piątek, 30 stycznia 2015

Doradca

Okazuje się, że czasami zbyt duża wiedza nie tylko nie ułatwia podjęcia decyzji, ale wręcz bardzo ten proces komplikuje i utrudnia.
Przekonaliśmy się o tym na przykładzie urzędnika samorządowego wysokiego szczebla, który tym razem siedział wyjątkowo milczący, popijał kawę małymi łyczkami, jakby się bał poparzyć i cicho wystukiwał na poręczy fotela rytm jakiejś melodii, która najwyraźniej brzmiała mu w głowie. Sprawiał wrażenie człowieka absolutnie zajętego swoimi myślami, którego zupełnie nie interesuje tocząca się obok rozmowa. Nie było to uprzejme wobec pozostałych uczestników spotkania, ale nikt, nawet pani domu, nie potrafili zdobyć się na odwagę, żeby urzędnika wyrwać z zamyślenia.
Dopiero po wielu minutach niezręcznej sytuacji nie wytrzymał właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „Cóż to za dylematy rozstrzyga nasz ulubiony przedstawiciel władz samorządowych?” – zapytał lekko się asekurując żartobliwym tonem. Urzędnik ocknął się wreszcie i uświadomiwszy sobie niestosowność dotychczasowego zachowania wyraźnie się speszył.
„Dostałem bardzo korzystną propozycję zmiany pracy” – wyznał z niechęcią. „No to w czym problem? W dzisiejszych czasach nie wolno marnować takich okazji” – pouczył go student, który z niepokojem śledził losy kilku swoich starszych kolegów. Niektórzy po skończeniu studiów wciąż nie mogli znaleźć pracy.
„Co to za propozycja?” – zainteresował się niedawno wybrany radny. „Mogę zostać doradcą pewnej bardzo ważnej w regionie postaci” – ujawnił wreszcie urzędnik samorządowy. „W czym problem?” – powtórzyła za studentem pani domu, nie kryjąc zatroskania. „A bo znam mojego poprzednika i wiem, dlaczego zrezygnował” – burknął urzędnik. Wszyscy czekali w napięciu. „Po prostu wszystkie jego rady i wskazówki były odrzucane i lekceważone. Jakby złośliwie podejmowano dokładnie odwrotne decyzje, niż doradzał” – wyjaśnił. „A naprawdę zna się człowiek na temacie i podpowiadał najlepsze rozwiązania” – dodał z uznaniem.
„Ateński mąż stanu Solon mówił: ‘Nie doradzaj tego, co najprzyjemniejsze, lecz to, co najlepsze’...” – włączył się nagle do rozmowy profesor, wpatrujący się dotychczas w ekran telewizora, na którym migotał jakiś mecz. „Zdaje się, że dzisiaj w cenie jest działanie odwrotne” – dorzucił tym samym tonem i wrócił do oglądania meczu przy całkowicie wyłączonej fonii w telewizorze.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 stycznia 2015

Fajtłapy i cena wielkości

Najpierw omówione zostały tegoroczne doświadczenia kolędowe. W przedstawionych relacjach księża odwiedzający swych parafian zasadniczo wypadli nie najgorzej, choć nie obyło się bez jednostkowych głosów krytycznych. „Nasz wikary chodził z taką miną, jakby łaskę robił” – podzielił się obserwacją niedawno wybrany radny. „I obrazka nie zostawił” – dodał z pretensją.
Potem dość szybko omówione zostały plany na tegoroczne ferie zimowe. „Jak nie będzie śniegu, to przyjdzie zwariować” – zawyrokowała matka trójki dzieci w wieku przedszkolno-podstawówkowym i tym stwierdzeniem właściwie zamknęła dyskusję.
„A słyszeliście, że Elscy (tu padło nazwisko) wracają?” – zapytała nagle pani domu, jakby dla podtrzymania rozmowy. „Teraz? Przecież teraz raczej ludzie całymi rodzinami wyjeżdżają, a nie wracają” – zauważył pracownik dużej państwowej firmy. „To bez sensu” – poparł go przedsiębiorca z grupy małych i średnich. „Tym bardziej, że w zeszłym roku w końcu sprzedali mieszkanie, które przez tyle lat nie wiadomo po co utrzymywali” – uzupełnił rzeczowo.
„Po prostu im się w tej Holandii nie udało” – wyjaśniła pani domu. „Nie wszyscy, co wyjeżdżają, mają tam szczęście. I nie wszyscy wytrzymują” – dorzuciła z nutą zawodu w głowie. „Tu też im raczej nie będzie lekko. Po tylu latach” – zauważył biznesmen. „Właśnie o tym chciałam mówić” – pani domu spojrzała na niego z odrobiną aprobaty. „Musimy im pomóc jakoś się tu na nowo urządzić” – stwierdziła dość kategorycznie. „Niby dlaczego?” – agresywnie zapytał trzydziestoparoletni urzędnik szczebla wojewódzkiego. „Zawsze należeli do naszego grona. Jesteśmy za nich odpowiedzialni” – powiedziała gospodyni, patrząc zimno na urzędnika. „Bo ja wiem...” – wyraził wątpliwość pracownik dużej państwowej firmy, ale zamilkł, bo pani domu przeniosła spojrzenie na niego. Przedsiębiorca z grupy małych i średnich okazał się odważniejszy. „Słusznie. Jesteśmy odpowiedzialni za wszystkich nieudaczników i fajtłapów, jakich kiedykolwiek poznaliśmy” – powiedział, a jego głos wibrował bezgraniczną ironią. „No wiesz” – tylko tyle wyrzuciła z siebie pani domu. Była tak dotknięta, że zabrakło jej słów.
„Być człowiekiem to właśnie być odpowiedzialnym” – powiedział profesor ze swojego kąta, podnosząc wzrok znad jakiejś gazety. Popatrzył uważnie na wszystkich. „Churchill uważał, że odpowiedzialność jest ceną wielkości” – dodał powoli. Sprawiał wrażenie, że na coś czeka. Prawie wszyscy w pokoju złapali za filiżanki, jakby nagle poczuli gwałtowne pragnienie.

Tekst postał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 stycznia 2015

Problem z humorem

Obserwowałem na którymś z portali społecznościowych przebieg wydarzeń. Jeden ze znajomych umieścił na swoim profilu rysunek podpisany nazwiskiem znanego satyryka i zgodnie z panującą aktualnie modą wyraził swój zachwyt słowem „Umarłem” oraz emotikonem przedstawiającym wielką roześmianą od ucha do ucha buźkę. „Kradnę” – podzieliła jego zachwyt koleżanka z tej samej branży i udostępniła rysunek u siebie. Jednak już za chwilę ktoś wpisał komentarz całkowicie pozbawiony entuzjazmu. „Co w tym śmiesznego? To jest głupie, pozbawione smaku i chamskie”. „A mnie ten obrazek po prostu obraża. Rani moje uczucia” – dołączyła zaraz do krytyki jakaś kobieta, która w miejscu przeznaczonym na jej profilowe zdjęcie wstawiła fotografię smakowitego tortu. Po kilkunastu minutach komentarzy było kilkadziesiąt. Uczestnicy dyskusji nie przebierali w słowach, chętnie sięgając do bardzo krytycznych ocen personalnych oraz inwektyw.
Dzień później spotkałem znajomego, który wstawił rysunek, w tak zwanym realu, czyli bez pośrednictwa Internetu. „Ludzie w ogóle nie mają poczucia humoru” – skrzywił się boleśnie na powitanie i przystąpił do relacjonowania swoich sieciowych doświadczeń z wczoraj. „Widziałem” – przerwałem mu po drugim zdaniu. „Jeżeli uświadomimy sobie, że poczucie humoru to jedna z tych rzeczy, które odróżniają nas od zwierząt i że wymaga inteligencji, to wnioski są raczej ponure” – powiedział znajomy, trąc w nagłym zamyśleniu policzek. „Nie wszystkich śmieszy to samo” – próbowałem go pocieszyć. „Po prostu brak ludziom umiejętności abstrakcyjnego myślenia i kojarzenia faktów. Poza tym wszystko traktują strasznie osobiście, kompletnie bez dystansu” – uogólniał dalej, popadając w coraz większe przygnębienie.
„Zdrowy humor to umiejętność śmiania się z siebie razem z innymi, a nie śmianie się z innych” – przypomniałem sobie zdanie przeczytane w jakiejś książce, bezskutecznie szukając w pamięci autora i tytułu. Znajomy popatrzył na mnie z powątpiewaniem. „Podobno któryś ze świętych kazał się modlić o poczucie humoru” – powiedział, znów drapiąc się w policzek. „Kazać nie kazał, ale modlitwę o dobry humor ułożył” – skorygowałem i wyjaśniłem, że wspomniana modlitwa jest przypisywana świętemu Tomaszowi Morusowi. „No to powinno się tę modlitwę upowszechniać. Bo moim zdaniem z ludźmi, którzy nie mają poczucia humoru, na serio też się nie da rozmawiać. Zaraz się o wszystko obrażają” – skonkludował znajomy i zmienił temat na weselszy. Nie powiem na jaki, żeby się nikt nie poczuł dotknięty lub urażony.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM