednemu wydaje.

niedziela, 13 lipca 2014

Pic na sztukę czy katolików?

Jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, należę do mniejszościowej grupy nie tylko obywateli polskich, ale również krajowych księży katolickich, którzy nie tylko w całości i uważnie, przy użyciu sporej dawki samozaparcia, przeczytali, ale również obejrzeli zapis wideo spektaklu, który miał być pokazany podczas poznańskiego Festiwalu Malta. I tu od razu muszę się zgodzić z ks. Andrzejem Dragułą, który na swym blogu stwierdził kompetentnie, iż "Język artystyczny Garcíi nie jest wcale łatwy, analiza samego tekstu nie wystarczy, ważna jest inscenizacja, gra aktorów, scenografia. Dopiero całość daje pełny obraz, który i tak pozostaje mocno hermetyczny i trudny do interpretacji", po czym dodał, że argentyński reżyser operuje de facto obrazem, "to teatr na wskroś wizualny, od którego – zgodnie z tym, co sam mówi – trudno się uwolnić". Istotnie, tekst pozbawiony warstwy wizualnej jest trudnym do przełknięcia, wtórnym, kompletnie pozbawionym jakichkolwiek odkrywczych myśli, a nawet choćby odrobinę oryginalnych spostrzeżeń, zestawem monologów. To ważne. W tym spektaklu nie ma rozmowy. Są monologi.

Warstwa wizualna - aż strach to powiedzieć - w moim odbiorze nieco, odrobinkę, ciu ciut, próbuje ratować warstwę tekstową. Pozwala, na przykład, zorientować się, że wygłaszane przez kolejnych pałętających się po scenie wykonawców monologi, budzą bardzo umiarkowane zainteresowanie pozostałych. Nawet jeśli ten czy ów przyjmuje postawę słuchania, to jest to słuchanie przypadkowego gapia, a nie uczestnika dialogu. Dialogu nie ma. Niejako z założenia. Brak dialogu dotyczy - moim zdaniem - całego przedsięwzięcia. Autor nie zamierza rozmawiać z odbiorcami. Może wynika to z jednej strony ze świadomości, iż nie ma im faktycznie nic do powiedzenia, z drugiej z założenia, że oni również niczego mu powiedzieć nie są w stanie.

W sytuacji, gdy nie ma opowieści, która przyciągnęłaby choć na chwilę całą uwagę przypadkowych słuchaczy i gapiów, ani nie ma rozmowy, pozostaje sięganie po formalne prowokacje. Tyle, że one również, ze względu na sięganie po środki wielokrotnie już wykorzystane, znane, zgrane, a przez to rozpaczliwie nudne, okazują się mało skuteczne. Trzeba ogromnego samozaparcia, aby nie zrezygnować z udziału w zbiegowisku (bo taka, w moim odczuciu, jest pozycja odbiorców widowiska) już po kilkunastu minutach. Zapewne wielu ma osobiste doświadczenie szybkiego znużenia przyglądaniem się, jak inni grillują, imprezują czy odbywają piknik. Kilka dni temu miałem okazję obserwować "imprezę integracyjną" 120 pracowników pewnej firmy. Po kwadransie ziewałem niczym hipopotam.
Zaciskając zęby wytrwałem prawie 1,5 godziny bełkotliwych monologów, rozpoznając w tekstach dotyczących Jezusa Chrystusa wyświechtane kalki tego, co o Nim w ciągu minionych 2 tysięcy lat zdołali wydumać najróżniejsi, którzy chcieli Go i Jego wyznawców zohydzić. Nie wiem kto wymyślił powtarzane przez krajowe media sformułowanie o "dekonstrukcji osoby Chrystusa". Moim zdaniem, termin mocno na wyrost w odniesieniu do spektaklu Garcíi.
"Pic na wodę, fotomontaż" - krążyło mi po głowie, gdy wpatrywałem się w ekran, czekając końca zapisu wideo. A kiedy zabrzmiał utwór Józefa Haydna "Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu", w całości i w całkiem dobrym wykonaniu (którego tokujący wcześniej wśród hamburgerowych bułek, mielonego mięsa i litrów farby na nich wylanej aktorzy słuchali w skupieniu i bez zajmowania się czymś innym), zacząłem się zastanawiać, czy po to, aby skłonić ludzi do wysłuchania tego arcydzieła, trzeba urządzać najpierw płytkie prowokacje i na dodatek rozbierać pianistę?
Dzieło Garcíi wedle mnie jest raczej picem, niż sztuką. Jedynym dziełem artystycznym w sensie ścisłym w całym przedsięwzięciu, jest niesamowity utwór Haydna. On niewątpliwie zasługuje, aby go jak najszerzej rozpowszechniać (choć nie jest to muzyka łatwa). Natomiast wkład w spektakl argentyńskiego reżysera na szerokie nagłośnienie, moim zdaniem, nie zasługuje. Niestety, okazał się nie tylko picem, który aspiruje do miana sztuki. Okazał się też picem, na który dali się nabrać liczni dyskutanci, w tym mnogo tych podkreślających swoją katolickość. Rzecz nie warta nie tylko świeczki, ale nawet ogarka. Szkoda, że tylu dało się wykiwać.
stukam.pl

czwartek, 26 czerwca 2014

Ambicja i motyka

Czasami już na pierwszy rzut oka widać, że człowiek nosi w sobie jakąś ogromną zgryzotę i trzeba nie tyle się nad nim z troską pochylić, ile wesprzeć go, bo w przeciwnym razie przygnieciony ciężarem gotów upaść. Tak właśnie było z pracownikiem sporej, ekspansywnej firmy, który dołączył do naszego grona, gdy dyskusja znajdowała się już w fazie poszerzających perspektywę uogólnień. Nawet nie przeprosił za spóźnienie, usiadł ciężko i jednym haustem wypił dużą szklankę domowej roboty lemoniady.

„Oni sobie podejmują decyzje, składają obietnice, a potem ja muszę świecić oczami, gdy wszystko się sypie i nie ma szans na dotrzymanie terminów” – wyrzucił z siebie, odstawiając zamaszyście naczynie. Stół się zatrząsł, a pani domu, wykazując niesamowity refleks, złapała dużą butelkę, która straciła równowagę. Nie czekając na pytania nowy uczestnik naszego spotkania zreferował sytuację, która tak bardzo go zestresowała. Poszło o to, że szefowie jego firmy postanowili poszerzyć działalność na nową branżę, w której spodziewali się dość znacznych zysków. Podjęli szereg zobowiązań wobec kontrahentów i między innymi jemu zlecili wprowadzenie pomysłu w życie. „Ale ani oni ani ja się na tym nie znamy!” – doprecyzował istotę problemu spóźniony gość i rozejrzał się za dzbankiem z lemoniadą. Pani domu napełniła mu szklankę, szczerze zatroskana o całość eleganckiego kompletu, z którego korzystaliśmy.

Siedzący na drugim końcu prostokątnego stołu licealista zachichotał i z miną telewizyjnego eksperta ocenił: „Normalne w tym kraju”. „Co normalne? Co normalne?” – agresywnie zapytał jego ojciec. Przyszły maturzysta zachował ironiczny uśmiech na twarzy. „Priorytet ambicji przed profesjonalizmem” – wyjaśnił, oszczędzając słowa i odchylił się razem z krzesłem do tyłu. „Zachowuj się” – dorzuciła swoje trzy grosze do dyskusji jego matka i przepraszająco popatrzyła na gospodarzy. W oczach pani domu pojawiło się współczujące zrozumienie, a pan domu wzruszył ramionami.

Pracownik sporej firmy nadal był skupiony na własnych problemach. „Już mamy trzy miesiące opóźnienia” – wyznał głucho. „A będzie jeszcze więcej. I pewnie to ja będę wszystkiemu winien”.

„Mnie to wygląda na klasyczne porywanie się z motyką na słońce” – zdiagnozował przysłuchujący się dotychczas bez słowa właściciel spółki zaliczanej do małych i średnich przedsiębiorstw. „Na moje oko nie ma to nic wspólnego z ryzykiem biznesowym” – dodał. „A z czym?” – zaciekawił się licealista. „Jak trochę pożyjesz, to sam się dowiesz” – wyręczył właściciela spółki ojciec licealisty, a mnie przypomniało się, że kiedyś pracował on w tej samej ekspansywnej firmie, co spóźniony uczestnik naszego spotkania. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 19 czerwca 2014

Odwaga myśli

Gdy pewnego razu siedzieliśmy przy odpustowym stole i toczyła się ożywiona, jak mawiają niektórzy politycy, „niepozbawiona elementów krytycznych” rozmowa, jeden z biesiadników, wskazując na mnie, przestrzegł pełnego zapału dyskutanta: „Uważaj, co przy nim mówisz, bo on to jutro w radiu opowie”. Chociaż uwaga wypowiedziana została w charakterze wyraźnie sygnalizowanego życzliwego żartu, i tak zrobiło mi się przykro i poczułem się jak szpieg Szoguna. Tym bardziej, że ostrzeżony łypnął na mnie i faktycznie mocno spuścił z tonu. Pod jakimś pozorem przeniosłem się w inny kąt sali.

Tamto, już dość odległe w czasie, wydarzenie wydostało się na powierzchnię mojej pamięci, gdy znajomy zaproponował wspólne wypicie kawy formułując zachętę do spotkania następująco: „Siądziemy w moim ogródku przy przenośnym stoliku, żeby nikt nie nagrał tego, o czym będziemy mówili”. Po takim zaproszeniu nieuniknionym tematem dyskusji stały się wałkowane przez media rewelacje podsłuchane i utrwalone w pewnym zakładzie gastronomicznym.

„Żyjemy w kraju, w którym dużą odwagą jest powiedzenie w prywatnej rozmowie tego, co się naprawdę myśli” – stwierdził z powagą polityk szczebla samorządowego i obejrzał uważnie pobliskie krzaki, bez wątpienia sprawdzając, czy nie kryje się w nich brygada agentów z mikrofonami.

„To prawda” – poparła go znajoma zniżając głos i ujawniła: „U nas w firmie wszyscy są przekonani, że rozmowy prowadzone przez służbowe telefony są nagrywane i odsłuchiwane. Nikt nikomu nie ufa. Jeszcze trochę i chyba w ogóle przestaniemy normalnie gadać między sobą w pracy” – westchnęła.

„To znaczy, że wydajność wzrośnie, bo przestaniecie marnować czas na pogaduszki, plotki i obgadywanie przełożonych za plecami” – uciszył się student, który, jak sam kiedyś oświadczył, uczy się na zawodowego prezesa.

Samorządowiec popatrzył na niego z powątpiewaniem. „Pewnie teraz uczą was, jak podglądać i podsłuchiwać podwładnych” – powiedział niezbyt zaczepnie. „Nie, nie uczą” – student nie tracił dobrego humoru. „Ale to niezły pomysł. Powinni wpisać takie ćwiczenia do planu zajęć” – powiedział z niepokojącym przekonaniem w głosie.

„A ja myślę, że prawdziwa odwaga polega na tym, aby w każdej sytuacji mówić to, co się naprawdę uważa, a nie co innego na pokaz, a co innego na własny użytek” – uogólnił właściciel ogródka, w którym siedzieliśmy. „Można to chyba nazwać dawaniem świadectwa, prawda?” – zapytał, zwracając się w moją stronę. Pokiwałem głową, czując na sobie wyczekujący wzrok wszystkich. Odniosłem wrażenie, że ich oczekiwania mocno się różniły. stukam.pl

Tekst wygłoszony na antenie radia eM

czwartek, 12 czerwca 2014

Znakomita firma

Młody siedział na metalowym krzesełku z tak nieszczęśliwą miną, że nie sposób było przejść obojętnie. Całym swoim wyglądem budził współczucie. „Muszę zmienić pracę” – zadeklarował, atakowany pytającymi spojrzeniami. „Co się stało?!” – spanikowała natychmiast jego potencjalna teściowa. „Przecież tak się cieszyłeś, że udało ci się dostać właśnie do tej firmy” – przypomniała mu na wszelki wypadek, gdyby sam nie pamiętał.

Fakt. Cieszył się jak dziecko, gdy niecały rok temu udało mu się dostać pracę w pewnej znanej, wielkiej firmie. Niektórzy z nas, zebranych pod ogromnym ogrodowym parasolem, pamiętali, jak bardzo mu zależało, aby właśnie tam się dostać. Naprawdę się postarał. „Nie chcę pracować w jakiś byle firemce. Szkoda moich zdolności i wiedzy” – mówił bez fałszywej skromności, gdy niektórzy zarzucali mu, że na zbyt wysokiego konia usiłuje od razu wskoczyć. A ci, którzy mieli pojęcie o branży, w którą się chciał zaangażować, kiwali głowami, że naprawdę jest dobry i nie powinien mieć problemów z zatrudnieniem w dużym, prestiżowym przedsiębiorstwie. Nie miał. Od razu się połapali, że będą mieli z niego pożytek i zatrudnili go na całkiem korzystnych warunkach.

Pamiętam, że wtedy, ponad rok temu, moją uwagę zwróciło, jak bardzo idealizował tę swoją wymarzoną firmę. Cytował całe passusy o tym, jak świetnie jest tam zorganizowana robota, jakie znakomite panują relacje między pracownikami, jak doceniania jest kreatywność i zaangażowanie. Kusiło mnie, żeby mu wylać co najmniej szklankę lodowatej wody realizmu na rozpalony łeb wyobraźni, ale jakoś się na to nie zdobyłem.

„W czym problem? Czemu chcesz odejść?” – zapytał rzeczowo nasz gospodarz, zaliczany do grupy tak zwanych średnich przedsiębiorców. Młody zrobił tak smutną minę, że jego dziewczyna złapała go za dłoń, aby udzielić mu wsparcia.

„Bo to wszystko jest nie tak, jak sobie wyobrażałem. W moim dziale najwięcej do powiedzenia mają niekompetentni lenie, każdy każdego stara się podgryźć, a efektywność mamy na poziomie najwyżej połowy tej, jaka być powinna i jaka by być mogła” – powiedział żałośnie. „Nie chcę tam dalej być. Bardzo się zawiodłem. Poszukam czegoś innego albo założę własną działalność” – oświadczył płaczliwie. Dziewczyna ścisnęła mu dłoń z całej siły. Aż jej kostki zbielały.

„A ja ci radzę, żebyś wytrzymał” – odezwał się nagle profesor, który zgodnie ze swoim zwyczajem milcząco przysłuchiwał się rozmowie i tylko przez cały czas popijał przez słomkę mrożoną kawę, siorbiąc przy tym denerwująco. Młody popatrzył na niego z niedowierzaniem, a mnie się przypomniało, że profesor od lat współpracuje z tą firmą. „Jak tam dłużej pobędziesz, to zrozumiesz, dlaczego mimo wszystko jest to znakomita firma” – dodał profesor i dokończył mrożoną kawę wyjątkowo głośnym siorbnięciem.

Dlaczego postanowiłem opowiedzieć tę historię? Dlatego że ktoś mnie niedawno poprosił: „Mógłby ksiądz kiedyś poruszyć pewną smutną prawidłowość. Dlaczego im człowiek jest bliżej instytucji kościelnej, tym większej potrzebuje wiary w Boga?”. A ja, jak wiadomo, chętnie piszę felietony na zamówienie. stukam.pl


Tekst wygłoszony na antenie radia eM

sobota, 7 czerwca 2014

Przepisywacze, streszczacze i interpretatorzy


Oczywiście, są w internecie takie serwisy, które proponują odbiorcom własne, oryginalne treści. Jest ich całkiem sporo. Budzą szacunek nakładem sił, czasu i środków poświęconych dla zapewnienia internautom przyzwoitej strawy, niejednokrotnie całkiem za darmo.

Niestety, serwisy te i ich twórcy przegrywają niejednokrotnie w rankingach z tymi, którzy własnych treści mają niewiele albo wcale. Mnożą się serwisy (nieraz dumnie używające nazwy „portal”), które zapełniają swoją przestrzeń „omówieniami” materiałów zamieszczonych w innych mediach. Mnóstwo w nich zwykłego przepisywania od innych, streszczania, a przede wszystkim „interpretowania” tego, nad czym natrudzili się inni. Myślę, że to bardzo nieuczciwe działanie. To dość paskudny rodzaj pasożytnictwa, ponieważ nie tylko żeruje na wysiłku innych, ale również często wypacza i fałszuje oryginalny przekaz, udając mniej lub bardziej udatnie obiektywizm.

Niedawno wirtualnemedia.pl podały, że według szefów Onetu, Grupy WP, Interii, Gazeta.pl i Google Polska najważniejsze zjawiska i trendy na polskim rynku internetowym to nadpodaż darmowych treści, zacieranie się granic pomiędzy reklamą online i offline, kradzież treści (zwłaszcza wideo), próba zamykania i zarabiania na płatnych treściach oraz mobile jako rewolucja, na którą branża internetowa czeka od kilku lat. A skąd się bierze pierwszy z wymienionych problemów? Czy przypadkiem nie jest w dużej części efektem upowszechniającego się przepisywactwa jednych od drugich?

Powie ktoś, że przecież nikt nie ma czasu ani ochoty odwiedzać iluś serwisów po to, aby dowiedzieć się, o czym one mówią i potrzebne są w Internecie takie miejsca, które dokonają dla nich przeglądu pojawiających się materiałów. Moim zdaniem tak samo można tłumaczyć konieczność masowego tworzenia bryków z lektur szkolnych. No bo przecież który uczeń ma dzisiaj czas i chęć czytać te wszystkie arcydzieła? A z bryków same pożytki. Nie tylko streszczą opasłe tomiaska, ale jeszcze podpowiedzą, co autor miał na myśli i to zgodnie z obowiązującymi w tej materii trendami.

Nie piszę tego, żeby wzywać do jakichś zakazów i ograniczeń. Raczej żeby uświadomić przynajmniej niektórym, że być może nie w pełni świadomie ulegają pewnemu zjawisku. Idą na łatwiznę, nie zdając sobie sprawy, że nie tylko tracą świeżość oryginału, ale również niechcący ktoś za nich decyduje, jaki jest ich pogląd na sprawę. stukam.pl