czwartek, 24 listopada 2016

Einstein ukarany

Panuje dość powszechne przekonanie, że to zaludniające właśnie dzisiaj ziemski glob pokolenia doprowadziły do tak zwanego kryzysu autorytetów. Że ich odrzucanie, negowanie potrzeby ich istnienia, to właśnie nasz wymysł. Nas, żyjących pod koniec dwudziestego i w pierwszych dekadach dwudziestego pierwszego stulecia. Że to nasz własny, oryginalny wkład w historię i rozwój życia społecznego na Ziemi.
Mamy się czym szczycić? Niekoniecznie. Negatywne podejście do autorytetów było w pewnych środowiskach modne już dawno temu. Johann Wolfgang von Goethe, żyjący na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku, doszedł do wniosku, że „Autorytety są główną przyczyną tego, że ludzkość stoi w miejscu”. Według urodzonego w 1829 roku Lwa Tołstoja, „Wiara w autorytety powoduje, że błędy autorytetów przyjmowane są za wzorce”. Jak ktoś głębiej poszpera, to odkryje, że poważne wątpliwości co do funkcjonowania autorytetów miał np. spalony na stosie w 1600 roku Giordano Bruno, a żyjący niemal sto lat wcześniej Leonardo da Vinci uważał, że „Kto rozprawia, powołując się na autorytet, nie posługuje się rozumem, lecz raczej pamięcią”.
Ale niech będzie, że pod względem podejścia do autorytetów nasze czasy są szczególne. Że żyjemy w momencie powszechnego kryzysu autorytetów dotychczas jakoś funkcjonujących w społecznej świadomości i ta powszechność jest właśnie wyróżnikiem.
Chociaż są badacze i eksperci, którzy przekonują, iż w ludziach wciąż tkwi potrzeba autorytetów, która łączy się ściśle z tęsknotą za silnym przywództwem. Bez tego panuje ogólna niepewność, zagubienie i brak punktów odniesienia. W rezultacie ludzie czują się zagrożeni i wszystkiego się boją. Przede wszystkim boją się z optymizmem i nadzieją patrzeć w przyszłość.
Jeden z moich znajomych naukowców podparł tę tezę własnym przykładem. Opowiedział, że raz po raz całkiem obcy ludzie pytają go o zdanie w różnych kwestiach, nie tylko w dziedzinach, w których się on specjalizuje. „Co pan myśli o tym albo o tamtym?” - dociekają, zwłaszcza za pośrednictwem mediów społecznościowych. „Niestety, nieraz okazuje się, że pytają nie po to, aby się z moim poglądem identyfikować, lecz po to, aby moc mi się sprzeciwić. Jest w tym szukanie powodu do konfliktu, do awantury, do wojny wręcz” - przyznał. „Ale to jednak wciąż poszukiwanie autorytetu” - przekonywał.
Podobno Albert Einstein narzekał, że los ukarał go za jego pogardę dla autorytetów. Jak? To proste. sprawił, że sam Einstein stał się autorytetem.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 17 listopada 2016

Reaktywni

Ktoś zamieścił w Internecie taką myśl: „Prawdziwy lider nie żyje tym co mówią czy robią inni. Kreuje własną rzeczywistość, do której to inni się dobijają”. To słowa, które dają do myślenia, zwłaszcza w czasach, w których powszechnie mówi się o kryzysie przywództwa nie tylko w skali jakiejś lokalnej społeczności, jednego kraju, ale w skali globalnej. I nie tylko w jednej dziedzinie, nie tylko w polityce, ale w wielu sferach życia.
Ktoś inny niedawno zwrócił uwagę, że ludzie najczęściej poświęcają swe rozmowy, dyskusje, wypowiedzi i opinie nie tematom, które sami wymyślili, ale tym, które podsunęli im inni. Można powiedzieć, że są „reaktywni”. Nie brzmi to najlepiej. Słowem tym określa się ludzi, którzy  nie biorą odpowiedzialności za swoje życie, dla których motorem działania są bodźce zewnętrzne - okoliczności, warunki, uwarunkowania, a nie wewnętrzne wartości. Takich, których samopoczucie i uczucia zależą od zachowania innych osób i od środowiska. Przy czym często nie zdają sobie z tego sprawy. Mają się za twórczych i wnoszących w rzeczywistość swój własny wkład. W rzeczywistości tylko reagują na stymulację ze strony innych. Za strony tych, którzy potrafią, jak mawiają specjaliści, narzucić im swoją agendę, własną listę tematów, którymi zajmują się w rozmowach, a także coś więcej - skłonić do konkretnych działań i zachowań.
Hiszpański socjolog Manuel Castells w książce zatytułowanej „Władza komunikacji” napisał, że istotą władzy dziś jest zdolność narzucania agendy - wskazywania tematów, którymi zajmują się media i opinia publiczna. Niektórzy uważają, że jedno z najważniejszych zdań w tej opublikowanej siedem lat temu książce brzmi: „Fundamentalna forma władzy polega na możliwości kształtowania ludzkiego umysłu”. Ten, kto to rozumie i ma w sobie wystarczająco dużo siły oraz samozaparcia, aby to wprowadzić w życie, decyduje nie tylko o tym, co ludzie robią, o czym rozmawiają, ale również o tym, czym zajęte są ich myśli.
Prawdziwy lider nie traktuje innych jak kukiełki, którymi może dowolnie manipulować. Ludzie idą za nim nie dlatego, że wykorzystując ich słabości, postawił ich w sytuacji, w której nie mają innych możliwości lub nie zdają sobie z nich sprawy. Prawdziwy przywódca nie ogranicza niczyjej wolności na żadnym poziomie. Może prowadzić innych dlatego, że mają do niego rzeczywiste, oparte na świadomej i wolnej decyzji, zaufanie. Kreuje rzeczywistość, która jest dla ludzi tak atrakcyjna, tak dobra, tak pociągająca, że chcą w niej uczestniczyć. Dlatego chcą, aby on ich do niej zaprowadził. Ale jeśli zamiast rzeczywistości stworzył miraż i oszustwo, nigdy mu tego nie wybaczą.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 10 listopada 2016

Zaufanie zamiast książek

Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że uda się tym razem porozmawiać o książkach, a zwłaszcza o najnowszej powieści znanego pisarza mieszkającego w naszym regionie. Moim zdaniem, jest o czym gadać. Nie tylko w odniesieniu do tej konkretnej książki, ale w ogóle o tym, co się w literaturze, a szerzej mówiąc, w świecie książek, dzieje. I nie chodzi mi wcale o biadania nad spadkiem czytelnictwa, ale o to, co ci, którzy czytają, biorą do ręki i co wchłaniają ich umysły. Bo nie tylko każda rewolucja i każda katastrofa zaczyna się od słowa.
Jednak zamiast książek pojawił się temat zaufania. I to zaufania na poziomie codzienności. Wykładowca akademicki kończył właśnie opowieść o tym, jak to kupując nowy sprzęt niezbędny do życia w czasach nowych technologii, zawsze korzysta z porad zaprzyjaźnionego specjalisty. „Oczywiście, mam nawet sporą wiedzę na ten temat i nie zakładam, że każdy sprzedawca chce mnie naciągnąć na jak najdroższy towar, ale uważam, że gdy się wydaje kilka tysięcy złotych, nie można polegać tylko na własnej opinii. Mój ekspert jest w tych kwestiach na bieżąco, zna wszystkie nowości, wie, co jest dobre, a co tylko wygląda atrakcyjnie i nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Mam do niego pełne zaufanie” – wyznał, starając się nie wyjść na dyletanta, który nie ma o niczym pojęcia, lecz na roztropnego zarządcę. Nie bez powodu. Jak wiadomo, ostatnio otrzymał spory awans, związany z podejmowaniem licznych decyzji. Wykładowcą nazywam go tu właściwie tylko z przyzwyczajenia, bo powinienem użyć zupełnie innych tytułów i funkcji.
„A ja właśnie straciłam zaufanie do obsady jednego z dyskontów na naszym osiedlu” – popsuła nieco atmosferę pani domu. „Proszę sobie wyobrazić, że w ciągu miesiąca kilka razy przyłapałam ich na wstukiwaniu niewłaściwych kodów na towary na wagę. Na przykład śliwki. Zamiast tych z promocji kasjerka policzyła mi te drugie, znacznie droższe. A przecież z daleka było widać, które są które, po wielkości i po kolorze”. Ponieważ po jej wywodzie zapadło kłopotliwe milczenie, dodała szybko: „Ale za to nigdy nie stracę zaufania do mojego lekarza. A to przecież bardzo ważne, żeby ufać człowiekowi, któremu powierza się zdrowie swoje i bliskich, prawda?”.
„Ja bym spojrzał z innej strony. Ze strony tego, kto jest obdarzany zaufaniem” – zaczął powoli samorządowiec. „To trudna sprawa, żeby go nie stracić. Czasami wystarcza drobna sprawa...”. „Ja ostatnio odzyskuję zaufanie do dziennikarzy, przynajmniej niektórych” – wpadł mu w słowo student.
„Za to ja tracę do klientów” – odezwał się właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „Tylko kombinują, jak człowieka oszukać i okraść” – wyłuszczył zgorzkniale, nie wchodząc w szczegóły.
„Kto ma przeciwko sobie głupców, zasługuje na zaufanie” – wtrącił niezbyt głośno profesor. Nikt poza nim samym, nie wiedział, kogo zacytował. I może niech tak zostanie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 3 listopada 2016

Wierni

W jednym z odcinków serialu kryminalnego „Kości” znalazła się opowieść o niezwykle utalentowanym muzycznie nastolatku, który był amiszem. Potrafił ze słuchu zagrać na fortepianie niemal wszystko, łącznie z kompozycjami arcymistrzów. Problem w tym, że – jak ktoś to ładnie ujął – amisze instrumenty muzyczne uważają za zbytek samoekspresji i ich nie używają. Chłopak stanął więc wobec wyboru – rozwijanie wyjątkowego daru, jakim został obdarzony lub wierność zasadom wiary, w której został wychowany. Ze scenariusza wynika, że nastolatek jednak postanowił zrezygnować z muzyki. A żeby uniknąć na przyszłość pokus, sam, za pomocą klapy fortepianu, złamał sobie palce dłoni. W pewnym sensie, w imię wierności swej wierze chciał uciec od świata, schronić się przed nim w zamkniętej społeczności, w której nie będzie narażony na konieczność drastycznego konfrontowania tego, w co wierzy, z postawiamy, poglądami, zachowaniami innych.
Można jednak inaczej. Desmond Doss, bohater najnowszego filmu Mela Gibsona, właśnie w tych dniach wchodzącego na ekrany polskich kin pod tytułem „Przełęcz ocalonych”, również traktował swoją wiarę jako kwestię fundamentalną, realnie kształtującą jego życie. Był adwentystą. Z motywacji religijnych wynikało jego postanowienie nieużywania przemocy. Nie chciał zabijać. Nie chciał nawet wziąć broni do ręki. Logicznym wydaje się więc, że w czasie wojny armia jest ostatnim miejscem, w którym powinien się znaleźć. Nie byłoby z tym problemów. Nikt go na siłę na front nie ciągnął. Dlaczego więc Desmond zgłosił się na ochotnika do wojska? Dlaczego chciał się znaleźć nie gdzieś na tyłach, ale w oddziale bojowym, gdzie świszczą kule i wybuchają pociski, a naprzeciwko stoją ludzie, którzy nie zawahają się go zabić? Życie mu niemiłe?
Nic podobnego. Szeregowy Doss wcale nie chciał zginąć. Był młodym człowiekiem, dla którego nie tylko wiara miała ogromne znaczenie, ale również patriotyzm nie był pustym słowem. Nie mógł siedzieć w domu, gdy ważyły się losy jego ojczyzny. Jednak nie zamierzał dla zasad wojennych poświęcać zasad swojej wiary. Był przekonany, że nie musi tego robić nawet pod nieprzyjacielskim ogniem.
Pogląd, że po to, aby żyć zgodnie ze swoją wiarą, trzeba się odgrodzić od świata, stworzyć enklawę sprzyjających warunków, otoczenie, które uchroni przed spotkaniem z myślącymi i żyjącymi inaczej, nie należy do rzadkości. Nie jest też niczym nowym. Dlatego mam ogromny szacunek dla tych, którzy są wierni swej wierze w niesprzyjających okolicznościach. Także w mediach.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM