czwartek, 27 listopada 2014

Wielkie dobro

Odnoszę wrażenie, że wymiana opon nie jest ulubionym zajęciem dużej części polskich kierowców. Nie dość, że rzecz jest stresująca, dość kosztowna, to jeszcze niejednokrotnie bywa mocno czasochłonna. A na dodatek z tymi zimowymi trzeba zdążyć przed pierwszym śniegiem.
Biorąc to wszystko pod uwagę, z nieskrywaną satysfakcją zrelacjonowałem znajomym zmiany, jakie dostrzegłem w jednym z punktów zajmujących się zdejmowaniem i zakładaniem opon. Są to, w moim odczuciu, zmiany ze wszech miar pożądane. Na przykład można termin operacji zarezerwować przez Internet, a potem dostaje się mailem przypomnienie. Przy okazji otrzymuje się niewielką bonifikatę, co takiemu kierowcy jak ja, poprawia samopoczucie. W poczekalni dla klientów jest darmowy dostęp do Internetu, a jakby tego było mało, można się napić kawy i to bez dodatkowej opłaty.
Sama wymiana opon trwa krótko. W innych punktach, z usług których w ciągu ostatnich kilkunastu lat korzystałem, trwało to nawet dwa razy dłużej.
„Tanio cię przekupili, wifi i kawą” – podsumował moją relację jeden ze znajomych, młodszy ode mnie o ponad dekadę. Poczułem się dotknięty. „Jak to – przekupili?” – wytrzeszczyłem oczy, kompletnie nie rozumiejąc zarzutu. „Robisz im tu od paru minut darmową reklamę, jakby wykonali coś nadzwyczajnego. To, o czym opowiadasz, przecież powinno być normalne” – mroził mnie coraz bardziej znajomy. Zauważyłem, że jego tok myślenia podzielają też inni. „To już kompletny upadek, skoro cieszymy się jak dzieci takimi oczywistymi rzeczami” – zauważył młody pracownik urzędu miejskiego. Zaraz przypomniało mi się oburzenie, z jakim opowiadał kiedyś o petencie, który domagał się, żeby sms-em albo telefonicznie powiadomiono go o załatwieniu wymagającej sporo papierkowej roboty i kilku decyzji sprawy, z jaką się pojawił w ratuszu.
„Co jest złego w dostrzeganiu przejawów dobra, nawet drobnych i oczywistych?” – zapytałem zdesperowany. „Bo to usypia” – pouczył mnie znajomy młodszy o ponad dziesięć lat. „Przestaje się dostrzegać ogrom zła wokół. A jak się przestaje widzieć zło, przestaje się z nim walczyć. I ono zwycięża” – wyjaśnił. „Jak się będziemy zachwycać każdym małym i oczywistym dobrem, przestaniemy chcieć naprawdę wielkiego dobra. Nie może być zgody na taki minimalizm” – uzupełnił młody urzędnik.
„To bardzo dobra wymówka, aby nic nie robić” – odezwał się niespodziewanie profesor, który od dłuższego czasu z irytacją dziobał palcem w ekran swojego nowego smartfona. „Ktoś wie, jak temu czemuś przywrócić dźwięk? Bo ni z tego ni z owego przestało dzwonić, tylko miga ekranem, gdy ktoś chce ze mną pogadać” – poskarżył się na tym samym oddechu. „Może wystarczy restartować. U mnie pomogło” – poradziłem i poczułem na sobie bardzo ciężkie spojrzenia ratuszowego urzędnika i młodszego o ponad dekadę znajomego.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 20 listopada 2014

Guz i dziura w całym

Nie ma chyba w tym nic dziwnego, że ostatnio do dobrego tonu należy po pierwsze pojawienie się w pewnym nowiutkim, dużym pomieszczeniu, a po drugie, danie znajomym do zrozumienia, że się tam było. Pomieszczenie jest pod wieloma względami wyjątkowe. Do tego stopnia, że ponoć zazdroszczą go nam na całym świecie.
Nie ma też nic dziwnego w tym, że swoją bytnością we wspomnianej sali pochwalił się niedawno właściciel firmy z grupy małych i średnich przedsiębiorstw. „I jak?” – zapytał zwięźle urzędnik z instytucji samorządowej i wpatrzył się wyczekująco w przedsiębiorcę. „Niesamowicie” – zaczerpnął powietrza właściciel firmy i zabrał się za plastyczne opisywanie swoich wrażeń estetycznych i przeżyć artystycznych. W zachwytach wspierała go żona, raz po raz wzdychając, dorzucając tu i ówdzie jakieś obco brzmiące słowo i robiąc miny, których mało kto by się po niej spodziewał. Do pochwał zaraz dołączyła się żona profesora, która przerywała relację przedsiębiorcy i jego małżonki wypowiedziami pełnymi emocjonalnych wykrzykników, „ochów” i „achów”.
Nie włączałem się w ten chór, ale w milczeniu odczuwałem satysfakcję z faktu, że i ja miałem okazję poznać niezwykłe cechy omawianego obiektu. Kiwałem głową, dając do zrozumienia, że świetnie wiem, o czym mowa i podzielam wyrażane opinie. Wodząc wzrokiem po dyskutantach zauważyłem, że urzędnik z instytucji samorządowej chłonął pochwały całym sobą, tak, jakby co najmniej osobiście rzecz zaprojektował i własnymi rękami zbudował do fundamentów aż po dach.
„A mojemu dziecku o mało drzwi tam nie nabiły guza” – odezwał się ni w pięć ni dziewięć nauczyciel z pewnego technikum, który rzadko zasilał swoją osobą nasze grono. „Pan też tam był?” – zapytał nieufnie urzędnik. „Byłem” – pokiwał głową nauczyciel i bez jakichkolwiek ozdobników podzielił się obserwacją, że drzwiom do owego niesamowitego pomieszczenia brakuje blokad, co stwarza niebezpieczne sytuacje dla wychodzących. „No i to jest to nasze nieustanne narzekanie i szukanie dziury w całym” - wybuchnął przedstawiciel instytucji samorządowej i posłał nauczycielowi niechętne spojrzenie. „Ja nie narzekam, tylko informuję rzeczywistość, że nie spełnia moich oczekiwań” – bronił się pedagog żartem najwyraźniej podkradzionym z jakiegoś internetowego mema.
„Doskonałość jest miarą nieba, dążenie do doskonałości miarą człowieka” – powiedział w tym momencie profesor, nie przestając przeglądać dość grubego czasopisma niemal pozbawionego obrazków. Wszyscy umilkli, najprawdopodobniej usiłując połączyć jakoś jego uwagę z dotychczasowym przebiegiem rozmowy. A ja dopiero po powrocie do domu zorientowałem się, że profesor zacytował Goethego.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 14 listopada 2014

Szef i sprzątaczka, czyli o co chodzi

Listopadowa atmosfera skłania w naszym kraju niejednego do dłuższych niż w innych okresach roku dywagacji i podejmowania tematów trudniejszych niż wspomnienia z wakacji. Nic więc dziwnego, że zgadało się jakoś o trudnych wyborach i decyzjach, które raz po raz niejeden człowiek musi dokonywać i podejmować. Dyskusja toczyła się powoli, gdy pojawił się pracownik średniej wielkości prywatnego przedsiębiorstwa i po chwili przysłuchiwania się innym zadeklarował, że ma do opowiedzenia ciekawy przypadek.
„W firmie, w której pracuję, wszelkie decyzje personalne podejmuje osobiście właściciel” – powiedział, rysując tło wydarzeń. Była to niezbyt intrygująca informacja, więc ktoś nawet wzruszył ramionami, ale nowy uczestnik rozmowy nie dopuścił do żadnych komentarzy i mówił dalej. „On również decyduje, kogo przyjąć do pracy, nawet na, wydawałoby się, najmniej istotne stanowisko. Jakieś cztery lata temu z hakiem zrobił coś dziwnego. Nagle przyjął do sprzątania naszego budynku administracyjnego osobną pracownicę. Nie bardzo miało to sens, bo dotychczas sprzątaniem całego zakładu zajmowała się wynajęta firma. Trzeba przyznać, że swoją robotę wykonywali dobrze, więc decyzja właściciela wywołała zdumienie. Jednak wkrótce oprócz zdumienia pojawiło się niezadowolenie, ponieważ nowa sprzątaczka nie dorównywała poziomem firmie, do której się przyzwyczailiśmy. Czasami nawet nie opróżniała koszów, a wyczyszczenie ekspresu do kawy zdecydowanie przerastało jej możliwości”.
„Zamienił stryjek siekierkę na kijek” – podsumował dotychczasową relację pracownika średniej wielkości przedsiębiorstwa obecny wśród nas reprezentant bardzo dużej korporacji. „My sami musimy czyścić ekspres” – dodał tonem skargi.
„W dodatku często ogóle nie przychodziła, bo miała problemy ze zdrowiem” – mówił dalej pracownik średniej wielkości przedsiębiorstwa. „Było coraz bardziej nerwowo. Ktoś nawet odważył się iść na skargę do właściciela, ale on podobno tylko się uśmiechnął i powiedział, że trochę warto pocierpieć dla innych. Więc jakoś sobie radziliśmy, ale nastrój nie był dobry. Wreszcie kilka miesięcy temu kobieta przeszła na emeryturę i sprzątanie budynku administracyjnego znów podjęła sprawdzona firma. Wszyscy odetchnęli z ulgą”.
„A wyjaśniło się, dlaczego właściciel zatrudnił tę sprzątaczkę?” – chciał wiedzieć jedyny w naszym gronie student ekonomii. Pracownik średniego przedsiębiorstwa pokiwał głową. „Okazało się, że brakowało jej kilka lat do emerytury. Nie mogła znaleźć nigdzie pracy, więc ktoś ją przysłał do naszego szefa i on ją przyjął”. „No to chyba w sumie zrobił dobry uczynek” – zauważyła ostrożnie żona profesora. „Tylko dlaczego ten jego dobry uczynek kosztował nas wszystkich tyle nerwów?!” – wybuchnął pracownik średniej wielkości przedsiębiorstwa i popatrzył na nas wszystkich z pretensją w oczach.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 7 listopada 2014

Trzech mężczyzn na targu

W dzień targowy trzej mężczyźni w słusznym, chociaż trudnym do sprecyzowania z dokładnością do lat dwudziestu wieku, toczyli poważną rozmowę, nie zważając na kłębiący się wokół tłum. Ubrani byli niezbyt modnie i ekskluzywnie, chociaż w miarę starannie. Rozmawiali nie wśród zgrabnych straganów, lecz w tej części targowiska, w której towary, od starych odbiorników radiowych i lamp ze sfatygowanymi abażurami, przez nie pierwszej młodości części zamienne do rozmaitych urządzeń, aż po używane paski do zegarków, leżą poukładane na dużych płachtach, rozciągniętych na ziemi.
Dyskusja obejmowała bardzo szeroki zakres tematów. Z równym zaangażowaniem rozmawiali o perspektywach zachowania globalnego pokoju i możliwości wybuchu kolejnej wojny światowej, jak o swoich osobistych problemach, związanych z codzienną egzystencją.
W pewnej chwili jeden z nich, w szarym, połatanym płaszczu w jodełkę, zaczął relacjonować swoje kłopoty mieszkaniowe. Dwaj pozostali z powagą kiwali głowami, dając do zrozumienia, że sprawa nie jest im obca. „Oczywiście, gdybym przestał pić alkohol, mógłbym mieszkać z mamusią” – wyznał główny mówca tej części debaty i zawiesił głos. Mimo panującego wokół gwaru milczenie łączące całą trójkę nabierało coraz większego znaczenie. „Idzie zima” – zauważył wreszcie drugi rozmówca, ten który nie miał płaszcza, lecz opinającą jego korpus przyciasną brązową marynarkę. „Warto to wziąć pod uwagę” – dorzucił.
„Ale przecież są rzeczy, których nie można od normalnego człowieka wymagać” – włączył się trzeci, w lekkim prochowcu, którego pierwotny kolor zdążył już odejść w zapomnienie. „Od kilku dni staram się to mamusi wytłumaczyć” – podjął mężczyzna w płaszczu w jodełkę. „Ona jednak nie chce zrozumieć, że wymagania trzeba dostosowywać do możliwości człowieka. Jest rzeczą oczywistą, że rezygnacja z alkoholu znajduje się poza moimi możliwościami” – oświadczył zdecydowanym tonem. „To jej problem” – skonstatował właściciel prochowca i odruchowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni, sprawdzając, czy tkwiąca w niej butelka jest bezpieczna. Upewniwszy się, że nic jej nie grozi, kontynuował: „Musisz jednak mamusi uświadomić, że stawiając ci tak zaporowe warunki, bierze na siebie odpowiedzialność za to, że kolejną zimę spędzisz bez domu, na mrozie i śniegu. Możesz dostać zapalenia płuc, a nawet zamarznąć. Musisz ją zapytać, czy tak postępuje kochająca matka” – doradził swojemu rozmówcy w szarej jodełce.
Okazuje się, że kwestia wymagań ma niejedno oblicze i dyskutowana jest w bardzo różnych kręgach. Na przykład żyjący w XIX wieku angielski filozof, politolog i ekonomista John Stuart Mill skonstatował, że uczeń, od którego nie wymaga się niczego takiego, czego zrobić nie może, nigdy nie zrobi wszystkiego, co może.