czwartek, 29 września 2016

Pytanie: Jak długo?

Jeden z moich znajomych, o znanym w świecie medialnym nazwisku, ogłosił kilka dni temu, że rezygnuje z dalszego używania Facebooka. Wyraził rozczarowanie, że ten społecznościowy portal, stworzony jako narzędzie międzyludzkiej komunikacji, służy obecnie do zupełnie innego celu. Celu, który mojego znajomego nie pociąga, a nawet nie interesuje. Dlatego zdecydował, że dalej fejsbukowe życie będzie się toczyć bez niego.
Szybko się przekonał, że jego decyzja nie przeszła bez echa. Jedni wyrażali żal, że będzie go teraz w społeczności posługującej się nadal tym narzędziem brakować. Inni zabrali się za dawanie dobrych rad, jak sobie ze zbędnymi przejawami fejsbukowego życia powinien radzić. Byli też tacy, którzy po prostu starali się wyrazić swoją sympatię do mego znajomego, nie komentując jego postanowienia.
Czy to pierwszy człowiek mediów, który wycofał się z aktywności w którymś z internetowych portali? W ostatnich latach zebrała się takich ludzi całkiem spora grupa. Uznali, że media społecznościowe w obecnym kształcie nie spełniają ich oczekiwań, na nic im się nie przydają, a czasu i energii zabierają mnóstwo. Doszli więc do wniosku, że – jak to dawniej mawiano - nie opłaci się skórka za wyprawkę. Korzyści z aktywności w mediach społecznościowych nie są warte włożonego w obecność w nich wysiłku. Nie opłaca się godzinami wpatrywać w ekran. Można ten czas spożytkować lepiej.
Także niektórzy inni spośród moich znajomych stwierdzają, że serwisy społecznościowe w dotychczasowej formie najlepszy okres mają już za sobą i że pora dać sobie spokój z ich używaniem. Mówią o zmierzchu lub wygaszaniu.
Coś chyba jest na rzeczy. Sam zamknąłem ostatnio profil na innym, jeszcze niedawno bardzo modnym i uznawanym przez fachowców z branży za topowy, serwisie. Uznałem nie tylko, że nie warto poświęcać na czasu na jego używanie. Pomyślałem, że nie powinienem tam być nawet po to, aby obserwować, co robią inni. Po prostu nie dzieje się tam nic ciekawego. Nic, co by mnie interesowało. Rezygnacja nie wymagała ode mnie długich deliberacji. Odbyła się raczej w sposób naturalny. Tak, jak przed laty przestałem któregoś dnia używać słynnego komunikatora, bez którego kiedyś życie wydawało mi się niemożliwe. Gdy zacząłem korzystać z nowszego komputera, nawet tego komunikatora nie zainstalowałem.
Znacznie młodsi ode mnie użytkownicy Internetu już dawno przestali się fascynować Facebookiem i zaczęli szukać innych narzędzi do wzajemnej komunikacji za pomocą sieci. Tam ich można znaleźć. Pytanie: Jak długo?
Zdobycze nawet najnowszych technologii mają swój czas, a potem przemijają. Ich miejsce zajmują kolejne pomysły i wynalazki. Narzędzia się zmieniają. Tylko pragnienie kontaktu z drugim człowiekiem pozostaje. I to jest optymistyczne.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 22 września 2016

Aplikacja zachwytu

Można powiedzieć, że znowu jesteśmy w czubie. Wyprzedziliśmy peleton o wiele długości i objęliśmy prowadzenie. Polska firma jako pierwsza na świecie wymyśliła, opracowała i zaprezentowała ogółowi aplikację na smartfony służącą do... hejtowania. Dokładnie tak. Można ją sobie ściągnąć z Internetu, zainstalować w swoim telefonie i do woli korzystać.
Nawet twórcy największego serwisu społecznościowego doszli do wniosku, że musi być więcej sposobów wyrażania emocji niż tylko lajkowanie i dołożyli pięć innych możliwości, wśród których, obok serduszka, roześmianej czy rozdziawionej buźki, znalazła się również taka z łezką i ta, która co najmniej wyraża poirytowanie. Autorzy smartfonowej aplikacji poszli jeszcze dalej i stworzyli środowisko koncentrujące się tylko na negatywnych emocjach. Ich dzieło, jak sami zachwalają w internetowym sklepie, to „jedyna aplikacja do hejtu, która istnieje tylko po to, żeby pokazać, że coś nas wkurza”. Podpowiadają, żeby nie tylko wyładowywać swoją złość i samemu narzekać, ale również czytać hejty innych, aby się przekonać, że czasem fajnie jest być hejterem. Sugerują również, że jeśli wiele osób wkurza to samo, mogą one przekuć hejt w działanie. Nie mówią, jakie działanie mają konkretnie na myśli. Zapewniają jednak, że „Dobre hejty jeszcze nikomu nie zaszkodziły”, a ich aplikacja wyniesie hejty użytkownika „na nowy poziom”.
Trzeba też odnotować, że hejtowanie w opracowanej przez polską firmę aplikacji aktualnie odbywa się anonimowo. „Pohejtujmy razem” – mobilizują potencjalnych użytkowników twórcy programu. Równocześnie przekonują, że stworzyli aplikację nie po to, aby szerzyć nienawiść na jakimkolwiek tle, lecz po prostu dla zabawy.
Polak potrafi, chciałoby się zawołać.
Nie, nie zmierzam hejtować wspomnianej aplikacji. Gdy się o niej dowiedziałem, zrodziło się we mnie cichutkie marzenie. Pomyślałem, że byłoby fajnie, gdyby któregoś dnia zaistniała pilna potrzeba stworzenia zupełnie innego programu na smartfony i nie tylko. Na wszelkie urządzenia służące do międzyludzkiej komunikacji.
Marzy mi się aplikacja do wyrażania, przekazywania, dzielenia i podzielania zachwytu. Mogłaby nawet służyć do aplikowania innym zachwytu. Oczywiście nie pod przymusem, jak to było u Gombrowicza, gdzie reakcją na wtłaczany wbrew woli zachwyt był krzyk rozpaczy „Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?”.
Tęsknię do czasów i okoliczności, kiedy znacząca liczba ludzi odkryje dziecięcą potrzebę zachwytu. Tego bezinteresownego uznania dla kogoś lub dla czegoś. Czegoś znacznie więcej, niż standardowe „Wow”. Albert Einstein powiedział „Nie sposób nie oniemieć z zachwytu, gdy kontempluje się tajemnice wieczności, życia, czy też wspaniałej struktury rzeczywistości. Wystarczy spróbować pojąć choćby drobny fragment tej tajemnicy każdego dnia”.
Mam nadzieję, że któregoś dnia aplikacja do okazywania zachwytu będzie ludziom niezbędna. Chciałbym go doczekać.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 15 września 2016

Papież i dziennikarz

Nie mogę powiedzieć, że przeczytałem tę książkę. To było coś więcej, niż czytanie. To było coś w rodzaju podróży, wędrówki, która daje nie tylko wiedzę, poznanie wielu rzeczy, o których się dotychczas nie wiedziało, ale również pozwala tę wyprawę przeżyć, uczynić z niej doświadczenie. „Benedykt XVI. Ostatnie rozmowy”, to książka, którą warto przeczytać. Niektórzy powinni nawet mieć taki obowiązek. Dlaczego? Ponieważ to nie jest książka tylko o emerytowanym Papieżu. To nawet nie jest przede wszystkim o nim. To jest książka o Kościele. Opowieść o Kościele jest tu zbudowana wokół życia jednego z jego członków. Kogoś, kto z ludzkiego punktu widzenia zaszedł w Kościele najwyżej, jak się da. Został Następcą św. Piotra. Nie tylko biskupem Rzymu. Został Namiestnikiem Chrystusa na ziemi.
Osiągnął to wszystko, po czym zrezygnował. Po niespełna ośmiu latach bycia papieżem, abdykował. Zrobił coś nie tylko wyjątkowego, ale wręcz niewyobrażalnego dla wielu. Zrobił coś, co jednych zaskoczyło, innych przeraziło, a niektórych usatysfakcjonowało. Już na zawsze pozostanie w dziejach świata jako pierwszy emerytowany papież.
Podczas lektury „Ostatnich rozmów” z zafascynowaniem przyglądałem się nie tylko papieżowi Benedyktowi. Moją uwagę przykuwał też dziennikarz, który rozmawiał. Czytałem też inne książkowe wywiady Petera Seevalda z Josephem Ratzingerem. Jednak w najnowszej publikacji w sposób szczególny zastanowiło mnie, że właściwie to on jest narratorem toczącej się opowieści. Wziął ma siebie zadanie opowiedzenia życia swego rozmówcy, stwarzając mu w ten sposób okazję do komentowania i snucia refleksji. Czytając miałem wrażenie, że dziennikarz świadomie i z rozmysłem prowadzi Benedykta XVI po ścieżkach jego biografii. Łagodnie, z ogromnym szacunkiem i delikatnością, ale stanowczo. Decydując o kolejnych etapach wędrówki i punktach, w których trzeba przystanąć. To nie jest wycieczka krajoznawcza ani podróż sentymentalna. To uważne przyglądanie się życiu człowieka i Kościołowi, w którym ono przebiegało. Dzięki temu tak wiele można się z tej książki dowiedzieć o Kościele. O jego życiu. Bo Kościół pokazany w „Ostatnich rozmowach” jest pełen życia. Trudnego, ale pięknego. Życia w drodze.
Po przeczytaniu książki zacząłem się zastanawiać nad rolą i miejscem dziennikarzy w rozmowie o Kościele. Ale nie tylko z pozycji zewnętrznego obserwatora. Także w rozmowie o Kościele toczącej się w nim samym. Jednego jestem pewien. Są w tej rozmowie potrzebni.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 8 września 2016

Dzielne dziewczyny

To był pierwszy roboczy dzień nowego tygodnia. Rano. Po dróżkach dyskontu na peryferiach miasta ospale wędrowało kilkoro klientów. W kolejce do kasy cztery osoby, z których tylko jedna zrobiła naprawdę spore zakupy. Na końcu kolejki dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręce otartą puszkę piwa, z której od czasu do czasu brał łyk napoju. Wymieniali dość głośno uwagi dotyczące minionego weekendu i pracy, do której, jak można się było domyślić z tego, co mówili, byli w drodze. „W sklepie nie wolno pić piwa” – odezwała się nagle zdecydowanym głosem kasjerka, nie przerywając skanowania produktów ze sporej sterty na taśmie.
Młodzi mężczyźni zamilkli. Poczuli na sobie wzrok klientów z kolejki i spomiędzy najbliższych półek. Ale cisza nie trwała długo. „Kasuj, kasuj, nie interesuj się” – polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu ten z otwartą puszką piwa i znów przytknął ją do ust. Jego głos było słychać w całym sklepie. Także wtedy, gdy wygłaszał do swojego kumpla chamskie i wulgarne uwagi dotyczące kasjerki. „Tu nie wolno pić piwa!” – znacznie głośniej niż poprzednio powtórzyła kobieta. Znów usłyszała instrukcje, czym powinna się zająć, okraszone epitetami.
Umówionym sygnałem wezwała ochronę. Po chwili przy kasie pojawiła się umundurowana dziewczyna o delikatnej urodzie. Przez chwilę sprawiała wrażenie kogoś, kto nie bardzo wie, jak postąpić, ale szybko nabrała pewności siebie i stanowczym głosem powiedziała: „Zapraszam pana do biura”. Amator picia w sklepie porannego piwa spojrzał na swego towarzysza, a potem na klientów, którzy dołączyli do kolejki lub zaciekawieni wyszli spomiędzy półek. Mruknął coś pod nosem i trzymając wciąż w ręce otarte piwo poszedł na zaplecze. W drzwiach czekała kolejna pracownica, znacząco starsza od kasjerki i ochroniarki. Minutę później dzwoniła na policję. Kumpel sprawcy zamieszania nawet nie próbował mu towarzyszyć na zaplecze. Nerwowo sięgnął po komórkę. Lekko przestraszony, pełnym pretensji głosem, przedstawiał komuś sytuację. Nie krył, że spodziewa się pomocy. Sprawiał wrażenie człowieka, który w ogóle nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi.
„Dzielne dziewczyny” – skomentowała znajoma, gdy kilka dni później relacjonowałem zdarzenie. „I odważne” – dodał jej mąż. „To prawda” – przytaknął urzędnik, pracujący w pewnej ważnej instytucji. „Coraz rzadziej starcza ludziom odwagi, żeby zareagować na zło” – uzupełnił tonem znawcy zagadnienia. „Wolą udawać, że nie widzą albo że nic się nie stało. Jesteśmy coraz bardziej znieczuleni na zło. Może to przez media?” – kontynuował refleksyjnie, niekoniecznie oczekując odpowiedzi. „Cała nadzieja w kobietach” – wpadła mu w słowo znajoma. Urzędnik i jej mąż spojrzeli na nią uważnie, ale nie podjęli tematu.
Tekst powstał jako felieton dla radia eM

czwartek, 1 września 2016

Ktoś to nawet ładnie nazwał

Lato powoli szykuje się do odejścia, więc spotkania w parku nabierają szczególnego charakteru i atmosfery. Można odnieść wrażenie, że nawet nieznajomi rozmawiają mniej powierzchownie niż w innych okresach. Tak, jakby szukali zakotwiczenia w obliczu nadchodzącej jesieni. Wobec tak wyraźnego przejawu przemijania.
„To już nie te czasy, gdy ludzie żyli razem, troszczyli się jedni o drugich, sąsiedzi naprawdę się interesowali sąsiadami, a nie tylko mówili sobie dzień dobry na schodach” – westchnął wcale nie taki stary pan w lekko wypłowiałej wiatrówce i zaczął opowiadać, co się dzieje w czteropiętrowym bloku, w którym mieszka jego córka. Jeden z lokali na samej górze zajmuje pięć osób. Kobieta, troje dzieci i mężczyzna. Nie są małżeństwem i facet nie jest ojcem wszystkich maluchów. Jest natomiast wyjątkowo wytrwałym damskim bokserem. Dzień w dzień tłucze kobietę, z którą mieszka. „Wszyscy to słyszą, bo dom z czasów PRL-u i ściany cieniutkie, a kobieta strasznie krzyczy. Dzieci płaczą. Ale nikt nic nie robi, każdy tylko czeka, aż się codzienny rytuał skończy” – smutno relacjonował pan w wiatrówce. „Boją się?” – zapytał ktoś z przypadkowych słuchaczy. „To by było jakieś wytłumaczenie” – ożywił się pan. „Ale wcale nie. Po prostu nie chcą się mieszać. Jak moja córka chciała zadzwonić po policję, to jej telefon z rąk wyrwali. Powiedzieli, że nie będą się włóczyć po komisariatach i sądach. Wytłumaczyli, że musi przywyknąć, że to tylko pół godziny dziennie” – wyjaśnił i poprawił kołnierz wiatrówki.
Wokół betonowego stolika z szachownicą w parku zapadła cisza. „Takie czasy” – podsumowała po chwili kobieta z dwójką dzieci, które biegały wokół. „To przez te media. Dostarczają nam nieustannie takie dawki zła, że obojętniejemy. Ktoś to nawet ładnie nazwał – globalizacja obojętności”.
Matka dwójki dzieci nie pamiętała, że to sformułowanie charakterystyczne dla papieża Franciszka. Użył go już wielokrotnie. Na przykład w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Pokoju. I też wspomniał o roli mediów. Napisał m. in. „Niestety, musimy stwierdzić, że charakterystyczny dla naszych czasów wzrost informacji sam przez się nie oznacza zwiększenia uwagi na problemy, jeśli nie towarzyszy mu otwarcie sumienia w poczuciu solidarności. Może on wręcz pociągać za sobą pewne nasycenie, które znieczula i w jakimś stopniu relatywizuje powagę problemów”.
Gdy kilka dni później podzieliłem się tą historią w pewnym gronie ludzi mających wpływ na media i nie tylko, rozpoczęła się gorąca dyskusja. Spierano się wokół kwestii, czy obojętność sąsiadów na los maltretowanej kobiety jest wynikiem jej globalizacji czy też globalizacja obojętności jest skutkiem braku zainteresowania i zatroskania o tych, którzy żyją tuż obok, za ścianą.

Tekst powstał jako felieton dla radia eM