czwartek, 25 czerwca 2015

Lek na zmęczenie

Jeden z bohaterów moich opowieści o spotkaniach przy kawie, ciastku, a czasami też przy czymś innym, powiedział mi, że jest zmęczony. Indagowany o bardziej szczegółowe wynurzenia wyznał, że zmęczyła go atmosfera, w jakiej musi żyć i funkcjonować. Zwłaszcza w miejscu pracy. „To wszystko jakieś takie duszne, nieszczere, pełne nieufności i walki podjazdowej” – relacjonował. „Naprawdę, człowiek człowiekowi wilkiem” – podsumował, odwołując się do pewnego schematu myślowego, który podobno jest krzywdzący dla wilków.
Wkrótce okazało się, że zmęczonych jest wokół mnie całkiem sporo. Na przykład ktoś długo, wyczerpująco i z mnóstwem przymiotników opowiadał mi o swoich doświadczeniach ze sfery mediów. Należy on do tych, których śmiało można uznać za mocno od mediów zależnych. Wykorzystuje wszelkie medialne możliwości nie tylko jako odbiorca, ale również aktywny uczestnik i twórca tego, co popularnie nazywane jest kontentem. „Wykańcza mnie ten wszechobecny hejt” – poskarżył się. Po namyśle przyznał, że raz po raz daje się sprowokować i angażując się w rozmaite pyskówki dostosowuje swój przekaz do poziomu innych uczestników. „Potem siedzę długo i zastanawiam się, dlaczego sam robię to, co mnie u innych drażni i czego po prostu nienawidzę” – przeszedł do fazy autorefleksji. Kusiło mnie, aby zachęcić go do dalszych wyznań i podzielenia się wynikami tego myślenia nad sobą, ale okoliczności nie były sprzyjające.
Mówię o tym zmęczeniu po raz pierwszy tak wprost, chociaż podobno w minionym roku wielokrotnie je pokazywałem. Krótko po wyborach ktoś złapał mnie za ramię i poinformował, że dopiero teraz uświadomił sobie, co opowiadałem w swoich felietonach w minionych miesiącach. „Zdałem sobie sprawę, że to był portret zmęczonego całą sytuacją społeczeństwa, które marzy o zmianie po to, aby odpocząć” – dokonał skrótowej analizy i interpretacji moich tekstów. Ponieważ od czasów licealnych do ulubionych zajęć zaliczam dowiadywanie się od różnych ludzi, „co autor miał na myśli”, nastawiłem uszu. „Nie ma nic bardziej męczącego, niż trwanie w sytuacji niemożności i braku perspektyw” – kontynuował mój rozmówca. „Człowiek wtedy traci nadzieję. A przecież bez nadziei żyć się nie da, prawda?” – spojrzał na mnie pytająco i sam sobie udzielił odpowiedzi: „Na szczęście nadzieja umiera ostatnia”. „Nadzieja nigdy nie umiera” – powiedziałem stanowczo i z satysfakcją odnotowałem jego kolejne spojrzenie. Tym razem pełne uznania. Poczułem się dowartościowany.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 18 czerwca 2015

Embargo

Muszę przyznać, że tak zwany wyciek do mediów tekstu encykliki papieża Franciszka, zaczynającej się od słów „Laudato si”, przyjąłem z ogromną przykrością i niepokojem. Nie tylko dlatego, że sam wielokrotnie miałem do czynienia z procedurą umożliwiającą mi, jako dziennikarzowi, wcześniejszy, bywało, że wyłączny, dostęp do jakichś dokumentów czy materiałów źródłowych. Nawet nie przede wszystkim dlatego. Głównie cała sprawa dotknęła mnie mocno ze względu na zaufanie i szacunek.
Uważam, że jedną z fundamentalnych zasad funkcjonowania mediów, jest zaufanie. Potrzebne jest ono w bardzo wielu aspektach. Przede wszystkim dla prawidłowego spełniania przez nie właściwej im misji, niezbędne jest zaufanie ze strony odbiorców. Opublikowane w styczniu międzynarodowe badania pokazują, że w Polsce ufa mediom mniej niż połowa obywateli, chociaż w minionym roku zaufanie w tej dziedzinie wzrosło. W wielu krajach na świecie jest pod tym względem gorzej. Czytelnicy, widzowie, słuchacze podchodzą do prasy, telewizji, radia, Internetu podobnie nieufnie, jak do banków.
Mediom potrzebne jest zaufanie nie tylko ze strony odbiorców, ale również ze strony tych, którzy za ich pośrednictwem chcą coś przekazać do publicznej wiadomości. Niezbędna jest pewność, że ich przekaz nie zostanie zniekształcony, zafałszowany ani potraktowany instrumentalnie, jako sposób na powiększenie zysków. Choć zabrzmi to może dziwnie w uszach niektórych, muszę przypomnieć, że mass media w swej istocie powinny mieć charakter służebny. W dylemacie: media dla ludzi czy ludzie dla mediów, zdecydowanie opowiadam się za pierwszą relacją. To jeden z podstawowych warunków wzajemnego szacunku między mediami, a tymi, którzy w rozmaity sposób z nich korzystają i z nimi współpracują.
Dziennikarstwo, czy ujmując rzecz szerzej, praca w mediach, należy niewątpliwie do tak zwanych zawodów zaufania publicznego. W serwisie dziennikarstwo.pl można przeczytać, że to taki zawód, który charakteryzuje się nienaganną postawą moralną, etyką zawodową, zaufaniem społecznym i poczuciem bezpieczeństwa, a także bezpośrednią służbą ludziom i działaniem w interesie społeczeństwa. Jak w tym kontekście prezentują się dzisiejsze media, zarówno krajowe, jak i zagraniczne? Myślę, że to bardzo dobre i naprawdę domagające się rzetelnej odpowiedzi, pytanie.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

sobota, 13 czerwca 2015

Jakby nikt nie istniał

Na kanwie wydarzeń ostatnich tygodni jeden z moich znajomych postanowił wyciągnąć wnioski o charakterze nieco ogólniejszym i stwierdził: „Internet pokazał, że cała ta polityka to tak naprawdę wyłącznie rzeczywistość wirtualna. Dlatego jest on tak skutecznym politycznym narzędziem”. Swoje spostrzeżenie okrasił potężnym westchnieniem i ze smutkiem na obliczu zaczął sprawdzać w smartfonie najnowsze posty w mediach społecznościowych. Był na tym tak skupiony, że przyszło mi do głowy, aby właśnie tam zamieścić ewentualną reakcję na jego konstatację.
Od lat jestem przekonany, że coś takiego, jak „rzeczywistość wirtualna”, funkcjonująca sama dla siebie i bez jakiegokolwiek związku z tzw. realem, w sensie ścisłym nie istnieje. Uważam, że Internet, wraz z całą swoją zawartością i wszystkimi, wciąż jeszcze nie do końca poznanymi, możliwościami, to po prostu integralna część naszej współczesnej rzeczywistości. Nie ma dwóch światów – tego realnego i tego w sieci. To, co się dzieje w realu, faktycznie wpływa na to, co się dzieje w sieci. Ale także to, co się odbywa w Internecie, przynosi konsekwencje poza nim. Czasami są to konsekwencje bardzo daleko idące, zarówno w wymiarze pozytywnym, jak i negatywnym.
Bill Gates zdiagnozował, że „Internet jest jak przypływ. Zaleje przemysł komputerowy i wiele innych, zatapiając tych, którzy nie nauczą się w nim pływać”. Wystarczy się uważnie rozejrzeć, aby dostrzec, że jego przepowiednia radykalnie zaczyna się sprawdzać nie tylko w odniesieniu do „przemysłu komputerowego”, ale także w niemal każdej dziedzinie ludzkiego życia. W tym również w polityce. Moim zdaniem nie ma w tym niczego niespodziewanego, a tym bardziej niczego dziwnego.
W powieści serbskiego pisarza Davida Albahari zatytułowanej „Ludwig”, można znaleźć następujące spostrzeżenie: „Czasami myślę sobie, że nikt już nie jest żywą istotą, wszyscy jesteśmy tylko cieniami z domeny wirtualnej rzeczywistości i gdyby ktoś wyłączył prąd, wszyscy byśmy po prostu zniknęli, jakby nikt z nas nigdy nie istniał”.
Myślę, że to nieprawda. Nawet całkowite wyłączenie Internetu nie spowoduje zniknięcia ludzkości, chociaż dla niejednego jej przedstawiciela byłoby o doświadczenie niezwykle bolesne. Przepadłaby jednak ważna i potrzebna część naszego świata. Ale kompletne unicestwienie Internetu jest podobno zupełnie niemożliwe. Czyli chyba nie ma powodów do niepokoju. Nie tylko dla polityków.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

piątek, 5 czerwca 2015

Co widać przez lufcik

Wśród licznych zalet Internetu jest i ta, że można dzięki niemu, niczym przez lufcik, zajrzeć w życie różnych parafii. Na przykład na poziomie ogłoszeń parafialnych. Mam znajomego, który ten rodzaj swoistego podglądania uprawia z wielkim zaangażowaniem i od czasu do czasu dzieli się swoimi spostrzeżeniami z tym, kogo akurat zdoła przydybać oraz nakłonić do słuchania.
Kilka dni temu udało mu się znaleźć kilku słuchaczy naraz. Nie zmarnował okazji i podzielił się obserwacją wraz refleksją dotyczącą Bożego Ciała. „Zastanowiło mnie, dlaczego tak często ogranicza się spontaniczność wiernych” – zaczął na wysokim poziomie uogólnienia. Zauważył jednak oznaki zniecierpliwienia na twarzach odbiorców, więc szybko przeszedł do konkretów. „Chodzi mi o to, dlaczego tak wielu księży zachęca do udekorowania okien tylko na trasie procesji” – wyłożył istotę zagadnienia i potoczył wzrokiem po kolejnych twarzach. „W czym problem?” – wykazał się kompletnym niezrozumieniem tegoroczny maturzysta, który przypadkiem znalazł się w gronie słuchaczy. „To chyba dobrze, żeby ci, którzy mieszkają przy trasie procesji, jakoś ozdobili okna, nie? To buduje atmosferę” – brnął.
Znajomy, który mógłby być dziadkiem młodzieńca, zrobił taką minę, jakby właśnie cytował sobie w myślach zdanie z „Odprawy posłów greckich” Kochanowskiego „By rozum był przy młodości”. W sukurs pospieszyła mu nieco młodsza pani, która znana była z aktywności w różnych kościelnych gremiach i wspólnotach. „Faktycznie, dziwne” – zdiagnozowała zjawisko i od razu przeszła do wspomnień. „Jak byłam mała, to zawsze stroiliśmy okna na Boże Ciało, chociaż procesja nigdy nawet się nie zbliżyła do naszej ulicy, bo władze nie pozwalały”. Maturzysta gapił się na nią, jakby opowiadała o dinozaurach albo bitwie pod Grunwaldem.
„Mamo, to były inne czasy” – odezwała się córka autorki wspomnień. „Dzisiaj nikt nie narzuca trasy procesji”. „Nie o to chodzi” – żachnęła się kobieta. „Taka dekoracja okna to też jakieś świadectwo” – dodała z determinacją.
„Ale po co?” – maturzysta wciąż nie pojmował. „Jak chcę dać świadectwo wiary, to idę na procesję” – oświadczył kategorycznie. „Nie widzę powodu, aby czepiać się księży i mówić o ograniczaniu spontaniczności” – wsparła go córka kościelnej aktywistki. „Przecież nikomu nikt nie zabrania. Kto chce, może okno ozdobić niezależnie od tego, czy procesja będzie szła koło jego domu czy nie”.
Znajomy poczuł się bezradny. I w tym poczuciu bezradności oraz niezrozumienia całe zdarzenie mi zrelacjonował.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM